Świat Mundka - ebook
Świat Mundka - ebook
Masz trzynaście lat, a za sobą kilka potyczek przy rodzinnym stole?
To może znasz Mundka, który chce rysować komiksy, ale jego ojciec nie widzi w tym przyszłości?
Może jest w twojej klasie jakaś Inga, która trzyma marzenia
w tekturowym pudle na dnie szafy? Albo łysi bliźniacy o imionach wielkich twórców, którzy chcą robić małe rzeczy?
Oddaję ci Świat Mundka, bo pewnie trochę przypomina twój.
Autorka
***
Znakomita powieść mówiąca o tym, że atmosfera domu tworzy młodego człowieka. Może go budować, ale również niszczyć. O tym, że nie marzenia rodziców są ważne, ale dbanie o własną ponadprzeciętność, pielęgnowanie talentu i walka o to, co w nas wyjątkowe. Cenny przekaz dla zagubionej młodzieży.
Agnieszka Hałubiec
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-890-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mundek był chłopcem posłusznym, ale umiarkowanie. Kiedy więc w połowie lipca jego ojciec nieoczekiwanie rzucił znad porannej jajecznicy: „Czego ty się nic nie uczysz?”, puścił to mimo uszu. Nawet nie drgnął. Nie było to może przesadnie eleganckie zachowanie, jednak Mundek był zdania, że odpowiadanie na tak durne pytania jest poniżej jego godności.
– Weź ty zrób coś pożytecznego, chłopie – zrzędził ojciec, przekopując widelcem jajecznicę na talerzu. – Smarujesz i smarujesz… Jeszcze nie spotkałem takiego, który by wyżył ze smarowania głupot. Nic wam nie zadają? – spojrzał na syna surowo i odsunął talerz z żółtą breją.
Prawdę mówiąc, Mundek rozumiał to rozgoryczenie. Gdyby to on musiał co dzień zasuwać do roboty taki kawał, w dodatku słuchać wrednego szefa od świtu do nocy wbity w garnitur, zachowywałby się o wiele bardziej nieznośnie. Zwłaszcza podczas upałów, w aucie bez klimatyzacji. Ciekawe, że w ich samochodzie klimatyzacja psuła się zawsze, kiedy z nieba zaczynał lać się żar.
Na szczęście Mundek miał dopiero trzynaście lat i w czasie wakacji mógł obijać się zupełnie legalnie, nawet jeśli na ojca działało to jak płachta na byka. A ze wszystkich rzeczy, które na niego tak działały, do szewskiej pasji doprowadzało go coś, co nazywał „smarowaniem głupot”. Pewnie dlatego, że uważał rysowanie za najmniej pożyteczne zajęcie na świecie, niezapewniające ani trochę przyszłości.
Ojciec fascynował się zapewnianiem przyszłości i najchętniej o tym rozmawiał z matką, z sąsiadami, ze znajomymi (nie było ich wielu) oraz z Mundkiem, choć wtedy raczej przemawiał.
Mundek wynalazł w sobie instynktowny czujnik z wyłącznikiem, którym odcinał uwagę po pięciu minutach każdej przemowy ojca. Nie było to wcale niegrzeczne – dawał ojcu całe pięć minut szansy na oznajmienie czegoś ciekawego. Po upływie tego czasu, z uprzejmym wyrazem twarzy przenosił się w myślach w rejony znacznie bardziej interesujące.
Jednak szanował swojego ojca i współczuł mu nużącej pracy. Nie miał zamiaru drażnić go bez potrzeby.
Zamknął szkicownik i wsunął do kieszeni ukochany metalowy ołówek automatyczny, przez plastyków nazywany kubusiem.
Ojciec wstał, sapnął, poprawił spodnie pod więcej niż odrobinę za dużym brzuchem, złapał teczkę i już go nie było. Mundek poczekał, aż ucichnie w oddali znajomy bulgot diesla, i także wyszedł, zamykając drzwi na klucz.
Właściwie miał na imię Rajmund. Nikt by o tym nie pamiętał, gdyby dyrektorka szkoły w Kopytkach nie zwykła zwracać się do uczniów pełnymi imionami, w dodatku cedząc sylaby.
– Raj-mun-dzie, zakładamy wyłącznie białe koszulki gimnastyczne, bez nadruków – upominała (zawsze w liczbie mnogiej, mimo że nikt nigdy nie widział jej w koszulce gimnastycznej, ani białej, ani żadnej innej). – Przyjdź po zajęciach do sekretariatu, wystosujemy pismo do twoich rodziców w tej sprawie, Raj-mun-dzie.
Brzmiało to, jakby mówiła: „Jutro na apelu kara chłosty. Dwadzieścia pięć batów na plecy i odechce ci się nadruków. Raj-mun-dzie”.
Albo:
– Ka-zi-mie-rzu, widzę, że zalegamy z makulaturą. Czy życzymy sobie, chłopcze, żeby twoja klasa przepadła w akcji Segregacja? Czy nie interesuje nas współdziałanie, Ka-zi-mie-rzu? – pytała, jakby los siedmiu i pół miliarda ludzi zależał od jego pudełek po pizzy.
Czy na przykład:
– Ga-bri-elo, nie jesteśmy już dzidziusiami, nie krzyczymy na przerwach – przypominała i naprawdę trzeba było się wysilić, żeby uwierzyć, że dyrektorka mogła być dzidziusiem k i e d y k o l w i e k. – Ga-bri-elo, na jutro podcinamy grzywkę, chyba Magdalena (mama Gabrysi też kiedyś chodziła do szkoły w miasteczku) nie życzy sobie, żebyśmy pracowały z oczami pełnymi włosów, prawda? – syczała i uśmiechała się tak krzywo, że równie dobrze mogła powiedzieć: „Oto mój pantofel, Ga-bri-elo, natychmiast oczyść go z psiej kupy”.
