Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Świat według Jo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 listopada 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Świat według Jo - ebook

Jo, młoda dziewczyna z nadmorskiej osady Piaski, żeby ocalić życie, musi się nagle zamienić tożsamością z nieznajomą i odgrywać rolę arystokratki. Przeszłość nieznajomej skrywa wiele sekretów i śmiertelnych zagrożeń. Wkrótce na drodze Jo pojawi się znacznie więcej problemów, a to za sprawą spotkania z dwiema skrytobójczyniami, które mają za zadanie siłą doprowadzić ją do wyznaczonego celu. W świecie, gdzie rządzą kobiety, Jo dorasta, uczy się sztuk walki, zdobywa licencję uzdrowicielki, doświadcza kilku miłości, trafia do oriestańskich pałaców i afrabskich haremów. A i cel okazuje się zupełnie inny, niż się na początku wydawało…

Odbiła się z miejsca z dwóch stóp i wskoczyła na parapet. W życiu czegoś podobnego nie widziałam. Dopiero wtedy dostrzegłam, że nogi, ramiona, całe ciało miała zwinne i umięśnione jak pantera. Ześlizgnęła się, a raczej znikła bez jednego szmeru, jakby wskoczyła w stóg siana, a nie w niezgrabnie spiętrzone drewniane skrzynki, które skrzypią i trzeszczą, ledwo ich dotknąć.
Zamiast od razu wyskoczyć za nią, rozglądałam się po pokoju.
Nagle usłyszałam zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Szybko odsunęłam się od wielkiej podróżnej skrzyni, którą przed chwilą otworzyłam. Na pewno spytają mnie, co robię w cudzym pokoju. A może warto zaryzykować i dowiedzieć się, czy dziewczyna mówiła prawdę?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8219-155-4
Rozmiar pliku: 7,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA

PORWANIE

Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Zgubiło mnie wścibstwo i nadmierna ciekawość życia. Dlatego zostałam porwana, a potem, zanim skończyłam dziewiętnaście lat, czterokrotnie usiłowano mnie zamordować. Jednak nadal żyję, co oznacza, że poza głupotą cechuje mnie jeszcze sporo szczęścia.

Z moimi narodzinami wiąże się nieodkryta przez lata tajemnica. Wystarczy zresztą jedno spojrzenie, by zauważyć, że mam przodków nie tylko w Moranie, ale i w jakichś egzotycznych krajach Afrabii i Oriestanii.

Morańczycy mają zwykle jasne, proste włosy, jasne oczy i jasną rumianą cerę. Ja mam jasne włosy skręcone w loczki, jasnozielone, ale skośne oriestańskie oczy i oliwkową afrabską cerę. Podobno kiedy babka pierwszy raz mnie zobaczyła, wybuchnęła gromkim śmiechem i nie mogła powstrzymać chichotu przez cały dzień.

– Moja najmłodsza jak coś zrobi, to jakby śledzia powiesił w stodole! – podsumowała. – Dobrze chociaż, że to nareszcie córka!

Matka, jasnowłosa i jasnolica Anita Emeria, bardzo młodo wyszła za mąż. Chyba dlatego nadal uwielbia słodycze, zabawy oraz stroje w kolorach fuksji i różu sprawiające, że jej pulchna figura przypomina okrągły owoc mambeli*.

Gabo, mój ojciec, był kiedyś trochę nudnym, jasnowłosym i jasnookim spokojnym chłopakiem z dobrej rodziny, który z wiekiem zmienił się w spokojnego, łysiejącego, lekko otyłego mężczyznę. Chociaż Gabo starał się, jak mógł, pił napary z orzeszcza*, chodził do wróżów, nosił czarodziejskie amulety, to matka w trzech ciążach powiła ośmiu synów.

Ojciec nianiochował* najstarszych chłopców z każdego ligu, sprawnie zarządzał nianiochami* pozostałych dzieci, kierował rozwojem kolejno pojawiających się maluchów, czuwał nad przyrządzaniem pożywienia dla najmłodszych i dorosłych mieszkańców domu. Zajęty gospodarowaniem od wschodu słońca, wieczorami padał z nóg.

Wreszcie matka, znękana kąśliwymi uwagami rodziny na temat braku córek, postanowiła użyć życia. Zostawiła męża z dziećmi, nianiochami i służbą w domku stojącym w sąsiedztwie dwóch domków jej starszych sióstr w wielkim domostwie przemysłowym należącym do babki i pojechała w świat.

– Doprowadziliście mnie do ostateczności! – rzuciła na odchodne.

Pieniądze podarowane przez babkę jako wsparcie dla skutecznych poszukiwań wystarczyły na skromne przeżycie trzech lat. Matka zwiedziła w tym czasie kilka krajów euredeńskich położonych na wschód i zachód od Moranu, podróżowała także po Morzu Wewnętrznym. Oczywiście podróż przebiegała bardzo przyjemnie, ponieważ jedynym jej celem było znalezienia ojca dla wymarzonej córki.

Zdarzało mi się nieraz podsłuchać, jak matka podczas damskich rozmów przy winie opowiadała ciotkom i koleżankom barwne przygody z tamtych szalonych lat.

– Kiedy mieszkałam w państwie lakkońskim, spotykałam się z pewnym Lakkończykiem, który miał gęste jak futro rude włosy na głowie, plecach, tyłku i jądrach – wspominała.

Ciotki się krzywiły, koleżanki chichotały.

– Poznałam kiedyś pięknego Rodańczyka o perfekcyjnej budowie. Nawet jego penis miał kształt idealnego walca – mówiła, a słuchaczki robiły oczy okrągłe z podziwu.

– Nie uwierzycie. Jeden Tebańczyk w trakcie… no, wiecie czego był w stanie wykonać setkę przysiadów, trzymając mnie w objęciach! – przechwalała się.

Ciotki wznosiły dłonie do ust z okrzykami niedowierzania, koleżanki biły brawo.

Niestety, nigdy nie wyjawiła, kim był mój biologiczny ojciec. Może nie chciała sprawić przykrości Gabowi. Zgodnie z morańskim prawem ojcem dzieci zawsze jest prawowity małżonek i nie ma znaczenia, z kim matka miewa romanse czy krótkie przygody.

Mimo to ja chciałabym wiedzieć, kim był. Nieraz popadałam w zamyślenie, wyobrażając sobie, że moim ojcem jest wysportowany Tebańczyk lub rudy Lakkończyk, a nawet Rodańczyk z penisem w kształcie walca. Jednak mój euredeńsko-oriestańsko-afrabski wygląd jasno wskazywał, że raczej żaden z nich.

Matka przez oszczędność na czas ciąży i połogu zamieszkała w mieście Elelloh, stolicy Tarsynii. Kupiła tam na targu niewolników całkiem tanio młodego nianiocha z bardzo dobrymi referencjami. Był nim mój ukochany przyjaciel Zuhus. Oczywiście w Moranie nie był już niewolnikiem, bo w mojej matczyźnie panuje sprawiedliwa monarchia i ludzi nie można sprzedawać, jakby byli przedmiotami.

Kiedy skończyłam sześć miesięcy, wszyscy razem wróciliśmy do domostwa babki.

Pojedyncze dzieci, takie jak ja, szumnie nazywa się „dziećmi szczęścia”. Są poczęte w wyjątkowych okolicznościach, bo kto by sobie zawracał głowę pojedynczą ciążą, kiedy tradycyjnie w jednym ligu może się urodzić czwórka czy szóstka dzieciaków. Zwykle ligi są wielojajowe, więc każde dziecko i tak jest inne niż reszta rodzeństwa.

Ojciec powinien nianiochować najstarsze niemowlę z ligu, czasami nawet dwoje. Ale oczywiście każdy pcha się do nianiochowania córek, pozostawiając synów zawodowym nianiochom albo reszcie rodziny. Wiadomo, że ludzi biednych i służby nie stać na profesjonalnych opiekunów do dzieci, więc noworodki są nianiochowane głównie przez rodzinę: ojców, wujków i starszych braci.

Pierwsze tarsyńskie pół roku swojego życia nieustannie tkwiłam w nianiojuku* Zuhusa. Kiedy wróciliśmy z Tarsynii do domu, mój ojciec Gabo nosił mnie z dumą na plecach w juku, z którego wystawała mi głowa w czapeczce dla dziewczynek, by wszyscy domownicy i sąsiedzi widzieli, że nareszcie ma córkę. Na noc wracałam do juku Zuhusa, który i tak wielokrotnie musiał w ciągu dnia wyręczać ojca, zabieganego przy prowadzeniu całego naszego gospodarstwa.

– Znów to samo. Albo zapracowany, albo głowa go boli! – narzekała matka.

– Jutro na pewno, kochanie – wymigiwał się ojciec.

Przemysłowa osada Piaski, w której mieszkamy, znajduje się u podnóża kamiennych murów miejskich okalających morski port Entil.

Całe dzieciństwo minęło mi na zabawie z rówieśnikami. Wspinaliśmy się na drzewa tamaryszków, łapaliśmy ryby w rzece Ara, nieopodal wpadającej do morza, skakaliśmy zwinnie po mokradłach pełnych żab i żółwi błotnych. Zbiegaliśmy po schodkach wyciętych w skalnym klifie i wskakiwaliśmy prosto do morza.

Gdy skończyłam siedem lat, matka zatrudniła specjalnie dla mnie mentorkę Sabię, ponieważ byłam jedyną córką. Chłopakom, jeśli w ogóle chcieli się uczyć, wystarczyła podstawowa znajomość czytania, pisania i rachowania.

– Sabia to wybitna nauczycielka! – przechwalała się matka przed znajomymi.

– Kiedy jest trzeźwa – komentowałam cichutko, bo przez wszystkie lata nauki podziwiałam Sabię za jej mądrość.

Nasze domostwo jest cudem nowoczesnej technologii, otoczonym murem i chronionym przez strażnice przy bramach. Produkujemy tkaniny specjalne: ognioodporne, wodoodporne, lecznicze, termoizolacyjne i najróżniejsze inne. Dom babki, najokazalszy z budynków, bogato zdobiony i luksusowo wyposażony, stoi w pierwszej linii. Reszta rodziny zajmuje trzy skromne domki otoczone ogródkami na tyłach posesji. Część przemysłowa składa się z dziesięciu budynków fabrycznych i gospodarczych oraz budynku biura i sklepu.

– Całe moje życie wiąże się z naszym domostwem – zwierzyłam się babce Serenie.

– Sama zbudowałam to imperium i jestem jego jedyną królową – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Codziennie wydarzało się tu coś nowego. Maszyny hałasowały, woda z kanałów napędzała koła, wiatraki się kręciły, obracane powiewami nadmorskiej bryzy, na dziedziniec wjeżdżały nieustannie wozy towarowe i eleganckie kolaski.

W osadzie Piaski znajduje się osiem takich przemysłowych domostw jak nasze. W każdym mamy przyjaciół i wzajemnie zaopatrujemy się we wszystkie potrzebne produkty.

U siostrzyczek Hilpasa wyrabia się wędliny, chleb i pyszne słodycze. Malame należy do rodziny budowniczych, a siostry Sani – do rodziny stolarskiej. W domostwie kowalskim mieszka Orys, mój jedyny kolega, który skrycie kocha się we mnie. U Eli produkuje się ceramiczne kubki, garnki i rury wodociągowe, a u mojej najlepszej koleżanki Merene wytwarza się wyroby skórzane. W gospodarstwie Ukasy tresują zaś małe zwierzęta i ptaki do pracy użytkowej.

I wszystko nadal układałoby się doskonale, gdyby pewnego dnia w styczniu 1210 roku babka nie powiedziała:

– Przydałaby nam się tutaj jakaś dobra lekarka.

Moja babka Serena, seniorka rodu Emeria, decyduje o wszystkim, co dotyczy rodziny, i nie liczy się z niczyim zdaniem. Babka jest wysoką i szczupłą kobietą po sześćdziesiątce, z siateczką drobnych zmarszczek na wyniosłej twarzy. Zawsze przemawia rozkazującym tonem nieznoszącym sprzeciwu. Ubiera się w odcienie beżu i szarości i w każdej sytuacji wygląda elegancko, czego jej bardzo zazdroszczę.

Zgodnie z jej wolą to ja miałam zostać lekarką w naszej osadzie. Znajoma aptekarka poleciła babce uczelnię medyczną w Surn jako doskonale przygotowującą do zawodu, przy czym niedrogą, co ostatecznie przekonało babkę.

– W drodze do Surn nie musi jej towarzyszyć nikt z rodziny – zdecydowała. – Ja w wieku Jo samodzielnie prowadziłam sprzedaż wyrobów dwóch manufaktur mojej rodzicielki. Ze sztyletem za pazuchą dla obrony sama woziłam towary do klientów.

– A ja w jej wieku sprzedawałam na podwórku placki z błota gęsiom i królikom – burknęła matka, ale cichutko, żeby babka nie usłyszała.

Wyruszyliśmy w drogę we trójkę. Do opieki nade mną babka wyznaczyła grubaśną przełożoną służby Polin i wybranego przez nią nianiocha. Polin wiozła pieniądze na czesne. Nie zabraliśmy ze sobą mojego ukochanego Zuhusa.

– Zuhus mi nie pasuje! Tarsyński kurdupel – burknęła po chamsku Polin.

Nianioch, którego wybrała, był krzepkim, młodym jeszcze mężczyzną i podobno bardziej się nadawał do pomocy. Wychował czterech z ośmiu moich braci, a od kiedy chłopcy dorośli, pracował w domostwie przy przepompowni wody. Miał włosy w kolorze razowego pieczywa obsypanego mąką, dlatego bracia przezywali go „Buła”.

Nasze rodzinne domostwo znajduje się na południu Moranu, nad brzegiem Morza Wewnętrznego, w sąsiedztwie miasta Entil. Panuje tam nieustannie piękna pogoda, wody morza są ciepłe, a niebo czyste i błękitne. Natomiast akademickie miasto Surn leży najdalej, jak to możliwe, bo aż pod północną granicą państwa. Podróż zajęła nam ponad dwa tygodnie.

Pechowo kilkadziesiąt mil od siedziby szkoły w Surn wpadliśmy w wyrwę na drodze. Oś powozu złamała się w fatalny sposób i utknęliśmy na parę dni w przydrożnym zajeździe, czekając, aż miejscowy warsztat naprawi podwozie.

W zajeździe Górska Granica należącym do Mochali spędziłam ostatnie chwile łatwego dotąd życia. Stąd mnie porwano, a beztroski czas brutalne i bezpowrotnie się dla mnie skończył.

– Idę o zakład, że przelecę wszystkie pomieszczenia w gospodzie! – rzuciłam wyzwanie swoim opiekunom.

Polin i Buła, o dziwo, nie mieli nic przeciwko temu. Całymi dniami siedzieli w pokoju, popijając piwo, grając w kości i nie wiem, w co jeszcze, bo wcale nie wyglądali na znudzonych.

– Jasne, szkoda nie przelecieć, jak się trafia okazja – parsknęła śmiechem Polin, trącając Bułę porozumiewawczo łokciem.

Mochala, właścicielka zajazdu, niska kobieta o masywnej budowie, patrolowała korytarze z ponurą miną, wystrojona w fioletową czapę z daszkiem tkwiącą na spiętrzonej fryzurze. Nosiła długi bordowy płaszcz haftowany w złote esy-floresy, a w garści dzierżyła nabijaną ćwiekami lagę. Gdziekolwiek się pojawiła, wzbudzała popłoch.

Pozostawiona samej sobie, wylegiwałam się na sianie między drewnianymi słupami poddasza, przesiadywałam w pustych pokojach, szperałam w szafach. Bardzo lubiłam zaglądać do budynku wozowni i stajni. Nocowały w nim należące do gości konie przeżuwające owies przy żłobach, a co najważniejsze – stały tam starannie poustawiane w rzędach zaprzęgi i wozy wypełnione towarem.

Pewnego razu, przyczajona u szczytu schodów na pierwsze piętro, usłyszałam trzaskanie drzwiami i odgłosy zadawanych ciosów.

– To nie jest jakiś tani burdel! – ryczała basem Mochala. – Żaden obcy kurew z gołą dupą nie będzie mi tu paradował po moim zajeździe!

Tuż za mną chyłkiem przemknął po schodach mężczyzna – boso i rzeczywiście z gołym tyłkiem. Ciało miał gładko wydepilowane, a powyżej pośladków wytatuowaną jaskółkę z rozpostartymi skrzydłami. Pachniał przyjemnie olejkiem różanym. Miał ładną twarz o ciemnej afrabskiej cerze. W rękach ściskał zmięte ubranie, osłaniając nim okolice pod pępkiem. Wydostał się na dziedziniec i pognał w kierunku sanitariatów. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że jego śmierć wplecie się dramatycznie w losy mojego porwania.

Dzień wcześniej natknęłam się na kilku młodych mężczyzn w jaskrawożółtych i czerwonych strojach, spacerujących samopas po korytarzu. Musiałam mieć stropioną minę, bo roześmiali się zachęcająco. Jeden zwilżył usta koniuszkiem języka, drugi kokieteryjnie przygładził włosy i puścił do mnie oko. Trzeci wykonał palcami jakiś nieprzyzwoity gest. Zrobiło mi się gorąco, odeszłam, niby to oglądając sufit i podłogę.

Siedząc zaczajona na schodach, postanowiłam, że tym razem nie odpuszczę i podsłucham, czym się zajmują młodzieńcy w kolorowych szatach.

– W moim zajeździe pracują wyłącznie moi chłopcy i ze mną się rozliczają. Nikt własnego towaru nie wwozi. Żadnych obcych kurwów. Zrozumiano? Bo łby rozwalę! – ryknęła Mochala.

– Sram na to! – padła butna odpowiedź.

Chwilę później rozległ się łomot uderzeń, wrzask, a następnie szybki tupot stóp. Rzuciłam się do ucieczki z obawy, że Mochala z rozpędu i moje kości pogruchocze swoją nabijaną ćwiekami lagą.

Kuchnia i oberża znajdowały się na parterze. Wieczorami sala oświetlona kandelabrami dosłownie pękała w szwach. Zasiadali tam goście mieszkający w zajeździe, a także obcy podróżni, którzy zatrzymali się przejazdem na krótki popas. Gwar rozmów w różnych językach jak brzęczenie pszczół w ulu unosił się pod belki sufitu. Zwieszały się z nich nad gośćmi wędzone szynki, żółte sery w siatkach, patelnie, wieńce z suszonych kwiatów, wszystko z cenami przyczepionymi w widocznym miejscu.

– Wina nalejcie, psie zasrańce! – dobiegały z oberży nocne wrzaski. – I piwa na popitkę do wódeczki!

Zwiedziłam wszystkie trzy wewnętrzne dziedzińce gospodarcze. Najobszerniejszy podwórzec mieszczący się na tyłach był starannie wybrukowany i otoczony wysokim murem z wielką bramą wjazdową. Pod drzwiami kuchni i magazynów wyładowywano zapasy jedzenia, meble, pościel, a nawet żywe gulgoczące indyki. W słabo nasłonecznionej ścianie ciągnął się rząd okien najtańszych pokoi, zwykle zajmowanych przez spóźnionych gości, takich jak my, oraz służbę i nianiochów z dziećmi.

Na dziedzińcu panował nieustanny rwetes. Można tu było wjechać i wyjechać karawaną słoni. Nikt by nie zauważył.

– Pakujcie resztki dla świń! – krzyczeli pomywacze z kuchni.

– Cebula przyjechała! – wrzeszczały zniecierpliwione dostawczynie.

Szerokie wierzeje prosto z brukowanego podwórza wiodły do toalet i umywalni sąsiadujących z wozownią. Wieczorami pod drzwiami sanitariatów mieszkanki i mieszkańcy zajazdu gromadzili się na pogawędki. Dołączali do nich podpici goście oberży przybiegający za potrzebą i wyśpiewujący sprośne piosenki.

– Pokaż, miły, goły tyłek, a ja ci pokażę… – rozlegało się ku radości gapiów.

Na środku dziedzińca stała studnia z pompą, którą posługacze ręcznie tłoczyli wodę do wielkich zbiorników ustawionych na piętrze. Rury wychodzące ze zbiorników zaopatrywały w wodę stajnie, pomieszczenia kuchenne, pralnie oraz wszystkie umywalnie i ustępy.

Przez cały dzień goście przyjeżdżali albo wyjeżdżali, zewsząd dobiegały powitania i pożegnania.

– Gdzie leziesz, kurwie buraczany? Zróbcie przejście dla szlachetnie urodzonych!

Jadaliśmy w swoim pokoju przy niewielkim stoliku we trójkę. Polin przynosiła posiłki z oberży. Nianioch przezywany Bułą niedostatek manier towarzyskich nadrabiał uśmiechem szerokich ust pełnych białych, zdrowych zębów. Czasami zapalała się we mnie iskierka podejrzenia, że Polin wybrała go zamiast Zuhusa ze względu na osobiste upodobania.

– Wystarczy na chwilkę przymknąć oczy, a służba natychmiast popada w rozpustę – ostrzegała babka.

Nocą wstrzymywałam oddech i wytrzeszczałam oczy w ciemności, ale nie udało mi się niczego podpatrzyć.

Nareszcie naprawa naszego powozu dobiegła końca i następnego dnia w południe mieliśmy wyruszyć w dalszą podróż.

– Żałuję, że jedziemy właśnie teraz – mamrotałam do siebie niezadowolona. – Pojawiła się piątka naprawdę interesujących gości!

Wrodzona podejrzliwość podpowiedziała mi, że nowo przybyłe kobiety nie są zwykłymi kupczyniami zbożowymi. Wyczuwałam, że zajęły pokoje na zapleczu, by się ukryć. Mówiły po morańsku, ale kruczoczarne kosmyki wymykające się spod czapek z daszkiem oraz skośne oczy świadczyły o tym, że pochodzą z któregoś z krajów Oriestanii, być może z sąsiedniego Katalonaju.

Ich przełożona miała rozkazujący głos i energiczne, zamaszyste ruchy, jakie widywałam u gwardzistek miejskich. Moja babka była szorstka i apodyktyczna, ale ta niewiele od niej młodsza kobieta poruszała się zbyt elastycznie, jak na swoje lata. I nie rządziła, lecz dowodziła.

– Niech mnie świnie zjedzą, jak to nie są bandziory! – zakrzyknęłam z emocji.

W ostatnim momencie zapowiadała się kryminalna przygoda!

Podejrzewałam, że kobiety ukrywają więźnia. A może przemycały przez granicę tresowanego niedźwiedzia? Przytargały ze sobą wielką skrzynię, którą zamiast zostawić w wozowni, schowały w pokoju, a okiennice w jednym pokoju zamknęły na rygiel od zewnątrz. Jakby się obawiały, że tresowany niedźwiedź sam sobie otworzy okno i ucieknie na wolność.

Musiałam się śpieszyć. Raniutko ustawiłam pod ścianą kilka pustych drewnianych klatek na drób, by w sprzyjającym momencie szybko się wspiąć, otworzyć okiennicę i zajrzeć do pokoju. Nie ubierałam się wytwornie. Jestem zwykle nieuczesana, bluzę mam włożoną tyłem do przodu i krzywo zapięte guziki. Na ogół trudno mnie odróżnić od służby albo uboższych podróżnych.

Ma to swoje dobre strony, kiedy chce się wejść wszędzie i pozostać niezauważonym. Niestety, wchodzenie wszędzie ma również złe strony. Można wejść o jedne drzwi za daleko. Ja weszłam za daleko o jedno okno.

Skorzystałam z chwilki umiarkowanego spokoju panującego w zajeździe po śniadaniu. Służba wypoczywała, drzemiąc ukryta po kątach lub plotkując w kuchni, dostawczynie zajęte swoimi sprawami wyładowywały towary i układały je pod drzwiami magazynów. Wspięłam się po spiętrzonych skrzynkach na drób do okna tajemniczego pokoju. Otworzyłam skobel zamkniętej okiennicy i zajrzałam do środka.

W pokoju z łokciami wspartymi o blat stołu siedziała dziewczyna mniej więcej w moim wieku. Ubrana była podobnie jak ja, w ciemną bluzę i spodnie do pół łydki. Kruczoczarne włosy nosiła związane w koczek na czubku głowy. Miała ładne wschodnie rysy, półprzymknięte skośne oczy i bladożółtą oriestańską cerę. Przed nią stał talerz z nietkniętą zupą i kubek z jakimś napojem.

Serce mi zadrżało, gdy ujrzałam przejmujący smutek bijący z jej twarzy. Wyglądała jak zwierzę w klatce skazane na samotną śmierć.

Moje wtargnięcie nie od razu wyrwało ją z zadumy. Ale kiedy pojęła, że jestem sama, podbiegła do okna i pomogła mi wejść do środka. Szybko z powrotem przymknęła okiennice. Stałyśmy w półmroku.

– Skąd jesteś i od kogo przychodzisz? – spytała pośpiesznie szeptem. Chociaż wyglądała na Oriestankę, mówiła po morańsku z lekkim północnym akcentem. – Ciiicho – wyszeptała, wskazując ręką drzwi. – Straż mnie pilnuje.

– Jadę do akademii w Surn – odpowiedziałam również ściszonym głosem. – Zepsuł nam się powóz, więc siedzimy w zajeździe od paru dni. Ale dzisiaj już wyjeżdżamy.

Spojrzała na mnie podejrzliwie i z rozczarowaniem.

– Nikt cię nie przysłał?

– Nie. Jestem sama. Czemu siedzisz tu w ciemnościach? – spytałam półgłosem, bo nastrój napięcia automatycznie mi się udzielił. – Nie możesz wyjść?

– Nie mogę – wyszeptała. – Nie wiem, gdzie jestem. I nie wiem, dokąd mnie wiozą. Spodziewam się najgorszego. Porwali mnie z klasztoru – szepnęła jeszcze ciszej.

– Z klasztoru? – zdziwiłam się. – Z jakiego klasztoru?

– Z Tamawere – odpowiedziała po chwili wahania.

Wytrzeszczyłam oczy. Zawsze uważałam, że Tamawere to tylko romantyczna bajka. Oczywiście w dzieciństwie, jak wszyscy, bawiliśmy się w legendarny klasztor Tamawere. Każdy chciał mieszkać w sławnym miejscu, gdzie kształcono przyszłych szpiegów i zabójców. Opowiadano, że niektóre z podopiecznych doszły do wysokich godności państwowych, chociaż do Tamawere przyjmowano sieroty nieznanego pochodzenia.

– Nie wierzę – powiedziałam. – Wychowanka Tamawere nie zdradziłaby, skąd pochodzi.

Dziewczyna spuściła oczy i zaczerwieniła się, zawstydzona moimi słowami.

– Nie wiem, gdzie jedziemy ani co ze mną zrobią. Może mnie zabiją – tłumaczyła zduszonym szeptem. – Więc wszystko jedno, komu co powiem.

– Nie możesz uciec? Choćby teraz. – Wskazałam ręką dziedziniec za sobą.

– Nie mam dokąd pójść. Nie znam świata poza klasztorem. Starsze dziewczyny przenoszą z Tamawere na poligony w miastach, ale ja nie skończyłam jeszcze szesnastu lat – wyjaśniła. – Porwali mnie nocą. Podobno za zgodą przełożonej. Miały list od osoby, która na mnie czeka. Jak byłam dzieckiem, słyszałam, że muszę być ostrożna, ponieważ pewni ważni ludzie zapłacą krocie za moją śmierć. Ale dla innych, też ważnych, moje życie jest bezcenne. Nie wiem, którzy mnie porwali.

Jej szept rwał się ze zdenerwowania, zęby szczękały.

– Jeśli są dobrzy, po co cię zamykają? – spytałam.

– Źli mogliby mnie torturować, głodzić czy zabić. Może wykonują czyjeś zlecenie albo dopiero zamierzają przehandlować mnie złym lub dobrym? Nic nie mówią. Jeśli mnie zabiją, powiesz: „Spotkałam ją, była z Tamawere”.

Współczułam dziewczynie. Mnie nikt dotychczas nie próbował zabić.

– Wyjdźmy na zewnątrz. Tylko na chwilkę – wyszeptałam w panice. Chciałam opuścić ten mroczny pokój i rozwiać strach w bezpiecznym świetle dnia. – Pokażę ci zajazd. Mieszkamy w tym samym korytarzu, za rogiem, takie stare drzwi pomalowane na czerwono. Znam tu każdy zakamarek. Potem, jak zechcesz, wrócisz przez okno z powrotem.

– Jak się nazywasz? – spytała, odwlekając decyzję.

– Jokasa Syname Emeria, w skrócie Jo – odpowiedziałam. – A ty?

– Amala – wyszeptała. – Amala z Tamawere. Tak się nazywam, dopóki nie osiągnę pełnoletności i zakon nie nada mi nazwiska. Pewno już nigdy… – Popatrzyła na mnie ponuro i uśmiechnęła się krzywo jednym kącikiem ust.

– Ja na stałe mieszkam nad Morzem Wewnętrznym. W osadzie Piaski pod miastem Entil w domostwie mojej babki Sereny Emerii. To kawał drogi stąd. Mówię ci, dosłownie na drugim końcu Moranu. A daleko stąd do Tamawere?

– Nie wiem. Podróżujemy już trzy dni, ale jeśli chcą zmylić trop pościgu, na pewno transportują mnie w tej skrzyni okrężną drogą. Ja też bym tak zrobiła.

Spojrzałam na nią z podziwem.

– Siedzisz w skrzyni? – wyszeptałam ze zgrozą, patrząc na stojący pod ścianą okuty żelazem podróżny kufer.

– Jest ogromna, cała się mieszczę i mogę w niej swobodnie leżeć. Mam tylko zasłonięte oczy, zakneblowane usta i związane ręce. – Na dowód pokazała zaróżowione, lekko otarte nadgarstki.

– Jakoś teraz nie jesteś związana ani zakneblowana.

– Pod drzwiami na zewnątrz zawsze ktoś czuwa, a okno ma okiennicę zamkniętą od zewnątrz. Sama ją przecież otwierałaś.

– Wychodzimy! – zawołałam.

Chciałam szybko opuścić pokój. Miałam nadzieję, że na dworze, w słońcu łatwiej przyjdzie mi do głowy pomysł, jak pomóc Amali.

– No dobrze – poddała się – przecież wrócę i znów tu będę.

Odbiła się z miejsca z dwóch stóp i wskoczyła na parapet. W życiu czegoś podobnego nie widziałam. Dopiero wtedy dostrzegłam, że nogi, ramiona, całe ciało miała zwinne i umięśnione jak pantera. Ześlizgnęła się, a raczej znikła bez jednego szmeru, jakby wskoczyła w stóg siana, a nie w niezgrabnie spiętrzone drewniane skrzynki, które skrzypią i trzeszczą, ledwo ich dotknąć.

Zamiast od razu wyskoczyć za nią, rozglądałam się po pokoju.

Nagle usłyszałam zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Szybko odsunęłam się od wielkiej podróżnej skrzyni, którą przed chwilą otworzyłam. Na pewno spytają mnie, co robię w cudzym pokoju. A może warto zaryzykować i dowiedzieć się, czy dziewczyna mówiła prawdę? Przecież nic mi nie grozi. Dzisiaj wyjedziemy i zagadka pozostanie nierozwiązana. Szkoda by było.

– Przepraszam, pomyliłam okna. Myślałam, że to nasz pokój – przećwiczyłam na głos usprawiedliwienie.

Z korytarza doleciał zduszony krzyk. Nagle drzwi ustąpiły pod naporem uderzeń ciał dwóch walczących z furią kobiet. Wtargnęły do pokoju splecione w śmiertelnym uścisku. Młodsza i drobniejsza osunęła się na podłogę, chlustając czerwienią z rozciętego gardła.

– Aaaaa! – wrzasnęłam, kiedy krople krwi rozprysnęły się na moich butach.

Widok morderstwa mnie ogłupił. Zamiast rzucić się do otwartego okna, podskoczyłam i uchwyciłam palcami krawędź podróżnego kufra. Wbijałam paznokcie w drewniane ścianki, zsuwając się w dół. Wściekle wierzgałam nogami i już prawie dotknęłam dna, gdy dwie silne łapy wywlekły mnie za stopy z wnętrza skrzyni.

– Ratunkuuu! – zawyłam.

Zabójczyni, wielka kobieta w szarym, ciasnym turbanie, odziana w bordowy kaftan, jednym ciosem obaliła mnie na podłogę i przydusiła muskularnym ramieniem. Poczułam przy podbródku ostrze noża mokre od krwi. Jej brudna, rozeźlona twarz pokryta bliznami znalazła się tak blisko, że słyszałam chrapliwy oddech.

– Cicho być, bo łyb odyrżne! – syknęła.

Zarzuciła mi na twarz ściągnięty z ramion śmierdzący, przepocony kaftan. Zrozumiałam, że za chwilę rozwali mi czaszkę kopnięciem nogi obutej w skórzany but na drewnianej podeszwie.

– Morda do sirodka!

Zgarnęła mi na twarz poły kubraka, wcisnęła starannie pod spód moje jasne, skręcone jak u owieczki włosy i owinęła głowę, niezręcznie krzyżując rękawy. Domyśliłam się, że nie chce zabrudzić podłogi mózgiem i krwią.

– Kuryw, tyn kubrak, zawszy si wpirdoli w zło strone! Gdzie liziesz, rynkawje pojibany? – przeklinała, wściekle szarpiąc moją głowę w lewo i w prawo.

Prowadziła monolog w jakimś dziwacznym wiejskim żargonie przeplatanym przekleństwami. Dokończyła wiązania, nieustannie ubliżając kubrakowi. Ułożyła mnie na boku i turlając po podłodze, okręciła derką lub kocem. Nie mogłam sprawdzić. Głowę miałam szczelnie zapakowaną w jej krnąbrny kaftan.

Z ciszy, która zapadła, wywnioskowałam, że podziwia swoje dzieło.

– W page zwininta! – wymruczała zadowolona ochrypłym głosem.

Niczym spętanego prosiaka przerzuciła mnie lekko przez bark. Czułam, jak kopnięciem odsunęła z przejścia ciało martwej strażniczki i szybkim marszem przemierzała korytarz w kierunku wyjścia na dziedziniec gospodarczy.

– Ratunku! – wrzasnęłam.

Stukot butów wskazywał, że jesteśmy już na dworze. Ktoś na podwórku usłyszy mój krzyk i przybiegnie z pomocą. Plac jest ogromny, ludzie wychodzący z toalet albo ci przy studni muszą nas widzieć.

– Ratunkuuuu! – zawyłam.

