Świat Nali. Człowiek, kot i ich podróż rowerem dookoła świata - ebook
Świat Nali. Człowiek, kot i ich podróż rowerem dookoła świata - ebook
Kronika niezwykłej przyjaźni, która zmieniła wszystko
Gdy podczas samotnej podróży rowerem dookoła świata Dean znajduje Nalę, kotkę porzuconą na pewną śmierć w górach Bośni, nawet nie przypuszcza, o ile ciekawsza czeka go przygoda.
Nala od jazdy w transporterze woli podziwiać widoki wtulona w szyję swojego nowego przyjaciela. Wspólnie zwiedzają bałkańskie miasteczka, ratują stare osiołki w Grecji, walczą z chorobą w Azerbejdżanie, a w Gruzji przygarniają… Ducha.
Dzięki burej kotce Dean z lekkomyślnego imprezowicza zmienia się w troskliwego opiekuna, a jego zabawne relacje na Instagramie sprawiają, że ich podróżą zaczyna żyć cały świat. Przynosi to mnóstwo zaskakujących perypetii…
Fascynująca opowieść o wyjątkowej wyprawie, nieoczekiwanej przyjaźni i wolności, jaką daje pełna spontanicznych decyzji podróż.
Jeśli twój kot najbardziej lubi siedzieć na kanapie, w podróżdookoła świata wybierz się z Nalą.
PONAD MILION FANÓW! PODRÓŻ, KTÓRA WCIĄŻ TRWA!
Dean Nicholson w podróż rowerem dookoła świata wyruszył z rodzinnego miasteczka Dunbar we wschodniej Szkocji we wrześniu 2018 roku. Trzy miesiące i dziewięć krajów później przygarnął w Bośni porzuconą kotkę, Nalę. Dean i Nala szybko stali się gwiazdami internetu – ich filmik w The Dodo, serwisie o zwierzętach, obejrzano ponad 130 milionów razy, a konto na Instagramie @1bike1world, gdzie Dean cały czas relacjonuje ich kolejne przygody z podróży, śledzi około miliona osób. Prawa do tłumaczenia Świata Nali sprzedano już do 20 krajów.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8316-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GAPOWICZ
Dotarcie do granicy zajęło kolejne półtorej godziny, które mój nowy pasażer spędził, dalej siedząc mi na ramieniu, śpiąc w najlepsze i niczym się nie przejmując. Szkoda, że nie byłem równie zrelaksowany.
Jechałem górską drogą, bijąc się z myślami. Byłem pewien, że postąpiłem słusznie. Nie mógłbym zostawić tej małej, bezbronnej istoty w tak niebezpiecznym miejscu. Ale jednocześnie męczyły mnie wątpliwości. Co zrobię, gdy dotrzemy do przejścia granicznego? I co dalej? Nie planowałem przecież, że moim drugim pilotem zostanie kot.
Zdołałem na chwilę przekonać samego siebie, że powinienem zgłosić kota strażnikom. Będę szczery i wytłumaczę, co się stało. Znalazłem go na poboczu i chcę go zabrać do weterynarza. Na pewno okażą zrozumienie, prawda? Przecież nie próbowałem przemycić niczego złego. To było tylko małe zwierzątko. Po głębszym zastanowieniu dotarło do mnie jednak, że to się nie uda. Nie bez powodu każdy kraj ma przepisy dotyczące przewozu zwierząt. Mogą przenosić przez granice choroby, a kocięta nie słyną z żelaznej odporności. Niewykluczone, że konieczna będzie kwarantanna, a może nawet władze uznają, że kota trzeba uśpić. Nie chciałem, żeby do tego doszło.
Przez chwilę myślałem, żeby to obejść, udając, że to mój kot. Nie miałem jednak żadnych dokumentów ani zaświadczeń medycznych, aby potwierdzić, że jest zdrowy. Ten pomysł też był bez szans.
Dotarło do mnie, że jedyną opcją jest w jakiś sposób przemycić kota do Czarnogóry. Nad kolejnymi krokami będę się zastanawiał później.
Minąłem znak informujący, że do przejścia granicznego pozostało pięć kilometrów. Przystanąłem w zatoczce na poboczu. Część mnie wciąż liczyła, że przyjdzie mi do głowy jakiś wymyk, sposób na obejście problemu. Dając sobie ostatnią szansę, otworzyłem mapę w telefonie. Może jest tu gdzieś jakaś mała górska ścieżka lub szlak bez straży granicznej. Na mapie nie było jednak żadnej innej trasy do Czarnogóry. Zresztą ten pomysł nie należał do najmądrzejszych. Co się stanie, jeśli zatrzyma mnie policja i nie będę miał żadnego oficjalnego poświadczenia, że legalnie wjechałem do kraju?
_Bądź poważny, Dean_, zganiłem samego siebie.
Nie dało się tego uniknąć. Będę musiał przejechać przez przejście i spotkać się ze strażą graniczną. Tylko jak dokładnie przemycę kota przez międzynarodową granicę?
To było pytanie.
W czasach gdy dużo imprezowałem w Szkocji, zdarzało mi się przemycać trawę i alkohol na festiwale muzyczne. Chowałem je w najróżniejszych miejscach – w butach i pod opaską na głowie – z różnymi skutkami. Kilka razy mnie przyłapano, ale nigdy nie poniosłem żadnych poważnych konsekwencji. Tyle że to było zupełnie co innego.
Pogranicznicy w tej części świata byli uzbrojeni.
Siedziałem na poboczu i wpatrywałem się w swój rower, licząc na nagłe olśnienie. Nie mogłem schować kota do tylnych sakw. Pomijając inne kwestie, brakowało w nich miejsca. Były wypakowane sprzętem. Przez chwilę rozważałem włożenie puchowej kurtki, którą miałem ze sobą. Mógłbym schować pod nią kota. Ale to też nie był najmądrzejszy pomysł. Szanse na to, że ruchliwy, nerwowy maluch wysiedzi pod nią cicho, były równe zeru. Na pewno będzie chciał się przywitać ze strażnikiem.
Moją jedyną opcją było więc zasunąć zwierzę w pokrowcu na przodzie roweru i mieć nadzieję, że pogranicznicy go nie zauważą. Wiedziałem, że nie będzie łatwo. Mały łobuz nie siedział jak dotąd cicho, więc czemu miałoby się to zmienić? Nic innego mi jednak nie pozostawało. Musiałem podjąć ryzyko.
Przez jakiś czas bawiłem się z kotem, licząc na to, że go zmęczę. Tuż obok rosły stokrotki o długich łodygach. Zerwałem kilka i dałem malcowi ganiać za ich cienkimi łodyżkami. Biegał dookoła, podskakując jak na niewidzialnej trampolinie. Na moment straciłem nadzieję. Kot nie robił się ani odrobinę powolniejszy. Był kulką czystej energii, zwierzakiem na baterie. Ale po jakichś dwudziestu minutach, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, padł mu akumulator i zwierzak położył się na kamieniach obok mnie, jakby znów miał zasnąć. Przyszła pora na mój ruch.
– Okej – powiedziałem dla dodania sobie otuchy. – Do dzieła.
Poczułem przypływ energii, widząc sznur pojazdów zmierzających w stronę Czarnogóry. Jeśli mi się poszczęści, może nadal będą stać na przejściu, gdy do niego dojadę. Może na tyle zajmą uwagę strażników, że nie zwrócą na nas uwagi. Kiedy jakieś dziesięć minut później dotarliśmy na miejsce, w zasięgu wzroku nie było ani jednego samochodu. Tylko ja. A właściwie ja i mój kot podróżujący na gapę.
Przejście graniczne stanowiła nowoczesna konstrukcja złożona z barierek i budek pod metalową strukturą, z przylegającym do niej budynkiem z cegieł i kilkoma biurami. Zatrzymałem się przed jedną z budek, uważając na to, żeby przód roweru znajdował się poza ramą okienną i zasięgiem wzroku celnika. Kot nadal spał, ale panicznie się bałem, że lada moment się obudzi i zacznie miauczeć. Dlatego podjechałem z włączonymi głośnikami. Młody celnik siedział za przegrodą ze szkła, co działało na moją korzyść. Przy odrobinie szczęścia nie dosłyszy kota, nawet gdyby ten zaczął popiskiwać. Zagłuszy go delikatne dudnienie z głośników.
Gość wydawał się całkowicie znudzony. Pobieżnie przejrzał mój paszport, nawet nie zerkając na moje zdjęcie ani nie zadając żadnych pytań. Następnie sięgnął po pieczątkę i zaczął szukać pustej strony. Starałem się zachować spokój i dalej się uśmiechałem, patrząc prosto na niego, na wypadek gdyby chciał nawiązać kontakt wzrokowy. Było już prawie po wszystkim. Ale wtedy kątem oka zauważyłem, jak góra pokrowca zaczyna falować i kot próbuje wypchnąć łapę przez mały otwór tam, gdzie nie dosunąłem zamka. A na dodatek miauczał. I to głośno.
Serce waliło mi jak młotem. Jakimś cudem udało mi się nie przekląć, co było dla mnie wyczynem. Opanowałem się i dalej patrzyłem na celnika. Przez moment słyszałem tylko miauczenie. Nie było szans, żeby mężczyzna go nie usłyszał – byłem tego pewien.
Raczej nie wierzę w duchy i anioły stróże. Ale jakiś musiał wtedy nad nami czuwać, bo znienacka za nami pojawiła się mała ciężarówka. Był to stary rzęch z hałaśliwym tłumikiem. Pojazd skutecznie zagłuszył miauczenie i wszystkie inne dźwięki.
Celnik przybił stempel w paszporcie i oddał mi go, ledwie na mnie spoglądając. Byłem przy okienku zaledwie przez minutę, ale miałem wrażenie, że minęła godzina. Odepchnąłem się na rowerze, nie ośmielając się nawet obejrzeć za siebie. Moja euforia była krótkotrwała. Opuściliśmy Bośnię, ale teraz musieliśmy pokonać granicę z Czarnogórą. Wyjazd z kraju to jedno, wjazd do następnego to zupełnie inna sprawa. Wiedziałem, że to będzie większe wyzwanie.
I rzeczywiście, na drugiej granicy było więcej uzbrojonych strażników. Kilku facetów z pistoletami obchodziło dużą ciężarówkę zatrzymaną na poboczu.
Jechałem spokojnie i zrobiłem wszystko tak samo jak wcześniej, ustawiając pokrowiec tak daleko od okienka, jak to możliwe. Tym razem jednak zastosowałem dodatkowe środki ostrożności. Oprócz tego, że podkręciłem muzykę, od czasu do czasu wsadzałem do futerału palec, żeby kot się nim pobawił. Kilka razy mocno mnie ugryzł, ale starałem się nie dać nic po sobie poznać. Nie było łatwo. Ząbki małego zawadiaki były ostre jak igły.
Czarnogórski strażnik był znacznie uważniejszy. Podniósł paszport otwarty na stronie ze zdjęciem i spojrzał na mnie. Pogładził się po brodzie, jakby chciał pokazać, że moja jest o wiele dłuższa niż na fotografii. Pokiwałem głową i uśmiechnąłem się. Nie mówił po angielsku, więc objąłem się rękami na znak, że jest mi w niej cieplej. Mężczyzna tylko pokiwał głową.
Dźwięk przybijanego stempla był najwspanialszą rzeczą, jaką tamtego dnia usłyszałem. Wsiadłem na rower, wyjechałem za barykadę i ruszyłem w drogę, czując się tak, jakbym zrzucił z ramion wielki ciężar. Byłem gotów świętować i wyciągnąć kota z pokrowca. Już miałem się zatrzymać, ale gdy wyjechałem zza zakrętu, ku swojemu przerażeniu zauważyłem, że jest tu jeszcze jeden posterunek. Ten był mniejszy i nie wyglądał tak onieśmielająco. Mimo to nadal mogli mnie tu nakryć. Podjechałem do niego powoli, modląc się, żeby trzeci raz nie okazał się pechowy.
_Nie zrób niczego głupiego, Dean_.
Już miałem znów się zatrzymać, kiedy z budki wyłonił się strażnik. Rozmawiał przez telefon i wydawał się tym bardzo zaabsorbowany. Tylko machnął ręką, żebym jechał dalej, prawie w ogóle na mnie nie patrząc. Skinąłem mu głową i pokazałem kciuk w górę, po czym ruszyłem przed siebie.
Kusiło mnie, żeby zacząć z całych sił pedałować, ale wiedziałem, że nie byłby to mądry ruch. Nie chciałem, by pomyślał, że jestem jakimś przestępcą uciekającym z miejsca zdarzenia, mimo że technicznie rzecz biorąc, właśnie nim byłem.3
DRUGA SZANSA
Kilka kilometrów od granicy dotarłem nad otwarte pola i łąki, przy których prowadzono rozległe roboty drogowe. Najwyraźniej ekipa budowlana zrobiła sobie wolne. W zasięgu wzroku nie było nikogo, a koparki i traktory stały zaparkowane na poboczu. Zjechałem z drogi. Po długim podjeździe pod górę zaczęło mi doskwierać kolano. Potrzebowałem też chwili wytchnienia, żeby uspokoić nerwy i nad wszystkim się zastanowić po porannych przeżyciach.
Usiadłem na gąsienicy jednej z koparek i dałem kotu porozglądać się po okolicy. Nie minęła chwila, a zaczął dokazywać, to ekscytując się kępką trawy, to stertą betonowych kamieni krawężnikowych. Nie wiedział, czego szuka, i nieszczególnie się tym przejmował. Maluch po prostu dobrze się bawił. Musiał nadrobić zaległości.
Zrobiłem kotu kilka zdjęć i przez chwilę szukałem w internecie adresów weterynarzy w Czarnogórze. Wyglądało na to, że najlepszy jest w położonym na wybrzeżu mieście Budva, oddalonym o kilka godzin drogi od miejsca, w którym się znajdowałem. Nie miałem pewności, czy dotrę tam przed zamknięciem, ale uznałem, że warto spróbować.
Postanowiłem coś zjeść, zanim znów ruszę w drogę, i rozsmarowałem trochę pesto dla kota jak wcześniej. Przez kilka minut syciłem się zimowym słońcem, rozmyślając nad tym, co się do tej pory wydarzyło. Nie dało się ukryć, że wyraźnie skoczyła mi adrenalina.
Z zamyślenia wyrwał mnie odgłos silnika samochodu. Odwróciłem się i zobaczyłem starego, wysłużonego volkswagena golfa, który wyjechał na główną drogę z małej dróżki między polami. Za kierownicą siedział młody chłopak. Nie mógł mieć więcej niż osiemnaście czy dziewiętnaście lat. Był z nim kumpel, a ze środka auta dobiegała głośna muzyka. Śmiali się, machali i coś do mnie krzyczeli. Gdy zniknęli w oddali, uśmiechnąłem się do siebie. Jakbym oglądał scenę ze swojej przeszłości. Mój tata miał takie samo auto i można by uznać, że moja podróż do tego miejsca rozpoczęła się pewnej długiej i burzliwej nocy cztery lata wcześniej właśnie za jego kierownicą.
Był to jeden z głupich wybryków, w które obfitowało ostatnich dziesięć lat mojego życia. Jak zwykle, kiedy miałem jakieś niecne plany, był ze mną mój stary kumpel Ricky. Wykręciliśmy razem niejeden numer – nazywaliśmy samych siebie czarującymi zabijakami – i przyjaźniliśmy się od jakichś dziesięciu lat, mniej więcej odkąd przekroczyłem dwudziestkę. Spędzaliśmy razem dużo czasu, głównie paląc trawę i ładując się w kłopoty. Mieliśmy z Rickym podobny gust muzyczny, podobne spojrzenie na życie. Obaj uwielbialiśmy imprezować – można nas było chyba uznać za buntowników. Żyliśmy po swojemu.
Dokładnie tak było tamtego wieczoru. Pożyczyliśmy samochód od mojego taty, nie wtajemniczając go w nasze plany. Potem pojechaliśmy na pole w Kinross, jakieś półtorej godziny drogi – około stu kilometrów – od Dunbar. Nie było to zwykłe pole. Za mniej więcej tydzień miał się tam odbyć wielki festiwal „T in the Park”. Uczestniczyliśmy w nim prawie co roku. Była to dla nas jedna z głównych wakacyjnych atrakcji – długi letni weekend, koncerty znanych zespołów i tyle picia i palenia, ile dusza zapragnie.
Wpadliśmy na szalony pomysł, że w tym roku zakopiemy na polu zapas trawy w miejscu, które łatwo będzie rozpoznać, kiedy później wejdziemy na teren festiwalu. Ukryjemy sobie zapasik i na trzy dni imprezowania będziemy mieli problem z głowy. Uważaliśmy się za geniuszy. Bardzo się myliliśmy.
Pojechaliśmy na pole w środku nocy, aby mieć całkowitą pewność, że nikt nas nie zobaczy. Organizatorzy nie zaczęli jeszcze zabudowywać terenu, ale wiedzieliśmy z poprzednich lat, gdzie najprawdopodobniej staną ogrodzenie i scena. Gdy w świetle latarek znaleźliśmy dobre miejsce na zakopanie naszego skarbu, wróciliśmy prosto na autostradę. Jako jedyny ubezpieczony kierowca prowadziłem samochód w obie strony, ale pracowałem cały dzień, więc gdy byliśmy jakieś pół godziny drogi od Dunbar, prawie zasypiałem.
Pamiętam, jak zamknąłem jedno oko. Następną rzeczą, którą sobie przypominam, jest to, jak zjechaliśmy z drogi i uderzyliśmy w jedną z ramp, na jakich czasem stoją radiowozy drogówki. Siła uderzenia wyrzuciła nas z powrotem na jezdnię, przebiliśmy barierki oddzielające pasy i zaczęliśmy koziołkować. Stoczyliśmy się po dziewięciometrowym nasypie i wylądowaliśmy na czyimś polu. Miałem wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, jakbyśmy byli w filmie. Wciąż pamiętam, jak poduszki powietrzne uderzyły nas w twarze i jak kotłowaliśmy się w aucie niczym w suszarce bębnowej. Ale przede wszystkim pamiętam, jak się zatrzymaliśmy i siedzieliśmy z Rickym do góry nogami, a wgnieciony dach samochodu znajdował się zaledwie centymetry od naszych twarzy. Uściskaliśmy się i przez chwilę tak po prostu siedzieliśmy, umazani krwią z kilku niewielkich obrażeń. Byliśmy wstrząśnięci, ale jakimś cudem cali, zdrowi i niesamowicie szczęśliwi, że uniknęliśmy tragedii.
Przeżycie poważnego wypadku samochodowego to doświadczenie, które zmienia człowieka. Czujesz się tak, jakbyś oszukał śmierć, otrzymał drugą szansę. Dla mnie był to zdecydowanie punkt zwrotny – zmienił moje patrzenie na świat. Dał mi prawdziwą motywację do tego, by robić więcej i więcej doświadczać. Powtarzałem sobie, że nie mogę zmarnować ani dnia. Kiedy więc na początku 2018 roku Ricky rzucił pomysł, że moglibyśmy zacząć podróżować, od razu nadstawiłem uszu.
Siedzieliśmy na otwartym powietrzu, robiąc to, co robiliśmy zdecydowanie zbyt często – paląc trawę. Z jakiegoś powodu Ricky zaczął mówić o objechaniu rowerem Ameryki Południowej. Istniał więcej niż jeden powód, dla którego ten pomysł przypadł mi do gustu. Kilka lat wcześniej wybrałem się z dziewczyną do Tajlandii. Byłem zafascynowany tym krajem, ale jednocześnie frustrowało mnie, że przejeżdżamy przez tyle miejsc autobusami lub taksówkami. Chciałem wiedzieć więcej. Kto tam mieszka? Jak wygląda życie tych ludzi? Gdy wróciłem do domu, czułem potrzebę poznania świata z bliska, nie jako turysta.
Była jeszcze jedna, bardziej osobista rzecz, która sprawiła, że zapragnąłem podróżować. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że muszę uciec od swojego życia w Dunbar. Wypadek samochodowy przeważył szalę w kwestii, która dręczyła mnie od lat.
Ludzie często zastanawiają się, czy jazda rowerem po świecie oznacza, że od czegoś uciekam. Możliwe, że jest w tym trochę prawdy. Nie chodziło o to, że musiałem uciec od swojej rodziny. Przechodziliśmy lepsze i gorsze momenty, ale moja mama, tata, siostra i ja byliśmy ze sobą bardzo zżyci i wciąż mieszkałem pod jednym dachem z nimi i z babcią. Nie paliło mi się też, by zakładać dom na drugim końcu świata. Lubiłem moje miasto i społeczność, w której dorastałem. Dunbar to wspaniałe miejsce pełne wspaniałych ludzi. Nie – jeśli próbowałem się od czegoś uwolnić lub uciec, to od człowieka, którym kiedyś byłem. I od bezcelowego, powtarzalnego życia, w którym ugrzęzłem.
Wiedziałem, że w głębi serca jestem dobrym człowiekiem, ale wiecznie zachowywałem się jak błazen, który zawsze wykręci jakiś numer. Bywało, że ładowałem się przez to w kłopoty, zwłaszcza kiedy za dużo wypiłem, co w tamtych czasach zdarzało się dość często. Kilka razy dostałem mandat od policji albo wdałem się w bójkę. Zwykle byłem dość wyluzowany, ale po alkoholu zawsze robiłem się bardziej butny. W tym sensie gorzała była dla mnie jak diabeł. Gdy zbliżałem się do trzydziestych urodzin, poczułem, że pora zmienić kierunek. Nie żebym uważał, że zmierzam w złą stronę – czułem się raczej, jakbym kręcił się w kółko.
Moi rodzice i siostra pracowali w zawodach związanych z opieką. Mama była przełożoną pielęgniarek, a tata pracował w sektorze ochrony zdrowia psychicznego, a potem został opiekunem zastępczym. Ale ja, wieczny buntownik, postanowiłem przełamać tradycję. Nie przemawiało to do mnie. W szkole, pewnie zachęcony przez dziadka, który służył w wojsku, chciałem się zaciągnąć i rozpocząłem naukę w Korpusie Królewskich Inżynierów Elektryków i Mechaników. Jednak po kilku miesiącach to także przestało mnie pociągać i rzuciłem szkołę. Długo pracowałem w Dunbar fizycznie: jako złota rączka, na farmie, a potem jako spawacz w zakładzie produkującym pokarm dla ryb.
Zawsze byłem dobry w naprawianiu i budowaniu różnych rzeczy, ale nie umiałem zbudować sobie życia. Moi szkolni znajomi robili kariery, kupowali domy i zakładali rodziny, ale ja się nie ustatkowałem. Miałem wrażenie, że jeśli ruszę w drogę i pobędę w innej części świata, to jakimś sposobem odnajdę siebie. A przynajmniej znajdę sposób, żeby być sobą. Ktoś mi kiedyś powiedział, że ruszyłem w drogę, żeby znaleźć drogę. To by się zgadzało.
W kolejnych tygodniach po tej pierwszej rozmowie z Rickym zacząłem coraz bardziej się ekscytować pomysłem wyjazdu. Byłem niezłym kolarzem podobnie jak mój kumpel. Wpadłem na pomysł, że powinniśmy pojechać do Ameryki Południowej okrężną drogą, przez Europę i Azję. Miałem poczucie, że to dla nas jedyna taka okazja w życiu i że będziemy dumni z takiego osiągnięcia, kiedy lata później spojrzymy wstecz.
– Wyobraź sobie, jak opowiadasz wnukom, że gdy byłeś młody, objechałeś świat na rowerze – powiedziałem Ricky’emu, próbując go przekonać do swojego pomysłu.
Nie było to trudne.
Trochę się bałem, jak zareagują rodzice, ale ku mojemu zaskoczeniu wydawali się zadowoleni, że postanowiłem coś zrobić ze swoim życiem. Prawdę mówiąc, jeszcze bardziej niż ja martwili się, że wstąpiłem na złą ścieżkę. Oboje uważali, że przygoda wyjdzie mi na dobre. Według ojca taka wyprawa miała „wzmocnić mój charakter”. Ich wsparcie było dla mnie dodatkową zachętą.
Wiedzieliśmy z Rickym, że będziemy potrzebowali pieniędzy, żeby wyprawa mogła dojść do skutku, umówiliśmy się więc, że zaczniemy oszczędzać. Żaden z nas nie bał się ciężkiej pracy, więc przez pół roku ostro harowaliśmy. Ricky pracował w fabryce cementu, a ja przy budowie linii kolejowej w parku rozrywki w Glasgow. Braliśmy też dodatkowe fuchy w barach i na budowach. W którymś momencie pracowaliśmy łącznie na pięciu posadach, średnio po osiemdziesiąt dwie godziny tygodniowo. Do jesieni 2018 roku odłożyliśmy po kilka tysięcy funtów każdy. Zaczęliśmy też wyznaczać trasę, najpierw na kontynentalną Europę, do Francji, Szwajcarii i Włoch, a potem dalej, na Bałkany i do Grecji. Zacząłem też kompletować sprzęt.
Bardzo mi zależało, żeby sprawić sobie najlepszy możliwy rower, i spłukałem się na jeden z najdroższych modeli – trek 920 w kolorze złamanej bieli z szosową kierownicą i specjalistycznymi kołami do rowerów górskich. Kosztowało mnie to prawie dwa tysiące funtów, ale gdy tylko wyciągnąłem rower z pudła, wiedziałem, że jest wart takiej forsy. Szczególnie podobał mi się fakt, że bez obciążenia bagażem ważył niespełna trzynaście kilogramów.
Po kilku przejażdżkach próbnych postanowiłem dokonać paru modyfikacji: wymieniłem pedały na większe i mocniejsze oraz dałem inne siodełko. W końcu mieliśmy przed sobą długą trasę.
Wkrótce pokochałem ten rower całym sercem. Zdarzało się, że wracałem z przejażdżki, stawiałem go na podwórku u rodziców i patrzyłem na niego z zachwytem. Ta maszyna była prawdziwą pięknością. Byłem tak oczarowany, że nawet nadałem rowerowi imię – Eilidh, czyli Helena po gaelicku – które oznacza „słońce” lub „jaśniejąca blaskiem”.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_