Mundek przypuszczał, że dyrektor Ściernopolska (Le-o-ka-dia) władała szkołą tak gdzieś od początku świata i dlatego znała każdego po imieniu. Należy jej oddać, że nie faworyzowała żadnego ze swoich uczniów, dawnych czy obecnych – do każdego odnosiła się z jednakową, uprzejmą pogardą. Do wszystkich mieszkańców miasteczka bez wyjątku zwracała się, jakby mieli nie więcej niż piętnaście lat, nieważne, czy chodziło o burmistrza, dentystkę czy właściciela zakładu pogrzebowego.
Postawmy sprawę jasno: dyrektor Ściernopolska po prostu władała całym miasteczkiem. Kopytka miały wprawdzie radę, coś w rodzaju ratusza, straż miejską i herb z raciczką, ale były zdecydowanie zbyt małe i zbyt zapyziałe na tylu rządzących. Dyrektor Ściernopolska była szarą eminencją miasteczka, które było tak zapomniane, że nawet mieszkańcy nie używali jego nazwy.
Ze szkicownikiem pod pachą Mundek skręcił na obsadzoną lawendą żwirową ścieżkę prowadzącą do mieszkania na tyłach ich domu. Z gęstych zagonów unosił się słodki i lekko mdlący zapach, wśród fioletowych kwiatków uwijały się dziesiątki pszczół, ale ani jeden komar. Komary nie znoszą zapachu lawendy – informowała go za każdym razem ciotka Tenia, która mieszkała na końcu ścieżki w niedużym pokoju z kuchnią i tycią łazienką. Zapachu lawendy nie znosiła też matka Mundka oraz kilka innych osób, więc mało kto docierał na koniec żwirowej ścieżki. Ciotki to nie martwiło. Nie miała ochoty przyjmować gości, którzy przychodzili do niej kręcić nosem.
– Komary nie znoszą zapachu lawendy – zawiadomiła go w progu, ćmiąc papierosa.
– Jest siódma rano – odparł Mundek. – Komary śpią.
– Ale daleko stąd – uśmiechnęła się, chytrze mrużąc oko za grubym szkłem okularów.
Mundkowi nie przeszkadzał zapach lawendy, znacznie bardziej nie znosił tytoniowego dymu. Kiedy jednak ciotka zagroziła, że jeśli będzie próbował ograniczać jej wolność, to więcej go nie wpuści, dał sobie spokój z namawianiem do rzucenia nałogu.
– Jak ci się u mnie nie podoba, możesz siedzieć w swoim pokoju – powiedziała. – Brudne skarpety i spleśniałe kanapki poupychane po kątach, fiołki i róże, nie ma co!
Gdzie jak gdzie, ale u ciotki Mundkowi podobało się bardzo. Czuł się tu dobrze i swobodnie. Pokój nie był duży, ale miał wszystko, co trzeba, a dla Mundka najważniejszy był kąt z rajzbretem.
Obszerny stół do rysowania z wygodnie pochylonym blatem zajmował całą przestrzeń pod oknem. Parapet za nim zastawiony był słoikami z flamastrami, kredkami, pędzlami i ołówkami, a pod ścianą stały złożone sztalugi. Przy każdej wizycie Mundka ciotka powtarzała, że w młodości była dobrze zapowiadającą się malarką, lecz wolała poświęcić karierę dla życia towarzyskiego (czego jednak nigdy nie żałowała).
Mundek szperał chwilę między pojemnikami na parapecie, wreszcie wyłowił mały bloczek z arkusikami papieru ściernego. Wyjął z kieszeni kubusia, wysunął część grubego grafitu i zaczął ostrzyć go, trąc ukośnie o papier.
– W młodości byłam dobrze zapowiadającą się malarką – oznajmiła ciotka, sięgając po najeżony kredkami kubek. – Wolałam jednak poświęcić karierę dla życia towarzyskiego. I wierz mi, Mundziu, że nigdy tego nie żałowałam. Żyłam niczym kolorowy motyl i zachowałam piękne wspomnienia. Co oczywiście nie znaczy, że masz iść w moje ślady – zastrzegła, a Mundek przytaknął wyrozumiale i otworzył szkicownik.
Nie miał najmniejszego zamiaru iść w ślady ciotki. Przerażała go myśl o czymś tak zwariowanym jak życie towarzyskie. Nie przepadał za uroczystościami rodzinnymi, imprezami szkolnymi czy jakimikolwiek spędami ludzkimi w celu rzekomej wspólnej zabawy. Uwielbiał jednak towarzystwo swojej towarzyskiej ciotki i bardzo sobie cenił jej artystyczne wskazówki.
Mundek spędzał długie godziny na doskonaleniu rysowania. Cierpliwie, kubusiem na papierze, ćwiczył salta, mostki i wyskoki. Jego niekończące się dzieło, komiks o podłym Satrapo i przebiegłym Filosie, potrzebowało idealnego odtworzenia człowieka w ruchu.
Ciotka Tenia stanęła nad nim i krytycznie przyjrzała się pracy.
– Proporcje! Proporcje, Mundziu – pokręciła głową i zaczęła przeszukiwać szufladę niedużej komódki pod rajzbretem. – Musisz popracować nad dłońmi. O, jest łapuchna! – zadowolona uniosła w górę drewniany model ręki z ruchomymi drucianymi stawami. – Ustawiasz pozycję i rysujesz.
Mundek zatem ustawił pozycję i zaczął ją rysować. Ciotka tymczasem usiadła na sofie, na kolanach położyła stolik śniadaniowy, a na nim gruby zeszyt z wzorami mandali. Jak twierdziła, kolorowanie było ostatnim zajęciem, które chroniło jej rękę i oczy przed zardzewieniem, a w dodatku pozwalało na rozmyślania.
Zajęli się tym, co lubili najbardziej. Mundek rysował, rozważając przeprawy Satrapo i Filosa, a ciotka zapewne swoje życie towarzyskie, i było im bardzo dobrze, a poranek upływał w spokojnej ciszy aż do drugiego śniadania.
– Czas na drugie śniadanko – ciotka zamknęła kolorowankę. – Mam ciasto drożdżowe, podeschnięte, ale można sobie maczać. Ja tak nawet wolę – zniżając głos wyznała, jakby Mundek już tego nie wiedział. – Kawa, herbata czy kakałko, Mundziu?
– Kakao – odrzekł i przyszło mu do głowy, że chciałby kiedyś ciotkę narysować tak, jak właśnie wygląda, zanim zupełnie zegnie się wpół.
Ciotka Tenia miała proste plecy, jednak wiek złamał ją na wysokości bioder i nieco pochylił, a z każdym rokiem pochylał coraz bardziej. Jej twarz stopniowo kurczyła się za wielkimi okularami. Mundek pomyślał, że niedługo zmieni się w pomarszczoną, zgiętą wpół rodzynkę. Jasną, bo ciotka unikała słońca.
– W młodości owszem, opalałam się, ale teraz? Nie ma nic bardziej ordynarnego niż stare zgrillowane babsko – mawiała. – Wiek nie zwalnia z klasy, Mundziu – dodawała, poprawiając krótkie, falujące białe włosy i pociągała usta koralową pomadką.
Drożdżowe było rzeczywiście porządnie podeschnięte i pachniało kredensem. W krainie ciotki Teni jedzenie smakowało i pachniało inaczej niż w domach, które znał Mundek, ale bardzo mu ta egzotyka odpowiadała. Oczywiście, gdyby matka postawiła na ich stole suche ciasto, nikt by go nie tknął. U ciotki jednak wszystko do siebie pasowało, wszystko było na właściwym miejscu. A kakao było najlepsze. Może dlatego, że ciotka nie żałowała cukru i zawsze dodawała tłustej śmietanki.
– Dodałam tłustej śmietanki – poinformowała Mundka, stawiając przed nim parujący kubek z napisem _Paris mon amour_. – Pokrzep się, Mundziu, pewnie zaraz polecisz rżnąć w gałę, siły ci trzeba. Nie żałowałam cukru, trzynastolatek ciągnie cukier jak mrówka z mszycy. Rozwój, Mundziu, rozwój trzynastolatka jest szalenie wzmożony. Gwałtowny wzrost, burza w hormonach, a w pierwszym rzędzie mózg. Mózg! Wszystko tam iskrzy i mryga. Rozhulane emocje, nowe połączenia neuronowe, wyładowania energetyczne. Żre jak opętany, co mu się nawinie: informacje, bodźce i cukier. A to dopiero początek tej wielkiej transformacji!
– Jakiej transformacji? – Mundek przez moment lekko się zaniepokoił.
– W dorosłego – wzruszyła ramionami ciotka i zanurzyła kawałek ciasta w kawie. – Wczesna młodość to dość paskudna choroba, ale jest lekarstwo. Czas!
Mundek pokiwał ze zrozumieniem głową. Znał dobrze obie opinie ciotki na temat młodości. Według jednej to choroba i czas dramatycznych przemian, według drugiej – najpiękniejszy okres życia, z którego trzeba umieć korzystać. Zresztą na dobrą sprawę ciotka uważała, że każdy okres życia może być piękny. O ile ktoś potrafi z niego korzystać.
Chłopiec pozbierał naczynia i zaniósł do lekko obtłuczonego zlewu w małej kuchni. Ciotka nie miała zmywarki, a Mundek nie był miłośnikiem obowiązków domowych, jednak wykonywanie prostych czynności w pomieszczeniu dla jednej osoby, gdzie wszystko było w zasięgu ręki, sprawiało mu prawdziwą przyjemność. Czuł się jak samotny kosmonauta. W małej kuchence ciotki Teni stan nieważkości wydawał się jedynie kwestią woli.
Mundek odstawił czyste talerzyki i kubki na ociekacz nad zlewem.
– Do jutra – pożegnał się, po czym zgarnął szkicownik i ołówek i poszedł do Kazika.
* * *
Życie Ingi składało się ze sposobów. Miała sposób na wszystko: na rodziców (osobny na matkę, osobny na ojca, kilka na nich oboje razem), na rodzeństwo, na obiad, na zarabianie, na szkołę, na swoje babki, na marzenia oraz na strażników miejskich.
Ci ostatni zwykle działali na przyjazne pozdrowienie i kilka szczerych wybuchów śmiechu po każdym sucharowym dowcipie. Wyjątkiem był patrol Ryży Grubasek i Żylasta Blondyna. W ich przypadku jedynym sposobem była ewakuacja. A to właśnie oni zbliżali się alejką bazarku.
Trzeba wiedzieć, że Inga spędzała wakacyjne poranki, sprzedając filmy na DVD. W sobie tylko znanych źródłach zaopatrywała się w hitowe produkcje dodawane do czasopism. Za piątaka można było u niej dostać _Titanica_, dowolną część _Gwiezdnych wojen_ czy _Kung Fu Pandę 3_. Malutkie stoisko z trzech skrzynek po jabłkach przytuliła do zadaszonego kramu z bielizną XXL, na którym za stosami gaci i biustonoszy królowała pani Mania. Filmy, wiadomo, najlepiej sprzedawały się przed weekendami oraz podczas deszczowej pogody, dlatego Inga chętnie korzystała z kawałka udostępnionego przez sąsiadkę daszku. Poza tym można było rzucić okiem na stoisko, kiedy któraś z nich musiała na chwilę odejść, czy po prostu pogadać – pani Mania wiedziała wszystko o wszystkich.
Patrol straży miejskiej nadciągał bez pośpiechu, lecz nieuchronnie. Ryży Grubasek zatrzymywał się przy niektórych stoiskach i przepytywał sprzedawców, a jego partnerka podejrzliwie oglądała towary. Inga rzuciła okiem na telefon. Dochodziła dziesiąta, a ona miała dziś na obiad przygotować fasolkę szparagową. Która, dodajmy, rosła jeszcze leniwie na działce. Od szóstej rano Inga zarobiła już dwadzieścia pięć złotych, choć to nie był piątek i świeciło słońce, więc szybko zdecydowała, że może opuścić bazarek bez żalu.
Wprawnym ruchem zgarnęła diwidiki do torby, mrugnęła do rozpartej na turystycznym fotelu pani Mani, obróciła się na pięcie i grzmotnęła głową w obciągnięty mundurem tors Ryżego Grubaska. Zderzenia nie wytrzymał jeden z guzików, które z wysiłkiem spinały uniform, i teraz na Ingę wyzierał oskarżycielsko spocony biały podkoszulek. W myśli skreśliła możliwość ucieczki i postawiła na sposób uniwersalny, czyli taki, który w ostateczności działał na wszystko – improwizację.
– Ale pancerna klata, jeny! – jęknęła, żeby zyskać na czasie.
Strażnik, prychając ze złości, zanurkował w sterty majtek w poszukiwaniu straconego guzika.
– Ciociu, chyba rozcięłam sobie czoło – dodała, rzucając pani Mani znaczące spojrzenie.
Bazarkowa sąsiadka najwyraźniej jednak nie miała zamiaru brać jej pod swoje skrzydła. Co prędzej wyciągała z torby plastikowe pudełko z kanapkami i termos. Pewnie żałuje, że nie zabrała popkornu – pomyślała Inga z przekąsem.
– To pani krewna? – Blondyna zwróciła się do pani „Mówcie-Mi-Amatorka-Kina-Za-Friko” Mani, która ze skupieniem laborantki nalewała sobie gorącej herbaty. Inga już wiedziała, że jest zdana na siebie. Jak zwykle zresztą.
– Ciocia dzisiaj nie dosłyszy – przejęła inicjatywę, nie bacząc na to, że sąsiadka zakrztusiła się ze zgorszeniem. – Przewiało biedaczkę, a w jej wieku…
– Co tam masz w torbie, mała? – przerwał jej ostro Ryży, gramoląc się spod straganu z bielizną, gdzie odnalazł brakujący element munduru.
Bezradnie przymierzył guzik do kępki sterczących nici, jakby licząc na jakiś krawiecki cud. Nie poprawiło to jego, dostatecznie wrednego z natury, nastawienia. Był to ten typ strażnika miejskiego, który ma dobry dzień, kiedy wlepi staruszce mandat za przechodzenie w niedozwolonym miejscu. Inga z niepokojem obserwowała, jak ciemnieją mu poliki.
– To moje rzeczy – odparła ostrożnie. Nie miała nic na sumieniu, jednak wredny z natury i do tego rozwścieczony strażnik miejski mógł sprawić pewien kłopot.
– Interesujące – mruknęła spod daszka czarnej bejsbolówki Żylasta Blondyna i różowy tips wycelował w szczelinę niedopiętej torby, skąd wystawały kolorowe pudełka z diwidikami.
Inga analizowała swoją sytuację z szybkością komputera NASA. Nie naśmieciła, nie przeszkadzała innym, nie zalegała z opłatą placową, a filmy były jej własnością. Teraz jednak raczej nie chodziło o przestrzeganie prawa, tylko o pokazanie, kto tu rządzi.
– Skąd masz te filmy?
– Uzbierałam. Z gazet.
– Uuu, kolekcjonerka – Blondyna trąciła łokciem partnera, któremu coraz mniej podobał się jego łyskający spod munduru podkoszulek. – I pewnie obejrzałaś wszystkie?
– Nie wszystkie, ale czytałam opisy.
– Legitymacja szkolna! – zażądał strażnik, a jego piegowata twarz przybrała odcień kurczaka z rożna.
– Nie mam przy sobie.
Żylasta Blondyna zmierzyła krytycznie chude i posiniaczone kolana, jej wzrok prześliznął się z pogardą po nastroszonych białych włosach. Inga i bez tego wiedziała, że prezentuje się jak dziecko ulicy.
Nie cierpiała swojego wyglądu. Uważała, że jest tyczkowata – za wysoka i za koścista. Były miejsca, gdzie mogła to zaakceptować, na przykład na bazarku albo na sali treningowej. Wszędzie indziej nosiła ubrania maskujące sylwetkę, kuliła ramiona i kiedy tylko mogła, spuszczała głowę. W głębi duszy czuła się całkiem niebrzydka i gdyby tylko inni też w to uwierzyli, może dokonałaby wielkich czynów, zawojowała świat czy coś w tym rodzaju. Tymczasem na co dzień zakładała strój ochronny i starała się nie rozmyślać na darmo o swojej urodzie. No, chyba że akurat wyszła spod nożyczek matki.
Matka Ingi nie pozwalała jej zapuścić włosów, była zdania, że to niepraktyczne oraz próżne. Raz na dwa miesiące skracała córce włosy według własnej koncepcji, którą nazywała „ładną fryzurką dla dziewczynki”.
– O, i widzisz – mawiała. – Teraz wyglądasz ładnie, porządnie i jak dziewczynka.
Inga nie wiedziała, czy to jest porządnie, lecz była pewna, że z pewnością nie ładnie. Nie znała też żadnej dziewczynki z taką fryzurą. Zwykle więc po zabiegu matki zamykała się w łazience i nanosiła własne poprawki. To z kolei za każdym razem skutkowało draką: gradobiciem, piorunami, szlabanem na komputer i telefon. Inga wierzyła, że to niska cena za nieprzyciąganie uwagi w szkole. Powszechnie bowiem wiadomo, że o ile dziwaczna fryzura może zasłużyć w szkole na obojętne wzruszenie ramion, to fryzura obciachowa gwarantuje wyrok śmierci.
Inga była w stanie znieść bardzo dużo, ale nienawidziła czuć się ocenianą. A tak zwykle czuła się w obecności osób przez świat uważanych za atrakcyjne. Jak ta żylasta funkcjonariuszka.
– No już, skąd to masz? – Strażniczka zabrała jej torbę, ustawiła na skrzynkach i zaczęła grzebać w środku.
Dziewczyna zacisnęła zęby i zerknęła na panią Manię, która siedziała jak na meczu tenisa. Nie mają prawa! – pomyślała Inga. – Ale Księżna Cyckonosz nie raczy pomóc, za dobrze się bawi.
Spuściła głowę i skupiła się na swoich wszystkich kłopotach i na swojej samotności. Z satysfakcją poczuła, że wraz z falą żalu do jej oczu napływają prawdziwe łzy. Powoli podniosła głowę.
– Mama mi dała – odezwała się drżącym głosem, zaglądając w oczy strażniczki. – Kupuje dużo gazet, a jak są filmy, to mi daje i pozwala sprzedawać. Kieszonkowe takie.
Mocno natuszowane rzęsy Żylastej Blondyny zatrzepotały. Zaczynała mięknąć. Ale nie on.
– Mamusia wykorzystuje małoletnią do zarobkowania?! – Ryży Grubasek był teraz na polowaniu i właśnie poczuł świeżą krew. – Ile masz lat?
– Trzynaście. Prawie – szepnęła, przyszpilając Blondynę wzrokiem porzuconego szczenięcia.
Strażnik zatarł pulchne dłonie.
– Matka gdzie?
– W domu.
– Nie pracuje?
– Nie, jest na rencie.
– Na rencie! I co, pewnie potrzebuje masę lekarstw w dużych butelkach?
– Matka nie pije alkoholu.
Inga zobaczyła przed oczyma czerwone plamy i szybko zaczęła recytować w myślach: _Wpadła bomba do piwnicy, napisała na tablicy: SOS, wściekły pies, tu go nie ma, a tu jest_. Nie mogła dać się sprowokować.
– A ja myślę, że to jednak trzeba sprawdzić. Coś mi się widzi, że opieka społeczna będzie bardzo zainteresowana – wysyczał jej strażnik prosto w nos. O dziwo, z bliska jego tłusta piegowata twarz nie była tak groźna. Teraz przypominał rozpieszczonego bachora, któremu mama odmówiła nowej gry na konsolę.
Inga wyprostowała się powoli i spojrzała mu drwiąco w oczy. Ryży znowu pociemniał. Zaraz zacznie tupać nogami – pomyślała.
– Nazwisko! – ryknął, puszczając pióropusz śliny.
Kłamstwo w celach strategicznych Inga miała opanowane do perfekcji. Kiedy sytuacja tego wymagała, potrafiła tak wczuć się w rolę, że sama wierzyła w to, co mówi. Poczuła przypływ weny i geniuszu. Wiedziała, że wystarczy jedno słowo. Odpowiednie słowo. Nie spiesząc się, skuliła ramiona i spuściła głowę.
– Ściernopolska – powiedziała cicho.
Ryży skamieniał, jakby mama nie tylko odmówiła mu gry, ale właśnie rozbiła konsolę w drzazgi tłuczkiem do mięsa. Stał tak chwilę, po czym pochylił się nad Ingą i odezwał łagodnym szeptem, jakiego ludzie zwykle używają w szpitalu, nad łóżkiem ciężko chorego:
– Czy możesz powtórzyć?
Inga pokiwała ze zrozumieniem głową. Niewiele brakowało, a potrzymałaby go za rękę.
– Ściernopolska – powtórzyła dobitnie i dodała uprzejmie: – Imię też?
– Nie trzeba. – Strażnik z wysiłkiem przełknął resztkę śliny, jaka została mu w ustach, i szukając ratunku, spojrzał na Żylastą.
Partnerka uniosła idealnie wyrysowane brwi. Nie pochodziła z miasteczka, nie miała zatem pojęcia, że nazwisko, które przed chwilą usłyszała, było dla Ryżego Grubaska niczym wywołanie ducha. Nie wiedziała, że nad jej bezwzględnym zazwyczaj kolegą zawisło właśnie widmo dyrektorki i w jednej sekundzie wyssało z niego całą chęć popisywania się władzą. Cofnął się w czasie do szkoły, gdzie każdy dzień był porażką, bo to, co bez pudła działało w jego domu rodzinnym – czyli płaczliwość i donosicielstwo – wśród kolegów i nauczycieli nie sprawdzało się wcale.
– Najważniejsze, że ten… że filmy nie pochodzą z kradzieży – wydusił w końcu z siebie słabym głosem. – Wracamy na patrol. Do widzenia.
Inga patrzyła chwilę za oddalającymi się strażnikami, po czym ze złością odwróciła się do pani „Majtkowy Róż” Mani, która w zadumie ugniatała w palcach kulkę z okruchów chleba.
– Pani Maniu, czemu mi pani nie pomogła? Niewiele brakowało i bez powodu miałabym opiekę społeczną na głowie. Matka dałaby mi szlaban na forewer – westchnęła.
– Bazarek to szkoła życia – stwierdziła filozoficznie sąsiadka. – Widzisz, jak ładnie sobie poradziłaś? Będziesz jutro? Usmażę pączki.DWA LIPCOWE POPOŁUDNIA
Mundek, podobnie jak prawie wszystkie dzieciaki w miasteczku, spędzał całe wakacje na miejscu, jednak wcale go to nie martwiło. Miał niewiele obowiązków i dużo świętego spokoju, a ten cenił sobie najbardziej. W ciągu dnia, kiedy większość dorosłych była w pracy w Mieście, miasteczko cichło i łagodniało. Jakby słońce spowalniało ludzi i czas, zalewając wszystko płynnym miodem.
Lipiec był wyjątkowo piękny tego roku. Ponad ogrodzeniami ogródków zieleń wylewała się na ulice. Dojrzewające owoce spadały na wybrzuszone korzeniami drzew chodniki, na zdeformowaną i dziurawą asfaltową jezdnię. Ginęły pod podeszwami butów przechodniów, pod kołami samochodów, potem rozkładały się w słońcu i dodawały ciężkiej woni lata tej wyjątkowej, słodko-kwaśnej, sfermentowanej nuty. Gęste powietrze wibrowało niskimi tonami trzmieli, ciut wyższymi pszczół, a przenikliwe ptasie trele były tłumione szelestem liści i szumem pobliskiego strumienia. Od czasu do czasu rozdarła się gdzieś sroka, kawka czy sójka albo strzelił gaźnik starego auta – i to by było wszystko, jeśli chodzi o hałasy.
Mundek pochylił się, przechodząc pod cienkimi gałęziami czereśni, obciążonymi teraz kilogramami soczystych owoców, ale nawet mu do głowy nie przyszło, żeby zerwać choć kilka.
Pokolenie jego rodziców nie zostawiłoby na tym drzewie jednego owocka. Cokolwiek nadawało się do zjedzenia, a wychodziło poza ogrodzenie, czyścili jak piranie. Przez stulecia na wsiach i w małych miastach trwała tradycja, w imię której dzieciaki podprowadzały jabłka, gruszki, śliwki, porzeczki lub czereśnie z ogrodów swoich sąsiadów. Podczas tej wielowiekowej wojenki między właścicielami a złodziejaszkami można było zaliczyć tęgie lanie, pogryzienie przez psa czy pokąsanie przez osy. Dziesiątkom pokoleń nieobce były: drętwienie dziąseł od niedojrzałych papierówek, ból brzucha od przeżarcia, dzielony ze wspólnikami strach, szalony śmiech i podniecenie towarzyszące wyprawom.
I nagle, w czasach Mundka, obyczaj ten wygasł, zdmuchnięty zapewne przeciągiem dobrobytu. Dorośli wprawdzie nie przestawali narzekać na ciężkie czasy, tego zwyczaju chyba nic nie zdmuchnie (podobnie jak utyskiwania na „dzisiejszą młodzież” albo upadek obyczajów), ale teraz mało kto musiał zastanawiać się, czy będzie miał co zjeść następnego dnia. Ciasta, desery, słodycze, niegdyś dostępne od święta, dziś wjeżdżały na stół w każde popołudnie, a sezonowe owoce zmieniły się w całoroczne i nie przynosiło się ich z ogrodu czy sadu, tylko z targu albo warzywniaka. Należały do stałego wystroju niemal każdego domu, a tym samym stawały się niezauważone.
Mundek zostawił za sobą niezauważone rozkołysane czereśnie i skręcił w furtkę prowadzącą do domu Kazika. Miał szczęście, przyjaciel już nie spał. Siedział na schodku przed domem, jedną ręką głaskał pod brodą ogromnego czarnego wodołaza Samsona, a w drugiej trzymał rogala wielkości koła od roweru. W południowym słońcu jego krótkie, sztywne włosy koloru polerowanej miedzi aż raziły w oczy.
– Zgadnij, z czym mam – Kazik machnął rogalem. – Wynalazłem to wczoraj, właśnie testuję.
Mundek wyciągnął szyję, próbując rozpoznać zawartość.
– Z kotletem?
– Z kotletem? Kotlet to banał dla ludzi bez fantazji kulinarnej – Kazik jakby zapatrzył się w głąb siebie, marszcząc nakrapiany ciemnymi piegami nos, po czym westchnął, unosząc ogromne ramiona. – Z pizzą, stary. Z wczorajszą pizzą cztery sery. _Quattro formaggi_. Magda Gessler kuca, tyle ci powiem.
– Buła w bule – Mundek uśmiechnął się kącikiem ust.
– Mylisz się, chłopie – rogal wzniósł się ponad głowę Kazika. – To wyższy poziom buły. Chrupkość i miękkość, ostrość i łagodność, białko, węglowodany i kalorie. I mak.
– Maku nie za wiele.
– W sam raz, żeby wszedł między zęby i cały dzień przypominał, jak porządne śniadanie zjadłem. Suń się, Sami, puść Mundzia – Kazik czule popchnął psa. – Niech usiądzie, chudzina, bo nam się tu jeszcze stoczy w hortensje mamusi. Przychodzi tu po dwóch śniadaniach i ciągle tak samo wąski.
– Po drugim tylko, u ciotki – odparł Mundek, sadowiąc się na niewielkim, wolnym skrawku schodka. – Daj kawałek rogala, ale od dupki strony, bez wsadu.
Kazik w skupieniu oderwał solidny kawałek i wręczył koledze. Potem rzucił jeszcze spory kęs Samsonowi, a ten zniszczył go jednym mlaśnięciem.
Przez chwilę chłopcy żuli w milczeniu, gapiąc się na psa, który siedział naprzeciw i gapił się na nich.
– Godny jest – mruknął Mundek. – Zawsze jest godny. Nie prosi się, nie ślini. Tylko tak siedzi.
– Fakt – przytaknął Kazik. – Ma maniery. Nawet jak jęzor wietrzy, to nigdy nie patrzy ci w oczy. Łeb odwraca. Mamusia mówi, że jest dyskretny.
Mundek zawsze uważał, że Samson pasuje do rodziny przyjaciela. Wszyscy oni byli wielcy.
Kazik i jego ojciec byli wysocy i potężni w barach. Ręce i nogi jak bele. No dobra, wcześniej Kazik miał może małą nadwagę, ale teraz wyraźnie z niej wyrastał. Zgubił już cycki i galaretowaty brzuch, którymi chyba trochę się przejmował. Był za to o dobrą głowę wyższy od Mundka, który przecież nie należał do najniższych w klasie. Ojciec Kazika miał chyba dwa metry, a matka niewiele mniej. Od całej familii, nie wyłączając psa, bił jakiś spokój, który dawał poczucie bezpieczeństwa. Mundek pomyślał, że nie tylko Samson był dyskretny. Cała rodzina Kazika budziła zaufanie. Lubił do nich przychodzić.
– Wbijamy na boisko? – przerwał milczenie Kazik. Otrzepał okruchy z koszulki wielkiej jak namiot, dźwignął się ze schodka i przeciągnął, aż chrupnęło. – Trzeba zacząć dzień, no nie?
Dzień jak co dzień – pomyślał Mundek z błogością. W wakacje nie potrzebował niczego ponad leniwą monotonię, jakże jednak inną od monotonii roku szkolnego. Upływający czas wyznaczały wizyty u ciotki, spotkania z Kazikiem, noga z chłopakami na boisku, chwile nad strumieniem i rysowanie.
– Jak twój komiks? – Kazik wskazał głową szkicownik i sięgnął po suszące się na sztachetach ogrodzenia rękawice bramkarskie.
Mundek skrzywił się nieznacznie.
– Sam nie wiem. Rysunki spoko, ale mam za dużo pomysłów i nie klei mi się historia. No wiesz, fabuła. Wymyśliłem nawet dwie nowe postaci, bezwzględnie piękną operatorkę dźwigu i demoniczną bibliotekarkę…
– Fajnie, jak je nazwałeś? Imiona są ważne.
– Jeszcze nie mam imion. Ważniejsze, żeby jakoś je splątać. Ciężko.
– E tam. Wymyślisz coś. Przecież będziesz słynnym komiksiarzem, bogatym jak Sknerus McKwacz. Tyle że nie taki skąpy – zastrzegł Kazik. – Będziesz po mnie przysyłał czarną limuzynę na przyjęcia w swoim nowoczesnym domu na skale, jak Bruce Wayne albo Tony Stark, albo…
– Jasne, Kaziu, ale wiesz, że oni wszyscy nie istnieją?
– Jasne, Mundziu, ale wiesz, że na tym właśnie polega twoja przewaga?
Tak gawędząc, doszli do boiska, gdzie już czekali ich kumple: Patryk, Roch, Oliwier, zwany Olem, łysi bliźniacy Amadeusz i Juliusz oraz inni, którzy zwykle grali w przeciwnej drużynie. Chłopcy traktowali piłkę nożną jak spotkanie towarzyskie i gdyby ktoś zapytał, czy grają serio, popukaliby się w głowę. Jednak ich rozgrywki pokazywały coś zupełnie przeciwnego. Możliwe, że maniakalne wykłócanie się o zagrania i zasady zastępowały im rozmowę.
Zawsze zajmowali te same pozycje i grali w tych samych składach. Kazik stał na bramce. I tylko on jeden interesował się futbolem poza boiskiem. Czasem jeździł z ojcem na mecze do Miasta, znał czołówkę światowych golkiperów, a przede wszystkim naprawdę czuł bramkę i czuł piłkę. Mimo swojej niedźwiedziej postury, bronił z lekkością baletnicy. Kiedy unosił się nad wydeptaną do gołego murawą i szybował na spotkanie piłki, wszyscy na chwilę zamierali i wstrzymując oddech, czuli, że mają do czynienia z czystym pięknem. Potem Kazik spadał, z piłką lub bez (przeważnie z), i wrzawa podnosiła się na nowo. Mundek grał w obronie, a to, że rozumieli się z Kazikiem bez słów, na boisku działało cuda.
Z pozostałymi chłopakami ze składu tworzyli paczkę. Nie była to taka przyjaźń, jak między Mundkiem a Kazikiem. Po prostu trzymali się razem.
Patryk był urodzonym człowiekiem sukcesu i poza nim samym, nikt go właściwie nie lubił. Nie znaczy to, że był nielubiany. Po prostu n i e b y ł l u b i a n y, jeśli wiecie, co mam na myśli. Nawet nauczyciele, mając wiele uznania dla jego świetnych wyników w nauce, nie darzyli go sympatią większą niż można by mieć dla kartonowej podobizny Lewandowskiego w naturalnym rozmiarze. Zresztą on też nie przyjaźnił się z nikim. Na boisko przychodził, kiedy nie miał akurat jazdy konnej czy lekcji tenisa. Mundek wierzył, że tak właśnie we wczesnej młodości żyją i wyglądają dyrektorzy wielkich biznesów, banków czy sieci komórkowych. Rodzice Patryka byli bardzo bogaci. Mundek zapytał go kiedyś, jak to jest mieć tyle pieniędzy.
– Nic specjalnego – odrzekł wtedy Patryk. – To właściwie bardzo nudne. Zero emocji. Masz coś, zanim nawet się zastanowisz, czy tego chciałeś.
Wychodziła mu każda rzecz, której się podejmował. Nie znał uczucia porażki. Mundek podejrzewał, że Patryk w ogóle nie znał wielu uczuć. Nic go nie ruszało, a kiedy zdarzyło mu się uśmiechnąć, nie było to nic więcej niż uprzejme zaprezentowanie zębów jak z reklamy nici dentystycznych.
Olo i Roch trzymali się razem z przyzwyczajenia. Rozstawali się chyba tylko na czas lekcji, ponieważ Oliwier był w starszej klasie, tej samej co Patryk. Znali się od piaskownicy, ich rodzice przyjaźnili się już w jakichś zamierzchłych czasach. Wyjeżdżali razem na wakacje, zapraszali się nawzajem na uroczystości rodzinne, latem wspólnie grillowali, a zimą umawiali się na planszówki. Olo był wysoki, szczupły i bystry, a Roch wprost przeciwnie.
– Dajesz, dajesz, Rochu-tłuściochu! – darł się Olo, kiedy Roch, prowadząc piłkę, próbował rozpędzić swoje obfite ciało w kierunku bramki, dając opór roztańczonemu brzuchowi. W pewnym momencie zwykle rezygnował i rozglądając się bezradnie, szukał kogoś, do kogo mógłby podać, co kończyło się dezorientacją drużyny, przejęciem piłki przez przeciwników i stratą gola.
Wtedy zwykle Olowi odbijało. „Oszaleję z tą górą sadła!” – wrzeszczał, składając się jak scyzoryk. Wciskał głowę między kolana i tłukł się pięściami po nerkach, żeby zdusić furię. Potem biegł do Rocha i, klepiąc i szczypiąc jego pucate zgrzane policzki, jęczał mu prosto w nos: „Olej drybling, Rosiu, odpuść rajdy, nie szarżuj, pączku, pączuniu… Uwierz, grubasiński, wyżej dupy nie podskoczysz, połóż lachę na sprincie, co? Blokada, Rosiu, zawsze tylko blokuj, przeszkadzaj, utrudniaj, wchodź ciałem, po coś ci je Bozia dała, nie?”.
