Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Świat równoległy - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
28 czerwca 2023
39,99
3999 pkt
punktów Virtualo

Świat równoległy - ebook

Reportaże o ludziach i miejscach, które wydaje nam się, że znamy.

Każda kolejna podróż utwierdza mnie w przekonaniu, że istnieją dwa równoległe światy. Jeden – który wszyscy mamy w głowach, wdrukowywany nam przez lata. Drugi – ten rzeczywisty. Z ich zderzeń powstała niniejsza książka: zbiór ośmiu reportaży z różnych kontynentów. Wszystkie o ludziach i miejscach, które wydaje nam się, że znamy.

Wydaje nam się.

Pakistan

Mówi się, że muzułmanie to terroryści. Jednocześnie 80% ofiar wszystkich zamachów terrorystycznych to wyznawcy islamu.

Polska

Żołnierze polskich sił specjalnych to światowa elita, ale gdy kończą czterdzieści lat, nasze społeczeństwo wyrzuca ich na śmietnik.

USA

Czujemy się bezpiecznie, gdy więzienia są pełne przestępców, bo żyjemy w nieświadomości, że najgroźniejsze gangi są kontrolowane zza krat.

MALEDIWY / rezerwat. PAKISTAN / strach. USA / gangi.

SŁOWENIA / ryzyko. RPA / przestępczość. SUFIZM / świętość.

POLSKA / siły specjalne. ZIMBABWE / poszukiwania.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7515-764-2
Rozmiar pliku: 36 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jeśli coś przywożę ostatnio z podróży, to wątpliwości. Kiedyś tak nie było. Wyjeżdżałem na trzy tygodnie do Etiopii, a po powrocie czułem się znawcą Afryki. Moje notatki z tamtych czasów pełne są kategorycznych stwierdzeń i jasnych podziałów. Tu niebezpiecznie, tu pięknie, tam bieda, tam rasizm, a tam nic ciekawego.

Można się z tego wyleczyć, gdy wraca się w te same miejsca kilka razy. Rok raptem minął, okolica niby ta sama, a jednak jakaś inna. Już się coś zmieniło, czas popłynął, zabrał jedno, a w to miejsce przyniósł nowe. Wtedy się okazuje, że te stare notatki starczały tylko na „wtedy”, a nie na „zawsze”. Teraz przywożę w notesie mniej wykrzykników, a więcej znaków zapytania.

Czasem w ogóle nie wiem, kim jestem tam, na końcu świata. Bywa, że reporterem, ustawowo beznamiętnym obserwatorem zdarzeń, w które ingerować nie wolno. Serce pęka, przed obiektywem obrazy takie, że żyć się odechciewa. Ale dziennikarze mówią, że każdy ma swoje zadania, że mam pokazywać niesprawiedliwość świata, a nie go naprawiać. Że od naprawiania są inni.

A może raczej powinienem odkrywać, na wszelkie sposoby próbować dotknąć „autentycznego” świata, czymkolwiek ten autentyzm miałby być? Zejść z utartego szlaku, odrzucić cały ten teatr przyszykowany dla turystów, poszukać głębiej. Dotrzeć tam, gdzie rzadko kto dociera. Cieszyć się wspólnie z poznanymi tam ludźmi, płakać z nimi, pomóc im może w biedzie. Żyć razem z nimi, a nie obok siebie.

Kto wyznacza granicę między tym, co należy, a czego wręcz nie wolno?

Może być też tak, że to wszystko jest bez znaczenia, bo nieważne, co zobaczę tam daleko. Ważne, jak widzą mnie tam ci, których spotykam na drodze. Coraz częściej czuję, że dla nich zawsze będę obcy, inny. Mimo wszelkich wysiłków i tak zobaczę tylko to, co zdecydują mi się pokazać. Wizję ich świata równie nieprawdziwą, jak wysprzątany na pokaz salon, gdy idą goście. Czasem ponętną, piękną, ujmującą, czasem obraz nędzy i rozpaczy, a czasem okrucieństwa. Czy zawsze jest tylko jedna prawda, którą można odkryć?

Wracam do domu, robię notatki, ostrożnie stawiając kropki, niepewnie skreślając znaki zapytania. Znowu wydaje mi się, że może już wiem, że jakoś dotknąłem sedna, rozumiem, mam prawo opowiedzieć. Może tak jest, a może tak mi się tylko wydaje. Kto to oceni?

Ta książka to zapis ośmiu podróży, po których zostały mi znaki zapytania. W każdej odkryłem jakieś drugie dno, zderzyłem się z czymś i rozłożyłem bezradnie ręce. Lubię mój świat w głowie, taki uporządkowany, poukładany w szufladach. Może nie do końca przystaje do tego rzeczywistego, albo i jego tysięcy wersji. Może.

Ale który z tych równoległych światów to ten prawdziwy?STRACH

Pakistan, z planu zdjęciowego dokumentu telewizyjnego „Pakistan: dwie twarze”

„W Pakistanie, w walkach między szyitami i sunnitami zginęło…”

„Polski inżynier porwany niedaleko stolicy Pakistanu został wczoraj stracony przez terrorystów…”

„W zamachu bombowym na meczet zginęło…”

„Samochód-pułapka…”

„Zginęło…”

„Zabito…”

Co to za miejsce…

Doniesienia z telewizora są często przesadzone. Jeden strzelał, a mówią, że strzelała cała wioska. Albo nikt nie strzelał, ale potrzeba było mocnego kadru, więc się kogoś poprosiło. „Jest prawda czasu i prawda ekranu”, mówią w telewizji. I w świat idzie obraz wojny, nędzy, rozpaczy. Byle mocny, przekonujący, obrysowany grubym konturem. Tylko to się ogląda, tylko to ludzi interesuje. W kamizelce kuloodpornej, w hełmie, roztrzęsionym głosem, choć czterysta kilometrów od linii frontu. Pod jedyną ostrzelaną ścianą w mieście, mimo że obok w kawiarni ludzie piją herbatę. Mamy to? Świetnie, kończymy.

No nie wiem, dla mnie jest tylko jedna prawda, ta na ekranie ma być taka sama, jak ta czasu.

Czytam o Pakistanie i włos mi się jeży. Tyle tam zła, przemocy. Wygląda jak kraj ogarnięty wojną, choć tak przecież nie jest. A potem słucham znajomych podróżników, którzy nie zważając na histerię, do Pakistanu jednak pojechali, zobaczyli, wrócili. I mówią, że nie ma piękniejszego kraju na ziemi i wspanialszych ludzi. Że są ciepli, wyrozumiali, opiekuńczy. Że wspaniała kultura, że nikt ci krzywdy nie da zrobić.

Jaka jest prawda? Kraj terrorystów czy wręcz przeciwnie? Ile w tym prawdy, a ile medialnej histerii?

Usiedliśmy całym zespołem. Jeśli mamy tam jechać kręcić dokument, oszacujmy ryzyko. Zweryfikujmy może na początek doniesienia z mediów. Biją, strzelają, mordują, ale może wcale nie tak często? Przygotujmy zestawienie wszystkich ataków, porwań, konfliktów. Od 11 września, kiedy się wszystko zaczęło, do dziś.

Osiem stron drobnym makiem.

Permanentna wojna w Kaszmirze. Zabicie amerykańskiego korespondenta Davida Pearla. Atak na meczet w Rawalpindi, jedenaście osób zabitych. Granat wrzucony do kościoła w strzeżonej dzielnicy dyplomatycznej w Islamabadzie zabija pięć osób, w tym żonę i córkę amerykańskiego dyplomaty. Czterdzieści osób jest rannych. Samochód-pułapka w Karaczi. Jedenastu turystów zabitych w Sheratonie, dziewięciu w Mansehrze. Ataki na szpital, organizację charytatywną i szkołę. Ranni i martwi. Egzekucje. Paczki z bombami, ośmiu zabitych. Wysadzony autobus w Hajdarabadzie. Atak na konsulat honorowy Macedonii…

To wszystko tylko jeden rok, 2002, i raptem połowa listy.

Potem jest coraz gorzej. Amerykańskie wojsko, operując w Afganistanie, zapuszcza się co chwila na teren Pakistanu, na co Pakistańczycy reagują alergicznie. Talibowie rosną w siłę, całe grupy z afgańskiej strony granicy znajdują schronienie w Pakistanie. Mówi się już otwarcie o Pasie Plemiennym, przygranicznym terenie poza jakąkolwiek kontrolą pakistańskiego rządu czy wojska, gdzie rządzą klanowi watażkowie uzbrojeni po zęby.

Nie ma miesiąca, żeby coś nie wybuchło i nie zginęło kilkadziesiąt osób. Na celownik są brani wszyscy, jak leci. Pakistańczycy, obcokrajowcy, dyplomaci, uczeni, politycy, generałowie z pierwszej ligi, przechodnie i matki z dziećmi. Krajem wstrząsają setki zamachów, bomby są podkładane pod wszystko, co się da. Giną tysiące ludzi. W Europie nawet o tym nie słyszymy.

W Polsce zrobiło się o Pakistanie głośno, gdy w 2009 roku zamachowcy porwali inżyniera Piotra Stańczaka. Ostrzelany samochód, wszyscy martwi, on jeden przeżył, wzięty do niewoli. Potem znany scenariusz. Nagranie roztrzęsioną kamerą, kominiarki, żądania niemożliwe do spełnienia, oświadczenie czytane przez Stańczaka. W końcu ultimatum i śmierć przez obcięcie głowy.

Gazety w kraju huczały, wszyscy wstrząśnięci, zszokowani.

To był jeden z trzydziestu sześciu ataków w 2009 r.

Zaczęliśmy nanosić na mapę znaczniki. Gdzie to wszystko się dzieje? Queta, Peszawar, Lahore, Karaczi, Kaszmir, Islamabad. Wszędzie. Czerwonych punktów zaczęło przybywać na północy. Im bliżej Afganistanu, tym więcej. Całe pogranicze to teren wyjęty spod prawa. Dolina Swat długo pozostawała poza kontrolą rządu, pakistańska armia musiała ją odbijać. Helikoptery, moździerze, regularna wojna z talibami. U jej wylotu leży miasto Besham, forteca, strategiczna brama do północy kraju, na jedyną drogę dalej, legendarną Karakorum Highway. Chwilowo w rękach wojska.

Na podgórzu Karakorum pęcznieje konflikt między sunnitami i szyitami, dwiema największymi szkołami islamu. W muzułmańskim kraju trwa krwawa wojna religijna. Muzułmanów z muzułmanami. W ruch idą granatniki, kałasznikowy, zaczyna się wojna podjazdowa, partyzantka. Wojsko próbuje reagować, nie bardzo ma jak. Za mało ludzi, sprzętu, nie jest w stanie dotrzeć wszędzie, pokonać góry, chronić wioski, do których nie prowadzi żadna droga.

I w końcu atak na wspinaczy pod Nanga Parbat. Wcześniej himalaiści byli nietykalni. Przywozili ze sobą pracę, pieniądze. Mnóstwo ludzi na północy Pakistanu żyło z obsługi lub naciągania wypraw. Utrzymywali się z nich przewodnicy, kucharze, tragarze, kierowcy, pośrednicy, agencje załatwiające rządowe pozwolenia, tłumacze, wojskowi. Himalaiści to była świętość.

To się zmieniło w 2013 roku. W bazie wspinaczkowej terroryści rozstrzelali w nocy jedenaście osób. Dziesięciu himalaistów i miejscowego kucharza. Nigdy wcześniej nic takiego się nie wydarzyło. Od tamtej pory niewiele informacji na temat tego, co tam na północy się dzieje, do nas dociera.

Postanowiliśmy pojechać w środek tego kotła czerwonych znaczników. Na północ Pakistanu, wzdłuż pogranicza Pasa Plemiennego, przez Besham i Chilas aż pod Nanga Parbat, w miejsce ataku na wspinaczy. Podobno turystyka na północy Pakistanu od tamtego czasu nie istnieje, ludzie boją się jeździć w góry.

Gdy się zaczęła jakoś odradzać, talibowie napadli na szkołę wojskową w Peszawarze, zabijając sto czterdzieści osób, w tym sto trzydzieścioro dzieci. Weszli do budynku z automatami, rozstrzelali wszystkich, metodycznie, piętro po piętrze. Dzieci uciekające z budynku dostawały w plecy. Inne ginęły, siedząc w ławkach, przy komputerach. Rzeź. Bestialstwo. Inaczej się tego określić nie da. Talibowie osiągnęli swój cel, cały świat znów huczał na widok zdjęć z Pakistanu, znowu się zaczęliśmy bać. Północ ponownie opustoszała.

Peszawar to wielkie miasto. Mogli przyjechać, zrobić swoje, a potem zniknąć w tłumie. Takie miasta zapewniają anonimowość, łatwiej wchłaniają tragedię, z czasem wracają do normalnego życia. W wioskach na północy wszyscy się znają, taki atak jak pod Nanga Parbat to trzęsienie ziemi. Nic nie będzie już takie samo.

Co robi rząd, jak walczy z terrorystami? Co czują sami Pakistańczycy? Pogardę, dumę?

Strach?

Są takie miejsca na świecie, które w podróżnikach rozbudzają wyobraźnię. Jednym z nich jest Karakorum Highway. Pięćset kilometrów drogi, często zasypanej lawinami i osuwiskami ziemi, nad przepaścią, bez żadnych zabezpieczeń.

Suną po niej zdezelowane gruchoty ze słabymi hamulcami, ogromne pakistańskie ciężarówki, które się nie miną, jeśli jedna nie pojedzie niemal po krawędzi skały. Wiozą towary z Chin na południe, do Indii, Iranu, Afganistanu.

Na geopolitycznej mapie Azji Pakistan to istotny punkt. Niewygodny dla wszystkich wokoło, ale trzeba się z nim liczyć. Mocarstwo atomowe, które nie kontroluje całego swojego terytorium. Państwo religijne, ale za słabe, by skutecznie przeciwstawić się fundamentalistom chcącym jeszcze więcej, pełnego szariatu, Teheranu i Kabulu z lat osiemdziesiątych. A może tego, co Państwo Islamskie buduje w Syrii i Iraku. To już się dzieje, talibowie czują wiatr zmian, naciskają coraz mocniej, coraz mniej przebierają w środkach. Czują, że to ich czas.

Na północy Chiny, na wschodzie Indie, na zachodzie Iran. Same mocarstwa regionalne, silne, groźne, mogące zetrzeć w proch młodą republikę, zwłaszcza gdy sama chwieje się w posadach. Pakistan potrzebował sojuszników, znalazł ich w Amerykanach, ale szorstka to przyjaźń. Więcej w niej z obu stron gry na dwa fronty niż sojuszu. Ale trwa, bo Pakistan nie może zostać sam.

Z każdym kilometrem zostawialiśmy za sobą upał, tłok i smród spalin. Im dalej w stronę Karakorum, tym mniej było ludzi i motorów, miasteczka zaczęły ustępować uprawom, a te zielonym wzgórzom, na razie jeszcze niepokaźnym.

Abbottabad. Tu zabili Osamę bin Ladena. Operacja Trójząb Neptuna. Amerykanie wlecieli z Afganistanu, z bazy w Dżalalabadzie. Dwieście pięćdziesiąt kilometrów w głąb suwerennego kraju. Tak jakby z Berlina wlecieli do Poznania, nie prosząc o pozwolenie. Cztery wojskowe helikoptery, dwudziestu komandosów Navy seals. Noc, noktowizory, broń szturmowa. Lecieli bardzo nisko, między górami, w maszynach, których nie zobaczy radar. Nie mieli nawet potwierdzenia, czy bin Laden przebywa tam, gdzie planowali uderzyć. Założyli, że tak. Nie używał elektroniki, telefonów, nie było czego podsłuchiwać. Wiadomości dostarczali zaufani kurierzy. To była ryzykowna decyzja.

Dolecieli. Race, granaty, strzelanina, jeden ze śmigłowców zwalił się na ziemię, bo wpadł w wir gorącego powietrza. Zniszczyli go ładunkami wybuchowymi, żeby nie wpadł w ręce Pakistańczyków. sealsi weszli do budynku. Parę minut później było po wszystkim. Amerykanie zniknęli w ciemności, Pakistańczycy leżeli martwi lub związani. Od tamtej pory Pakistańczycy nienawidzą Amerykanów z całego serca. Pakistan zawsze grał na dwie strony, a Amerykanie używali na jego terenie dronów od dawna, też bez pozwolenia. Ale sojusznik nie przeprowadza takiej operacji bez pytania. Tak robi tylko wróg.

Jechaliśmy coraz wyżej i wyżej. Pojawiły się sosny, iglasta przyroda, niemal alpejska. Godzina za godziną, drogą wijącą się między wzgórzami. Posiłek, herbata, coraz więcej skał wokoło, coraz mniej zieleni. Wjeżdżamy na północ.

Późno już, trzeba się gdzieś zatrzymać. Rzut oka na mapę. W grę wchodzi tylko Besham. Paskudną opinię ma to miasto na obrzeżach talibskiego Pasa Plemiennego, sto kilometrów do granicy z Afganistanem i raptem czterdzieści do doliny Swat, twierdzy talibów, a wcześniej innych wodzów, którzy od dawien dawna za nic mieli zwierzchnią władzę, czy to brytyjską, czy pakistańską. I tak nie mamy wyboru.

Do Besham dojechaliśmy po ciemku. Minęliśmy wojskowy posterunek. Kilkunastu żołnierzy, worki z piaskiem, cekaemy, hełmy, kamizelki kuloodporne. Odprowadzili nas wzrokiem. Główną ulicę miasta patrolowały dwa wojskowe transportery opancerzone. Na chodnikach grupy Pakistańczyków śledziły każdy nasz ruch.

– Amerykanie?

– Nie, z Polski.

Karakorum Highway

– To dobrze.

Do wyboru cztery noclegownie. W jednej nie przyjmują obcokrajowców, w dwóch strach mieszkać. Mordownie dla kierowców ciężarówek. Jedyna opcja, w samym centrum, to hotel Continental Palace, relikt brytyjskiej przeszłości kolonialnej. Niegdyś musiał tu bywać gubernator, przyjmować możnych gości w podróży po rubieżach imperium. Dziś tylko wytarte, dawniej czerwone dywany i rozpadające się ze starości draperie na ścianach przypominają o czasach minionej świetności. Nic wewnątrz się nie zmieniło, ale czas robi swoje. Kto nie idzie do przodu, ten stoi i w końcu umiera. Hotel Continental Palace umarł już dawno.

Długie korytarze zalatywały stęchlizną. W eleganckich niegdyś apartamentach brakowało żarówek, a te, które pozostały, sterczały gołe, migocząc i skrząc przy każdym włączeniu. Windy nie działały. W recepcji kilkunastu Pakistańczyków, jak w klubie wieczorowym, na rozmowach przy papierosie. Siwy dym gryzł w oczy.

Mieliśmy ze sobą fiksera – człowieka, który zna teren, ludzi, ma kontakty. Fixer ułatwia życie ekipie telewizyjnej, organizuje pracę, załatwia, co trzeba. Poinformowano nas, że nie należy opuszczać hotelu, bo jest zbyt niebezpiecznie, zwłaszcza dla obcokrajowców. Nie przejął się tym zbytnio. Był już wcześniej kilka razy w Pakistanie, nie takie rzeczy widział.

Wyszedł kupić wodę do sklepu piętnaście metrów od drzwi hotelu. Za nim, bez pytania, ruszyło dwóch uzbrojonych ochroniarzy z karabinami gotowymi do strzału. Wrócił pięć minut później i więcej na ulicę nie wyszedł.

Tej nocy spaliśmy z zabarykadowanymi drzwiami, w ubraniach, z oknem balkonowym otwartym na oścież, gdyby obudził nas tumult na korytarzu. To była długa noc.

Nic się nie wydarzyło, choć z ulicy stale było słychać okrzyki i nawoływania. O świcie załadowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy dalej w góry. Jedyne, co było na pewno, to strach. Może bez powodu, a może w pełni uzasadniony.

Jak to ocenić?

Im dalej na północ, tym sytuacja poważniejsza, wojenna. A przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Do Chilas i Gilgit, bram do Nanga Parbat, mieliśmy jeszcze kawał drogi. Karakorum Highway biegła już cały czas powyżej dwóch tysięcy metrów. Raz jednym zboczem, raz drugim, nad krawędzią przepaści. Droga składająca się z samych zakrętów, po skałach, bez asfaltu. Od ośmiu godzin nie widzieliśmy zieleni, wokół tylko szara surowość skalistej pustyni i rwąca rzeka Indus, hucząca kilkaset metrów niżej w kamiennych szczelinach. Przerażająco niegościnne miejsce.

Co kilkanaście kilometrów posterunki wojskowe. Zawsze tak samo. Szlaban, betonowy budynek obok, samochód, kilku żołnierzy z automatami. Jedni patrzyli groźnie, inni z uśmiechem. Trudno ich rozgryźć.

Podszedł brodaty oficer z karabinem. Poważny.

– Skąd?

– Z Islamabadu.

Pytał beznamiętnie, rutynowo. Na plecach miał karabin na pasku. Patrzył prosto w oczy, ale zupełnie bez wyrazu, trudno było wyczytać z jego twarzy jakiekolwiek intencje.

– Dokąd?

– Do Gilgit.

– W jakim celu?

– Pooglądać góry.

– Dokumenty.

Podaliśmy kserokopie paszportów. Mieliśmy ich całą stertę. Myślałem, że wystarczy z zapasem, ale kupka topniała szybko, tyle było tych posterunków. Na każdym nas zatrzymywali, legitymowali, patrzyli w oczy. Zawsze te same pytania. Skąd, dokąd, w jakim celu? Trudno było nawet określić, kim jesteśmy w tym układzie. Turystami, intruzami, podejrzanymi?

Żołnierz zabrał kserokopie, cofnął się dwa kroki, obejrzał jeszcze raz samochód. Machnął ręką ponaglająco i otworzył szlaban, nie odpowiadając na pożegnanie. Potoczyliśmy się dalej po dziurach.

Gdy minęliśmy Dasu, zaczęły pojawiać się technicale, wojskowe półciężarówki z ciężkimi karabinami na dachu, a przy nich przepasani nabojami brodaci żołnierze w czarnych beretach. Patrolowali drogę, jeżdżąc w obu kierunkach, zawsze parami, jeden oddział za drugim.

Zatrzymali nas na kolejnym posterunku, zagonili do małego betonowego bunkra, gdzie zrobili każdemu zdjęcie, spisali nazwisko, numer paszportu. Władze muszą wiedzieć, kto gdzie przebywa.

W okolicach Chilas przydzielili nam uzbrojoną eskortę, paru drabów z automatami w samochodzie. Pięćdziesiąt kilometrów dalej jeden wsiadł do naszego auta i jechał z załadowanym kałasznikowem, bacznie obserwując drogę przez przednią szybą. Nie uśmiechnął się ani razu.

Te góry się nie kończą. Ze wszystkich gór świata kiedyś się w końcu wyjeżdża. Nie z tych. Hindukusz, Karakorum, we wszystkie strony. Zza każdego kolejnego zbocza przysłaniającego horyzont wyłaniały się trzy następne wierzchołki. Pustynia, skały, góry. Cały czas, cały czas.

Rozmowy w busie zamarły. Może to zmęczenie dwudziestogodzinną podróżą górskimi serpentynami, bo człowiek nie jest w stanie bać się przez cały czas. W końcu się podda, uzna, że co ma być, to będzie. Ukłucia paniki przy każdym zbliżeniu do krawędzi dziurawej skalistej drogi ustąpią miejsca otępieniu, rezygnacji. Przepaść za oknem nie będzie robić już takiego wrażenia, choć to bardziej brak strachu niż odwaga. Z czasem wszystko powszednieje, nawet strach może się zmienić w zwykłą bezsilność.

Pięćset kilometrów za nami. Byliśmy w środku czerwonej kropki na naszej mapie, w Gilgit, już niedaleko od bazy pod Nanga Parbat.

Było chłodno, przynajmniej wczesnym rankiem. Wkładaliśmy kurtki, swetry. Nie do pomyślenia jeszcze dwa dni wcześniej na nizinach. To ostatnie większe miasteczko, dalej już tylko wysokie góry i wioski pasterzy. Mieliśmy się tu przepakować, zaopatrzyć, zostawić wszystko, co niepotrzebne przed marszem.

Gilgit wyglądało jak w stanie wojennym. Na ulicach dziesiątki żołnierzy w pełnym rynsztunku, z karabinami szturmowymi, w hełmach. Wojskowe ciężarówki patrolowały ulice, na zboczu wysokiej góry widocznej z miasta został ułożony z kamieni wielki napis „Obrońcy Północy”. Malutkie miejskie lotnisko obstawione było jak na przyjazd prezydenta. Transportery, cekaemy, snajperzy na dachach, dziesiątki par wojskowych oczu bacznie przyglądały się każdemu, kto przyleciał.

Wojsko tu stacjonuje od lat, od czasu wojny z Indiami o Kaszmir. Muszą uważać na pasztuńskie plemiona w górach i lokalnych separatystów z Ruchu Autonomii Gilgit-Baltistan. Też by chcieli swojego Kaszmiru, więcej swobody i niezależności. Na Karakorum Highway coraz więcej też Chińczyków. Remontują szosę, poszerzają ją. Jedyna droga w głąb kraju i na północ, do Chin, główny szlak transportowy. Musi być przejezdny, bo Chiny potrzebują dostępu do ropy z portu Gwadar, a chińscy inżynierowie mają to zapewnić. Dużo jest wojska w Gilgit, bo i problemów dużo.

Praca z ekipą telewizyjną i samodzielne podróżowanie to dwa różne światy. Jesteśmy w sześciu, nie ma mowy o przemknięciu się pod radarem. Gdziekolwiek się pojawiamy, zakrzywiamy czasoprzestrzeń. Stajemy się automatycznie centralnym punktem, ośrodkiem zainteresowania. Kim oni są, czego chcą? Po co te pytania, czemu to nagrywają?

Nie będziemy w stanie poruszać się po górach anonimowo. Nie możemy i nie chcemy. Władze różnie mogą na nas patrzeć. Może jesteśmy turystami, może dziennikarzami, a może szpiegami. Warto sprawdzić, zatrzymamy na noc w areszcie, zabierzemy paszporty. Nie raz i nie dwa wpadaliśmy w takie kłopoty, ale tu, na północy Pakistanu, wolelibyśmy nie wpaść. Zażądają dokumentów, których nie mieliśmy, bo Pakistan niechętnie wpuszcza zagranicznych dziennikarzy, a już na pewno nie pozwala im pracować na strategicznych terytoriach. Wizy niewłaściwe, turystyczne. Kamery, mikrofony, radia. Jeśli nas zatrzymają, skończy się więzieniem albo incydentem dyplomatycznym. Nie powinno nas tu w ogóle być.

Po górach można się poruszać tylko z kimś zaufanym. Trzeba znać kogoś, kto zna wszystkich. Dzwoniliśmy z Polski, pytaliśmy, wspinacze rekomendowali. Niewielu tu na miejscu chciało w ogóle rozmawiać z telewizją. Zgodził się jeden przewodnik, ale tylko pod pewnymi warunkami. Nasir. Zabierze nas w góry, doprowadzi tam, gdzie chcemy iść, zapewni osiołki transportowe, jedzenie.

– Bezpieczeństwo też?

– A jak je można zapewnić?

Hotel Madina, a raczej jego kolejna inkarnacja. Parterowy budynek na planie kwadratu, z trawnikiem upstrzonym kwiatami w środku. Kiedyś legendarne miejsce spotkań, gdzie zatrzymywały się wszystkie wyprawy ciągnące w góry z tej strony. Pełen himalaistów, łazików, turystów chcących poznać najpiękniejszą stronę Pakistanu. Tak popularny, że właściciele otworzyli drugi przybytek kilka ulic dalej. To było przed 2013 rokiem. Po ataku pod Nanga Parbat wszystko się skończyło. Przedtem w Madinie spały cztery tysiące przyjezdnych rocznie – teraz pięćdziesięciu.

W ogródku kilku Pakistańczyków sączyło herbatę. W chwili, gdy zostawialiśmy rzeczy, byliśmy jedynymi gośćmi.

Ostrzeżono nas, że filmować i zadawać niewygodnych pytań nie możemy. Jesteście na północy, tu panują inne zasady. Zaczniecie wypytywać ludzi, zadacie niewłaściwe pytanie – aresztują was w mgnieniu oka. Lepiej stąd jedźcie, nic tu po was.

Bezpieczeństwo, wojsko, zamachy? Nie ma tematu, zostawcie nas w spokoju. Za takie rozmowy Pakistańczycy lądują w więzieniu, na przesłuchaniach, torturach. Tracą domy, rodziny, pracę. To nie są żarty. Jeśli o czymś opowiadasz, to o czymś wiesz. A jeśli o czymś wiesz, to może masz kontakty z terrorystami. Trzeba sprawdzić na przesłuchaniu, które może trwać i tydzień, i będzie łamało wszelkie zapisy wielu konwencji. Ciężko kłamać pod prądem, pod uderzeniami gumowego młota, z rękami wyciągniętymi do góry na sznurach, a i przyznać się łatwo do wszystkiego, choćby nic z tego nie było prawdą.

Pod Madiną spotkałem mężczyznę, który jako jedyny nie uciekł, słysząc pierwsze pytanie.

– Czemu nie możemy nigdzie filmować?

– Bo to jest dyktatura wojskowa, a nie demokracja – mówił spokojnie, patrzył przed siebie, a nie na mnie, tak jakoś dziwnie, jakby udawał, że nie rozmawiamy, konspiracyjnie.

– Lokalni dziennikarze muszą sobie jakoś radzić…

– Nie, nie muszą. Nie wykonują swojej pracy. Zarabiają pieniądze, ale za to, żeby siedzieć cicho.

– I nie mówić o czym? O bezpieczeństwie?

Żachnął się.

– Wy wszyscy myślicie, że tu chodzi o ataki na turystów, o ich bezpieczeństwo. Turyści są bez znaczenia. We wszystkich górach naokoło szyici walczą z sunnitami, nikt wam o tym głośno nie powie. To jest wojna religijna, pogromy, strzelają całe wsie. Atak pod Nangą jest tu zupełnie nieistotny, to kropla w morzu. Całe to wojsko próbuje zaprowadzić pokój w regionie, a nie zapewnić bezpieczeństwo paru wspinaczom, którzy tu przyjeżdżają. Ale o tym nie usłyszycie w swojej telewizji.

Na mapie widnieje droga biegnąca w poprzek zaznaczonej na czerwono strefy, na wschód, przez miejsce, gdzie łączą się trzy najwyższe górskie pasma świata – Himalaje, Karakorum i Hindukusz. Biegnie po skałach i wykrotach, zboczami i przełęczami, aż do wielkiej czerwonej kropki. W miejsce ataku pod Nanga Parbat. Tam zmierzamy.

– Który to Nasir?

– Ten na krześle w ogrodzie.

Nasir nie wie nic oprócz tego, że chcemy wyjść w góry. Do końca nie dowie się wszystkiego, dla własnego bezpieczeństwa. Będzie wiedział, dokąd idziemy, ale nie dowie się, w jakim celu. Przyjechaliśmy tu spotkać się z człowiekiem, który widział, jak terroryści rozstrzeliwują jedenaście osób w bazie namiotowej w czerwcu 2013 roku. Tacy ludzie siedzą cicho, nie opowiadają o tych wydarzeniach nikomu. Boją się policji i wojskowego wywiadu isi, najpotężniejszej organizacji w Pakistanie, prawdziwego państwa w państwie. Są świadkami, a traktowani są jak terroryści.

Nasirowi wystarczy, że idziemy do bazy wspinaczkowej, nic więcej wiedzieć nie musi.

– Salam alejkum, Nasir.

– Salam.

Ma jakieś czterdzieści lat. Niski, ale krępy, silny. Mówi po angielsku i francusku, studiował w Europie. Widzi dużo i dużo rozumie. Prowadzi wyprawy, wspina się, jest częścią tego wielkiego przemysłu turystycznego w północnym Pakistanie, który chwieje się w posadach przez bezpieczeństwo albo raczej jego brak. Pogodny, ale poważny człowiek, z którym porozmawiać można o wszystkim. Nie sądzę, żeby udało nam się go oszukać, ukryć nasze motywy. To nieważne. Wystarczy, że wspólnie będziemy podtrzymywać pozory.

– Chodźmy do samochodu.

Droga na mapie wije się wzdłuż rzek. Raptem sto pięćdziesiąt kilometrów, wydaje się niedaleko. Sześć godzin później wciąż jechaliśmy, czy raczej telepaliśmy się po wybojach dwadzieścia na godzinę.

Znowu nas zatrzymali. Kolejny raz zabrali kopie paszportów, przepytali, popatrzyli w oczy. Brodaty komendant rzucił parę słów, wskazał ręką. Do naszego samochodu przydzielili eskortę. Starszy jegomość w bordowym berecie, w mundurze, z pagonami i lśniącym, choć wiekowym kałasznikowem w rękach.

– Załadowany?

Północ Pakistanu. Hindukusz, Karakorum, Himalaje. Najwyższe góry świata

Tylko kiwnął głową. Wcisnął się między mnie i kierowcę na trzeciego, w miejsce, gdzie nie było go już ani trochę, po czym dał znak, by ruszać. Zaparłem się mocniej o framugę, nie do końca ufając drzwiom, i osłoniłem głowę ręką, żeby nie obijała się za bardzo o metalowy dach. Nasz opiekun postawił karabin pionowo na podłodze i oparł brodę na wylocie lufy.

– Nasir, po co nam wojskowa eskorta?

Nasir siedział z tyłu, w trzecim rzędzie terenówki. Musiałem przekrzykiwać huk silnika.

– To nie jest wojsko, tylko policja.

– W Europie policja nie nosi ak-47.

– To jest Pakistan, a nie Europa.

Jeśli nasza obstawa miała zwiększyć poziom bezpieczeństwa na wypadek jakiegoś ataku, nie dawałem nam większych szans. Pozabijaliby nas wszystkich, zanim oficer wygramoliłby się z kabiny, żeby się złożyć do strzału. Rzuciłem na niego kątem oka. Podskakiwał na wybojach oparty klatką piersiową o wylot lufy, która celowała mu prosto w serce. Największym zagrożeniem był tu on sam, że mu ten karabin wypali na jakimś kamieniu.

– Przed czym on ma nas bronić?

– Wiesz, to tylko prewencja. – Nasir przekrzykiwał hałas. Nie widziałem go, nie miałem się nawet jak odwrócić.

– Ale prewencja przed czym?

– Kto to wie… Afganistan niedaleko, w górach różni ludzie mieszkają, zdarzały się już ataki, porwania.

Znowu. Niby nie ma czego się bać, ale niepokój jest. Jedziemy w te góry, wszystko się trzęsie, zbrojna eskorta. Niby dużo się dzieje, ale tak naprawdę nic się nie dzieje. To tylko wyobraźnia napędzana medialnymi doniesieniami? Intuicja? Strach? Racjonalna ocena sytuacji?

Jak można ocenić niebezpieczeństwo, które jest tylko potencjalne?

Wcześniej o tej prowincji wielu mówiło „kawałek nieba”. Przyjeżdżało mnóstwo wspinaczy z całego świata, nie było żadnego wojska, policji, tylko te przepiękne góry.

Po ataku pod Nanga Parbat wszystkim przyjezdnym w tej okolicy przydzielana jest zbrojna eskorta, dla ich bezpieczeństwa. Policja z kałasznikowami jest tu od wszystkiego. Od kierowania ruchem, rozwiązywania sąsiedzkich dysput i obrony przed terrorystami. Taktycznie – gdyby wydarzyło się coś poważniejszego – mają utrzymać teren do czasu przybycia wojska.

Odwróciłem się, przepchnąwszy siłą oficera. Chciałem koniecznie widzieć twarz Nasira, gdy odpowie na ostatnie pytanie.

– Nasir, czy istnieje realne prawdopodobieństwo, że coś się wydarzy?

– Istnieje…

– I co on wtedy zrobi?

– On ich wszystkich pozabija – odpowiedział zupełnie bez emocji. Zamilkł na chwilę, potem podjął, widocznie czując się w obowiązku wyjaśnić: – Wiesz, mamy tu wielu wrogów. Niektórzy przychodzą z daleka, nawet z Pasa Plemiennego, wiele kilometrów stąd. Szukają turystów, oficerów. To jest dla nich element wojny w Afganistanie. Ten kraj cierpi, my wszyscy tu cierpimy przez ten ich terroryzm.

Nie rozmawialiśmy przez pozostałą część drogi. Pionkiem, tym tu jesteś. Pionkiem w wielkiej partii szachów. Możesz zginąć, ale to nic osobistego, taka gra. Czy tak się czują cywile, gdy przewala się nad nimi wojna, której nie chcą? Wojna między wrogami, którzy są dla nich równie obcy?

Afganistan jest zaraz za granicą, po sąsiedzku. Pakistańczycy wiedzą, co tam się dzieje. Boją się. Wszyscy tu słyszeli o Task Force 373, amerykańskim oddziale specjalnym, który likwiduje wysokich rangą talibów. Prowadzą zaplanowane operacje, krótkie uderzenia. Wchodzą, likwidują cel, wychodzą. Często zabijają wszystkich świadków, kobiety i dzieci też.

Pakistańczycy wiedzą, co mówią Amerykanie w cnn, ale słyszą też opowieści zza afgańskiej granicy. Amerykanie stworzyli listę najbardziej poszukiwanych terrorystów i uszeregowali ich w postaci talii kart. Walet pik – finansista Al-Kaidy. Ósemka trefl – konstruktor bomb ukrywający się w Kabulu. W cnn mówią o chirurgicznej precyzji, wykreślając kolejne karty z talii, tak jakby Amerykanie zabijali tylko przestępców. A na ulicy słyszy się o rakietach uderzających w dom pełen weselnych gości, o amerykańskich żołnierzach strzelających do bezbronnych wieśniaków, o śmigłowcach obsypujących pociskami całą okolicę. O polskich żołnierzach też się czasem słyszy. Też przecież jesteśmy częścią koalicji.

Czasem coś takiego przebije się do mediów. Ekipa agencji Reutera została podziurawiona przez amerykański śmigłowiec w Iraku, bo ktoś w centrum dowodzenia ocenił, że na monitorze widzi w rękach jednego z nich wyrzutnię rpg, ręczny granatnik. Wojskowe apache wykonały trzy podejścia. Połowa mężczyzn zginęła, reszta została ciężko ranna. Potem się okazało, że to nie była wyrzutnia, a długi obiektyw aparatu fotograficznego reportera Namira Noor-Eldina. On też zginął. Jak łatwo o pomyłkę w tej zdalnie sterowanej wojnie. O tej usłyszeliśmy, bo zginął zachodni dziennikarz. O ilu nigdy nie usłyszymy?

Do Tarashing, ostatniego punktu na mapie, dojechaliśmy późnym wieczorem, po zmierzchu. Koniec świata, dalej się jechać nie da. Na pierwszy rzut oka kilkadziesiąt domów z kamieni na zboczu wzgórza, obejścia, ścieżki po skałach, jakiś hotelik dla wspinaczy. W półmroku niewiele było widać. Nie było czasu na rozładowanie auta. Szybko, szybko. Najpierw herbata.

W Pakistanie gość i gospodarz to niezwykła relacja. Gość jest święty. „Może wyprosić gospodarza z domu”, jak mówią. A zwłaszcza gdy idzie się razem w góry. Surowy klimat, skalista ziemia. Tu ludzie muszą sobie ufać, polegać na sobie. Trzeba się poznać, uściskać, spojrzeć w oczy. Dopiero wtedy wiadomo kto zacz. Herbata więc.

Nasir wprowadził nas do jednego z kamiennych domów krytych dziurawą blachą. W środku gospodarz, Abdullah. Młody chłopak, dwadzieścia kilka lat, w znoszonych łachmanach, z twarzą spękaną od wiatru i słońca, jak wszyscy górale. Siadajcie, proszę. Herbata, zaraz coś jeszcze ugotujemy. Stół zapełnił się błyskawicznie w prawdziwe przyjęcie. Ciastka, ryż, pieczony kurczak, chlebki ciapati, trochę warzyw. Ludzie, którzy nic nie mają, dzielą się wszystkim.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij