Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski - ebook
Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski - ebook
Rozmowy przypominały żeglugę po wodach burzliwych i słabo oznakowanych, wędrówkę w gąszczu zmiennych i zaskakujących nieraz tematów, między przeszłością a przyszłością, tym, co prywatne, i tym, co publiczne. Stanisław Lem wracał do własnej biografii, do lwowskiego dzieciństwa i do lat wojny przeżywanych pod dwiema okupacjami, do powojennych krakowskich początków i do zagranicznych podróży, zwłaszcza rosyjskich. Konfrontował też prognozy zawarte w "Summa Technologiae" i w innych swoich książkach z otaczającym nas światem. Czynił to nie bez satysfakcji — wiele z tych prognoz ziściło się, i to wcześniej, niż sam przewidywał — ale i nie bez goryczy, zniechęcony wieloma aspektami współczesnej cywilizacji i złym użytkiem czynionym przez ludzi z nowych odkryć.
Warto sięgnąć po "Świat na krawędzi" choćby po to, by usłyszeć głos autora, wielkiego pisarza, który patrzył dalej i widział więcej niż inni. „I szczera wściekłość opromienia / moje rozliczne obowiązki" — napisał Czesław Miłosz w wierszu Do Jonathana Swifta. Kiedy wracam do tego wspaniałego wiersza, staje mi teraz przed oczami Lem w swoim gabinecie-bibliotece na Klinach, otoczony stertami różnojęzycznych pism, komentujący rzeczywistość z pasją, humorem, czasem z furią, uczulony na głupstwo i zło, nigdy jednak obojętny. Mam nadzieję, że takiego właśnie Lema znajdą w tej książce jej nowi czytelnicy.
Tomasz Fiałkowski
Spis treści
Początek podróży
Wstęp do II wydania
Rozmowa pierwsza. O pracowitym dzieciństwie, lwowskiej Arkadii i życiu poza czasem
Rozmowa druga. O dwóch okupacjach, wojennej pamięci i rzeczywistości w rozpadzie
Rozmowa trzecia. O pierwszych latach krakowskich, krętej drodze do literatury i przygodach z cenzurą
Rozmowa czwarta. O zagranicznych podróżach, rosyjskich przygodach i olbrzymiej kuropatwie
Rozmowa piąta. O przyczynach rozpadu Imperium, spotkaniu z kosmonautą i rosyjskiej dumie
Rozmowa szósta. O złu w historii, głupocie i prywatyzacji zbrodni
Rozmowa siódma. O religii, wierze, wiedzy i przywoływaniu imienia Pana Boga nadaremno
Rozmowa ósma. O upadku sztuk wizualnych, błędnych drogach kultury i triumfie merkantylizmu
Rozmowa dziewiąta. O pornografii, pruderii i niebezpieczeństwach detabuizacji
Rozmowa dziesiąta. O minusach Internetu, tajemnicach ludzkiego mózgu i skrzyżowaniu technologii z biologią
Rozmowa jedenasta. O naprawianiu człowieka i protezowaniu organów
Rozmowa dwunasta. O prognozowaniu, proroctwach, perspektywach biotechnologii i patentowaniu embrionów
Rozmowa trzynasta. O zaletach energetyki jądrowej
Rozmowa czternasta. O nas, naszych wadach i naszych sąsiadach
Rozmowa piętnasta. O bliższych i dalszych perspektywach
Rozmowa szesnasta. O radosnych nonsensach i mniemanym końcu nauki
Indeks osób
Galeria ilustracji
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63471-46-0 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Początek podróży
Wstęp do II wydania
Rozmowa pierwsza. O pracowitym dzieciństwie, lwowskiej Arkadii i życiu poza czasem
Rozmowa druga. O dwóch okupacjach, wojennej pamięci i rzeczywistości w rozpadzie
Rozmowa trzecia. O pierwszych latach krakowskich, krętej drodze do literatury i przygodach z cenzurą
Rozmowa czwarta. O zagranicznych podróżach, rosyjskich przygodach i olbrzymiej kuropatwie
Rozmowa piąta. O przyczynach rozpadu Imperium, spotkaniu z kosmonautą i rosyjskiej dumie
Rozmowa szósta. O złu w historii, głupocie i prywatyzacji zbrodni
Rozmowa siódma. O religii, wierze, wiedzy i przywoływaniu imienia Pana Boga nadaremno
Rozmowa ósma. O upadku sztuk wizualnych, błędnych drogach kultury i triumfie merkantylizmu
Rozmowa dziewiąta. O pornografii, pruderii i niebezpieczeństwach detabuizacji
Rozmowa dziesiąta. O minusach Internetu, tajemnicach ludzkiego mózgu i skrzyżowaniu technologii z biologią
Rozmowa jedenasta. O naprawianiu człowieka i protezowaniu organów
Rozmowa dwunasta. O prognozowaniu, proroctwach, perspektywach biotechnologii i patentowaniu embrionów
Rozmowa trzynasta. O zaletach energetyki jądrowej
Rozmowa czternasta. O nas, naszych wadach i naszych sąsiadach
Rozmowa piętnasta. O bliższych i dalszych perspektywach
Rozmowa szesnasta. O radosnych nonsensach i mniemanym końcu nauki
Indeks osób
Galeria ilustracjiPOCZĄTEK PODRÓŻY
Te rozmowy przypominały żeglugę po wodach burzliwych i słabo oznakowanych, wędrówkę w gąszczu zmiennych i zaskakujących tematów, między przeszłością a przyszłością, tym, co prywatne, i tym, co publiczne.
Krawędź wieku, krawędź tysiąclecia — to tylko umowne granice, wynikłe z przyjęcia takiego, a nie innego kalendarza. Niezależnie jednak od sposobu odmierzania czasu, znaleźliśmy się na progu nowej epoki — epoki biotechnologii. Płyniemy z nurtem wielkiej rzeki ku nieznanemu oceanowi i znajdujemy się dopiero u początku podróży — mówi Stanisław Lem.
Świat rzeczywiście znalazł się na krawędzi. Przewidywania zawarte w Summie technologicznej zaczynają się spełniać. Nie potrafimy jeszcze określić zagrożeń, jakie nas czekają. Widać jednak wyraźnie, jak płynne są w dziedzinie inżynierii genowej granice między działaniami o charakterze terapeutycznym a tworzeniem nowych organizmów, jak rośnie odpowiedzialność człowieka, w którego ręce trafia moc decydowania o życiu i śmierci.
Każda nowa technologia rozpoczynała się od niepewnych prób, które często kosztowały wiele ofiar. Także i biotechnologia nie zdoła uniknąć takich zagrożeń, a kto sądzi inaczej, jest utopistą — uważa Lem. Kolizje z przyjętymi dotąd zasadami etycznymi i religijnymi są nieuchronne. Nie ma jednak odwrotu, a palisady paragrafów rychło zostaną przez rozwój nauki ominięte. Trzeba więc zachować zdrowy rozsądek, unikając też przesadnego optymizmu tych, co sądzą, że po przejściu zabagnionej sfery zagrożeń wyjdziemy na rozkoszny płaskowyż technobiologicznego raju. Lepiej patrzeć rzeczywistości prosto w oczy — sądzi pisarz — probierzem nowego czyniąc wrażliwe i niezawisłe sumienie.
Wspomniałem o Summie technologicznej; wymienić trzeba też inny tytuł, wydane niedawno Okamgnienie, konfrontujące wizje sprzed lat czterdziestu z obecnym stanem rzeczy. Świat na krawędzi dotyka podobnych problemów, ale przynosi też wiele szczegółów z biografii Stanisława Lema. O jej tle, którym jest historia mijającego stulecia, można dziś pisać zupełnie otwarcie, inaczej niż to było na początku lat osiemdziesiątych, kiedy Stanisław Bereś nagrywał swe rozmowy z autorem Summy. Także i dlatego są to dwie różne książki.
Te rozmowy były dla mnie niezwykłą przygodą. Mam nadzieję, że taką samą przygodą staną się i dla czytelnika.
Tomasz FiałkowskiWSTĘP DO DRUGIEGO WYDANIA
Rozmowy, których zapis znalazł się w tej książce, prowadziłem ze Stanisławem Lemem w ostatnich latach minionego wieku. Pierwsze wydanie Świata na krawędzi ukazało się w roku 2000, rzeczywiście na krawędzi nowego tysiąclecia. Gdy jednak decydowaliśmy się na tytuł, chodziło nam nie tylko o umowną granicę czasową, bardziej o próg nowej epoki — epoki biotechnologii, której postępy pisarz obserwował z mieszaniną fascynacji i zgrozy, świadom, że nie da się ich zatrzymać niezależnie od możliwych zagrożeń czy dylematów etycznych związanych z inwazją technologii w procesy życiowe. Bodaj w dzień po jego śmierci przyszła wiadomość o wyhodowaniu z komórki macierzystej człowieka narządu nadającego się do przeszczepu…
Rozmowy przypominały żeglugę po wodach burzliwych i słabo oznakowanych, wędrówkę w gąszczu zmiennych i zaskakujących nieraz tematów, między przeszłością a przyszłością, tym, co prywatne, i tym, co publiczne. Stanisław Lem wracał do własnej biografii, do lwowskiego dzieciństwa i do lat wojny przeżywanych pod dwiema okupacjami, do powojennych krakowskich początków i do zagranicznych podróży, zwłaszcza rosyjskich. Konfrontował też prognozy zawarte w Summa Technologiae i w innych swoich książkach z otaczającym nas światem. Czynił to nie bez satysfakcji — wiele z tych prognoz ziściło się, i to wcześniej, niż sam przewidywał — ale i nie bez goryczy, zniechęcony wieloma aspektami współczesnej cywilizacji i złym użytkiem czynionym przez ludzi z nowych odkryć. „Ten świat opuścić przyjdzie nie bez ulgi i z uczuciem rozczarowania" — mówił, dodając w innym miejscu: „Zdrowy rozsądek i rozum zdają się dzisiaj znajdować w odwrocie".
W niecały rok po wydaniu Świata na krawędzi jego autor obchodził osiemdziesiąte urodziny. Uroczystość zaplanowano w wigilię jubileuszu, 11 września 2001 roku. Kiedy o czwartej po południu tego dnia zebraliśmy się w sali konferencyjnej nowego biurowca przy ulicy Lubicz, wieże nowojorskiego World Trade Center od godziny leżały w gruzach. Oczywiście przygotowany wcześniej program odwołano, a jubilat, miast przyjmować życzenia, wypytywał przybyłych o nowiny na temat zamachu. Pomyślałem wtedy, że tytuł naszych rozmów nabrał nowego, dramatycznego znaczenia: świat, nasz świat, rzeczywiście znalazł się na krawędzi…
Dzisiaj, w pierwszą rocznicę śmierci Stanisława Lema, warto sięgnąć po Świat na krawędzi choćby po to, by usłyszeć głos autora, wielkiego pisarza, który patrzył dalej i widział więcej niż inni. „I szczera wściekłość opromienia / moje rozliczne obowiązki" — napisał Czesław Miłosz w wierszu Do Jonathana Swifta. Kiedy wracam do tego wspaniałego wiersza, staje mi teraz przed oczami Lem w swoim gabinecie-bibliotece na Klinach, otoczony stertami różnojęzycznych pism, komentujący rzeczywistość z pasją, humorem, czasem z furią, uczulony na głupstwo i zło, nigdy jednak obojętny. Mam nadzieję, że takiego właśnie Lema znajdą w tej książce jej nowi czytelnicy.
Tomasz Fiałkowski, marzec 2007ROZMOWA PIERWSZA O pracowitym dzieciństwie, lwowskiej Arkadii i życiu poza czasem
— Kiedy czyta się „Wysoki Zamek”, książkę o pańskim dzieciństwie, wchodzi się w obszar poza czasem i historią. Nie ma prawie odbicia wydarzeń zewnętrznych, jest zamknięty świat pasji dziecięcego bohatera. Czy to cecha właściwa odbiorowi rzeczywistości przez dziecko, czy też pańska szczególna właściwość?
— Chętnie przyjmę, że nie jestem całkiem normalny. Opowiem anegdotę — późna sprawa, ale rzuca światło wstecz. Kiedy mój syn studiował fizykę w Princeton — spędził tam cztery lata — utrzymywałem z nim dość intensywną korespondencję. I on się skarżył matce w liście, że ojciec, zamiast pisać o swoim życiu wewnętrznym albo pytać o jego nastroje, pisze o galaktykach, o czarnych dziurach, o zakrzywieniu przestrzeni. Żona moja odpowiedziała mu: życiem wewnętrznym twojego ojca są właśnie czarne dziury i galaktyki. I naprawdę tak jest.
Tak jest też z moimi wynalazkami opisanymi w Wysokim Zamku — a nie przyznałem się tam do wszystkiego, nie chcąc robić wrażenia, że się chwalę. Naprawdę wynalazłem mechanizm różnicowy, nie wiedząc, że jest już znany; parokrotnie w podobny sposób odkrywałem Amerykę. Stwarzałem też rozmaite zwierzęta. Nie konkurowałem z Panem Bogiem, tylko po prostu wymyślałem je, rysując w specjalnych zeszytach; wszystko to robiłem skrycie. I królestwo legitymacyjne z Zamku jest najświętszą prawdą, rzeczywiście stworzyłem je jako chłopiec, chociaż Sadkowski bodaj napisał, że to jakaś blaga. Nasze gimnazjum nosiło numer 560; przedtem było to Drugie Gimnazjum imienia Karola Szajnochy. Cyfry na naszych tarczach zrobione były z cienkich srebrnych nitek, i ja naprawdę tymi nitkami zszywałem swoje legitymacje.
Miałem oczywiście kolegów, grałem z nimi w piłkę nożną, ale najważniejsze było moje życie wewnętrzne, którego z nikim właściwie nie dzieliłem. Nie miałem aż do samej matury żadnego romansu chłopięcego. Naturalnie spotykałem się z dziewczętami, chociaż wtedy nie było jeszcze koedukacji, ale — jak dziś przypuszczam — odstraszałem je, opowiadając im o gwiazdach. Inaczej nie umiałem, a gwiazdami interesowałem się bardzo.
Latem jeździłem przeważnie w góry. Moja najmłodsza ciotka wyszła za nauczyciela gimnazjalnego. Żeby dorobić, co roku wynajmowała w Sokolem albo w Worochcie dom na cały okres wakacji i prowadziła w nim pensjonat dla młodzieży. Jeździłem tam i ja; rodzice byli radzi, że znajduję się pod opieką. Opieka polegała głównie na tym, że dostawałem podwójną leguminę, poza tym nikt się mną nie interesował. To było wspaniałe: Prut, wyprawa na Howerlę. Słyszałem legendy o żmijach, które na Howerli żyć miały w wielkiej obfitości, ale daremne były moje poszukiwania — żadnej nie udało się znaleźć. Silne wrażenie zrobiła na mnie też pewna przejażdżka. Ogromna część Czarnohory była wtedy własnością barona Groedla. Prowadzono wyrąb lasu i pnie ostrugane ściągano kolejką wąskotorową. Kiedy ta kolejka wyjechała na górę, siadało się obok hamulcowego i zjeżdżało w dół stromymi serpentynami. Strasznie mi się to podobało. Krajobrazy w Karpatach były niezmiernie urokliwe, i tam powstały moje pierwsze wiersze — trudno sobie wyobrazić gorsze. „Nad górami zaś wynika szczyt Jawornika” albo historia o „wodospadziku‐wodogrzmociku” i temu podobne okropności, które potem starannie przed światem ukryłem.
Nawet kiedy jako szesnastolatek byłem w Delatynie na obozie przysposobienia wojskowego — opisuję ten obóz w Wysokim Zamku — i po osiemnastu chłopa spaliśmy w namiotach, też się właściwie z nikim bliżej nie zaprzyjaźniłem. Jako podoficer dyżurny, nosiłem kolegom na przemian smalec, masło lub marmeladę. Przedwojenna marmelada była pakowana w pudełka z cienkiej jakby dykty, jabłkowa, pyszna i bardzo twarda. Kiedy się przychodziło do sierżanta sztabowego, odkrawał najpierw gruby kawałek dla siebie; ja w ślad za nim odkrawałem sobie kawałek nieco cieńszy i pozostałą część dopiero przekazywałem dalej. Uważałem, że mi się to należy, skoro jestem podoficerem służbowym. Karabiny mieliśmy poaustriackie, lebele z 1890 zdaje się roku, zupełnie rozkalibrowane; strzelało się na manewrach ślepakami. Pamiętam, że raz zerwali nas o czwartej rano — to było w lipcu — i świat wydał mi się cudowny, obiecywałem sobie, że częściej postaram się go takim oglądać. Po powrocie do domu opowiedziałem o tym ojcu, a on na to: — Wiesz, nas też na manewrach zbudzono kiedyś o czwartej i też postanowiłem sobie, że często będę w przyszłości wstawał o tej cudownej porze — nigdy jednak tego postanowienia nie zrealizowałem…
— Ojciec pański służył w wojsku austriackim?
— Tak, podobnie jak ojciec mojej żony. Mój ojciec, jako lekarz, był oberarztem, a ojciec żony — kapitanem. Gdyby nie rodzina, która go fikcyjną depeszą z frontu włoskiego ściągnęła do domu, zginąłby niechybnie, bo okopy, gdzieś nad Piawą, w których jego oddział się znajdował, Włosi wkrótce zatopili. Straszne hekatomby się tam odbywały. Gdyby zaś poległ nad Piawą, ojcem przyszłej żony mojej nie mógłby zostać. Podobnie i ja wcale bym się nie narodził, gdyby nie pewien żydowski fryzjer w małym miasteczku na Ukrainie, który się akurat napatoczył, gdy ojca mojego czerwoni prowadzili pod bronią, żeby go jako oficera rozstrzelać. Fryzjer znał ojca ze Lwowa, a tutaj golił miejscowego komendanta, i ten jego prośby o zwolnienie ojca wysłuchał. Działo się to oczywiście już podczas rewolucji, gdy pękła obręcz otaczająca obóz jeńców austriackich w Turkiestanie, dokąd ojca zawieziono po upadku twierdzy Przemyśl w 1915 roku.
Co zabawne, a zarazem trochę makabryczne: doktor Wolfgang Kraus, który na początku lat osiemdziesiątych zaprosił mnie z żoną do Wiednia, opowiadał nam, że on z kolei mógł przyjść na świat dzięki temu, że jego ojciec, austriacki oficer, w rosyjskiej niewoli zatrudniony przy wyrębie drzewa na Syberii, nabawił się podczas tej pracy nagniotków. Gdy czerwonoarmiści zatrzymali pociąg, którym z Syberii wracał, kazali pokazać wszystkim dłonie. Kto miał białe rączki — tego rozstrzeliwano, kto miał na dłoniach modzele — ocalał. Dziwaczna to równoległość losów.
Ojciec opowiadał też, że za honorową postawę Rosjanie pozwolili im iść do niewoli z szablami u boku; na pierwszej stacji za Przemyślem już im jednak ten przywilej odebrano. W obozie w Turkiestanie przyczepił się do ojca piesek, który otrzymał imię Sralik — oficerowie spali we wspólnej sali i pies robił kupki pod wszystkimi łóżkami, z wyjątkiem łóżka mego ojca. Kiedy ojciec wrócił do Lwowa, cesarstwo austro–węgierskie jeszcze istniało, i dostał Goldenes Verdienstkreuz am Bande der Tapferkeitsmedaille, czyli Złoty Krzyż Zasługi na Wstędze Medalu za Odwagę. Jako małe dziecko chętnie się nim bawiłem — pozwalano mi na to.
Po powrocie ojciec został asystentem profesora Jurasza, jednego z twórców polskiej otolaryngologii, na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Mam tu gdzieś świadectwo, szalenie pozytywne, jakie Jurasz mu wystawił.
— Ojciec studiował także we Lwowie?
— Tak, i studiował medycynę lat dziesięć. Zajmowały go bowiem inne sprawy: pisał i drukował wiersze i prozę. Pamiętam z dzieciństwa szufladę pełną wycinków z gazet z jego utworami — wcale się tym wtedy nie interesowałem. Po piątym czy szóstym roku studiów dziadek zawezwał go i powiedział: — Skoro już zacząłeś studia, trzeba je skończyć, potem możesz robić, co chcesz. Ojciec posłuchał, a kiedy już dostał się w tryby maszynerii szpitalno‐klinicznej, nie próbował się z niej uwolnić, był zresztą lekarzem szalenie sumiennym. Panowała wtedy moda na tak zwane konsylia: do trudnych przypadków brało się co najmniej dwóch specjalistów. Ojca zawezwano do jakiegoś dziecka wraz z doktorem Mincerem, pediatrą, który i do mnie przychodził. Kiedy już po wyjściu stali na klatce schodowej, ojciec zaczął dalej mówić o tym przypadku, a tamten na to: — Panie kolego, z chwilą kiedy zamykają się drzwi od mieszkania pacjenta, sprawa przestaje dla mnie istnieć, w przeciwnym razie dawno zachorowałbym na nerwy. Ojciec natomiast — pamiętam to dobrze — wstawał w środku nocy i dzwonił na klinikę (telefon mieliśmy 53 14, nie było ich wtedy wiele we Lwowie), żeby się dowiedzieć, jak się ma operowany, u którego przeprowadzono mastoidektomię, czyli doszczętne wydłutowanie tak zwanego wyrostka sutkowego przy muszli usznej.
Był znanym i dobrym specjalistą. Na półkach stała olbrzymia, kilkunastotomowa bateria poświęcona otolaryngologii. Z cicha gardziłem mało czcigodną dziedziną, jaką mi się wydawały choroby nosa, uszu i gardła — czymże są wobec reszty ciała! Zachwycały mnie natomiast w atlasach anatomicznych kolorowe obrazy mózgu — poszczególne zwoje pomalowane były na różowo czy zielono, układały się niemal w tęczę. Bardzo się potem rozczarowałem, gdy w prosektorium zobaczyłem, że mózg wcale nie jest różowy ani zielony.
Ojciec był przy tym nerwowcem, może dlatego, że tyle pracował — bo i w klinice, i w kasie chorych, i praktykę miał w domu. Opowiadano, że gdy doktor Lem na trzecim piętrze krzyczy, wyrzucając pacjenta za drzwi, słychać nawet na dole. Miał rozmaite fobie: nie wolno było u nas palić węglem, tylko drzewem, bo tlenkiem węgla można się śmiertelnie zatruć. Nie życzył sobie, bym jeździł na rowerze, bo to niezdrowo. Niechętnie używało się aut; wynajmowaliśmy dorożkę. Do dziś nie mogę odżałować, że kiedy w gimnazjum urządzono wycieczkę do Paryża, ojciec mnie na nią nie puścił, uznając tak daleką podróż za straszliwie ryzykowną. Przed wojną nie byłem zresztą w żadnym większym mieście poza Lwowem — ani w Warszawie, ani w Krakowie. Może dlatego tak jestem do Lwowa przywiązany.
Ojciec sam także Lwowa nie opuszczał. Pamiętam, że jeden jedyny raz pojechał do Truskawca na kurację, ponieważ rozpoznano u niego kamień nerkowy — i przez cały czas pobytu w sanatorium rżnął w karcięta. Bardzo zresztą chętnie ze znajomymi i wujkiem w karty grywał. Matka niezbyt była zadowolona, bo kiedy wujek przegrywał, nigdy przegranej nie płacił, tylko szła ona „na kredę”. Wszystko to jednak rozgrywało się ponad moją głową, sprawy rodzinne mało mnie interesowały i pamiętam z nich tylko strzępy.
— Pańscy rodzice poznali się po pierwszej wojnie światowej czy przed nią?
— To zabawna opowieść, którą usłyszałem późno. Rodzice zaręczyli się przed wojną; ojciec urodził się w 1879, matka w 1892. Kiedy ojciec trafił do niewoli, matka moja tak była niezadowolona z jego przedłużającego się pobytu w rosyjskim obozie jenieckim, że pojechała do Wiednia, do Katarzyny Schratt, przyjaciółki cesarza Franciszka Józefa, prosić, by cesarz ponad frontami zwrócił się do cara o zwolnienie mojego taty. Pani Schratt przyjęła matkę bardzo grzecznie, ale oczywiście nic z tej audiencji nie wynikło. Ojciec zawsze bardzo śmiał się z tego, że jego narzeczona uznała sprawę ich zawieszonego ślubu za tak ważną. W końcu wrócił jednak z Turkiestanu, nie zabili go też czerwonoarmiści, i ślub się odbył. Polska wybuchła przed moimi narodzinami. Przyszedłem na świat w tym samym mieszkaniu na Brajerowskiej, w którym mieszkali przedtem moi dziadkowie po mieczu. Zeszli z tego świata, nim się urodziłem, znałem ich tylko z fotografii.
— A dziurka po kuli w szybie okiennej, o której czytamy w „Zamku”, pochodziła z roku 1918?
— Tak, z czasu wojny polsko‐ukraińskiej, kiedy Ukraińcy chcieli Lwów zawłaszczyć. Dowiedziałem się o tym oczywiście znacznie później — było to dla mnie coś w rodzaju historycznej legendy.
Przysłał mi niedawno Władek Bartoszewski dość poruszający niemiecki reportaż ze Lwowa i wschodniej Galicji. Lwów jest dziś porządnie podniszczony — zobaczyłem na fotografii, że wszystkie ulice śródmieścia są jak przed wojną wybrukowane kocimi łbami. Asfalt położono tylko na placu Mariackim, który się teraz inaczej nazywa — nie wiem i nie chcę wiedzieć jak. Z wycinka tego dowiedziałem się też, że moja Szkoła Powszechna imienia Żółkiewskiego nosi dzisiaj numer ósmy.
W szkole dostać można było tak zwane pace: niegrzeczne dzieci nadstawiały rękę i nauczyciel walił w nią linią na płask. Ja jednak nigdy nie byłem bity. Do pierwszej klasy w ogóle nie uczęszczałem; nauczycielka, panna Usarzówna, przychodziła uczyć mnie do domu. Podkochiwałem się w niej trochę. Miałem już siedem lat i byłem młodym człowiekiem zdolnym do wyższych uczuć. Co jeszcze pamiętam? Strasznie dużo czasu zajmowało klejenie ozdóbek na drzewko, bardzo wcześnie zaczynało się to robić.
Od urodzenia mieszkałem więc na Brajerowskiej. Kiedy stałem się już pisarzem tak znanym, że moja sława i chwała sięgnęła Ukrainy, jakiś Ukrainiec z Kijowa, który szczególnie ukochał moją twórczość, pojechał specjalnie do Lwowa, sfotografował kamienicę na Brajerowskiej od zewnątrz, a następnie wdarł się do środka i uwiecznił na kliszy wszystko, co opisałem w Wysokim Zamku, między innymi sufit, na którym znajdują się stiuki w kształcie dębowych liści z żołędziami — ich obraz stanowi najwcześniejsze moje wspomnienie, patrzyłem na nie bowiem z mojego łóżeczka. Dziwnie mi było oglądać te fotografie i te kruche stiuki, które przetrwały wszystko — i wojnę, i nadejście Sowietów… Drzewa tylko na ulicy kolosalnie się rozrosły.
Pamiętam tamte czasy jako epokę betonowego, niewzruszonego ładu, i Wysoki Zamek opromieniony jest takim klimatem — nie ma tam przy tym żadnego szczegółu, żadnego faktu, który byłby zmyślony. Zdaję sobie oczywiście sprawę z mojej naiwności dziecięcej, która pozwalała mi tak świat postrzegać. Kres temu przyjść musiał. Miałem świnkę glinianą i do tej świnki wkładałem oszczędności. Kiedy się dowiedziałem, że wybuchła wojna, rozbiłem ją i za złoty sześćdziesiąt kupiłem dwie czekolady, większą i mniejszą — żeby mieć zapas na czas wojny. Po czym jednego dnia obie czekolady zjadłem…
Jeden z moich felietonów w Lubych czasach nosi tytuł Z żabiej perspektywy — dzieciństwo naprawdę taką perspektywę daje. Obok naszego gimnazjum stała i stoi do dzisiaj stara prochownia z szesnastego wieku. Codziennie ją mijałem, wcale jednak jej nie zauważając. Z ulicy Ruskiej wychodziło się na kamienne lwy przed Ratuszem, obok przy Rynku jest słynna Czarna Kamienica — w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, że stanowi ona tak czcigodny zabytek; nic a nic mnie to nie obchodziło.
Tramwaj "czwórka" omijał nasze gimnazjum i wjeżdżał Teatyńską do góry, a tam gdzie stawał, był już park, w którym wznosił się Wysoki Zamek i skąd był wspaniały panoramiczny widok na krajobraz miejski Lwowa. Jak się wracało do domu, to się szło najpierw przez ulicę Ruską, potem schodziło się na dół, gdzie była kawiarnia „Wiedeńska”, skręcało się w bok, można było iść przez plac św. Ducha, gdzie wznosiła się główna w mojej pamięci budowla, to znaczy kiosk z chałwą pana Kawurasa. Rozterki przy wystawie tego kiosku przeżywane opisałem w Wysokim Zamku i tkwią one w mojej pamięci głęboko. Niedawno w hipermarkecie Carrefour zobaczyłem kilogramowe paczki chałwy wytwórni Goplana, serce we mnie zamarło i kilkakrotnie wracałem w to miejsce, jak do świętej relikwii, bo przecież wiedziałem, że na chałwę pozwolić sobie dzisiaj nie mogę ze względu na zdrowie…
Trasa biegła dalej przez Legionów, w perspektywie było widać teatr, którego krakowski „Słowacki” jest tylko małą kopią. Przechodziło się przez Jagiellońską, gdzie mieszkała moja ciotka, matka Hemara. Z ciotką tą łączą mnie dwa straszliwe wspomnienia. Raz, kiedy wszedłem przez bramę, zaatakował mnie na podwórzu olbrzymi gulgoczący indyk, nie wiem, dlaczego — i uciekłem. Innym razem przeżyłem u niej znaczne rozczarowanie. Ciotka miała w mieszkaniu to, co się po niemiecku nazywa eine feine Stube, czyli salon, do którego nikt nie wchodził, posadzka jak lustro wyglansowana, meble w białych pokrowcach, a na wspaniałym kredensie wielka misa pełna kolorowych marcepanowych owoców. Kiedy raz się tam wkradłem i usiłowałem te owoce nadgryźć, o mało nie połamałem zębów, gdyż czas odmienił zawartość misy w skamielinę. Było to jedno z większych rozczarowań mojego życia. Między mną a Hemarem była różnica dwudziestu paru lat: ja byłem szczeniakiem, on dorosłym człowiekiem i mieszkał w Warszawie. Pamiętam tylko, że kiedy na pętli ulic Pełczyńskiej, Stryjskiej i Kadeckiej odbywały się wyścigi samochodowe — szyny tramwajowe zalano nawet gipsem — Hemar też w nich startował, w samochodzie Bugatti, i zajął miejsce przedostatnie.
Wyjeżdżaliśmy za miasto do ogrodu pana Ruckiego. Syn pana Ruckiego kilkadziesiąt lat później z drugiego końca Polski napisał do mnie, aby mi podziękować, że wspomniałem jego nazwisko w Wysokim Zamku. Z restauracji ogrodowej Ruckiego pamiętam cztery ciekawe rzeczy. Po pierwsze, kręgielnię: kule były tak wielkie, że miałem nie lada trudności z ich ujęciem. Po drugie, olbrzymią huśtawkę, w której siedziało się w czymś w rodzaju wielkiej łodzi. Po trzecie, gąszcze malinowe tak przerośnięte pokrzywami, że do tej pory jestem zdziwiony, kiedy widzę maliny, które wcale nie parzą. Po czwarte wreszcie, sadzawkę, w której łowiłem ryby. Raz złowiłem rybkę wielkości palca, ale zrobiło mi się jej żal i z powrotem wpuściłem ją do wody. Nasz dorożkarz, z którym te wyprawy odbywaliśmy, nazywał się Kremer; dojechawszy na miejsce, odprzęgał konia, zamiast siodła kładł pled czy sukno, i jeździłem trochę konno.
Uczniów naszego gimnazjum najpierw nazywano kanarkami, bo nosiliśmy czapki rogatywki z żółtymi otokami, jak żandarmeria, potem zmieniono je na okrągłe maciejówki z niebieską wypustką. Tarcza z numerem 560 powinna była być mocno przyszyta — koledzy nosili ją na szpilce, a dyrektor kontrolował. Matka moja starannie tarczę przyszywała, mowy nie było, żeby ją zdjąć. Po co zresztą się ją zdejmowało — do dziś nie wiem. Nie dowiedziałem się też nigdy, po jakich występnych szlakach krążyli moi koledzy, wychowywano mnie bowiem w typowo przedwojenny sposób. Nie wolno się było na przykład odzywać przy stole jadalnym, nie do pomyślenia było, by dzieci mówiły i robiły, co chciały, nawet szpinak trzeba było jeść…
Były we Lwowie niezwykłe atrakcje, przynajmniej dla dziecka. Po pierwsze — Panorama Racławicka. Po drugie — Targi Wschodnie. Czuło się na nich oddech Europy, ale myśmy z kolegami biegali tam głównie po to, by się napić darmowego rosołu Maggi i pozbierać możliwie wiele reklamowych druków. Wspomnienia dzieciństwa mają magiczną aurę, podobnie jak pierwsze wierszyki, których się nauczymy. Próbowaliśmy niedawno z żoną przypomnieć sobie wierszyki Porazińskiej — „Jedna wrona bez ogona, druga wrona bez ogona…”, i ten o wróblu na kalenicy, do którego kot włazi — miały one niewątpliwie charakter magicznej inkantacji, choć dziś się je czyta jak zwyczajne rymowanki.
Wiele z tego, co się w naszym gimnazjum działo, wydawało mi się na bardzo wysokim poziomie. Pamiętam do dzisiaj, jak profesor Lewicki włożył do słoja wypełnionego tlenem tlący się pręt i pręt ten wybuchnął płomieniem. Pamiętam też, jak sód wyciągnięty bodaj z oliwy zapalał się żywym ogniem. W pięknym gabinecie profesora geografii Nawrockiego znajdował się straszny przedmiot: sporej wielkości globus, cały czarny, na którym trzeba było kredą zaznaczyć zarysy kontynentów, wskazać najważniejsze miasta czy rzeki. Było to dość okropne — ja jednak dawałem sobie jakoś radę, ponieważ pilnie, choć na wyrywki, kartkowałem przywleczoną do domu od wuja adwokata dwudziestotomową niemiecką encyklopedię Brockhausa, drukowaną szwabachą, i choć z tekstu nic prawie nie rozumiałem, studiowałem ilustrujące ją sztychy i mapy.
W gimnazjum czytałem po raz pierwszy Grabińskiego opowieści o duchach, które na mnie straszne wywarły wrażenie. Chyba z tymi lekturami wiąże się dziwne zdarzenie, które zostało mi w pamięci. Rodzice wynajmowali w Teatrze Wielkim lożę na pierwszym piętrze i chodzili na przedstawienia, ja zaś zostawałem w domu i odrabiałem szkolne zadania. Któregoś razu, siedząc nad zadaniami, usłyszałem głos matki dobiegający z pokoju rodziców, który znajdował się za moimi plecami; drzwi były uchylone, w środku ciemno. Odpowiedziałem automatycznie i nagle się zorientowałem, że przecież jestem w mieszkaniu sam. Bardzo się przestraszyłem, pomyślałem, że to jakiś znak, i natychmiast pognałem do teatru. Była może dziewiąta, może pół do dziesiątej. Wpadłem do loży, rodzice się przelękli: — Co się stało? — Słyszałem głos. — A wszedłeś do pokoju? — Wszedłem, zapaliłem światło, i nikogo tam nie było. Musiała to być halucynacja, choć nigdy, ani przedtem, ani potem, nie miałem podobnych objawów.
— A czy w pana rodzinnym domu czytywało się na przykład „Wiadomości Literackie”?
— Owszem, ciekawiły mnie zwłaszcza konkursy, które na ostatniej stronie urządzał Marian Eile. Kupowało się czasami „Cyrulika”, tygodnik „As” i chyba prenumerowało się „Gazetę Polską”, bo to była gazeta rządowa. Z gazet miejscowych — „Wiek Nowy”. Ja, prawdę powiedziawszy, czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce. Naprzeciw naszego domu znajdowała się wypożyczalnia książek „Ewers”, podobna trochę do krakowskiej wypożyczalni na św. Jana. Postępowałem w niej systematycznie, wypożyczając książki od lewej ku prawej. Jak się coś okazywało mało interesujące, oddawałem na drugi dzień. Znano mnie tam dobrze, mogłem więc brać książki hurtem, na przykład Karola Maya: Przez pustynię. Przez dziki Kurdystan, Przez kraj Skipetarów, i tak dalej. Zaglądałem też do strasznych ówczesnych pornografii, jak Pitigrilli, ale wydawały mi się potwornie nudne.
— Było tego wtedy sporo: Pitigrilli, Dekobra…
— Tak, tak. „Madonna sleepingów to powieść niedobra. Napisał ją kiedyś Maurycy Dekobra”. Madonny sleepingów akurat nie czytałem, na erotycznie podbudowaną literaturę byłem zresztą zupełnie niewrażliwy — i to mi w gruncie rzeczy zostało. Eddington, którego zresztą też w wypożyczalni „Ewers” odkryłem, wewnętrzna budowa gwiazd — proszę bardzo, ale Dekobra? Po co?
— Znał pan ”Bibliotekę Wiedzy” Trzaski, Everta i Michalskiego? Alexis Carrel, Paul de Cruif…
— Naturalnie, ale jeszcze lepszą serią była „Mathesis Polska”. Poza tym strasznie ciągnęło mnie do historii techniki: montgolfiery, początki lotnictwa, Otto Lilienthal, bracia Wright. Z niezmierną szczegółowością ją studiowałem. Miałem też słabość do chodzenia na tandetę i nabywania starych, częściowo już rozpadających się przedmiotów, takich jak magneto samochodowe, stare iskrowniki, szpulki z nawiniętym drutem, cewki. Diabli wiedzą, po co — ale lubiłem to bardzo. Przywleczone do domu części służyły mi do budowy rozmaitych urządzeń. Ojciec kupił mi zresztą, z drugiej ręki, zestaw do budownictwa metalowego. Strasznie kochałem wyładowania elektryczne: zrobiłem cewkę Ruhmkorffa, zrobiłem transformator Tesli… Kupiłem sobie niemiecką książkę Elektrotechnisches Experimentierbuch, wydrukowaną szwabachą, i w pocie czoła, ze słownikiem w ręku przedzierałem się przez nią jak przez dżunglę. Do manii moich w tamtym czasie należało robienie w domu doświadczeń chemicznych. Spaliłem częściowo parapet okienny, miałem też nadzieję, że nalot, który osiadał na elektrodach, kiedy przepuszczałem prąd przez roztwór nie pamiętam już czego, okaże się substancją, której nikt dotąd nie odkrył.
Miałem więc — jak już w Wysokim Zamku napisałem — dzieciństwo niezmiernie pracowite. I co charakterystyczne: wszystkie te skomplikowane działania podejmowałem sam. Nie odczuwałem potrzeby, aby w pracy towarzyszył mi rówieśnik, miałbym wtedy raczej, jak dziś przypuszczam, wrażenie, że on mi przeszkadza.
— Chciał pan być samotnym Kreatorem?
— Chyba tak, byłem absolutnie samowystarczalny. Co więcej, z moimi legitymacjami kryłem się przed światem i przed rodzicami, i przed kolegami, bo czułem, że mnie wyśmieją. Nie znaczy to, że nie brałem udziału w szkolnych zabawach: ot, dwóch chłopców się zmawiało i wychodzili z klasy rzekomo za potrzebą, a w rzeczywistości w przedsionku ubikacji rzucali monetami, tak by jedna drugą przykryła. Grało się w guziki, w okręciki papierowe, dmuchało się w ich żagle, by przeszły przez linię przeciwnika. Serca jednak do tego specjalnie nie miałem.
Prawie w każdą niedzielę przychodziło do nas niewielkie grono — mój wujek, znajomi doktorostwo, którzy potem wraz z nami przyjechali do Krakowa i z ojcem grali albo w bridża, albo w pokera. Owszem, terminy, jakich używali, pamiętam — sama jednak gra wydawała mi się zawsze śmiertelną nudą. Nie mam najmniejszego pociągu do kart, a wszelki hazard jest mi z natury obcy. Dobrze, mogę wygrać — ale po co mi jakieś wygrane? A jeśli przegram, dlaczego mam komuś płacić? Po latach, w Wiedniu, w trafice, do której zachodziłem po „Heralda”, kupiłem los loteryjny. Kosztował dziesięć szylingów. Otwarłem go i dowiedziałem się, że wygrałem… dziesięć szylingów, czyli zwrócono mi poniesione koszta. Wcale się jednak do kolektury nie pofatygowałem.
— Zwykłe chłopięce zabawy nie były panu jednak całkiem obce?
— Jak wszyscy chłopcy, lubiłem na przykład puszczać kaczki, czyli te płaskie kamyki na wodzie — tylko, niestety, nie mogłem się nauczyć pływać. Ojciec wynajął pana, który uczył mnie tej umiejętności, trzymając na specjalnej wędce. Póki znajdowałem się na uwięzi, pięknie pływałem żabką, ale uwolniony, natychmiast skosem w dół szedłem na dno. Nie wiem, dlaczego. Strzałę potrafiłem zrobić na osiem metrów, ale jak tylko zaczynałem poruszać rękami i nogami, kończyło się to fatalnie.
Nauka odbywała się na kąpielisku, nigdy jednak nie przyniosła spodziewanego efektu. Znacznie wcześniej, kiedy jeszcze byłem całkiem mały, chodziłem z matką na tak zwaną Żelazną Wodę. Były tam oddzielne baseny dla mężczyzn i dla kobiet. Małe dzieci, takie jak ja, mogły się kąpać z kobietami. Siedziałem na brzegu, trzymając moją trzcinową laseczkę, sąsiadka nasza tak długo za tę laseczkę pociągała, aż zsunąłem się i wpadłem do wody. Pamiętam, że zrobiło się zielono, potem ciemno, potem już zupełnie nic. Wyciągnięto mnie za nogi, wytrząsano ze mnie wodę, robiono mi sztuczne oddychanie. Nie było to przyjemne.
Pamiętam epokę, w której pojawiły się dorożki mechaniczne — dwucylindrowe tatry z silnikami chłodzonymi powietrzem nad każdym przednim kołem. Steyery z kolei miały chłodnice w kształcie dziobu okrętowego. W 1938, kiedy skończyłem szesnaście lat — w Polsce można już było w tym wieku dostać zielone, czyli amatorskie, prawo jazdy — ojciec wpisał mnie na kurs. Prawo jazdy zdobyłem na kilka miesięcy przed wybuchem wojny i nie miałem okazji, by się nim wtedy nacieszyć. A dosłownie na sześć tygodni przed wojną, na strzelnicy, która znajdowała się na zakręcie, gdzie „czwórka” jechała na Wysoki Zamek, wystrzelałem złotą odznakę strzelecką. Wkrótce potem wszystko się skończyło, i Polska także… Wtedy jednak nie mogłem się spodziewać, że niedługo będę biegał po Ogrodzie Jezuickim i zbierał tak zwane zegary ze szrapneli, jeszcze gorące od wybuchu. Wiedziałem niby, że od tego można zginąć, ale bardzo mi na nich zależało. Jak się ma kilkanaście lat, człowiek jest nieśmiertelny.
— W „Wysokim Zamku” wspomina pan pewien moment, gdy już przed wojną spotkał się pan z Historią — myślę o pochodzie robotników po śmierci Kozaka, przeciągającym pod oknami kamienicy.
— A tak, ojciec mój gniewał się wtedy na mnie trochę, bo ja ten pochód filmowałem. Ojciec kupił mi kamerę filmową, Cinekodak 8. Naświetloną rolkę wysyłało się do Warszawy, w jej cenę — 10 złotych — wliczony był już koszt wywołania i odesłania. Z naszego balkonu robiłem zdjęcia ulicy Kazimierzowskiej dokładnie w chwili, kiedy wzburzeni robotnicy ściągali za nogi policjanta z konia. Raz jeden i do naszego mieszkania wszedł policjant — zdarzyło się to, gdy pacjentce mojego ojca ukradziono futro, które powiesiła na wieszaku w naszym przedpokoju, i policjant ów spisał protokół, poza tym jednak obowiązywała zasada: my home is my castle. Później dopiero pojawili się jacyś enkawudyści, jacyś Niemcy, właził każdy, kto chciał…
Jest jeszcze jedno ważne zdarzenie z mojego dzieciństwa, choć niechętnie o nim mówię. Dostałem kiedyś piękną niemiecką czterowagonową kolejkę elektryczną; znakomicie działała! Wkrótce rozpoczęła się niemiecko–polska wojna celna i kupić cokolwiek w Niemczech było bardzo trudno. Pewien znajomy rentgenolog sprowadzał z Niemiec zakupioną tam aparaturę rentgenowską. Wewnątrz tej aparatury ukryto części do mojej kolejki, które sam wybrałem z katalogu: dwa wagony towarowe i maleńką kasę drukującą bilety. Tymczasem drab rentgenolog uznał, że to są upominki dla niego — i nigdy ich nie oddał! Długo nie mogłem przeboleć, że tak plugawie zachował się wobec niewinnego dziecka; nawet wtedy, gdy ojciec uznał, że jako szesnastolatek jestem już za stary, by bawić się kolejką elektryczną, i oddać ją musiałem dziecku wujka.
— Wspomniał pan o studiowaniu encyklopedii Brockhausa i niemieckiej książki o elektrotechnice; a czy w gimnazjum byty lekcje niemieckiego?
— Były. Mieliśmy najpierw profesora Rollauera — po wkroczeniu Niemców został Reichsdeutschem — potem Ukraińca, profesora Turczyna; miał troszkę twardy akcent, ale był dobrym germanistą. Rollauer nauczył naszą klasę żydowskiego wierszyka, do dziś go pamiętam: Awrum Itzik, giter tencer, hat er sich gemacht a rojten szpencer. A rojten szpencer hat er sich gemacht, und hat getanct die ganze nacht. Wybijał palcem po katedrze rytm, a myśmy deklamowali.
— Dlaczego uczył was tego wierszyka?!
— To był czas dość oryginalnych profesorów; takich, o jakich w Zmorach sporo pisał Zegadłowicz. Nie lubię tej powieści, ale wiele w niej obserwacji prawdziwych.
— Ukraińskiego też pana uczono?
— Tak, robił to także Turczyn. Wśród uczniów krążyły rozmaite żarty, na przykład: Czetyre perioda ukraińskoj literatury — perszyj buł, ale zahynuł, druhoho ne buło, tretyj Szewczenko ta Iwan Franko, a czetwertyj bude. Niewątpliwie kryła się w nich złośliwość w stosunku do Ukraińców. Wśród uczniów byli zresztą Ukraińcy, to było przecież rządowe gimnazjum. Miśku Wołk siedział koło mnie w ławce. Zawsze jednak rozmawialiśmy po polsku. Ani jeden z Ukraińców nie odezwał się w szkole po ukraińsku poza godzinami ukraińskiego. Miśku pierwszy raz zwrócił się do mnie po ukraińsku, kiedy go spotkałem na ulicy po przyjściu Sowietów. Zdumiało mnie to tak, że zapytałem: — Ty szew, zdurił? Wtedy obowiązywało już hasło: Ukraińske misto Lwiw buło, je i bude radianśke. A kiedy Ukraińcy studiujący za sowieckich czasów medycynę mówili, że coś tam jest sowićke, poprawiano ich: ne sowićke, a radianśke.
W gimnazjum jednak ta odmienność zaznaczała się dopiero na lekcjach religii — wtedy widać było, kto, będąc grekokatolikiem, wychodzi z klasy. Na co dzień nie zwracało się na to uwagi, wszyscy mówili po polsku. Wiedziałem oczywiście, że mój profesor matematyki Zarycki jest Ukraińcem, ojcem dziewczyny, która brała udział w zabójstwie ministra Pierackiego i dostała za to bodaj siedem lat — ale nie wywoływało to sensacji. Trochę jak w anegdocie o dwóch dyrygentach wielkich orkiestr, sowieckiej i amerykańskiej. Spotykają się i dyrygent sowiecki mówi: — U mnie w zespole jest tylu i tylu Żydów, a u was? — Amerykanin na to: — Ja nie mam pojęcia, nigdy mnie to nie interesowało!
W pamięci znajduję jeszcze kilka nazwisk z mojego grona pedagogicznego. Dwóch dobrych łacinników, Auerbach i Rappaport, obaj zabici zostali przez Niemców — Rappaport był łagodnym staruszkiem, za to Auerbach wydawał mi się bardzo groźny. Wspomniany już profesor fizyki, Lewicki, któremu podpowiadałem temperaturę zamarzania rtęci; sześć razy mu podpowiedziałem, aż wreszcie dał mi porządnie po głowie, żebym przestał. Pani Maria Lewicka, polonistka, nie mająca z Lewickim poza nazwiskiem nic wspólnego, która nigdy nie dawała mi skończyć moich wypracowań na wolne tematy i wypisywała o nich na pół strony różne wspaniałe rzeczy. Dyrektorem był Stanisław Buzath, który prosił przed śmiercią, by jeśli Lwów będzie znowu polski, przyjść nad jego mogiłę i cicho mu o tym powiedzieć. Profesor Starzewski, komendant hufca harcerskiego. Nauczyciel gimnastyki, oficer rezerwy Kajetan Janowicz. Mieliśmy też wśród grona pedagogicznego rozmaitych artystów — jeden się nazywał Knobloch, od tak zwanych robót ręcznych. Oczywiście katecheta. Czy jeszcze ktoś? Nie pamiętam.
— Zapytam, jak ów sowiecki dyrygent: jakie były proporcje narodowościowe wśród uczniów?
— Na trzydziestu chłopców mniej więcej jedna czwarta albo jedna piąta to byli Żydzi, dwie albo trzy piąte Polacy, reszta Ukraińcy. Tak mi się dzisiaj zdaje — dokładnie powiedzieć nie potrafię. Wojna doprowadziła do zerwania wszelkich kontaktów. Niedawno przyjechał z Ameryki jakiś nie znany mi bliżej człowiek, który za oceanem prowadzi wytwórnię sprzętu medycznego, i koniecznie chciał się ze mną widzieć; powoływał się na czasy gimnazjalne. Nie poszedłem na to spotkanie; nie przypominałem sobie, o kogo chodzi, a sztuczne, po sześćdziesięciu latach, ożywianie zamarłych kontaktów wydaje mi się pozbawione sensu. Nasze drogi zupełnie się rozeszły. Owszem, pamiętam, że jeden z kolegów Ukraińców pożyczył ode mnie Komizm Bystronia i nigdy nie oddał — do dziś żałuję, bo było to przedwojenne wydanie, a wznawiając tę książkę po wojnie, szereg rzeczy usunięto.
— Czy świadom pan był, czym dla Ukraińców jest cerkiew Świętego Jura, gdzie miał swoją siedzibę metropolita Szeptycki?
— Tak, ale jej nie odwiedzałem. Co niedzielę spacerowaliśmy z ojcem aleją Mickiewicza od Brajerowskiej w górę, aż do murów otaczających Jura — ale do środka nie wchodziliśmy. Wiem, że gdy za niemieckiej okupacji zaczęły się polsko–ukraińskie rzezie, kiedy to polskie podziemie zastrzeliło mojego profesora fizyki Łastowiećkiego, a Ukraińcy odpowiedzieli zabójstwem histologa profesora Bolesława Jałowego, wtedy czołowy polityk ukraiński Pańczyszyn schronił się u Jura właśnie — i tam umarł na serce. Aż trzech ukraińskich lekarzy podpisało akt zgonu, żeby tej śmierci nie uznano za dalszy ciąg polsko‐ukraińskich porachunków.
— W felietonach wspomina pan, że studiując podczas wojny medycynę, przygotowywał się pan do egzaminów na Cmentarzu Orląt — a czy w czasach gimnazjalnych też pan chodził na ten cmentarz?
— Naturalnie, ale najlepiej pamiętam go właśnie z lat wojny, łącznie z napisami na niektórych nagrobkach, nie żebym się ich specjalnie uczył, tylko dlatego, że tyle tam godzin spędziłem w piękne dni słoneczne. Lubiłem tam chodzić, choć sentencja na kolumnadzie — Mortui sunt, ut nos liberi vivamus —brzmiała za sowieckich czasów jakoś szyderczo… Chętnie siadywałem przy grobie, na którym umieszczono wiersz:
„Na wiosny idącej gody
Ciężki ująwszy swój młot
Wykuję jeden dzień młody
i jeden najwyższy lot”.
Zapamiętałem też kamienną wnękę ze śmigłami: leżeli tam podobno amerykańscy lotnicy, którzy spieszyli na odsiecz Lwowa. Czy rzeczywiście — nie wiem, dla mnie była to zamarła i zastygła w kamień historia. Kiedy wyjeżdżałem ze Lwowa, Cmentarz Orląt był jeszcze nietknięty, nikt nie wpadł na tak świetną myśl, by prowadzić walkę z nieboszczykami. O późniejszym jego losie tylko czytałem, nie chciałem go oglądać, tak jak nigdy nie chciałem odwiedzić powojennego Lwowa. Wiele już razy tłumaczyłem, dlaczego. Nie chodzi o kultywowanie jakichś antyukraińskich resentymentów. Kiedy zwróciło się do mnie ukraińskie wydawnictwo „Kameniar” — „Kameniar” to zdaje się z wiersza Iwana Franki — o prawo do publikacji jednej z moich książek, ale bez honorarium, bo nie mają pieniędzy — zgodziłem się. Podobnie jak redaktor Giedroyc, uważam, że Ukrainę trzeba wspierać, bo jej niepodległość jest jedną z gwarancji naszej niepodległości.
— Zbliżała się wojna — czy miał pan poczucie zagrożenia? Czy dostrzegał pan słabość państwa?
— Miłosz w swojej Wyprawie w Dwudziestolecie zawiesił bardzo dużą liczbę zdechłych psów na Drugiej Rzeczypospolitej. Być może wynika to z różnicy pokoleniowej między nami — bo to jest różnica, czy się ktoś urodził jak ja w 1921, czy jak on w 1911 — ale moje wspomnienia z tamtych lat są odmienne. Ja sobie w ogóle nie wyobrażałem, że może istnieć inna rzeczywistość: dziecko wrasta w krajobraz, w którym się wychowuje. Chyba dopiero podczas obozu przysposobienia wojskowego w Delatynie spotkałem się z prawdziwą przedwojenną nędzą: dziewczynki huculskie za pięć groszy albo za pajdę chleba wypełniały litrową menażkę wojskową poziomkami leśnymi. Sporo trzeba się było napracować, żeby ich tyle nazbierać.
Przygotowywano nas niby do wojny; wąchaliśmy w probówkach trujące gazy. Nikt nam jednak nigdy nie powiedział, że istnieje coś takiego jak czołgi. Ale też i nie mieliśmy tych czołgów! Kiedy Cat–Mackiewicz zwrócił się do premiera w „Kurierze Wileńskim”, żeby Polska wystawiła jeszcze jedną prawdziwą dywizję pancerną, to Sławoj–Składkowski szybko wsadził Cata do Berezy. Czołgów nie było, za to mieliśmy dwóch potężnych przeciwników.
Niedawno czytałem, w jaki sposób nasz Korpus Ochrony Pogranicza został 17 września nieprawdopodobną przewagą sowiecką zmiażdżony. Jak oni się we wszystkich strażnicach bronili, ile to istnień ludzkich kosztowało — i wszyscy o tym później zapomnieli! Trudno się zresztą dziwić, niewola była zbyt straszna. Dobrze jednak, że losy tych żołnierzy przypomniano, anonimowe i tragiczne bohaterstwa też powinny być pamiętane. Łatwiej mi jakoś pogodzić się z myślą, że zostaliśmy pokonani, trudniej z tym, że tak nas uderzono nożem w plecy.
Moje wspomnienia z okresu lwowskiego dzieciństwa i młodości tym się przede wszystkim odznaczają, że nie mogę patrzeć na to, co się wtedy we Lwowie i w Polsce działo, oczami człowieka dorosłego. Mnie się wtedy na przykład szalenie podobała Wesoła Lwowska Fala, Tońcio, Szczepcio i radca Strońć. Obawiam się, że dziś byłbym mniej zachwycony. Tamten świat był mi dany jak ziemia, jak coś, co stanowi ostateczne, trwałe ugruntowanie wszystkiego — i w naszych oczach uległ zmiażdżeniu dwustronnemu. Fakt, że w tak podły sposób dobili nas Sowieci, kiedyśmy się pod nawałą niemiecką znajdowali, sprawia, że wątroba mi się przewraca. Nie chcę się do Prometeusza przyrównywać, ale tak jest.
To, co człowiek wyczytał o historii z książek, zawsze jest przepuszczone przez filtr druku, przez martwą literę. Natomiast wydarzenia, które się samemu przeżyło albo które się widziało, nabierają zupełnie innej jakości. Różnica jest fundamentalna. Tragedię powstania styczniowego, pokazaną na przykład w Wiernej rzece Żeromskiego, ogarniam rozumem, ale mnie ona zbyt silnie nie porusza. Inaczej z takim wspomnieniem: rozpoczęło się już bombardowanie lotnicze Lwowa, stałem na balkonie na Brajerowskiej, chłopiec po maturze, i widziałem, jak naszą ulicą przejeżdżają furgony z górą trupów. Pierwszy raz widziałem wtedy trupy. Pamiętam dygoczące od wstrząsów furgonu ciała, uda kobiet zabitych przez bomby niemieckie. To są rzeczy, których już do śmierci nie można zapomnieć. Jest bowiem rzeczą dość okrutną, że pamięć nasza nie podlega aktom woli. Nie mogę zapamiętać dokładnie tego, czego bym sobie życzył, a innych obrazów wymazać.