- W empik go
Świąteczne zakochanie – 10 gwiazdkowych opowiadań erotycznych - ebook
Świąteczne zakochanie – 10 gwiazdkowych opowiadań erotycznych - ebook
Święta mogą być bardzo sexy! Przekonaj się o tym, czytając zmysłowe historie dziesięciu bohaterek, które odważyły się spełnić swoje fantazje. Zebrane przez nas opowiadania erotyczne rozgrzeją Cię w najmroźniejszą z grudniowych nocy.
Gwiazdkowa magia może zdziałać cuda w życiu każdej kobiety, nawet jeśli ta dawno straciła nadzieję na zmiany. Czas pójść za głosem pożądania i otworzyć się na przygodę życia!
Zbiór zawiera 10 opowiadań erotycznych:
Świąteczne zakochanie
Secret Santa
Bursztyn. W jego młodych ramionach
Świąteczna intryga
Wigilia w Hyde Mansion
Gwiazdkowe marzenie
Wigilijna noc
Boże Narodzenie z Joeleen
Seks z kalendarza
Dziewczyna z działu z bielizną
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-6701-4 |
Rozmiar pliku: | 354 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dobra, będą sanki! – Optymizm i radość w jej głosie sprawiły, że oczy Konrada zabłysły. Od trzech godzin powtarzał jak zapętlony: „kiedy będziemy”, co stanowiło jedną z prób cierpliwości, którą zna każda mama sześciolatka. Pomogła mu ubrać rękawiczki, zawiązała mocniej szalik i zapięła kurtkę. Sanki kupiła z myślą o bożonarodzeniowym prezencie, ale teraz wydawało się to jedyną alternatywą, by dotrzeć do domu, do starego domu. Myślała, że akurat to miejsce jest absolutną przeszłością – gdy wyjeżdżała do miasta na studia, była przekonana, że nigdy tu nie wróci, a szczególnie że nie wróci z podkulonym ogonem. Życie to zweryfikowało z typową dla siebie brutalnością i brakiem litości. Jeszcze dwa lata temu nie przypuszczała, że zostanie bez niczego z dzieckiem, a teraz klęła na siebie i swoją lekkomyślność. Drań zostawił ją z dnia na dzień, wyprowadził się z wynajętego mieszkania, na które przestało ją stać szybciej, niż myślała. Gdy byli we dwoje, zapadła decyzja, że ona zajmuje się synem i domem i dorabia jako ilustrator bajek, a on utrzymuje rodzinę. Teraz wysyłał alimenty, które w kontekście jego zarobków wydawały się niepoważne, ale jak się okazało, miał dużo lepszego adwokata, a ona była załamana i przestraszona sytuacją. Wtedy jeszcze, przez całą sprawę rozwodową, która okazała się traumatyczna, była naiwna i myślała, że prawda coś znaczy. Nie chciała prać brudów, wyciągać kłótni, udowadniać zdrady, wtedy chciała, aby to wszystko po prostu się skończyło jak najszybciej. Jeden rok – tyle czasu upłynęło, nim przestała wierzyć w miłość, ale wierzyła jeszcze, beznadziejnie, w odpowiedzialność i ludzką przyzwoitość. Ostatnie miesiące pokazały, że o tych też może zapomnieć. Teraz była on i był Konrad, jej prezent od losu – gdy już myślała, że jest za stara na dziecko, i gdy przestali się starać, nagle się pojawił, wprowadzając w jej życie dużo radości i o dziwo sprawiając, że stała się silniejsza. Teraz, gdyby nie on, pewnie wpadłaby w depresję albo by się poddała, ale jego ufne spojrzenie sprawiało, że mogła przenosić góry, musiała. Miała czterdzieści siedem lat, sześciolatka i plan rozpoczęcia wszystkiego od nowa.
Dziecko i jedna torba – tyle się zmieściło na drewniane sanki. Przykryła Konrada kocem i pociągnęła. Chłopiec roześmiał się zadowolony, a ona modliła się w duchu, by nie okazało się, że przypłaci to wyjście zapaleniem płuc. Miała do przejścia trzy kilometry. Kiedyś chodziła tędy codziennie, na autobus do pobliskiej szkoły. Wioska, w której się wychowała, składa się z łącznie ośmiu domów. W tej chwili nie kojarzyła, aby ktoś z jej dawnej paczki mieszkał w Olchanach, zresztą kontakty dawno im się pozrywały, nawet te wirtualne.
– Mamo, zimno.
Odwróciła się i spojrzała na syna, miał zarumienione policzki.
– To wstawaj, pociągniesz trochę!
Szła koło niego i słuchała radosnego szczebiotu. Jej radośnie nie było. Wiedziała, w jakim stanie jest dom, przyjechała tu pięć tygodni wcześniej, zostawiając małego u ojca, i płakała na progu godzinę. Za czasów jej dzieciństwa już popadał w lekką ruinę, teraz należało skreślić słowo: „lekką”. Wydała ostatnie oszczędności na to, aby naprawiono stary piec kaflowy, oraz na hydraulika, który podłączył dom do wodociągów, i elektryka, który sprawdził i założył nową instalację. Spędziła tydzień, malując ściany, na których pojawiła się pleśń. Dach nadawał się do wymiany, przeciekał w kilku miejscach, ale chłopaki od prądu zlitowali się i załatali to na szybko, ostrzegając, że na wiosnę musi go wymienić. Koniecznie. Dwa pomieszczenia gospodarskie runęły, trzecie stało dzielnie, więc tam zrzucono drewno i węgiel, a ją aż zakłuło na myśl, że kiedyś będzie biegała z węglarką po zimnym podwórku, aby rozpalić i dołożyć do pieca. Myślała o tym, że znów o piątej rano dom będzie lodowaty, wychłodzony. Nienawidziła tego i uciekła, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja, a teraz, po przeszło dwudziestu kilku latach, wracała pokonana. Tylko teraz jechała do pustego domu, bez zapachu bigosu, bez psa, który powita ją na progu, bez mamy, która powie, że wszystko jakoś się ułoży, bo mamy już nie było od kilku lat, rak zabrał ją w kilka dni, podstępny i niewykryty. Umarła, jeszcze zanim na świecie pojawił się Konrad. Dom był już dawno temu przepisany na nią, jej mama o to zadbała, nie chcąc spraw spadkowych, a gdy poznała Pawła, nie sprzedawali go, bo sam nie był nic wart, a ziemia wydawała się dobrą inwestycją.
Odwrócili się, słysząc hałas. Traktor jechał wolno – to nie była nowoczesna maszyna, raczej zlepek różnych kawałków innych pojazdów – ale jechał, ba! dodatkowo ciągnął przyczepę. W wyobraźni zobaczyła go namalowanego, mnóstwo trybów, kolorowe deski, biały dym, szalony dziadek z czerwonym nosem – uwielbiała takie obrazki, chowała je w pamięci i wykorzystywała.
– Ale czad. – Jej syn złapał ją za rękę i stał oniemiały. Zaśmiała się, ciągnik zatrzymał się przy nich.
– Otylka?! – Stary Butyński zeskoczył, złapał ją w ramiona i zakręcił. Choleryk miał krzepę mimo ponad siedemdziesięciu lat na karku. Zachichotała, uwielbiała go, kiedyś uczył ją jeździć na starej kobyle i organizował kuligi, takie prawdziwe z saniami.
– A to kto za młodzieniec? – zapytał, nachylając się do Konrada. Jego śmieszna czapa i rumiana twarz sprawiły, że jej syn aż zamarł i nie mógł wykrztusić słowa.
– To Konrad, mój syn – powiedziała z dumą. – A to pan Stefan.
– Dziadek Stefan. – Wyciągnął rękę w rękawicy i uścisnął dłoń chłopca. – A to twój rydwan?
Dziecko pokiwało głową.
– To może wrzucimy go na tył, a ty pokierujesz moim?
Puścił jej oko i podniósł torbę.
– Wskakuj, widziałem auto. Dasz klucze, to każę Jędrzejowi je przywieźć. A was zabiorę, kiedyś jeździłaś na sianie, to i teraz pojedziesz!
Nie dyskutowała. Łzy pojawiły jej się w oczach, a gdy wtuliła się w siano, załkała, ciesząc się, że traktor hałasuje, a Konrad siedzi na kolanach Stefana i niemal pieje z zachwytu, że może prowadzić. Nie wiedziała, czemu płacze, ale pomagało jej to. Śnieg padał, ona siedziała na sianie na wozie, a droga mijała wolno, spokojnie, kojąco. Może płakała za matką, a może za tym, że życie znów całkowicie jej się zmieniało? A może za tym, że w tych czasach pewni ludzie się nie zmieniają? W mieście była samotna, ale wydawało jej się, że jest wolna, samodzielna, że rozwija skrzydła, a jednak gdy przyszło co do czego, okazało się, że nie ma nic.
Traktor wjechał na podwórze, a ona zanotowała kolejną rzecz do zrobienia: nie było bramy, trzeba było odśnieżyć podwórko, bo w tej chwili śnieg sięgał kolan. Ściągnęła Konrada z traktora i postawiła na progu. Młody nie odzywał się, miała nadzieję, że hasło „to przygoda” będzie jeszcze trochę działać i nie rozpłacze jej się, że nie chce tu być. Włożyła klucz do drzwi i otworzyła, było lodowato.
– Rozpal szybko, ja trochę odgarnę śnieg, abyś miała jak wyjść, co? – Stefan patrzył na nią ze zmarszczonym czołem. – Zima jest ciężka, ale wiosna… pamiętasz, jak tu jest pięknie na wiosnę? – Podał jej torbę, a sanki postawił w korytarzu. Dziecko trzymało jej się kurczowo, chociaż może to ona trzymała je?
– Dziękuję, jest pan wspaniały.
Skinął jej głową i zamknął drzwi. Traktor zgasł, a przez okno zobaczyła, że odgarnia śnieg. Nawet nie miała jak mu zrobić herbaty, bo wszystko zostało w samochodzie. Uklękła przed synem.
– To co? Przygoda? – Dotykali się nosami. – Znajdziesz swój pokój? Jest calutki zielony. – Pobiegł, w kurtce i butach, których nie kazała mu zdejmować, bała się, że będzie rozczarowany. W poprzednim mieszkaniu miał wielki pokój z łóżkiem w kształcie samochodu i wieloma innymi gadżetami, których nie miała jak i za co przewieźć. Sprzedała je, gdy okazało się, że tutaj trzeba odświeżyć ściany i kupić węgiel. Jego Xbox zapewni im ciepły grudzień, wahała się długo między nim a swoim tabletem graficznym, ale rozsądek zwyciężył. Miała mało zleceń, ale miała, a teraz spróbuje złapać nowe, bo z czegoś muszą żyć. Rozpaliła w piecu, zadymiając kuchnię. Już zapomniała, jak to się robi.
– Maaaamooo! – niemal krzyczał z radości. Odwróciła się w jego stronę zdziwiona. Trzymał w ramionach kota, dużego, rudego i prążkowanego, który wyraźnie zadowolony zwisał mu bezwładnie z rąk, sięgając ogonem ziemi. – Patrz! Sam do mnie przyszedł! Nazwę go Rudzik! Pięknie, prawda?
Zaniemówiła. Kot wyśliznął mu się na drewnianą podłogę, która wymagała cyklinowania, a którą wtedy szorowała na kolanach, i teraz leżał, dając się drapać. Głos uwiązł jej w gardle. Chciała powiedzieć, że nie mogą, że nie stać ich, że kot to zły pomysł, ale nie była w stanie wykrztusić słowa. Drzwi otworzyły się i wszedł Butyński.
– Zrobiłem ci przejście do szopy i do bramy. – Spojrzał na kota. – O! Żyje, drań.
– To nie drań, to Rudzik! – Konrad przyciągnął kota na kolana.
– Zacne imię, zacne – odparł z powagą, a ona odciągnęła starego na bok.
– Czyj to kot? – zapytała szeptem. Z jednej strony bała się, że zostanie, z drugiej dawno nie widziała syna tak szczęśliwego. Praktycznie od wyprowadzki ojca wyglądał jak zbitek smutku.
– Majewskiej, tej, co zmarła na wiosnę – odpowiedział cicho. – Pewnie go pogoniła córka, kawał wiedźmy z niej i nie znosi zwierząt.
Oddała mu kluczyki od samochodu. Jędrzeja pamiętała średnio, był od niej dużo starszy. Butyński synów miał trzech, jeden chyba był za granicą – ten, z którym znała się najlepiej. Patryk, jej rocznik, kawał wariata, z którym jeździła na sankach z górki w lesie. Dla Jędrka była gówniarą, a najmłodszy – Bazyl – był z kolei gówniarzem w jej oczach. Mama opowiadała jej, że był wpadką, zresztą Butyńska miała powyżej czterdzieści lat, gdy okazało się, że chodzi z brzuchem. Historia, którą znała aż za dobrze – późna ciąża, dziwne spojrzenia w szpitalu. Pytania, czy to wnuk, dobijały ją najbardziej, sprawiając, że czuła się staro, za staro.
W domu zrobiło się ciepło na tyle, że rozebrała siebie i dziecko, które w pełni zachwycone nowym towarzyszem zaszyło się w pokoju, absolutnie nie przejmując tym, że nie ma tam ani telewizora, ani gier.
***
Wyjrzała przez okno, słysząc trąbienie. Śnieg dalej padał i robiło się ciemno, gdy dwa auta podjechały na odśnieżone podwórko, a ona z radością odkryła, że jej nie było holowane. Złapała kurtkę i wybiegła, włosy rozsypały jej się na kaptur.
– Cześć! – Jędrzej wysiadł z dużej terenówki z napisem „Gospodarstwo rolne Butyński” i pomachał jej. Był podobny do ojca, ale wyższy, postawniejszy, chociaż może Stefan też taki był w kwiecie wieku? Skronie obsypała mu już siwizna, tak samo jak brodę, poprzetykaną gdzieniegdzie rudymi włosami. – Młody naprawił, łajza naprawiłby wszystko. – Uśmiechnął się, a ona odetchnęła z ulgą, Jędrzej podał jej paczkę, a ona wzięła odruchowo.
– Co to? – zapytała zdumiona, zapachniało pięknie, ciastem.
– Drożdżowe, moja Alka podsyła, chciała przyjechać, ale Kacper ząbkuje i o. – Wzruszył ramionami, drugi chłopak podszedł i podał jej kluczyki. Był zupełnie inny niż brat, mimo szczątkowego podobieństwa rysów. Rudy, rudością zachodzącego słońca, rudością, która wchodzi w czerwień. Z jasną cerą obsypaną setką piegów wyglądał w zielonej czapce jak elf. Z pełną wylewnością podszedł i podniósł ją, zakręcił wokół własnej osi i postawił, cmokając w policzek. Nie był już małym bachorem, który chciał za nimi wszędzie chodzić.
– Motylka! – Zaśmiał się serdecznie. – O! – Spojrzał do środka. – A to co za zwierz?
Konrad stał w progu z kotem przy nodze. Otylia zorientowała się, że chłopak i kot mają absurdalnie podobny kolor, Konrad chyba też, bo patrzył na niego jak zaczarowany.
– Bazyl, lecimy. – Jędrzej trzasnął go łokciem w bok. – Wybacz, Otylka, ale musimy, mam towar do rozwiezienia.
Zniknęli tak szybko, jak się pojawili, a ona przeniosła spokojnie rzeczy z auta do domu i zrobiła kolację dla całej trójki, bo kot ewidentnie właśnie z nimi zamieszkał na prawach członka rodziny.
***
To były dziwne dni, wypełnione problemami – od najmniejszych jak brak Internetu po większe, czyli papierologię w przedszkolu u młodego, i największe, czyli brak pieniędzy. Łatała dziury pomału, zastanawiając się, co i jak, próbując ułożyć życie. Przerwa świąteczna zbliżała się szybko, uparcie, a ona zdała sobie sprawę, że nie ma sił na świętowanie, na choinkę, na gotowanie, na prezenty. Konrad dopytywał jednak codziennie, czy Mikołaj będzie, czy ubiorą choinkę i czy będzie mógł upiec pierniki w kształcie kota. Przelew od Pawła nie przyszedł w terminie, a SMS, który mu wysłała, pozostał bez odpowiedzi.
Zmarszczyła brwi, bo Konrada nigdzie nie było. Przed chwilą lepił bałwana, a teraz zniknął jej z pola widzenia. Zerwała się przestraszona i wybiegła w koszulce i kapciach na dwór. Podwórko zastała puste. Nie było dziecka ani kota. Szła za śladami, krzycząc, ile sił w płucach, wpadała w panikę, z każdym krokiem większą. Znała tę drogę, kawałek dalej była mała rzeka, wyobraźnia podsuwała jej coraz gorsze scenariusze.
– Konrad! – krzyknęła przerażona. Zobaczyła jego czerwona kurtkę i dobiegła, stał pod wielkim świerkiem z uniesioną głową.
– Patrz, mamo – powiedział niewzruszony jej przerażeniem, jak typowy sześciolatek. – Jaka wielka choinka.
Odetchnęła, a jej serce znów zaczęło pracować. Miała ochotę upaść na kolana i wziąć go w ramiona. Wracali pomału, dziecko szczebiotało zadowolone, a ona czuła, że robi jej się przeraźliwie zimno.
***
Poczuła to w kościach, w bólu mięśni, choroba zaatakowała osłabione nerwami i zimnem ciało. Zaczęła się w nocy, a nad ranem rozwinęła tak, że gdy odprowadziła dziecko na autobus, padła z powrotem do łóżka. Nie miała sił rozpalić, nawet herbaty nie dała rady zrobić. Pukanie do drzwi wyrwało ją z półsnu, zarzuciła szlafrok i z trudem doszła do drzwi, było jej lodowato.
– Hej. – Bazyl uśmiechnął się, ale uśmiech spełzł mu z ust, gdy tylko na nią spojrzał. – O cholera.
– Cześć – zakaszlała. – Chyba źle się czuję.
Wszedł i zamknął drzwi.
– Mama mnie przysłała z zaproszeniem na kolację, ale cholera, wracasz do łóżka. Już. – Rozglądał się, a ona nie wiedziała, co powiedzieć.
– O której wraca młody? – zapytał, przenosząc spojrzenie na nią.
– O piętnastej. – Kaszel znów zaatakował.
– Do łóżka, Motylio.
Nie kłóciła się, nie miała sił. Przyszedł po chwili, postawił kubek z herbatą i aspirynę, którą musiał znaleźć w jej apteczce, sama o tym nie pomyślała. Słyszała, jak krząta się w kuchni, a parę minut potem poczuła, że w domu robi się cieplej. Przymknęła oczy, na chwilę. Nie spała długo, przynajmniej tak jej się wydawało, ale gdy spojrzała na zegarek, była szesnasta. Zerwała się z łóżka przestraszona.
– Spokojnie, Konrad jest u Ali, odebrała go i Wojtka, bo są w tej samej grupie.
Usiadła na łóżku i wpatrywała się w niego zdziwiona.
– Musisz tylko donieść oświadczenie, bo nas Zdrojewska zabije, nie chciała go wydać, ale mama zadzwoniła i jakoś poszło.
– Ja zaraz się ogarnę i…
Podszedł i kucnął przy niej.
– Ej, wszystko gra. Masz – podał jej telefon – na linii jest Alka.
To była krótka rozmowa, przepełniona krzykami radości i wrzaskiem: „mogęęęęę”, gdy padła propozycja nocowania, a potem kolejnym: „nakarm Rudzika!”. Ala śmiała się, że do niedzieli nie odda porwanego dziecka, bo wreszcie ma spokój ze swoim.
– Nie wiem, co powiedzieć. – Oddała mu telefon, nie wyobrażała sobie czegoś takiego. Nawet wśród dawnych przyjaciół nikt by nie wziął jej dziecka, bo ona źle się czuje. Bazyl wyciągnął dłoń i założył jej włosy za ucho.
– Kładź się. Narąbię trochę drewna, dołożę i wrócę wieczorem. – Trzymał dłoń przy jej policzku, po chwili oboje zorientowali się, że robi to za długo.
***
Stała przed lustrem i patrzyła w swoje odbicie. Małe zmarszczki atakowały już w różnych miejscach, skóra nie miała tej sprężystości, a blizna po cesarce, chociaż nieduża, istniała. Nie była już tak ładna jak kilka lat temu. Stanowczo nie była, stres odbił się na jej twarzy, trudniej było jej utrzymać sylwetkę, więc gdzieniegdzie pojawiło się za dużo. Powinna ćwiczyć, ale nie miała na to sił, chęci ani motywacji. Konrad wpadł do domu na chwilę z Wojtkiem i Jędrzejem, skontrolowali, czy żyje, czy kot ma jedzenie, a dzieciaki wybłagały jeszcze jeden wspólny dzień. Pozwoliła, zaczęła się przerwa świąteczna, ona czuła się lepiej, a chciała zrobić jedną rzecz.
Włożyła kurtkę i zimowe buty. Wcześniej na strychu znalazła karton, który w dzieciństwie zawsze sprawiał, że piszczała zadowolona. Odświeżyła bombki, w tym jedną dużą, nadbitą, na której jej mama namalowała kiedyś gałązkę z porzeczkami, a do której miała niekłamany sentyment. Odkurzyła łańcuchy i zrobiła miejsce w salonie. Zajęło jej to mnóstwo czasu, bo dalej czuła się trochę chora, chociaż rosół z koguta babci Butyńskiej postawiłby na nogi nawet umarłego. Bazyl zadbał o to, aby miała zapas drewna przy piecu, więc ogień płonął cały czas, śnieg już nie padał, ale zima zamierzała trzymać, było mroźnie. Wzięła sanki i siekierę z drewutni i ruszyła na tył podwórza, gdzie za jej czasów ojciec sadził kiedyś świerki. Miała nadzieję, że jeszcze są. I były. Duże, rozłożyste, zaśnieżone. Gałęzie uginały im się od śnieżnych czap, wyglądały cudownie. Jeżeli myślała, że wyrąbanie drzewka będzie łatwe, to pomyliła się całkowicie. Po kwadransie nie była bliżej celu niż wcześniej.
– Czy ty, Motylio, zwariowałaś? – Odwróciła się. Bazyl stał i patrzył na nią wściekły. Widziała to w jego oczach.
– Część, próbuję zdobyć choinkę.
Podszedł do niej i zabrał jej siekierę z rąk.
– Zdobyć to ty możesz zapalenie płuc.
Wzruszyła ramionami. Chciała mu coś odpowiedzieć, ale nie zdołała. Jego usta były zimne, oddech przyjemny, miętowy. Pocałował ją badawczo, przyciągając do siebie ostrożnie. Przymknęła oczy i oddała pocałunek. Nie całowała się od dwóch lat, zapomniała, jakie to przyjemne, jak ciepło rozchodzi się po całym ciele, jak przez ramiona, brzuch przechodzą lekkie dreszcze. Puścił ją i spojrzał prosto w oczy.
– Idź do domu, zaraz przyjdę.
Skinęła. Szła jak zaczarowana, zdumiona, słyszała, jak rąbie, jak drzewko upada. „Co ja robię?” – przeszło jej przez myśl, gdy weszła do kuchni i ściągnęła kurtkę. Liczyła szybko, w myślach, ale nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia siedem lat. Ta myśl uderzyła ją i zabolała. Był za młody, stanowczo za młody. Spędził z nią sobotę, jego dłoń sprawdzała, czy ma ciepłe czoło, siedział przy łóżku, na dywanie, i opowiadał jej historyjki o ludziach stąd, o zwariowanej bratowej, o gospodarstwie i ojcu, który uparcie hodował króliki. Podobał jej się, ale czy miała prawo się z nim całować? Drzwi otworzyły się i wszedł na korytarz, oczy mu błyszczały, na czapce miał śnieg. Ściągał kurtkę i buty, nie odrywając od niej spojrzenia. To nie było spojrzenie chłopca – patrzył jak mężczyzna, a ona poczuła to spojrzenie we krwi.
Rozbierali się gorączkowo, niemal zrywała z niego koszulę, a gdy rozpinał jej stanik, zamarła z przerażeniem, że przestanie, widząc, że to nie młode piersi. Ale nie przerwał, całował ją i pieścił, jakby była najpiękniejszą kobietą na świecie. Jego jasne ciało znalazło się na niej, spojrzał w jej oczy i pocałował, mocno, zaborczo. Wyszła mu naprzeciw, a gdy poczuła go w sobie, okryła, że tęskniła. Tak bardzo tęskniła za męskim ciałem, za pożądaniem, za dotykiem ust na piersiach, za tym, jak penis wypełnia ją, za zapachem seksu roznoszącym się w powietrzu. Był gorączkowy, widziała, że jest podniecony i z trudem się powstrzymuje, ale nie chciała tego, chciała poczuć jego orgazm. Jej dłoń musnęła mu bok, polizała jego szyję, przygryzając skórę, zacisnęła się mocniej.
– Motylio – wyszeptał, jego ciałem wstrząsnął dreszcz, a ona ze zdumieniem odkryła, że reaguje na niego swoim orgazmem, przyciskał ją do podłogi, wypełniając. Para brązowych oczu wpatrywała się w nią. – Jesteś cudowna.
Pocałował ją. Nie cofał się, ocierał się o nią leniwie, już nie tak gorączkowo. Trwali tak przez chwilę, aż musnął jej sutek językiem i położył się na boku. Chciała wstać, ale położył jej dłoń na brzuchu, nachylił się nad nią. Poczuła się odkryta, naga, obnażona, chciała się zasłonić, ale złapał jej rękę.
– Zostaw – mruknął i zaczął ją całować. Jego usta i język odkrywały ją, tak jak ona sama siebie, wcześniej przy lustrze. Opuszkami dotykał jej kobiecości, kciukiem głaszcząc bliznę, złapał sutek i ugryzł go delikatnie, palce zagłębiły się w nią pomału, ruszał nimi spokojnie, pewnie, wygięła się i jęknęła. Zaśmiał się cicho, radośnie.
– Chodź. – Zabrał palce i złapał ją za dłoń, splatając palce z jej palcami. – Chodź do łóżka.
Szla za nim, patrzyła na jego plecy i rumieniła się, wiedziała, że się rumieni. Całował ją, wkładając palce w jej włosy, a gdy pchnęła go lekko na łóżko, usiadł. Odkryła, że ma ochotę zrobić to, czego nigdy nie robiła, zbyt pruderyjna, zbyt skrępowana. Był słonawy, a w jej ustach drgnął i urósł. Poczuła jego dłoń na głowie, nie narzucał jej szybkości, nie zmuszał, gest był czuły, on był czuły. Miała w życiu trzech kochanków, ale nigdy nie było jej tak… bezpiecznie. Wciągnął ją na siebie i przyciągnął, nadziała się na niego, zawstydzona tym, że nie jest tam wygolona, że nie jest przygotowana, ale wydawało się, że zupełnie mu to nie przeszkadza. Kochali się spokojnie, bawiąc się zmianą tempa, bliskością, całując i pieszcząc na zmianę, a gdy doszedł po raz kolejny, była już tak zaspokojona, że przymknęła oczy, wtulona w jego bok. Nie wiedziała, kiedy zasnęła, ale gdy się obudziła, jego nie było. Przed wyjściem przykrył ją kołdrą i kocem.
Leżała, wpatrując się w okno. Zegarek wskazywał osiemnastą, za dwie godziny miała pojechać po Konrada. Wstawała z żalem, zastanawiając się, co najlepszego zrobiła. Seks bez zobowiązań nie był w jej stylu, absolutnie nie był, a Bazyl wydawał się za młody. Przygryzła usta.
***
Konrad opowiadał historię za historią. Była dwudziesta trzecia, ale nie dała rady wyjść wcześniej. Kolacja, Ala, Jędrzej i cała rodzina przyjęli ją z taką radością, że nie miała serca wracać szybciej, ale gdy nie zobaczyła Bazyla, poczuła się strasznie. Zrobili błąd, musiał sobie to uświadomić. Z drugiej strony lepiej szybko niż późno. Butyński zapraszał na wigilię, ale wyłgała się tym, że chce spędzić ten dzień z dzieckiem. Młody wpadł do domu i zaczął nawoływać kota, ale zwierzaka nie było absolutnie nigdzie, z trudem wmówiła mu, że koty tak mają. Zasnął, a ona wyszła szukać. Telefon rozdzwonił się, a ona stanęła na progu ze ściśniętym ze stresu podbrzuszem. Bazyl.
– Tak? – odezwała się i zamarzyła o papierosie, ale rzuciła palenie, gdy tylko okazało się, że test pokazuje dwie kreski, a potem nie chciała wracać do nałogu.
– Jak się czujesz? – zapytał. Słyszała muzykę w tle i śmiech dziewczyn. Imprezował, miał do tego pełne prawo.
– Dobrze. Dziękuję – powiedziała sucho, nie miała sił na tę rozmowę. – Muszę iść, kot zniknął.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.