Mundek uważał, że poza histeriami na boisku, Olo był w porządku. Miał dowcip, choć czasem trochę przeginał w złośliwościach. W szkole był bardzo popularny i jako jeden z niewielu siódmoklasistów miał dziewczynę.
Roch należał do szkolnych przegrywów, co wcale nie znaczy, że nim był, a już na pewno, że się tym przejmował. Nic sobie nie robił ze swojej tuszy, nie zawracał głowy ciuchami. Właściwie wystarczyłby mu jeden komplet bielizny, jeden dres i tiszert. Gdyby matce nie udawało się podmieniać mu ubrań na czyste, nigdy by się nie przebierał, podobnie jak nie brałby prysznica, gdyby nie zajęcia na basenie. Przytyki Ola z obojętną miną zagryzał przekąską, którą zawsze miał pod ręką.
Pomijając nieszczególnie reprezentacyjny wygląd, Roch sprawiał wrażenie lekko ociężałego umysłowo. Rzadko się odzywał, a jego twarz często przyjmowała nieobecny wyraz z błąkającym się głupkowatym uśmieszkiem. Według Mundka jednak były to pozory. W rzeczywistości Roch był piekielnie inteligentny, a to oderwanie wynikało z ciągłego zatopienia w świecie gier. Jego środowiskiem naturalnym był komputer, ostatnio pochłaniał go _Fortnite_ i programowanie. Od monitora odchodził też programowo – na tyle, żeby nie dostać od rodziców szlabanu na komputer za uzależnienie. Ponieważ był uzależniony, w swojej głowie nie wychodził z gry i dlatego, żeby nawiązać z nim kontakt, należało wykazywać się cierpliwością. Zdarzało się, że włączał się sam i wówczas iskrzył bystrą ripostą albo znienacka szeptał coś, stojąc tuż za Olem, co tego drugiego całkiem wyprowadzało z równowagi.
Łysi bliźniacy byli synami właściciela wielkiego kompleksu chlewni, rzeźni i masarni, nieznacznie biedniejszego od rodziców Patryka. Mundka fascynował ich ogromny pałacodom z wielkimi oknami i dwuskrzydłowymi drzwiami. Dach był najeżony wieżyczkami w różnych rozmiarach, a wnętrze naszpikowane kolumnami jak kościół. Był to jedyny dom z prywatnym basenem w miasteczku.
Matka bliźniaków nie pracowała. Mundek uważał, że była trochę jak z innej epoki. Układała bukiety z róż na pianinie i dyrygowała ukraińską gosposią. W kwestii imion stosowała szkołę dyrektor Ściernopolskiej – nie uznawała zdrobnień. Podobno ochrzciła synów po Mozarcie i Słowackim, żeby zapewnić im start do życia z dala od świń i miasteczka, ale chyba na starcie się skończyło. Amadeusz porzucił naukę gry na pianinie po pierwszej lekcji, Juliusza trochę bardziej wciągnęło, zażądał jednak keyboardu. Potem kazał matce odprawić prywatnego nauczyciela i zaczął pilnie ćwiczyć hity disco polo, śledząc poradnikowe filmiki na youtube.
Bliźniacy byli identyczni. Mundkowi czasem wydawało się, że to jeden człowiek rozszczepiony na dwa ciała. Ponieważ, jak to często się bliźniakom zdarza, ubierali się tak samo, jedynym, co pomagało ich odróżniać, były siniaki, strupy i guzy. Nie był to sposób stuprocentowy, bowiem Amadeusz i Juliusz na okrągło okładali się do krwi, a ich obrażenia ciągle zmieniały położenie. Żyli w jednoczesnym skłóceniu i przyjaźni. Mundek podejrzewał, że wynikało to z faktu, że zwykle rozumieli się bez słów, jakby naprawdę byli jedną osobą i nie mogli pogodzić się z najmniejszymi nawet nieporozumieniami. Na boisku grali w ataku. Zarówno po golu, jak i po chybieniu, tarzali się po ziemi.
– No i masz! I weź tu podaj maciorze łysej! – Amadeusz rzucił się na Juliusza, który po asyście brata właśnie strzelił w poprzeczkę.
Juliusz, nie czekając, wyprowadził pięścią cios w nos Amadeusza, a ponieważ w tych starciach nigdy nie pudłował, krew w sekundę zalała żółtą koszulkę. Runęli w wytartą trawę i zaczęli się turlać, a po boisku niosły się głuche odgłosy uderzeń, postękiwań i obelg. Zawodnicy drużyny przeciwnej zaczynali się niecierpliwić, ale kumple bliźniaków nie interweniowali pochopnie. Wiedzieli, że obaj muszą zostać tak samo wytarmoszeni, obtoczeni w piachu, trawie i krwi. Przedwczesne wtrącanie się było przykładaniem zapałki do benzyny. Tak jak tym razem.
– E! Jełopy! Gracie czy się przytulacie?! – wrzasnął żylasty Wiktor, przypominający Mundkowi oskubanego indyka. – Bramka jak na tacy, przedszkolak by trafił. W szóstkę lepiej wam pójdzie, Juliusz tylko tłok robi. Takie podanie zepsuć, co za przypał! Wychrzańcie tego ślepego platfusa z boja i gram…
Pierwszy znieruchomiał Amadeusz.
– Co powiedziałeś?! Obraziłeś mojego brata, cienki knurze! – rozdarł się, podnosząc głowę znad Juliusza. – Czekaj, wieprzu, zaraz cię wychrzanimy z boja – mamrotał, pomagając wstać bliźniakowi i po sekundzie obaj pędzili prosto na Wiktora.
– Dwóch na jednego?! – oburzył się Bożek z drużyny Wiktora i ruszył na odsiecz.
W tej sytuacji Mundek i reszta nie mogli pozostać obojętni i, chcąc nie chcąc, dołączyli do wielkiego lania na boisku (szóstego tego lata).
* * *
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_