Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Światła w oknach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 kwietnia 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Światła w oknach - ebook

Wielowątkowa opowieść o ludziach, którzy mieszkają w jednym bloku w Mysłowicach. Pozornie nic ich nie łączy, każdy ma swoje życie, problemy, z którymi się zmaga, codzienne zmartwienia, drobne troski. Ot, życie. Jest jednak jedna wspólna cecha. Samotność. Ponieważ każdy z bohaterów doświadcza jej na swój sposób i na swój sposób sobie z nią radzi – bądź nie. Niektórzy wyrywają się z jej szponów, inni dają się pożreć.

Światła w oknach to powieść o zwyczajnych ludziach, o naszych sąsiadach, o nas samych…

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-5592-1
Rozmiar pliku: 890 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zapadał zmierzch i opromieniał bloki przy ulicy Mickiewicza miękkim światłem. W oknach zabłysły lampy rozpraszające mrok zbliżającej się nocy, jakby ludzie zamieszkujący budynki chcieli odegnać mary czające się w cieniach, w koronach drzew, kryjące się wśród piór czarnych ptaków krążących nad osiedlem. Każda szyba, w której delikatnie, ledwo widocznie odbijało się domowe ognisko, przedstawiała inny skrawek rzeczywistości składającej się na życie tego blokowiska. Niektórzy przekręcali zamki w drzwiach, by zabezpieczyć się przed złodziejami, rabusiami z plotek krążących pomiędzy kobietami, przed zboczeńcami wszelkiej maści. Inni otwierali okna, by wpuścić do mieszkań nieco świeżego powietrza, pachnącego ziemią, tyle co spłukaną wiosennym deszczem. Jedni kulili się ze strachu pod pierzynami ubranymi w ozdobne poszwy, pozostali wpatrywali się w telewizor, by zdobyć wiedzę na temat życia w Polsce i na świecie, w Mysłowicach i poza miastem, by odmóżdżyć się nieco przy teleturniejach albo marzyć o innej rzeczywistości, patrząc na filmy. Niektórzy zatapiali się w świecie książek, okryci kocem i z herbatą na stole, z piernikami oblanymi czekoladą na spodku, z okularami na nosach, by zniknąć na moment, znaleźć się gdzieś indziej. W sercach tych ludzi pojawiało się uczucie dojmujące, bez względu na to, czy mieszkali sami, czy dzielili małżeńskie łóżko z kimś pozornie bliskim.

Samotność.ANNA ELEKTRA

Siostra Elektra, kiedyś, dawno temu, nazywana Anną, stanęła przed białymi drzwiami, uniosła rękę, ale nie zapukała. Nagle ogarnął ją strach, aż ścisnęła mocniej rączkę skórzanej torby, w której zmieściła kilka niezbędnych rzeczy. Na chwilę jej serce zwolniło bieg, nie miała pojęcia, co zastanie po wejściu do tego mieszkania, czy da sobie radę z powracającymi jak fale wspomnieniami, obecnie wywołującymi tylko mdłości. Zapukała w końcu raz, aż dygotała z niecierpliwości.

Agnieszka nie przypominała tej młodej dziewczyny, którą Anna opuszczała tak dawno temu. Choroba zgięła ją wpół, rzuciła na jej twarz szarą zasłonę, zmieniła oczy w dwie twarde skały pełne cierpienia i niemej prośby, której w tamtym momencie Elektra jeszcze nie potrafiła odczytać. To miało stać się później, ale już teraz przeczuwała, że w tym miejscu, z siostrą u boku, przeżyje więcej niż kiedykolwiek w zakonie.

– Jesteś już – powiedziała Agnieszka i zrobiła miejsce, by Anna mogła wejść. – Nie mogłam się ciebie doczekać, tyle czasu minęło. – Przygarnęła niezgrabnie siostrę, która zesztywniała w ramionach drugiego człowieka.

Anna zapomniała już, jak to jest poczuć czyjeś miękkie ciało pod palcami, jak to jest wdychać zapach ziołowego szamponu do włosów, przez który przebijał jednak wyraźny smród choroby, tak jej znajomy i swojski. W końcu za swą powinność wybrała służenie chorym i cierpiącym, na tym właśnie skupiła się podczas posługi. Nawet jej imię – wybrane skrupulatnie – oznaczało wybór.

– Jak minęła podróż? Chcesz herbaty? Zmęczona pewnie jesteś, co? – Agnieszka zasypywała ją pytaniami, a Annie aż brzęczało od tego w głowie.

Odzwyczaiła się od szumu rozmów, w klasztorze nie rozmawiała z nikim, z kim nie musiała, zresztą te dialogi ograniczały się do poleceń i pytań. To jej w pewien sposób odpowiadało, już zapomniała, jaka z jej siostry jest gaduła.

Elektra weszła powoli w głąb mieszkania, czuła się trochę jak pożerana przez bestię, która w umyśle dziecka urosła do rangi najgorszego potwora. Mierzyła się z nim jednak jako dorosła, mogła więc ze spokojem przejść przez pokoje, kuchnię i łazienkę i przyjrzeć się zmianom, choć niewiele ich zaszło przez lata nieobecności.

Kiedy Anna wstępowała do zakonu, nie tak wyobrażała sobie codzienną rutynę w tamtym miejscu. Miała odnaleźć Boga, spełnić się jako służebnica, dlatego też na święceniach wybrała imię Elektra, które oznaczało wybór. Chciała go posiadać i to stało się główną przyczyną wyboru klasztoru jako miejsca do życia. Zdecydowanie wolała to niż zawarcie związku małżeńskiego, ponieważ dom rodzinny nauczył ją, że w obliczu tego sakramentu kobieta staje się nikim. Pan mąż ma zawsze rację, tak powtarzała ciągle posiniaczona matka, która nie uśmiechała się prawie wcale, bo wtedy pękały strupy na jej ustach. Anna nie życzyła sobie pomiatania i ciągłych kłótni, zaspokajania pijanego mężczyzny i niechcianych ciąż, które matka z uporem usuwała. Udało się przeżyć tylko jej i Agnieszce, młodszej siostrzyczce, kiedy matka miała w sobie jeszcze ideały i miłość do tego człowieka, którego nazywała panem. Dlatego właśnie Anna wolała surowe wychowanie zakonu sióstr boromeuszek, które miały obejmować troską i pomocą bliźnich cierpiących z powodu braku dóbr materialnych, zrozumienia, zdrowia i radości, miłości i wiary. Wyobrażała sobie, że nakarmi biednych, spragnionych napoi, że podaruje dzieciom oddanym jej pod opiekę całą miłość, która aż w niej kipiała.

Przeszła trzymiesięczną aspiranturę, zachwycona ascetycznym pięknem zakonu. Siostry dużo z nią rozmawiały, śpiewały przy wtórze gitary, opowiadały o życiu pełnym poświęcenia i radości z niego płynącej. Dlatego też Anna zdecydowała się również na trwający dziewięć miesięcy postulat. W tym czasie opiekowała się chorymi, których ciała wydzielały specyficzny zapach choroby, cuchnęli cierpieniem, ale ona znosiła to dzielnie, bo przecież ukochała Boga. Odkrywała swoje powołanie, coraz mocniej wierząc, że właśnie do tego została stworzona, tym bardziej, że ojciec, szanowny Tadeusz Barczykowski, miotał się i ciskał gromy jako zawzięty ateista. To tylko utwierdzało Annę w przekonaniu, że czyni dobrze. Nowicjat trwał dwa lata i dał jej przedsmak tego, co ją czekało. Nadal wypełniało ją wtedy podniecenie na myśl, że poświęci życie służbie, że odda się miłosierdziu, że znalazła w sercu tyle empatii i miłości, by obdarować nią innych, bardziej potrzebujących. Ojciec przestał się odzywać, zamilkła całkowicie również matka, z którą Anna miała specyficzną, choć trudną wieź. Anna przełknęła kłębiące się w niej emocje, schowała głęboko urazę i wkroczyła w juniorat z nowym zapasem sił. Wtedy też złożyła śluby miłosierdzia, czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Trwała w junioracie pięć lat, wykształciła się jako pielęgniarka, zdobyła pełne wykształcenie, z którego czerpała powód do dumy. Bez wahania zdecydowała się na wieczystą profesję.

I tak stała się siostrą Elektrą i prawie zapomniała, jakie imię nadano jej na chrzcie. Lata upływały, wypełnione obowiązkami, zamglone codzienną rutyną, wykonywaniem tych samych obowiązków, poszukiwaniem Boga, którego za nic nie potrafiła znaleźć. Piękno klasztornego życia zbladło po czasie, stało się nawet dość uprzykrzające, Elektra nie czerpała z niego satysfakcji, mimo że chorzy na łóżkach ciągle się zmieniali, że wypełniali jej głowę coraz to nowymi historiami przebrzmiałych, przekwitłych żyć znajdujących właśnie swój kres. Elektra wysłuchiwała ich spowiedzi, ale stawała się coraz bardziej osowiała, obojętna, bo każdy mówił tylko o sobie, nikt nie zapytał o nią, bo kogóż interesowała ta ubrana w habit kobieta, która tak naprawdę nigdy nią nie była?

W międzyczasie zmarli rodzice, najpierw wyczerpana matka, później ojciec, którego zadźgał ktoś w bramie mysłowickiej kamienicy. Nie pojechała na pogrzeb, nie czuła potrzeby żegnania się z rodziną, która okazała się robaczywa. Tylko Agnieszka, młodsza siostra, pozostała dla niej ważna. To z nią korespondowała, pisała długie listy, kiedy tylko znajdowała czas, przelewała na papier przemyślenia i z równą przyjemnością czytała odpowiedzi. Nie spodziewała się, że to siostra wyrwie ją z klasztornych pazurów, że ciężka choroba pomoże jej wydostać się z tych znienawidzonych murów. Cudem dostała pozwolenie, by zająć się Agnieszką w tym trudnym czasie. Siostra wymagała opieki, a ona była jedynym żyjącym krewnym, ponieważ Aga nigdy nie zdecydowała się na założenie rodziny. Trwała uparcie przy rodzicach, dopóki nie stali się tylko nagrobkami z wygrawerowanymi imionami, a później cieszyła się tylko momentem wolności, zanim zachorowała.

Ocknęła się, wróciła do rzeczywistości i rozejrzała po mieszkaniu. Na ścianie, w centralnym miejscu dużego pokoju, wisiało zdjęcie ślubne rodziców. Gładkie twarze, spojrzenia utkwione gdzieś w dali, rozmarzone, delikatne uśmiechy na twarzy. Elektra pomyślała, że wtedy jeszcze mama nie zdawała sobie sprawy, komu oddaje rękę (i nie tylko). Nie umiała dostrzec w obliczu ojca tego okrucieństwa, które później tak go charakteryzowało, z fotografii mogła wywnioskować, że to normalny mężczyzna o nieco grubych brwiach i surowym zarysie ust, ale z dobrotliwym spojrzeniem młodego człowieka. Objęła się ramionami, bo przeszedł ją dreszcz. Nigdy się nie zastanawiała, co go ukształtowało, nie zapytała, dlaczego taki jest.

– Mam herbatę. – Do pokoju weszła Agnieszka z tacą w dłoniach. – I ciasteczka kruche, które tak lubisz, specjalnie upiekłam.

– Muszę zdjąć habit – odezwała się po raz pierwszy.

Nagle czarny materiał zaczął ją parzyć, skóra swędziała, musiała pozbyć się tej szaty jak najszybciej. Nie zważając więc na zdziwioną minę siostry, rozebrała się do bielizny. Materiał wyglądał na podłodze jak odwłok jakiegoś robaka i Anna pomyślała, że to trafne określenie. O dziwo nie poczuła się naga pod czujnym spojrzeniem Agnieszki, nieco krytycznym, może zazdrosnym, bo jej brzuch pozostał płaski, a piersi dość jędrne.

– Dasz mi jakieś normalne ubranie? – zapytała, kiedy Agnieszka nie ruszyła się z miejsca.

Zrobiło jej się zimno, oplotła się ramionami i zadrżała.

– Oczywiście – powiedziała. – Zaraz przyniosę dres.HANNA

Od tak dawna nie wychodziła z domu, że aż się zdziwiła, kiedy po wyjściu z klatki uderzyło w nią wiosenne, rozgrzane słońcem powietrze. Minęła siostrę zakonną, która zmierzała w kierunku bloku, skinęła nawet głową, ale tamta nie odpowiedziała, zatopiona w myślach i jakby nieobecna. Hanna westchnęła w duchu, stawała się niewidzialna, przezroczysta niczym szyba, znikała z tego świata, chociaż tak powoli, że prawie tego nie zauważała i uświadamiała sobie to tylko w takich jak ta chwilach. Podreptała do piekarni i pobliskiej biedronki, zaopatrzyła się w najpotrzebniejsze produkty, tak by nie musieć wychodzić przez kolejny tydzień. Z ledwością dźwigała siatki, których plecione rączki wrzynały jej się w dłonie, ledwo czuła ścierpnięte palce, które później będą długo mrowić. To właśnie w takich momentach najbardziej tęskniła do Henryka, chociaż pewnie nie świadczyło to o niej najlepiej. Przecież nie był tylko tragarzem, ale również przyjacielem i największym wsparciem. Jego odejście, nagłe i niespodziewane, zszokowało ją i pozostawiło w poczuciu pustki większym, niż mogła sobie wyobrazić. Kiedy odprowadzała go w ostatnią drogę, miłość znów w niej wybuchła jak wtedy, gdy go poznała. Nie sądziła, że to możliwe po tylu latach, nawet chciała mu to opowiedzieć, gdy wróciła do domu, ale tam na nowo sobie uświadomiła, że przecież wraca z pogrzebu… Ten dzień, kiedy obudziła się obok zmarłego męża, zapamiętała na zawsze. Zasnął i już się nie obudził, umarł tak, jak zawsze sobie tego życzył, a ona nic nie czuła, nawet się nie przebudziła, chociaż przecież co noc wędruje do toalety po kilka razy z powodu zbyt małego pęcherza.

Długo nie mogła się pozbierać, by zadzwonić po pogotowie, zawiadomić zakład pogrzebowy i ludzi, których mogła obchodzić ta śmierć, szczególnie że nie było ich wielu, ot paru kolegów z dawnej pracy, jacyś sąsiedzi i tyle. Nie mieli dzieci, nie posiadali już rodziny, bo rodzice i rodzeństwo poumierali przed nimi, także Hanna została sama, zamknięta w czterech ścianach niczym w więzieniu. Czasami wydawało jej się, że ściany napierają na nią, kurczą się, że nie potrafi oddychać. Wtedy wiedziała, że czas wyjść, uzupełnić pustą lodówkę, wydać nieco grosza, by choć przez moment poczuć się lepiej, mimo że nie pozwalała sobie na rozrzutność. Henryk nauczył ją oszczędności, ceniła sobie zawsze jego rady, mimo że jako młoda dziewczyna, świeżo upieczona żona, buntowała się i stawiała. Szybko doprowadzał ją do pionu, a później przepraszał, wyjaśniał i całował w kostki dłoni.

I cholernie tęskniła, zwłaszcza podczas powrotów z biedronki, kiedy myślała, że jeszcze sekunda, a upuści dźwigane torby, że nie dojdzie do schodów, nie da rady zdrętwiałymi palcami otworzyć drzwi i wsiąść do windy, że nie zrobi tylko kilku kroków od kabiny do mieszkania. Zawsze dawała radę. Dyszała później ciężko w przedpokoju, próbowała złapać oddech, napełnić płuca powietrzem pachnącym bezpieczeństwem, czyli kurzem pomieszanym z odświeżaczem powietrza i sztucznymi kwiatami spryskanymi tanim dezodorantem. Serce powoli wracało do stałego rytmu, a ona przełykała ślinę, by nawilżyć lekko palące gardło. Mogła wejść do kuchni w butach, nigdy jednak tego nie robiła, nauczona przez lata, strofowana przez męża za każdym razem, gdy się zapomniała. Ot, takie ich drobne przekomarzanki, które odgrywała teraz w myślach, droczenia starego małżeństwa, w które nie mogła wkraść się nuda. Czasami, kiedy się odważyła, kiedy miała lepszy dzień, mówiła sama do siebie, odwzorowywała ich dyskusje, pełne pasji i humoru, choć niekiedy naznaczone też gniewem. Opowiadała Henrykowi, co kupiła i ile zapłaciła, wypakowywała produkty do lodówki, do szafek, parzyła kawę i siadała przy stole w dużym pokoju, by nieco odpocząć.

Rachunek, z przyzwyczajenia, zostawiała na stole w kuchni, choć przecież mąż nie mógł go już sprawdzić.

Samotność ciążyła jej niczym kula u nogi, przyspawana mocno i nie do zdjęcia.KRYSTIAN

Budził się często koło południa w skotłowanej pościeli, przesyconej potem i zapachem niemytego ciała. Rzadko po nocce miał ochotę brać prysznic, wolał zrobić to w dzień, często tuż przed pracą, żeby zachować chociaż pozory normalności. Zmuszał się do tego. Dlatego używał dezodorantu, czesał włosy, wkładał czyste ubrania i się uśmiechał, kiedy mijał kogoś w windzie, na ulicy albo w pracy, kogo znał. Stał się doskonały w kamuflowaniu uczuć, prawdziwy kameleon, Krystian Domańczyk.

Morderca.

Zazwyczaj kiedy ta myśl pojawiała się w głowie, wstawał szybko i udawał, że żyje. Robił kawę i śniadanie, szykował ciuchy do pracy i jeśli było trzeba, prasował je starannie, jakby od tego zależało życie. To zabijało czas skutecznie, odrywało go od rzeczywistości, pozwalało przetrwać. Nie myślał, wykonywał czynności mechanicznie, bez niepotrzebnego zastanawiania się nad nimi. Po posiłku siadał przed telewizorem, trawił głupoty serwowane w programach dla idiotów, odmóżdżał się skutecznie, by być na czasie i móc w pracy wtrącać swoje trzy grosze na temat „Hotelu Paradise” czy innego badziewia. Często drzemał jeszcze, by ocknąć się nagle, bo znów powracał ten sam koszmar. Woda pochłaniała go, wzbierała mu w płucach, dusiła oddech, zachłystywał się nią, a mimo to zawsze przeżywał.

W przeciwieństwie do Błażeja.