Przypomniałam sobie handlarki dźwigające na plecach beczące owce i przeraźliwie kwiczące świnie. Kobieta z pewnością o tym wiedziała. Dlatego tak starannie mnie opakowała. Dotarłyśmy do miejsca, gdzie reszta bandy czekała w otwartych drzwiach powozu gotowego do odjazdu.

– Szybko, kurew, dawaj świniaka pod ławkę! – rozległy się ponaglające ochrypłe wrzaski.

– Ostrożnie! Mamy ją dowieźć całą i zdrową!

Zamierzali uciec przez bramę dostawczą. Jakieś ręce przejęły moje ciało jak prawdziwego świniaka. Zgodnie z radami zostałam wepchnięta pod ławkę. Słyszałam przytłumione głosy, rozkazy, przekleństwa.

– Ruszaj! – Polecenie rzucone woźnicy sprawiło, że włosy stanęły mi dęba. Zrozumiałam, że nikt mnie nie uratuje. Zostałam porwana.

Czułam, jak powóz pokonuje kolejne odcinki drogi, podskakuje na bruku, na kamieniach, na wyrwach, grzęźnie w piaszczystej drodze. Nadal nic nie widziałam, bo pled i kubrak osłaniały mi głowę, a ja tkwiłam uwięziona pod ławką. Słyszałam niezrozumiały żargon rozmowy toczonej przez porywaczki. Więcej w nim było przekleństw niż zwykłych słów. Szlochałam z rozpaczy, nie mogąc powstrzymać łez.

Za późno się zorientowałam, że działam na własną szkodę. Ściekające do gardła łzy i smarki coraz bardziej utrudniały mi oddychanie. Kręciłam szyją, usiłując zerwać z twarzy kubrak i chwycić choć mały haust powietrza. Jednak porywaczki trzymały mnie mocno stopami.

– To nie ja, porwałyście złą dziewczynę! – wyłam.

Desperacko wierzgnęłam nogami i szarpałam głową jeszcze raz i jeszcze raz, z całych sił. Ale ci ludzie reagowali jedynie śmiechem i schylając się pod ławkę, klepali mnie uspokajająco po całym ciele.

Traciłam przytomność, słabłam, nadciągała śmierć. W ostatnich sekundach życia przed oczami ujrzałam przesuwające się obrazy z dzieciństwa: osada Piaski, dom rodzinny, babka, matka, Zuhus, ojciec Gabo, koleżanki z sąsiedztwa, mój nieżyjący kot Ojek, pies Kejo, wysoki klif nad jasnoniebieskim morzem i niebo, błękitne, błękitne niebo.

– Nie chcę umierać! – zapłakałam. – Chcę do domu, do rodziny!

Umierający mózg przeniósł mnie do pokoju braci, w którym od dzieciństwa mieszkali wszyscy razem. Ja miałam własny pokój, ale często przesiadywałam u nich, biorąc udział w niekończących się dyskusjach, w jaki sposób ci, którzy byli jeszcze nieżonaci, mogą się wydostać spod władzy babki.

– Siostra, jakbyś słyszała, że jakaś dama szuka męża, albo zdobyłabyś pierścioneczek, naszyjniczek dla wsparcia męskiej urody, pamiętaj o swoich braciach. Może uda się nas ożenić i nie będziemy musieli zasuwać w manufakturze u babki za darmochę do końca życia – narzekali, siedząc rozparci na łóżkach i fotelach, podjadając kawałki jabłek, rzodkiewki i ciastka z piekarni Hilpasów.

– Najdrożsi, nieustannie o was myślę, ale moje koleżanki nie nadają się jeszcze na żony.

– A nie możesz się zakumplować z kimś starszym?

– Może moja mentorka Sabia?

– Śmierdzi przeżutym fralonem*.

– Alkoholiczka!

– Stara i gruba.

– To dalej pracujcie dla babki.

– W sumie Sabia nie jest najgorsza. Spytaj, może by mnie chciała? – zagadnął najstarszy z moich nieżonatych braci, odrzucając do tyłu długie do pasa włosy w kolorze złotej pszenicy.

– Przecież żartowałam. Sabia miała już jakiegoś męża. Sto lat temu.

– Spytać nie zaszkodzi – drążył temat. – Stara i brzydka, ale zalety ma. Słyszałem, że posiada wygodny domek niedaleko Entil. Pomyślcie tylko, własny dom! Rządzisz się na swoim. Pracujesz dla siebie. Piękne stroje, biżuteria… Urządzasz przyjęcia jak nasza babka i ten jej nowy księgowy Milu. – Rozmarzył się. – A co mnie tu czeka w przyszłości? We wspólnym pokoju z braćmi do końca życia niczym pięciolatek. Stary kawalerek, każdy się wyśmiewa i ma cię za nic!

– Ale jesteście bezpieczni w domu rodzinnym, cholerni niewdzięcznicy, a waszą siostrę porwały jakieś bandziory i za chwilę umrze! – wykrzyknęłam z rozpaczą.

------------------------------------------------------------------------

* Wyjaśnienie znaczenia wyrazów opatrzonych gwiazdką (*) znajduje się na końcu książki w porządku alfabetycznym.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: