- promocja
- W empik go
Świąteczne duchobranie - ebook
Świąteczne duchobranie - ebook
Iwona Banach kolejny raz rozbawi czytelników do łez!
Dwie grupy łowców duchów dostają zlecenie certyfikacji ducha w hotelu Astoria w Borkowie Pokutnym. Duch od jakiegoś czasu tam się ujawnia i właściciel ma do wyboru: albo się go bać, albo, co go kusi najbardziej… na tym duchu zarobić. Bo najlepszy hotel, to nawiedzony hotel. Certyfikowany duch byłby niezłym magnesem, gdy w okolicy nie ma nic i ludzie nie mają po co przyjeżdżać. Każda z grup inaczej podchodzi do sprawy. Jedni chcą dzięki temu wepchnąć się na celebryckie ścianki, drudzy chcą naukowo udowodnić istnienie zaświatów… Duchy bywają pomocne, można je nieźle wykorzystać. No chyba, że istnieją naprawdę…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83293-04-2 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oboje popatrzyli na niego ze skrzywionym zaskoczeniem, bo po pierwsze Robert zawsze miał głupie pomysły, po drugie oni nigdy żadnych zleceń nie brali.
Nadchodziły święta. Ruch w interesie zamarł, bo jednak w święta hulają tylko duchy Bożego Narodzenia, czyli te od Ebenezera Scrooge’a, a te się nie liczyły, bo nikt jakoś nie próbował ich ani rejestrować, ani nagrywać.
– Hę? Że co powiesz? Zlecenie? Dla nas? Na co? – zapytała Justyna zgryźliwie, bo Robertowi zdarzały się pomysły, których nikt nie akceptował.
– Hotel Astoria, coś wam to mówi? – Zastygł w oczekiwaniu, ale nie doczekał się spodziewanej reakcji.
– Hoteli Astoria są w Polsce setki, więc co ma nam to mówić? Nie jesteśmy firmą sprzątającą, żeby nam hotele dawały zlecenia, choć gdybyśmy byli... Też bym nie chciała, bo jak czegoś nie ogarniają we własnym zakresie, to musi być syf, że szkoda gadać!
– Nie, żadne sprzątanie, coś ty! Co do nazwy to macie rację, chodzi o Borkowo Pokutne. Spory hotel.
Nadal niewiele im to mówiło, tym bardziej że nazwy miejscowości też nie znali, ba, nawet im się chyba nigdy nie obiła o uszy.
– I? – zapytała Justyna, wzdychając.
– I nawiedzony! – zawołał z entuzjazmem.
– Ale zlecenie? O co chodzi z tym zleceniem?
Sprawa była o tyle ciekawa, że rzeczywiście żadnych zleceń nigdy nie brali ani też nie dostawali, w ogóle zlecenia jako takie nie istniały w ich słowniku, choć inni, owszem, brali. Hieny brały wszystko, nawet egzorcyzmy, a ci z parciem na szkło tylko to, co na pokaz. W ich dziedzinie, czyli działalności skierowanej na duchowe objawy życia po śmierci, było wiele grup i te grupy nie były jednorodne. Jedne podchodziły do sprawy komercyjnie i usiłowały się za pomocą duchów sprzedać czy wypromować się, inne usiłowały sprzedawać duchy, twierdząc, że są w stanie zapewnić ich przychylność, oczywiście za pieniądze, a jeszcze inne stawiały na seksezoterykę. Duchowe orgazmy bywały w cenie.
Justyna i jej dwaj koledzy stanowili odgałęzienie paranaukowe i bardzo byli z tego dumni, oni chcieli tylko udowodnić, że duchy istnieją, co też z pewnością by się im opłaciło, choć może mniej bezpośrednio.
Zlecenie było o tyle dziwne, że oni duchów nie pacyfikowali, nie przeprowadzali, nic z nimi nie robili, sprawdzali tylko, czy są, to tak jakby wezwać specjalistę od szczurów, który miałby jedynie stwierdzić, że one istnieją, a potem nie próbował ich nawet wytępić.
– No tak się jakoś złożyło, że akurat my dostaliśmy zlecenie, ale przecież to żaden problem. Nie będziemy płacić za noclegi i wyżywienie i jeszcze zarobimy, i nie ma żadnych kruczków typu, że jeżeli znajdziemy, to to, a jeżeli nie znajdziemy, to nie, całkowita swoboda działania, jest tylko jeden kłopot.
Od razu miny im zrzedły, bo jeżeli Robert oświadczał, że jest kłopot, i oświadczał to na samym końcu, to na ogół ten kłopot był poważny, a często nie do przeskoczenia.
– No, dawaj – zachęciła go Justyna. – Jeżeli to zlecenie jest aż takie super jak opowiadasz, to ten kłopot musi być naprawdę spory.
– No więc... tak jakby... No, to duży hotel. – Robert zaczął dukać, jakby bał się powiedzieć, o co chodzi.
– Już mówiłeś. Dawaj dalej! Weź tego byka za rogi... Mów!
– Bo ja już podpisałem umowę.
Justyna i Łukasz aż prychnęli ze złości. Niby byli przyjaciółmi i ufali sobie nawzajem, więc to, co Robertowi odpowiadało, powinno odpowiadać także im, ale... Istniało jedno ale. Tak się po prostu nie robi.
– Weź nie świruj! Za nas? Ocipiałeś?! Mów, o co chodzi. – Dotychczas nic takiego nie miało miejsca, jako że nigdy nie działali na żadne zlecenia, więc jakoś nie przyszło im do głowy, że Robert może odstawić taką samowolkę, ale najpierw chcieli się dowiedzieć, w czym rzecz. Zamordowanie go lub ewentualnie skopanie mu tyłka zostawiali sobie na potem.
– Bo oni brali też pod uwagę Duchaczy! Musiałem! Zrozumcie, mam cholerny kredyt, muszę zacząć zarabiać, a i wam się nie przelewa – Robert zaczął się bronić. Że miał kredyt, wiedzieli wszyscy, choć uczciwie rzecz biorąc, zaciąganie kredytu na harleya davidsona, kiedy nie ma się nawet mieszkania, jest durne, ale Robert taki był, lubił luksus. Oni sami też nie narzekali na nadmiar gotówki. Może Robert trochę za bardzo kochał pieniądze, ale kto ich nie kocha?
– Czy mógłbyś wreszcie powiedzieć, co to za problem? – Łukasz zdenerwował się tym przydługim wstępem.
– Chodzi o to, że mamy tam przebywać przez tydzień.
To nie mógł być ten problem, bo tydzień to nawet w lesie by wytrzymali, a co dopiero w hotelu. Oczywiście mogli sobie to i owo odmrozić, ale czuli, że nadal są jakieś niedopowiedzenia.
– No i?
– Od dwudziestego piątego grudnia – wypalił Robert i aż się skulił. Teraz już było wiadomo, o co chodzi, ale zdecydowanie przeceniał ich uwielbienie do domowych świątecznych klimatów.
– Oszalałeś? – zapytała Justyna dla przyzwoitości, bo tak wypadało, ale odetchnęła z ulgą.
– Nie ja, nie ja, te ich pieprzone duchy! – zawołał Robert z radością w głosie, bo duchy bardzo ich cieszyły. Należeli do grupy DrDuch, to znaczy nie tak, nie należeli – tworzyli ją.
Byli nią wszyscy troje.
W takich grupach utarło się, że jest dwóch facetów i dziewczyna. Oni są od „poważnej” roboty, dziewczyna od statystowania, wyglądania i pisków, bo przecież duchy są straszne, a facetom piszczeć nie wypada, a jeżeli nikt nie piszczy, to efekt wizualny jest bardzo marny i niewiarygodny.
I wcale nie byli, jak to się często uważa, „pogromcami duchów” tak jak z filmu, wcale nie. Żadnej agresji, żadnego łapania, przetrzymywania, nic z tych rzeczy, nie należeli też do grup mistycyzujących, nie chcieli nikogo przeprowadzać na drugą stronę (drugą, piątą czy jakąkolwiek inną), nawracać czy pomagać w spełnianiu duchowych misji, też nie. To nie były ich priorytety, ba, w ogóle tego nie brali pod uwagę.
Oni pożądali wiedzy.
Uważali, że jak każdy byt trwały, a duchy są trwalsze nawet niż budynki czy ludzka pamięć, duchy mają prawo do samostanowienia. Nie tylko prawo do samostanowienia, ale też wolną wolę. Wolność w każdym, nie tylko duchowym, pojęciu. Skoro chcą coś nawiedzać, to mogą. Wolno im, to znaczy nie każdemu to się musi podobać, ale mają do tego prawo.
Żywi tego nie lubią, ale to też nie do końca prawda, żywi to lubią, tylko nie ci, co trzeba. Właściciele często nie chcą w domu obecności takich istot, ale że inni chętnie płacą za dreszczyk emocji, to ci właściciele z tego korzystają. To swoiste rozdwojenie jaźni.
Jeżeli chodzi o grupę DrDuch, to oni nie chcieli na te duchy w żaden sposób wpływać.
Czyli niech sobie te duchy nawiedzają, ale też niech się dadzą zarejestrować, żeby oni mogli się pochwalić, że tak, owszem, duchy istnieją. Chcieli wiedzieć, że są, a nie wierzyć, że istnieją.
Oni chcieli tylko udowodnić. Coś udowodnić, bo to trochę było jakoś tak, że udowadniając istnienie duchów, mogliby udowodnić też, że są najlepsi w swojej branży, a to się liczy.
Ludzie niezwiązani z branżą myślą sobie, że to zbieranina pokręconych amatorów, wśród których prym wiodą osoby z chorobami psychicznymi, lękami, albo choć zwidami, ale to nieprawda. W tej niszowej dziedzinie można zarobić spore pieniądze, owszem, najczęściej na oszustwie, ale kto by się tym przejmował, skoro to nie jest nawet kradzież?
Wmawianie komuś, że duchy są mu przyjazne albo będą za niewielką opłatą, też nie jest karalne.
Dopiero groźby w stylu: „jeżeli nie zapłacisz, to duchy zaczną cię nawiedzać albo sprowadzą na ciebie nieszczęście” mogą być karalne, o ile ktoś udowodni, że coś takiego podlega pod... No bo czy duch jest niebezpiecznym narzędziem albo przedłużeniem ręki?
Szybka i pozbawiona żalu eliminacja rodzinnych świąt przy zdechłej nieco choince i trzech naprutych wujkach oraz ciotce wciąż pytającej o ciążę albo choć o ślub sprawiła, że Justyna poszła nieco dalej.
– Ale... Jak ty sobie to wyobrażasz? – zapytała. – Coś mi tu nie gra. Jeżeli jest zlecenie, to co? Będziemy je eliminować? Nie tak się umawialiśmy!
– Nie będziemy! – zapewnił pośpiesznie Robert.
– To po jaką cholerę ktoś nas wynajął? – Łukasz też nie za bardzo wiedział, o co chodzi. Zlecenia obejmują nie tylko zapłatę, ale i jakąś pracę, która trzeba wykonać. – Co w takim razie będzie naszym zadaniem?
– Mamy udowodnić, że są. Że istnieją. To proste. Nie rozumiesz? Czysty, żywy marketing!
Pokręcili głowami, ale słuchali dalej.
– Hotel finansowo – Robert miał im dużo do powiedzenia – trochę pada. Pandemia, ceny energii... Wszystko to sprawiło, że nie wiążą końca z końcem, ale gdyby mieli duchy, toby zaczęli wychodzić na swoje. Proste? Proste. Turyści pożądają takich atrakcji, ale mają już po dziurki w nosie nawiedzonych miejsc, które wcale nie są nawiedzone. Oni chcą mieć prawdziwe duchy.
Wszelkie Białe Damy i Czarni Rycerze, o których opowiada się to tu, to tam, mają jedną wadę. Nie pojawiają się. Niby ktoś gdzieś coś widział, ale tylko podobno, dlatego miejsca, gdzie można zobaczyć prawdziwe duchy, są bardzo pożądane.
W tej branży nawet syn konkubenta sąsiadki szefa ochrony jest lepszy niż „dawno, dawno temu”.
– Oni? Właściciele?
– No i jedni, i drudzy, turyści i właściciele! – Robert czuł, że idą w dobrym kierunku.
– Przecież ci właściciele podobno te duchy mają?
– No przecież mówię. Hotel jest jak najbardziej nawiedzony, więc mają.
– Czyli? – Tego już nie pojmowali, jeżeli ktoś ducha widział, to oni nie byli już konieczni.
– Oni chcą mieć duchy certyfikowane! – zawołał rozeźlony ich nieogarnięciem Robert. – Mamy je znaleźć i zostawić w spokoju, ewentualnie dać im do zrozumienia, że są w dobrym miejscu i mogą hasać, a ludziom mamy powiedzieć: „hej, patrzcie, one istnieją naprawdę”. Certyfikowane duchy, czyli poświadczenie autentyczności nawiedzenia, czy jakoś tak.
– Ale...
Autentyczność nawiedzenia to była sprawa wagi ciężkiej, idealne zlecenie, idealny pomysł, na dodatek jeszcze płatne (do tego noclegi i wyżywienie), no cud-miód i trochę jakby smród... Bo co, jeżeli się nie uda? Dodatkowym problemem były święta, ale one akurat problemem nie były.
Święta każdemu coraz mniej kojarzą się ze świętami, a coraz bardziej z nachalną reklamą w telewizji, sprzedażą śmieciowych gadżetów w śmieciowych sklepach i ryczącymi kolędami w supermarketach. Często, kiedy już po koszmarnym listopadzie i wyniszczającym grudniu w końcu święta nadchodzą, ludzie po prostu oddychają z ulgą, że wreszcie się to skończyło, choć mają jeszcze dogrywkę z sylwestrem. Awanturę o karpie zamienia się na awanturę o fajerwerki, biedne maltretowane ryby znikają z programów informacyjnych i talerzy, za to pojawiają się zestresowane kotki i pieski, na szczęście nie na talerzach, ale pod łóżkami. Sąsiedzi z parteru grożą śmiercią sąsiadom z drugiego z powodu Zenka, a tamci latają z siekierą po piętrach z powodu umc, umc, umc techno.
Potem i tak wszystko skupia się na tych z pierwszego, bo kto przy zdrowych zmysłach słucha Chopina?
No ale to dopiero w sylwestra. Święta i tak są straszniejsze.
Zresztą nikt przy zdrowych zmysłach nie marnuje czasu na rodzinne święta, jeżeli może tego nie robić, ale czas się trochę marnuje sam. Nie ma żadnej alternatywy. Znajomi się rozjeżdżają po rodzinach, wszystko zamiera, więc nawet gdyby człowiek chciał w tym czasie robić cokolwiek innego, to po prostu nie ma jak.
I jak już się zostaje w domu, to trudno – barszcz, uszka, karp, pasterka i pochlaj są jedyną możliwością.
Ciotki i wujkowie się mnożą, dzielą, pączkują, gadają głupoty, pytają o rzeczy, które nikogo nie powinny interesować, i wkurzają wszystkich.
– Czy ty, moja kochana, nie jesteś przypadkiem tą, no... – zaczyna ciotka.
– Feministką? – dopowiada z chichotem wujek, choć ciotka miała zapytać o weganizm, ale się zacięła, a wujek wykorzystał i co robić? Powiedzieć, że nie, nie uwierzą, powiedzieć, że tak, nie uwierzą...
– Ale dlaczego?
– Bo te fioletowe włosy, buty wojskowe i taka mało kobieca jesteś...
– A, to nie, lesbijką jestem – odpowiedziała złośliwie, żeby ich wkurzyć, i zrobiła się awantura na pół rodziny.
Dlatego taki świąteczny wyjazd do pracy był nawet pożądany.
– Duchacze też się załapali – powiedział Robert po dłuższej chwili. Wiedział, że nie spotka się to z zachwytem przyjaciół.
– No, ale mówiłeś...
– To ma być taka certyfikacja krzyżowa. Tak to facet nazwał. Że jak nie my, to oni, ale płatne z góry, więc problemu nie ma – uspokoił przyjaciół, tyle że oni wcale nie poczuli się spokojni.
Duchacze byli konkurencyjną grupą łowców duchów, jednak nie o samą konkurencję tu chodziło. Duchacze to była żenada w czystej formie. Wstyd dla poważnych ludzi nauki. Masakra intelektu.
Latali gdzie się da w koszulach ze swoim logo i robili mnóstwo hałasu, żeby tylko ktoś ich zauważył.
W branży przebąkiwano, że wkrótce powstanie kilka nowych programów telewizyjnych w stylu reality show, takich jak Duch szuka żony albo Duch od pierwszego wejrzenia, nie mówiąc już o Duchowych rewolucjach.
Gdyby powstały, z pewnością ktoś by się załapał. Ktoś medialny, niekoniecznie kompetentny, dlatego niektóre grupy podkreślały swoje walory aż nadto.
Koszulki z logo to był pryszcz, chwalili się najdroższym i największym sprzętem, latali jak porąbani, a ich dziewczyny dosłownie świeciły cyckami.
Robert, Łukasz i Justyna, czyli DrDuch, nie zniżali się do tego poziomu. Justyna nigdy nie łowiła duchów w bikini, jak to nagminnie, nawet zimą, robiła Kaśka z Duchaczy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------