Wstawał wtedy gwałtownie, brał zimny prysznic, czesał strzechę nieujarzmionych włosów, ubierał się i pędził do roboty. Praca na taśmie dawała mu stabilność myśli, skupiał się na wykonywanych czynnościach, lubił powtarzalność ruchów i ciche rozmowy na hali, czerpał przyjemność z zapachu smaru i mruczenia maszyn. To go odprężało. Pośród pracowników mógł pozostać anonimowy, nikt nie patrzył na niego z wyrzutem, z przeświadczeniem, że wie lepiej, co się wydarzyło. Dlatego też wybrał pracę daleko od rodzinnego miasta i planował nawet zmienić miejsce zamieszkania, ale nie mógł się wyrwać. Jeszcze nie. Chciał dokończyć niezałatwione sprawy, rozprawić się z przeszłością. W końcu skończył dopiero dwadzieścia pięć lat i mimo że musiał szybko dorosnąć, nie czuł się na siłach, by kończyć życie w tym momencie, chociaż ono przecież runęło już dawno temu. Skupiał się więc na pracy, na powtarzalności, na krajobrazach za oknem, kiedy wracał do domu albo jechał do pracy autobusem. To pozwalało mu zachować spokój, dzięki temu utrzymywał się jeszcze na powierzchni, mógł oddychać i funkcjonować, wydalać i spać. Nie myśleć, nie rozpatrywać. Nie cierpieć.

Uczęszczał na terapię, mimo że uważał ją za stratę czasu. Przynosiła jednak ulgę w tych momentach, kiedy wątpił, kiedy miał ochotę skończyć ze sobą, zniszczyć siebie samego. Czasami autodestrukcja wydawała się najlepszym wyjściem, zaczął nawet planować samookaleczenie i może coś więcej… choć ta myśl dopiero się w nim krystalizowała. Tłumaczył terapeucie te skomplikowane uczucia, poczucie bezsensu ogarniające go zawsze rankiem, kiedy wracał po pracy do pustego mieszkania. Wspomnienia napierały, nie pozwalały odetchnąć, powracały w snach. Psycholog starała się to rozumieć, nie oceniała, zadawała celne pytania, które rezonowały w nim aż do następnej wizyty. Nie sądził, by kiedyś mógł wrócić do normalności, ale chociaż próbował, chociaż, po prawdzie, nie rozumiał, dlaczego to robi. Trzymał się kurczowo tej wegetacji, tych dni jednego po drugim, tak do siebie podobnych, że zlewających się w ciąg obrazów. Nie miał pojęcia, z jakiego powodu jeszcze walczy, ale to robił, nieco podświadomie i wbrew sobie.

Zbierał się do tego, by przeprosić, chociaż wiedział, że nigdy nie uzyska przebaczenia.RAJMUND

Powoli wydobywał się z oparów alkoholu, z głową ciężką, jakby go ktoś uderzył. Pieprzył ten świat, tę jebaną rzeczywistość, która znów okazała się tak samo okrutna jak zwykle. Kiedyś czuł się inaczej, młodość rządziła się swoimi prawami i Rajmund doskonale ją pamiętał, wspominał ten wigor, brak bólu w ciele, energię rozsadzającą go zawsze po koncercie, seks, papierosy, alkohol i narkotyki. Teraz mógł tylko odcinać kupony od dawnej sławy, bełkotliwie mruczeć do mikrofonu i brzdękać na gitarze w jakichś spelunach, barach podejrzanej maści, gościom zbyt zdołowanym, by doceniali głębię jego głosu i kunszt tekstów. Woleli przyśpiewki typu disco z pola, których on nie trawił, od których żółć zbierała się mu w gardle, z powodu których chciało mu się ryczeć jak dzieciakowi, ale przecież rachunki same się nie zapłacą, a i żreć musiał, pić i egzystować, kiedy ból stawał się nieznośny, a wspomnienia napierały coraz mocniej.

Dźwignął się z łóżka i zaklął, rozkaszlał, bo rak w płucach rozpanoszył się na całego. Miał zamiar dziada wykończyć, nie zamierzał jednak się leczyć, chemia jest dla słabych, on sobie poradzi, wygryzie skorupiaka siłą charakteru. Zresztą i tak nie miał ochoty już żyć, więc to dziadostwo przyplątało się prawie na czas; Rajmunda wkurzało jednak, że nie ma nad tym władzy, bo on nie lubił tracić kontroli.

