- W empik go
Świat Marii - ebook
Świat Marii - ebook
Tej nocy nie czuła niczyjej obecności.
Głosy były spokojne, a może nawet zupełnie sobie odeszły.
Giovanni Buscemi, zwany magiem, jest psychoterapeutą, który niedawno wrócił do Cittanova w Kalabrii, skąd wyjechał jeszcze jako młody chłopak, by podążyć za swoimi marzeniami. W miasteczku spotyka Livię Antoniettę, swoją młodzieńczą miłość. Kobieta prosi go, by pomógł Marii, siedemnastolatce, którą matka uważa za opętaną przez szatana.
Giovanni rozpoczyna terapię i siłą słowa zaczyna drążyć w przeszłości dziewczyny osieroconej przez ojca i wychowywanej w surowym środowisku. Co nęka Marię i czyni ją ofiarą konwulsyjnych ataków, tak przerażających, że sprawia wrażenie opętanej? Choć leczenie zdaje się odnosić skutek, to jednak dziewczyna wciąż coś ukrywa w sercu.
Tymczasem w Cittanova ktoś rozpuszcza plotki, jakoby w rzeczywistości między lekarzem a pacjentką wywiązał się romans. Maria zostaje zaatakowana słownie i fizycznie przez niektóre kobiety z miasteczka. Dopiero Giovanni – który nawiązał na nowo uczuciowe więzi z Livią – uratuje ją przed nimi i zdoła, dzięki swojej cierpliwości i intuicji, uwolnić dziewczynę od jej wewnętrznych demonów, które częściowo biorą początek w pewnym zdarzeniu sprzed wielu lat.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-205-6 |
Rozmiar pliku: | 516 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To Livia Antonietta, krawcowa, po raz pierwszy powiedziała mu o Marii. Spotkali się pewnego mglistego i mżystego ranka pod krzyżem, na drodze prowadzącej do miejsca, gdzie grupa kobiet nadal chodziła prać, wykorzystując do tego balie i wodę z potoku. Zapytawszy go o pracę, opowiedziała mu o Marii, opętanej. Nikt nie wiedział, co się z nią stało. Ni stąd, ni zowąd zaczęła się zachowywać jak wariatka, przestała jeść, ubierać się, mówić. Stała się obłąkana, a jej matka robiła wszystko, żeby to ukryć. Wzywali nawet księdza Edoarda, aby odprawił nad nią egzorcyzmy, aby wypędził diabła, ale nowenny i woda święcona na niewiele się zdały. Livia Antonietta nie szczędziła szczegółów, toteż Giovanni Buscemi, słuchając jej opowiadania, poczuł w ciele dawny dreszcz. Wrócił do Cittanova kilka miesięcy temu, ale ludzie nadal nazywali go magiem. Wrócił ten, który interesował się kartami, tarotem, przepowiedniami. Ten, który wyjechał przed kilkoma laty, zapominając o swojej matce, zapominając o zmarłych. Nijak nie dało się wytłumaczyć powodów jego postępowania ani zainteresowania metodami wróżenia. Dla innych pozostał Giovannim Buscemim, wróżbitą zdolnym czytać ludziom w oczach, aby poznać ich życie, a potem to wykorzystać do własnych celów.
Livia Antonietta spojrzała na niego badawczo, być może chcąc przy okazji dostrzec na jego twarzy wyraźne oznaki starzenia się.
– Vincenzina, jej matka, jest załamana. Nie może znaleźć spokoju. Jak przyjdziesz, przedstawię ci ją – powiedziała.
– Ale ja nic nie jestem w stanie poradzić.
– To nie leczysz wariatów?
– Niezupełnie.
Livia Antonietta lekko się uśmiechnęła. Zawsze była piękna, pełna życia, atrakcyjna. Teraz zmarszczka przecinała jej prawy policzek, zakręcając na wysokości podbródka, poniżej warg. Zbliżała się już do pięćdziesiątki, ale piersi miała nadal jędrne i kształtne. Włosy rozwiane, pofalowane, jakby chciała pokazać, że wciąż coś w niej kwitnie. Nigdy nie wyszła za mąż.
– W takim razie, czym się konkretnie zajmujesz? – zapytała.
– Jestem psychoterapeutą – wyjaśnił.
– Psychologiem?
– Lekarzem duszy.
– To jest jakaś różnica? – spytała z ciekawością.
– Powiedziałbym, że raczej tak.
Livię Antoniettę jeszcze bardziej to zaintrygowało.
– Czy naprawdę można leczyć dusze?
– Chciałbym umieć ci odpowiedzieć. – Giovanni uśmiechnął się.
– Umówmy się, że któregoś dnia wyjaśnisz mi to lepiej na spokojnie – powiedziała.
Zabrzmiało to jak obietnica albo zaproszenie. Miała we włosach wstążkę, taki nawyk z młodości. Kiedy się żegnali, w jej oczach przemknął jakiś błysk. Giovanni poszedł dalej ulicą Grimaldiego i ruszył w dół aż na plac Świętego Rocha. Mimi siedział przed domem na swoim krzesełku i wyplatał sprawnymi rękami koszyki, które później syn Piero sprzeda na targu. Zimny wiatr z północy zawiewał od strony kasztanowego lasku, nie napotykając na żadne przeszkody wzdłuż bitej drogi, kończącej się nieopodal ziemnego nasypu. Mimi pozdrowił go i zaprosił na kawę wzmocnioną anyżówką. Znał go od dziecka, ale teraz traktował z pewnym respektem, jakby do końca nie wiedział, z kim ma do czynienia. Giovanni przysiadł się do niego. Wychował się w tej dzielnicy, a teraz widział ją opustoszałą i pozbawioną smarkaczy kręcących się dokoła.
Po drugiej stronie ulicy, na lewo od wybrukowanego placu, znajdowała się brama liceum ogólnokształcącego. Około południa plac wypełniał się uczniami. Lubił wychodzić o tej porze dnia, wtedy wracało tu życie. Śmiechy i radość młodzieży podnosiły go na duchu, sprawiały, że czuł się mniej obco. Wypełniały pustkę tych uliczek, skazanych na wyniszczenie, także w jego pamięci.
Po co tu wrócił? Co chciał odnaleźć? Matki już nie ma, ale jego dom pozostał jedynym miejscem mogącym mu zapewnić jakieś schronienie, dom ze starymi pokojami, które wciąż udzielały mu gościny. Pomógł Mimiemu przeciągnąć sznurek grubości powrozu między splotami miękkiego jeszcze drewna, potem wypił kawę i pożegnał się z nim. Uderzył go gwałtowny powiew wiatru. Ruszył w drogę powrotną, chowając się cały w kurtce. Smak anyżu w ustach towarzyszył mu do samego domu.2
Ludzie zawsze się go bali, jego gadatliwości, jego oczu jak u przestępcy. Uważali, że nie zasługuje na zaufanie, jest kłótliwy i krytykancki – jakby był już starcem. Kiedy jednak siadał na progu domu z książkami w ręku, zmieniał się jego wygląd, jakby cała ta wściekłość, to wzburzenie nagle przeradzały się w pragnienie wiedzy, chęć poznawania. Gdy miał zaledwie dziesięć lat, odkrył bibliotekę księcia Alberta i gdy tylko mógł, prosił swoją kuzynkę Angelinę, by poszła z nim wypożyczyć parę książek bez wiedzy właścicieli, którzy od zakończenia wojny coraz mniej czasu spędzali w Cittanova.
Stając przed półkami, którymi zastawione były całe ściany, Giovanni podnosił wzrok i wpatrywał się w książki ustawione tak wysoko, że nawet nie był w stanie odczytać ich tytułów. Wchodził wtedy na drabinkę i po kolei brał tomiska do ręki, wertując kartki i czytając informacje na skrzydełkach okładek, starał się uchwycić niejasny sens niektórych sformułowań lub pewnych tytułów. Przez długi czas spał ze słownikiem położonym obok wypchanego wełną materaca. Budził się o pianiu koguta w swoim pokoiku na poddaszu i gdy tylko pierwsze promienie słońca zajrzały przez okno, otwierał słownik, by wrócić do lektury i nauki słów. W tamtym czasie w jego życiu nic innego nie istniało. Wstawał, mył się, pomagał dziadkowi w wyrobie twarogu, a potem ruszał do szkoły, pieszo, w kilkakrotnie podzelowanych butach i z pragnieniem w sercu, by poznawać coraz więcej i więcej.
Jako pierwszy z dzielnicy poszedł na uniwersytet. Studiował psychologię i wtedy zaczął go ogarniać jakiś dziwny niepokój, jakby choroba zmysłów. Przeniósł się do Szwajcarii, najpierw do Zurychu, potem do Lugano, aby wreszcie wykorzystać doświadczenie psychoanalityczne nagromadzone przez lata rozmaitych seansów i podróży. Właśnie tego najbardziej pragnął: głęboko wniknąć w umysły innych ludzi, odszukać źródło wszelkich chorób psychicznych, przynieść ratunek swoim pacjentom, zawładnąć ich doświadczeniami, historiami. Najbardziej interesował go ich sposób odczuwania lub – jednym słowem – ich cierpienie. Ból istnienia, życia. Czy on właśnie leży u podstaw wszelkiego cierpienia? A może nękał go jakiś bardziej subtelny i ukryty niepokój? Na co może się przydać jego wiedza, skoro czas płynie bezlitośnie? I czyż to dopadające go czasami, zakradające się do jego wnętrza poczucie wszechmocy nie było przypadkiem owocem paniki, która sprawiała, że gdy tylko się ono pojawiało, jego oczy zachodziły bielmem, czyniąc go ślepym?
Później, którejś nocy, otworzył oczy, krzycząc w ciemności. Nie od razu zrozumiał, co się stało. Z trudem łapał oddech i miał wrażenie, że leży w kałuży, a jego plecy nieruchomo przylegają do jakiegoś miękkiego podłoża. Przejmujący ból w piersi rozszerzał się, zatykając mu gardło. Wargi powilgotniały, chyba od śliny, a we wnętrznościach coś zaburczało, próbując się wydostać przez usta. Czuł, że zbiera mu się na wymioty. Zobaczył jakiś cień, falujące włosy, a potem już nic. Pomacał piersi i wyczuł nóż. Był wbity na wysokości mostka, głęboko, cios musiał być zadany celnie i precyzyjnie. Przesunął palec na brzeg otwartej rany i przeszył go dreszcz. Ociekał własną krwią, ale nie był w stanie jej zobaczyć. Unosił się jakby w próżni, w wodzie, która miała teraz konsystencję jego paniki. Nie był w stanie poruszyć rękami. Światło znikło, a on nie potrafił w tej chwili nawet powiedzieć, w której części łóżka leży na wznak. Nie mógł dojrzeć lampy postawionej na podłodze ani odwrócić głowy, by spróbować ją odszukać.
Kilka godzin wcześniej po raz enty odbył stosunek płciowy, kolejne przykre zjednoczenie ciał, które nie dawało mu już żadnej przyjemności. Spróbował zawołać Magdę, swoją towarzyszkę, ale nie odpowiedziała. Spróbował jeszcze raz, usiłując przebić się przez ciszę domu, ale jego ostatnie słowa uwięzły mu w gardle, zduszone płaczem. Tkwił tak bez ruchu, patrząc w sufit przesłonięty cieniami, aż w końcu zamknął oczy pewien, że umiera.
Przebudził się w łóżku szpitalnym. Intensywny zapach jaśminów unosił się w sali, przynosząc z sobą powiew lata. Do jego łóżka podbiegła od razu pielęgniarka, by go uspokoić co do stanu zdrowia. Był w śpiączce przez miesiąc, ale teraz już można powiedzieć, że się wykaraskał. Zapytał o Magdę, ale jej nie było. Policja przez wiele miesięcy próbowała ją namierzyć, ale wciąż nic o niej nie było wiadomo.3
Grób znajdował się we wnęce na samym dole¹, pod tym, w którym spoczywała dziewczynka zmarła w wieku zaledwie trzech lat. Nie upamiętniała jej żadna fotografia. Na ziemi ktoś ułożył porcelanowe lalki i kilka zabawek, jakby chciał ozdobić pokoik.
Giovanni Buscemi oparł rękę o tablicę grobu matki i uczynił znak krzyża. To samo zrobił przy tablicy dziewczynki, poprawił kilka lalek, które się przewróciły, i znów zaczął wpatrywać się w stojący przed nim mur śmierci. Było tam wypisane tylko imię matki, Concetty Cutrupi, wyryte dłutem w betonie, tak jakby jej zwłoki dopiero czekały na złożenie we właściwym miejscu.
Z zewnątrz dobiegał szczebiot ptaków. Rozległa, nieuprawiana łąka otaczała wotywny ołtarzyk z pustą niszą i opuszczoną kapliczkę z dziurawym dachem. Ranek był upalny i Giovanni niemal zdziwił się, że to miejsce potrafi tchnąć takim spokojem. Szpaler cyprysów wyznaczał południową granicę, za którą zaczynał się rozległy oliwkowy sad, poprzetykany pojedynczymi drzewami pomarańczy i cytryn.
Mężczyzna wziął plastikową butelkę z gnijącą wodą i resztkami zbutwiałych już kwiatów i wyszedł, by wrzucić ją do pojemnika. Wrócił, zerwał opakowanie z kwiatów, które zakupił w sklepiku znajdującym się przy cmentarzu, a następnie ułożył je pojedynczo na marmurowej płycie. Miał zrobić zdjęcie swojej matki, ale potem przemyślał sprawę. Po co to komu? Przypomniał sobie matkę, gdy była młoda, jej ciepłe piersi, okrągły brzuch, bardzo długie włosy, upięte w kok na głowie, i wyobraził ją sobie daleką, należącą do innego czasu, który nie może już być częścią jego życia. Ale mimo wszystko wrócił. Jakieś rozpaczliwe pragnienie uchwycenia się na nowo własnych korzeni, wchłonięcia zapachu swojej ziemi, może nawet własnej krwi, przede wszystkim jednak wyrażenia żalu, poproszenia o wybaczenie, wylania przynajmniej jednej łzy za tę matkę, która go zawsze chroniła i nim się opiekowała.
Położył dłoń na tablicy po prawej stronie. Jego oddech przyspieszył na myśl, że tam może być głowa matki i że mógłby oczyma wyobraźni ją przytulić. Pomodlił się za nią, ucałował tę zimną i szorstką ścianę, i w końcu zaszlochał.4
Vincenzina Furfaro nałożyła kaszy do filiżanki, wzięła kilka sucharów i położyła je na tacy. Odsunęła włosy, zakładając je za uszy, cicho westchnęła i poszła w stronę pokoju córki. Przed drzwiami przystanęła.
– Mario! – zawołała.
Nie uzyskawszy odpowiedzi, otworzyła drzwi, które zostawiała zawsze niedomknięte.
– Mario! – zawołała ponownie, tym razem już bardziej stanowczym głosem.
Szelest pościeli pozwolił jej się domyślić, że dziewczyna nie śpi.
– Mario – powtórzyła, wchodząc do małego pokoju bez okien. Tylko długa i wąska komoda dotrzymywała towarzystwa łóżku. Ściany były szare i wyblakłe.
Vincenzina postawiła tacę na komodzie, podeszła do łóżka i odsłoniła twarz córki. Dziewczyna leżała spokojnie, schowana pod ciężkimi kołdrami.
– Jak się czujesz? – spytała matka.
– Dobrze.
– Zjesz trochę kaszy?
– Nie.
– Zjedz, Mario. Dobrze ci zrobi.
– Nie chcę kaszy. Bierze mnie po niej na wymioty.
Od trzech dni zwracała wodą i żółcią. Kiedy wymiotowała, nachodziły ją głosy, a ona nie chciała ich już więcej słyszeć. Nie rozumiała, co mówiły, wiedziała tylko, że pragnie je odpędzić od siebie raz na zawsze.
– Nie możesz ciągle pościć.
– Daj mi spokój, mamo.
Zakryła sobie twarz aż po oczy. Miała czarne i rozczochrane włosy, a na prawym policzku, koło wargi, okazały pieprzyk. Jej oczy były małe i okrągłe jak orzeszki, nos długi i spiczasty, ale zgrabny. Wargi miała wyraźnie zaznaczone, choć delikatne, skórę przeźroczystą. Szukała jakiegoś ciemniejszego kąta i chciała, żeby matka sobie poszła.
– Chcesz mi coś powiedzieć? – spytała tymczasem Vincenzina.
– Nie.
– Jak się naprawdę czujesz?
– Dobrze.
– Dlaczego ze mną nie rozmawiasz? – zapytała przygnębiona matka.
– Przenieś mnie do innego pokoju – wyszeptała Maria.
– Zaczekajmy jeszcze parę dni.
– Chcę widzieć światło.
– Jeszcze kilka dni i pozwolę ci wyjść. Przeniosę cię do mojego pokoju, do dużego łóżka.
– Nie, do twojego pokoju nie – oświadczyła dziewczyna cichym i nagle łamiącym się głosem.
– Czemu nie?
– Chcę być w moim pokoju.
– Nie, moja córko. To niebezpieczne.
– Chcę czuć powietrze, mamo! – zawołała poirytowana. – Chcę powietrza, rozumiesz? Powietrza! Chcę powietrza! Nie chcę tu być. Powietrza, brakuje mi powietrza. – Odkryła się, jakby się dusiła.
– Nie trzymaj mnie tu dłużej! Pozwól mi wyjść. Na miłość boską, mamo, wypuść mnie!
Vincenzina przysiadła na łóżku i wzięła ją w objęcia.
– Przytul się, przytul – powiedziała, ale córka próbowała się oswobodzić z tego czułego uścisku. – Nie odpędzaj mnie – błagała matka. – Nie odpędzaj mnie. Zostańmy tak. Uspokój się. – Pogłaskała ją po włosach i kilka razy ucałowała. – Przejdzie ci, wiesz? Nie martw się.
– Kiedy? – zapytała Maria.
– Już niedługo.
Dziewczyna zaniosła się płaczem.
– Nie przyprowadzaj tu więcej nikogo – rzekła.
– Potrzebujesz pomocy.
– Nie przyprowadzaj tu więcej księdza Edoarda.
– Ależ on cię kocha. On to robi dla ciebie. Chce, żebyś się dobrze poczuła.
– Tak, ale mówi mi rzeczy, po których źle się czuję.
– Co?
– Całe to kościelne gadanie.
– Przecież to Boże błogosławieństwa, Mario. On modli się za ciebie.
– Tak, ale obwinia mnie za to, co się dzieje.
– Nie, źle go rozumiesz. Ksiądz Edoardo chce tylko, abyś się dobrze czuła.
– Nie przyprowadzaj go tu więcej.
– Nie.
– Nie wzywaj go więcej, mamo.
– Nie, ale musisz mi powiedzieć, musisz mnie zawsze zawołać.
– Mocno przytuliła ją do siebie. – Teraz położę się przy tobie. Jestem zawsze z tobą, więc nic ci się już nie stanie.
Maria odwróciła głowę. Wiedziała, że to niemożliwe, ale prawdą było także to, iż od kilku dni nie słyszała już głosów. Teraz jednak bardziej bała się snów, zmarłych, którzy ją nawiedzali, pukali, żeby wejść, ukazywali się, zapierając jej dech w piersiach, ale i nie pozwalając jej się obudzić.
– Zjesz kaszy? – zapytała matka.
– Nie.
– Kawałek chleba, przynajmniej coś pożywnego.
– Nie, mamo.
Vincenzina poddała się, przykryła córkę kołdrą i powiedziała, że wraca na dół do kuchni. Wzięła tacę i wyszła z pokoju. Zostawiła drzwi otwarte.5
W nocy czuła uściski zmarłych, lodowaty oddech, który osiadał na jej skórze jak mroźny wiatr osadzający szadź. Czasami z tego powodu stawała się niespokojna i zaciskała szczęki aż do krwi.
– Wiem, że macie coś do mnie – mówiła do zmarłych. – Zostawcie mnie. Zimno mi. Nie rozumiecie, że czuję chłód? Dlaczego mi dokuczacie?
O świcie wszystko jednak znikało, a ogarniające ją otępienie przynosiło nieco ukojenia. Jednak w pokoju nie było światła, słońce tu nie docierało, jego promienie były dalekie, cenne, tymczasem ona właśnie tego najbardziej pragnęła: otwartej przestrzeni, czystego nieba, szumu deszczu, wesołości młodych ludzi zbierających się na placu, mających zupełnie inne życie niż ona. Dlaczego jej to nie było dane? Budziła się spocona, zmaltretowana i nie pamiętała niczego. Widziała zaniepokojoną twarz matki albo księdza Edoarda i uświadamiała sobie, że zrobiła coś niewłaściwego. Otaczał ją jakiś wrogi półmrok. Lecz to, co się z nią działo, nie zależało od niej. To nie ona tego chciała. Jakiś głos do niej mówił, urywany, nieciągły, wściekły, rozgniewany, tak jakby ktoś inny mieszkał w niej i przemawiał przez nią. Ludzie mówili, że jest opętana, że diabeł zawsze wie, jak skaptować najpiękniejsze dusze, jak je sobie zabrać. Kto wie, ile odrażających rzeczy zrobiła, ale ona nie miała z tym nic wspólnego i prosiła Boga o przebaczenie, gdy tylko jej umysł odnajdywał chwilę wytchnienia. Ojczym gardził nią, nazywał ją nawiedzoną, ale ona go nie słuchała. Wymazała tego człowieka z pamięci już dawno temu. Jego obraz rozmył się, tak jak wspomnienia tych ostatnich miesięcy, z których nic nie pamiętała.6
Giovanni nabrał zwyczaju wychodzenia wcześnie rano. Kupował ciepłą jeszcze bagietkę, robił sobie z niej kanapkę z mortadelą i kierował się w stronę kasztanowego lasku, który w swym piramidalnym kształcie wznosił się nad Cittanova. Po drodze często spotykał stado owiec i ich właściciela Cosima Filangieriego. Przystawał, by zamienić z nim parę słów, po czym ruszał dalej ścieżką, która prowadziła aż do kapliczki Matki Bożej i jeszcze dalej, prawie na sam szczyt, po czym opadała z drugiej strony wzniesienia, biegnąc aż do obszaru zwanego Zomaro. Tego właśnie potrzebował. Od ponad dwóch miesięcy nie zajrzał do żadnej książki, studiowanie zeszło zupełnie na drugi plan, podobnie jak całe jego wcześniejsze życie. Teraz wszystko było jak nowe. Wietrzne powietrze płynące od strony kasztanowego lasku było dla niego od dawna pożądanym błogosławieństwem.
Usłyszał szum potoku Cavallica i poszedł dalej ścieżką, depcząc wyschnięte łupinki kasztanów. W pewnym momencie schylił się po długi, tęgi kij i wykorzystał go jako laskę w dalszej wędrówce na górę. Jego dziadek zawsze tak robił, kiedy wyprowadzał owce. Przypomniał sobie teraz jego pochyloną szczupłą sylwetkę, jego żyły wyrzeźbione na pomarszczonej skórze. Mógł kiedyś stać się taki jak on: mieć jedną izdebkę do mieszkania, ogródek do uprawy i parę zwierząt do towarzystwa.
Nie dotarł na sam grzbiet wzniesienia. Zatrzymał się na otwartej przestrzeni, usiadł na głazie pokrytym mchem i oddychał rześkim, porannym powietrzem. Wyjął kanapkę i zjadł ją sporymi kęsami. Powinien był zabrać ze sobą butelkę wina albo trochę kawy, żeby mu łatwiej było przełknąć jedzenie. Posiedział jeszcze kilka minut, ale kiedy nogi skostniały mu z zimna, musiał się podnieść. Niebo było bezchmurne, jednak lodowate powietrze zapowiadało bliskie nadejście śniegu. Giovanni ruszył się stamtąd i podążył ścieżką prowadzącą w dół ku równinie. W połowie drogi doszły go głosy paru kobiet, które każdego dnia punktualnie przychodziły do kapliczki Matki Bożej, aby się modlić. Giovanniemu wydało się, że wśród nich dosłyszał głos Livii Antonietty i przyspieszył kroku. Zobaczył ją na polanie naprzeciw kapliczki, klęczała na skrawku trawy z głową ukrytą w dłoniach niczym pokutnica. Inne dwie kobiety znajdowały się bliżej tabernakulum i zmieniały kwiaty wotywne z poprzedniego dnia. Jedna z nich zauważyła Giovanniego, ale udała, że go nie widzi. Wyjęła klucz z kieszeni, musnęła dłonią płaszcz figurki Matki Bożej i zamknęła na kłódkę kamienną niszę. Odwróciła się w stronę Livii Antonietty i próbowała przyciągnąć jej uwagę, lecz bez powodzenia. Następnie przysunęła się bliżej drugiej kobiety.
Giovanni stanął obok Livii Antonietty i wtedy ona wreszcie zauważyła jego obecność.
– Dzień dobry, Livio – pozdrowił ją.
– Witaj – odrzekła, trzymając wciąż dłonie na wprost twarzy w błagalnym geście. Odmówiła jeszcze kilka modlitw i wstała. Poprawiła sobie spódnicę i uśmiechnęła się do Giovanniego.
– Przeszkodziłem ci? – zapytał.
– Nie – odrzekła kobieta z zaczerwienioną i rozpaloną twarzą. – Co tutaj robisz?
– Szedłem na spacer. A ty?
– Przyszłyśmy się pomodlić za Marię.
– Za tę dziewczynę, o której mi mówiłaś?
– Tak.
– Jak ona się czuje?
Livia Antonietta uczyniła na sobie znak krzyża.
– Dali jej jakieś lekarstwa, ale nie skutkują. Mówią, że zwariowała, ale być może to naprawdę zły duch ją opętał, Giovanni. Sama ją słyszałam kiedyś wieczorem, jak mówiła zmienionym głosem – odpowiedziała.
– Odwiedziłaś ją?
– Poszłam odwiedzić jej mamę. Co mogę poradzić? Kiedy to tylko możliwe, staramy się być przy niej blisko. Ale teraz boję się nawet wchodzić do niej do domu.
Giovanni przez chwilę zastanawiał się nad tymi słowami.
– Czy badał ją jakiś psychiatra? – spytał.
– Wiem, że ją leczą.
– Ale czy zawieźli ją gdzieś?
– Nie wiem. Myślę, że nie, ponieważ Vincenzina nie chce, by wychodziła z domu. Nie chce, aby ludzie ją widzieli, rozumiesz?
– Tak.
Livia Antonietta podniosła nieco głowę w stronę Giovanniego.
– Mogę powiedzieć Vincenzinie o tobie?
– Nie mogę nic zrobić dla tej dziewczyny.
– Dlaczego nie?
– Na razie to niemożliwe.
– Chciałam cię tylko przedstawić Vincenzinie. Jedno słówko więcej zawsze może się przydać.
– Czy ona wie, kim jestem?
– Tak, oczywiście, że wie.
– Ja jej nie pamiętam.
– Przyjechała tu po tym, jak wyjechałeś. Wcześniej mieszkała gdzieś w okolicach Calvario.
– A ty przyszłaś tu pomodlić się za tę dziewczynę.
– Tak, za Marię. – Przyjęła obronną pozę, ciemniejąc na twarzy. – Maria jest kimś szczególnym, Giovanni. Maria jest córką wszystkich, rozumiesz? To jest nasza Maria, a my możemy tylko prosić Matkę Bożą o łaskę. Nie jesteśmy lekarzami, niestety – skończyła mówić z lekką nutką zazdrości.
– Co na to ksiądz Edoardo? Co o tym myśli?
– Że to biedna istota i że zły duch ma tysiące twarzy.
– A ty? – rzekł Giovanni. – Co myślisz?
– Ja twierdzę, że jest chora. – Zastanowiła się przez chwilę. – I że modlitwa czyni cuda. Ale trzeba umieć się modlić – dodała.
Spojrzeli na siebie, a on pomyślał, że minione lata uczyniły ją jeszcze piękniejszą, może wręcz olśniewającą.
Pozostałe dwie kobiety podeszły do nich. Wiatr coraz bardziej przybierał na sile, uderzając w konary kasztanowców i wzbijając z ziemi tumany pyłu.
– Lepiej będzie, jak już pójdziemy – powiedziała najstarsza z kobiet.
– Giovanni, przedstawię ci moje dwie przyjaciółki, Sarę i Letizię – nieco pośpiesznie powiedziała Livia Antonietta.
Giovanni uścisnął im dłonie, a Livia Antonietta wskazała ręką ścieżkę powrotną w dół.
– Coś mi się zdaje, że nam się zepsuje pogoda – rzuciła przewidująco.
– Myślę, że tak – przytaknął Giovanni.
– Idziemy?
– Tak. Pójdę przodem.
Stuknął kijem o ziemię i poszukał wzroku Livii Antonietty.
– Uważaj, jak będziesz schodzić.
– Jasne.
– Uważajcie – zalecił Giovanni pozostałym dwom kobietom. – Wiatr jest silny.
Kiedy zeszli ścieżką na sam dół, pierwsze chmury już zakrywały kasztanowy lasek.7
Angelina Tomasello wzięła dzbanek do kawy i niezgrabnie postawiła go na tacy. Teraz, po śmierci siostry, mieszkała sama w jednopiętrowym domku, który wychodził na ulicę San Pasquale. Nie pozostało w niej nic z energicznej i żywiołowej kobiety, którą Giovanni zachował w pamięci. Kuśtykała na swych krzywych nogach, zarzucając pulchnymi biodrami, choć jej oczy wciąż zachowywały młodzieńczy blask.
– Przychodź, kiedy ci pasuje – po raz trzeci powtórzyła Giovanniemu, pochylona nad tacą, by lepiej ułożyć ciasteczka domowej roboty.
– Obiecuję – powiedział Giovanni, siedząc w przetartym skórzanym fotelu. – Nikt nie przyrządza tak dobrej kawy jak ty.
– Dolewam trochę anyżówki – wyjaśniła Angelina. – Przywozi mi ją twoja kuzynka Stefania, kiedy przyjeżdża z San Vito.
To była prawda. Giovanni pamiętał zapach tej anyżówki od czasu, gdy był jeszcze dzieckiem. Przeszyła go jakaś nagła nostalgia, jakby ukłucie szpilki, ale trwało to zaledwie chwilę.
Angelina wróciła z tacą i postawiła ją obok Giovanniego, prosząc, by sam się obsłużył. Giovanni nalał sobie filiżankę kawy, dodał trochę anyżówki i ugryzł ciasteczko. Następnie wypił kawę drobnymi łykami, wdychając głęboko jej aromat i patrząc nareszcie przebudzonymi oczami. To był dla niego prawdziwy lek na wszystko.
– Czyli wciąż przychodzą do ciebie na kawę? – zapytał, nie mogąc się zdecydować, czy nalać sobie jeszcze jedną filiżankę.
– Wszyscy mężczyźni z rodziny wciąż przychodzą – odpowiedziała zadowolona. – Rano to nawet ustawiają się w kolejce.
– Nie dziwię się – odparł Giovanni.
Angelina uśmiechnęła się. Nie miała z przodu dwóch zębów, a jej policzki były zapadnięte z powodu braku trzonowych. Jest już staruszką – pomyślał Giovanni, serdecznie się do niej uśmiechając.
– A ty jak się czujesz? – zapytała. – Chyba nie wyjedziesz znów bez pożegnania?
– Nie, na razie zostaję tutaj.
– A praca? Jak leci?
– W porządku, dziękuję.
– Rodziny nie założyłeś?
– Nie.
– To na co czekasz?
– Nie znalazłem odpowiedniej osoby.
– Lepiej samemu niż z niewłaściwym towarzystwem – wygłosiła swoją sentencję kobieta nosząca włosy splecione na głowie, te włosy, których nie obcinała od czasu, gdy straciła swoją miłość z młodzieńczych lat. – Ja, zdaje się, nie wyszłam za mąż – dodała.
– Masz rację, Angelino.
– Mówię ci, nie jest dobrze, że taki ładny chłopak jak ty nie zakłada rodziny.
– Mam pięćdziesiąt lat.
– I co z tego? Po pięćdziesiątce masz jeszcze szmat życia przed sobą.
– Znaczy, że teraz mam sobie poszukać pięknej dziewczyny i ożenić się.
– Tak jest, weź się do roboty.
– Masz kogoś na oku? – zażartował.
– Jest Antonietta – zasugerowała. – Taka ładna kobieta…
– Ona też nigdy nie wyszła za mąż – zauważył Giovanni.
– Nie – potwierdziła kobieta. – Ona jest jedną z tych, które czekają na miłość. Które czekają na nią całe życie.8
Ciccio, zwany Murzynkiem, właśnie karmił kury, kiedy zobaczył Giovanniego idącego napełnić dzban wodą ze źródła. Zawołał go gwizdnięciem, nie przestając rozrzucać po ziemi przemielonych ziaren kukurydzy.
– Giovanni – krzyknął.
Giovanni odwrócił się, od razu poznając go po głosie. Uśmiechnął się, napełnił dzban i podszedł do niego.
– Co robisz? – spytał, przystając przed zmurszałą furtką zaczepioną stalowym drutem. Po drugiej stronie był niewielki ogródek, w którym rosły przeważnie ziemniaki i pomidory. Nieco dalej za ogrodzeniem jakaś świnka ryła ziemię.
– Woda z Cittanova jest zawsze dobra – powiedział Giovanni, wskazując na emaliowany dzban.
– Najlepsza.
Giovanni spojrzał w kierunku wiaty, obrośniętej grubymi i poplątanymi gałązkami winorośli, zbiegającymi się na tarasie, z którego wciąż dochodził cierpki i słodkawy zapach winogron.
– To twój ogródek?
– Nie, księcia.
– Dzierżawisz go?
– Tak.
– Ile mu płacisz?
– Dwadzieścia tysięcy lirów – odpowiedział. – Ale teraz przenoszę się wyżej, tam się buduję.
– Stawiasz sobie dom?
– Już najwyższa pora, przy trójce dzieci.
– Mieszkasz dalej tam na dole, koło twojej cioci?
– Tak, tam na dole.
– Czy to znaczy, że książę chce odzyskać ogród? – zapytał z ciekawością.
– Nie, to ja odchodzę. Dwadzieścia tysięcy lirów to za dużo.
– No to może byś mi go przekazał?
Rozkoszował się przez chwilę swoimi słowami wypowiedzianymi w dialekcie. Miał wrażenie, jakby się przeniósł wiele lat wstecz.
– A co byś chciał z nim robić?
– Dam ci trzydzieści tysięcy lirów, ale nic nie mów księciu. Przecież i tak pokazuje się tu tylko od wielkiego dzwonu.
– A i to nie zawsze – zauważył Ciccio, a jego oczy zajaśniały na tle mocno ciemnej skóry.
– No i co ty na to?
– Jeśli o mnie chodzi, to zgoda.
– Ale zostawisz mi wszystko, co jest posadzone.
– A co miałbym z tym zrobić? – zaśmiał się Ciccio. – Wziąć ze sobą wszystkie te krzaki i zielska?
Zaśmiali się obydwaj.
– W ogóle – ciągnął Ciccio – to bierz, co chcesz. Ziemniaki są dobre. Mam też trochę cebuli, jeśli sobie życzysz.
– Dzięki, może przyjdę później.
– Jak chcesz, to ci zostawię klucz i przyjdziesz, kiedy będzie ci pasowało.
– Nie trzeba – powiedział Giovanni, spoglądając w różne miejsca ogrodu, nawet najdalsze zakamarki. – Chciałbym go uporządkować.
– Jak pójdziesz dalej, bliżej świni, to jest tam posadzonych trochę dyń, bakłażanów, truskawek, ogórków, tych najlepszych, długich i zakrzywionych.
– Tych bardzo twardych?
– Tak, jakość pierwsza klasa! A pomidory… żadnej wody w środku, poza tym niczym ich nie faszeruję.
– Jesteś ekspertem – przypochlebił się Giovanni.
– Trochę się na tym znam – wykręcił się Ciccio, a tymczasem kury zaczęły się bić o ostatnie resztki karmy.
Giovanni przytaknął.
– W takim razie do zobaczenia – powiedział. – Kiedy się znowu spotkamy?
– Mieszkasz tam, gdzie mama?
– Tak.
– W takim razie to ja wpadnę do ciebie, jutro albo pojutrze.
– No to czekam.
Giovanni zrobił ruch, żeby pójść dalej, ale Ciccio go zatrzymał.
– W sobotę bijemy świniaka – zaanonsował. – Może byś przyszedł?
– Gdzie?
– Tu w ogrodzie.
– Na takim chłodzie?
– To się ciepło ubierzemy.
– Tak, i złapiecie zapalenie płuc.
– My z Cittanova mamy żelazne zdrowie.
– Ale ja przyjdę tylko na wyżerkę – zażartował Giovanni.
– Będziesz naszym honorowym gościem, jeśli przyjdziesz – podkreślił Ciccio.
– A tak w ogóle, to kogo masz na myśli, mówiąc „my”?
– Wiesz, jak to jest. Takie biesiady są otwarte dla wszystkich. Jakbyś mi pomógł zabić tego świniaka, to wyświadczyłbyś mi przysługę.
– Nikt ci nie pomaga?
– Owszem, ale ty zawsze umiałeś to świetnie robić.
– A ty byłeś tym, który spijał jeszcze ciepłą krew.
– Jest dobra. Daje siłę.
– Myślisz?
– Tak dawniej mawiali.
– Ja myślę, że może ci zaszkodzić.
– Spróbuj, a potem powiedz mi, jak się czujesz.
– Nie – uciął Giovanni – tylko ty jesteś w stanie pić taką krew, która jeszcze paruje.
Ciccio uśmiechnął się z zadowoleniem. Zabicie świniaka było okazaniem męskości, nie tylko dowodem dobrobytu. Bardziej jednak niż cokolwiek innego liczyła się sama biesiada, ten moment zbiorowej jedności, który mógł się ciągnąć przez wiele kolejnych dni.9
Maria zaczekała ze wstaniem z łóżka, aż jej matka wyjdzie z domu. Podeszła boso do drzwi, otworzyła je niemal z trzaskiem i skierowała się w stronę kuchni. Kiedy szła, podłoga skrzypiała. Stare deski były w opłakanym stanie, niektóre po prostu położono wprost na gołej ziemi. Ściany ociekały wilgocią.
Maria weszła do kuchni i wzięła bochenek chleba. Dużym kuchennym nożem ukroiła sobie kromkę i zaczęła wpatrywać się w szare i połyskujące ostrze. Wystarczy niewiele, żeby się zranić – pomyślała. Wystarczy niewiele, żeby zrobić to, co ma zrobić. Ale natychmiast ocknęła się z tych myśli, tak jakby to nie ona je formułowała. Odłożyła nóż na marmurowy blat koło zlewozmywaka i pośpiesznie odmówiła modlitwę do Matki Bożej. Natychmiast ustąpił niepokój, a ona odpędziła za siebie wszelkie inne niestosowne myśli. Kucnęła, przesunęła kwiecistą zasłonkę pod zlewem i wzięła słoik wypełniony suszonymi pomidorami w oleju. Na wypaczonym parapecie okna stał koszyk pełen kasztanów wysuszonych na słońcu, twardych jak kamień. W umywalce Maria znalazła widelec, nabiła na niego kilka pomarszczonych kawałków pomidora, ułożyła je na talerzyku i podeszła do okna. Była głodna, a wpadające z zewnątrz słońce jeszcze zwiększało jej apetyt. Nagle zdecydowała, że musi wyjść. Poczuła, że coś ją dusi w gardle, a potrzeba znalezienia się na otwartym powietrzu staje się paląca. Bosa wyszła na podwórko dzielone jeszcze z dwiema innymi rodzinami. Stopy skostniały jej od mrozu, ale ona się tym nie przejmowała. Teraz ważne było dla niej tylko iść w stronę światła, wyjść poza te domostwa, które ją zewsząd przytłaczały. Podążyła wzdłuż strumienia deszczówki wypływającej z rury spustowej, dotarła do ulicy i dostrzegła niebo przesłonięte jedynie kilkoma chmurami. Ogołocone z liści drzewa ciągnęły się po obu stronach drogi. Wokoło nie było nikogo. Dzwon w kościele Świętego Rocha wybił dwunastą. Kto wie, ilu ludzi kręciło się o tej porze po mieście. Poczuła się szczęśliwa i zaczęła iść jakby na jakąś zabawę. Spostrzegła, że jest w podomce i przez chwilę nawet zdała sobie sprawę, iż jest zimno, ale nie mogła już zawrócić. Nie miała zbyt wiele czasu, żeby się oddalić. Matka mogła lada chwila wrócić, a także jej ojczym już powinien być w drodze powrotnej do domu. Pracował na budowie jako zwykły pomocnik murarski. Nie wiadomo dlaczego potrafiła sobie przypomnieć tylko jego wielkie i ciężkie dłonie.
Szła dalej ulicą i spotkała ciocię Immacolatę, która właśnie wchodziła do domu po wizycie w kościele.
– Dokądże idziesz? – skarciła ją. – Coś ty na siebie włożyła? Biedaczka, przecież tu wszyscy cię widzą! Wracaj do domu! Wracaj do domu!
Maria popatrzyła na nią, niemal nie mogąc zrozumieć, dlaczego ciocia ma coś przeciw niej, po czym ruszyła dalej. Słyszała kroki idącej za nią staruszki, ale nie mogła się zatrzymać. Teraz prowadziły ją już same nogi. Chciały iść daleko, stąpać godzinami, aż znajdą ukojenie w zmęczeniu.
Dotarła na ulicę Grimaldiego i od razu zauważyła uczniów, którzy tłoczyli się na kościelnym dziedzińcu. Szum wody w fontannie przypomniał jej, że jest zimno. Poczuła, że ma skostniałe stopy, pomyślała, iż chyba lepiej by było zawrócić. Zdała sobie sprawę, co chciała jej powiedzieć ciocia Immacolata. Nie była odpowiednio ubrana, żeby wyjść na zewnątrz. Spojrzała na swoją zniszczoną podomkę i ogarnęło ją poczucie opuszczenia. W tej chwili nie było z nią nikogo. Była sama. Nikt jej nie wołał, nikt jej nie widział.
Przez chwilę czuła pustkę. Chmury przesłoniły słońce, nie wiedziała już, dokąd pójść. Nie widziała też cioci Immacolaty, która musiała zostać gdzieś z tyłu. Albo może poszła zawołać matkę. Ale w domu nikogo nie ma. Szukała wzrokiem matki, lecz nie mogła jej znaleźć w okolicy. Przecież ona poszła na zakupy. Stale makaron, bez żadnego sosu, w przeciwnym razie kończyło się wymiotami. Czasami starała się ze wszystkich sił. Jednak zwracała wszystko. To dziwne, nigdy wcześniej o tym nie pomyślała: nagle zdała sobie sprawę, że jest zaniedbana i ma rozczochrane włosy. Nie jest jak dziewczęta, które widziała na ulicy, ładnie ubrane i z książkami w ręku. Co trzeba, żeby się uczyć? I dlaczego nie pamiętała czasów, kiedy ona także chodziła do szkoły? Doszła do końca gimnazjum, tyle pamiętała, ale co było potem? Poszła do krawcowej, by wyuczyć się zawodu, ale się nie nadawała. Zawsze miała jakiś ból w sercu i zarazem pragnienie, którego jednak nie potrafiła nazwać po imieniu, które ją prowadziło donikąd. Uczyć się. Była dobrą uczennicą, zwłaszcza w lekturach i dyktandach. Pamiętała słowa zapisane na kartkach, ale nie miała pojęcia, co się stało z jej zeszytami. Narysowała coś w powietrzu i znalazła się znów przed placem, niedaleko domu Mimiego. Jakiś chłopak odwrócił się, by na nią spojrzeć, jednak ona nie czuła żadnego wstydu. Przeciwnie, odsłoniła swoje ciało, szła lekko, ale w końcu wszystko dokoła niej zaczęło się kręcić i błękit nieba przesłonił całą resztę.10
Giovanni wracał właśnie z parku, kiedy zobaczył dziewczynę w podomce. Od razu zauważył, że jest bosa, a na podstawie opisu podanego przez Livię Antoniettę domyślił się, że to musi być Maria Forestieri. Minął grupkę uczniów i przyglądał się dziewczynie, która w ekstazie wpatrywała się w światło dnia. Wydawało się, jakby była w stanie katalepsji, ale w jej oczach krył się jakiś głęboki, niepokonany ból. Niektórzy uczniowie podśmiewali się za jego plecami, więc odwrócił się, żeby ich uciszyć. Wystarczyło mu do tego jedno spojrzenie, po czym znów zajął się dziewczyną. Była piękna, miała kształtne, smukłe ciało. Mógł nawet dostrzec jej wyprostowany kręgosłup i brak wyraźnych punktów napięcia w kończynach. Żadnej wypukłości w środkowej części pleców, brzuch wydał mu się miękki, a dłonie i stopy długie i szczupłe. Uderzyły go jednak przede wszystkim jej oczy. Przejrzał się w ich wodnistych barwach i poczuł natychmiastową bliskość z tą dziewczyną.
Usłyszał odgłos kroków i zauważył ciotkę Immacolatę, która dreptała ulicą Grimaldiego w skórzanych kapciach na nogach.
– Wracaj! – krzyczała. – Wracaj! Wracaj natychmiast do domu!
Giovanni wyszedł jej naprzeciw i zatrzymał ją w pół drogi.
– Ciociu Immacolato, co tu robisz?
– Powiedz jej, żeby wróciła do domu. Powiedz jej, Giovanni, zanim zamarznie na śmierć.
– Zajmę się tym, ciociu Immacolato. Nie pokazuj jej się teraz. Zawołam kogoś i zaprowadzimy ją do domu.
– Jej mamy nie ma. Sprawdziłam.
– Nie martw się.
Giovanniemu udało się ją odprawić, ale kiedy się obrócił, by wrócić do Marii, zobaczył, że koło niej stoi jakiś mężczyzna. Tymczasem Mimi i jego żona Rosita wyszli na zewnątrz, by zobaczyć, co się dzieje. Rosita rzewnie płakała, czyniąc znak krzyża przy każdej odmawianej modlitwie.
Giovanni podszedł do nich i zapytał, co to za mężczyzna.
– Jej tata – odpowiedziała Rosita z włosami pożółkłymi ze starości.
– Ojczym, prawda? – chciał się upewnić Giovanni.
– Tak.
– Biedna niewinna – skomentował Mimi. – Zupełnie się jej pomieszało w głowie.
– Jak długo tak ma? – zapytał Giovanni.
– Zaczęło się, zanim wróciłeś do miasteczka – odpowiedział Mimi.
W tym czasie mężczyzna rozgonił uczniów, Maria zaś zaczęła drżeć. Giovanni ruszył w ich stronę, ale ojczym zręcznie zarzucił swoją barchanową kurtkę na plecy córki i zabrał dziewczynę ze sobą. Maria próbowała się od niego uwolnić, ale w końcu poddała się sile jego uścisku, rozluźniając także głowę.12
Zastał ją siedzącą za stołem roboczym, szyła właśnie spódnicę. Jej twarz rozświetlały promienie przebijające przez firankę z organzy. Przystanąwszy, obserwował ją, jej puszyste włosy, delikatną skórę, smutne oczy, jakby już na nikogo nie czekała.
Zastukał delikatnie w okno, a ona podniosła głowę, odkładając igłę i zdejmując naparstek. Dała mu znak, żeby wszedł.
Giovanni uchylił drzwi i stanął w progu.
– Nie przeszkadzam? – zapytał.
– Nie, chodź.
Livia Antonietta wstała i podeszła do niego bliżej, wskazując mu wolny stołek. Musnęli się dłońmi, jakby nie wiedzieli, w jaki sposób się przywitać. Giovanni usiadł, a ona zapytała, czy może mu coś zaproponować.
– Wypiłem już u Ciccia – odpowiedział. – Wypiłem i zjadłem.
– Nie mogłam przyjść.
– Czekałem na ciebie.
– Nie mogłam – powtórzyła. – Muszę skończyć pewną robótkę.
Giovanni rozejrzał się po pokoju.
– Nadal szyjesz ręcznie? – spytał.
– Tak – odpowiedziała. – Niezbyt mi wychodzi na maszynie.
– A szkoła szycia?
– Działa.
– Ile masz uczennic?
– Pięć.
– Będzie coś z nich?
– Tak – odparła. – Maria również zaczęła przychodzić, ale potem. – Nie dokończyła zdania, jakby dalszego ciągu łatwo się było można domyślić.
– Słyszałaś, co się stało parę dni temu? – zapytał Giovanni, sadowiąc się wygodniej na niskim stołku.
– Na placu?
– Tak.
– Powiedziała mi o tym jej mama.
– Poznałem też jej ojczyma.
– Maria go nie znosi – powiedziała Livia Antonietta.
– Na mnie też nie zrobił zbyt dobrego wrażenia.
– To świnia – uściśliła kobieta. – Prześpi się to z jedną, to z inną.
– I dlatego Maria go nie znosi?
– Między innymi.
– Chciałbym porozmawiać z Vincenziną.
– O Marii?
– Tak.
– Dziś jej o tym powiem. – Uśmiechnęła się życzliwie. – Myślisz, że będziesz mógł coś zrobić?
– Zobaczymy.
– Zrobić ci kawy?
– A ty się napijesz?
– Ja mogę pić kawę o każdej porze.
– Tak jak wtedy, kiedy byłaś jeszcze dziewczyną.
– Teraz nawet bardziej.
Poderwała się z miejsca, a jej piersi wyraźnie się zaznaczyły na sweterku z golfem. Była piękna i zniewalająca jak zapomniany smak.
– Zaraz wracam – rzekła.
Giovanni podążał za nią wzrokiem, kiedy krzątała się koło kuchenki. Słyszał, jak nastawia ekspres do kawy.
– Mama nadal ci pomaga? – zapytał.
– Nie, odpoczywa. Ma osiemdziesiąt dwa lata.
– Tyle miałaby moja matka, gdyby żyła.
– Tak, zdaje mi się, że one były z tego samego rocznika. Twoja mama była z sierpnia, a moja z kwietnia.
– A ty? Nic mi nie powiedziałaś o sobie.
– Ty też.
– Nie wyszłaś za mąż.
– Nie.
– A ten, co to stale przychodził przed twój dom?
– Ożenił się i wyjechał za granicę.
– I nie znalazłaś nikogo innego.
– Kogóż to miałam znaleźć? – odparła. – A ty?
– Nie ożeniłem się.
– Dotrzymałeś słowa. Nie chciałeś nawet słyszeć o małżeństwie.
– Nie, ale przez lata byłem z jedną i tą samą kobietą.
– I jak się skończyło?
– Źle – odpowiedział żartobliwie Giovanni.
Pomyślał znów o Magdzie, o spędzonych z nią miesiącach i wydało mu się prawie nieprawdopodobne to, co mu się przydarzyło.
– Ile łyżeczek cukru? – zapytała Livia Antonietta. – Nadal jedną?
– Tak, dzięki.
Wróciła z dwiema filiżankami postawionymi na tacy. Giovanni wziął swoją kawę i wypił ją dwoma łykami. Livia Antonietta usiadła obok niego, przy firance z organzy. Sine światło wpadało do pokoju, czyniąc go jakby mniejszym. Giovanni zauważył teraz wyraźne zmarszczki wokół jej oczu i odwrócił wzrok, zdał sobie sprawę, że był niedyskretny.
– Mogę cię o coś zapytać? – powiedziała kobieta, udając, że popija kawę.
– Oczywiście.
– Dlaczego wróciłeś?
– Bo jestem zmęczony – odpowiedział szczerze. – Albo może raczej chcę się zatrzymać.
– Dlaczego tutaj?
– Nie wiem – odparł. – Może po prostu nie znam tego, co kiedyś porzuciłem.
– Co takiego mogłeś porzucić? Przecież tu nic nie ma.
– A ty dlaczego nie wyjechałaś?
– Dokąd? Do Mediolanu do mojej kuzynki? Po co? Żeby pracować w fabryce albo siedzieć w domu przez cały dzień?
– Mogłaś zostać krawcową również w Mediolanie.
– To są moje miejsca – powiedziała Livia Antonietta, rzucając spojrzenie na ciasną uliczkę, w której mieszkała. – Tu jest mój dom, moja krew, moja ziemia.
Giovanni przytaknął.
– Właśnie dlatego wróciłem – powiedział.
Spojrzeli na siebie poufale, z taką samą zażyłością jak dawniej. Miał wielką ochotę wodzić dłonią po jej twarzy, już nie tak gładkiej i nie tak aksamitnej jak niegdyś, ale tylko uśmiechnął się do niej. Na blacie zobaczył papierowe wykroje, jakieś resztki jedwabiu i kretonu. Na stole zaś leżały ubrania do sfastrygowania, dziurki od guzików do obszycia, a także kartki pełne rysunków i notatek. Zdjęcie sióstr Fontana nadal wisiało w widocznym miejscu. Nic się nie zmieniło w tym pomieszczeniu.
– To jak się umawiamy? – zapytał Giovanni.
– Dam ci znać w sprawie Marii.
– W takim razie czekam na wiadomość od ciebie.
– W porządku.
Wstali, a on pocałował ją w policzek.
– Zawsze mnie tu rano zastaniesz, jeśli będziesz chciał przyjść na kawę.
– Chętnie – powiedział. – I pozdrów ode mnie swoją mamę.
– Dziękuję.
Odprowadziła go do drzwi. Podążył uliczką prowadzącą w dół i skierował się w stronę domu.