Tym razem miejsce obok okazało się puste, nie poszczęściło mu się zeszłego wieczoru, został sam, a przecież tak bardzo tego nienawidził. Przeczesał palcami splątane, długie siwe włosy, ale na niewiele się to zdało, musiał je umyć, wetrzeć olejek arganowy i rozczesać mokre. Musiał się ogolić, sprawdził palcami, na policzkach pojawiły się twarde, kłujące włoski, choć przeszło mu na myśl, że może zarost dodałby mu uroku? Kobiety lubiły teraz zarośniętych drwali – dzięki wam, pisarki tanich romansów. Może miałby lepsze wzięcie, gdyby wyglądał nieco bardziej… brutalnie? Zaśmiał się chrypliwie, to nie w jego stylu, chociaż może broda to niezły pomysł? Zwlekł się i poczłapał do kuchni, bose stopy mlaskały o kafelki, pochylił się i napił wody prosto z kranu. Smakowała nieco metalicznie, jak krew, ale najważniejsze, że choć w pewnym stopniu gasiła pragnienie. Z kuchni przeszedł do łazienki, gdzie wziął szybki, orzeźwiająco chłodny prysznic. Ból głowy nieco ustąpił, ale tylko na chwilę, Rajmund na gwałt potrzebował kawy i był zły sam na siebie, że nie nastawił ekspresu.

Unikał patrzenia w lustro, starość bolała, oznaczała porażkę, do której nie chciał się przyznać, tego dnia jednak starł dłonią warstwę pary i popatrzył na siebie. Mógłby spokojnie mówić, że ma pięćdziesiąt lat, mimo że niebawem kończył sześćdziesiąt pięć, wiek, w którym jego ojciec od trzech lat gryzł ziemię i wąchał kwiatki od spodu. Rajmund skrzywił się na tę myśl, nie chciał myśleć o tym, że dostał więcej czasu niż staruszek, którego zniszczyła choroba płuc; co za ironia losu, że spotkał go podobny los. I matka, której serce nie wytrzymało po odejściu męża i zmarła zaledwie kilka miesięcy po nim. Od tamtej pory został bez rodziny, chociaż ze starszymi i tak kontaktował się dość rzadko, nie podobał im się, ludziom starej daty, ich syn darmozjad, źle wychowany, zbyt mało bity w dupę, by wyjść na ludzi. Nie byli zadowoleni, że wybrał zawód byle jakiego artysty, z którego ani można się utrzymać, ani wspiąć się po drabinie kariery. Rodzice chcieli dla niego czegoś lepszego niż nabijanych ćwiekami skór i długich włosów, zadymionych sal koncertowych i zapachu potu; woleliby go widzieć jako pana prezesa w garniturze, zawsze dobrze ostrzyżonego, z sekretarką u boku i zarabiającego krocie. Jemu takie życie, przedstawiane przez staruszków często przy niedzielnym obiedzie, wydawało się płytkie, mało ekscytujące, on by się dusił pod krawatem, chociaż nawet próbował uczyć się ekonomii, ale jemu w duszy grały nuty, nie liczby. Zbuntował się więc, odszedł nawet z domu i pracował na czarno, rozprowadzając gazety, by się utrzymać. Wrócił, bo rodzice prosili, zgadzali się na wszystko, więc zwyciężył, pokonał ich, choć, jak teraz wspominał, w ogóle nie czuł z tego powodu satysfakcji. Może wtedy tak młody szczyl zachłyśnięty dorosłością, pewny swojej drogi i sukcesu, w perspektywie czasu widział jednak dokładnie, ile rodzicom zmartwień przysporzył, ile ich kosztowało to jego śmieszne życie wypełnione zabawą i udawaniem gwiazdy, bo tak naprawdę nigdy się nią nie jest. Zabłysł i zgasł, ot tyle.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: