Światło bramki - ebook
Światło bramki - ebook
W piłce nie chodzi o wygrywanie. W piłce chodzi o piękno i styl.
Maradona krzyczy, że nie jest maszyną do uszczęśliwiania innych. Lewandowski staje się prawdziwie wielki dopiero wtedy, gdy zaczyna płakać. Cruyff wymyśla piłkę na nowo. Guardiola we wszystko wątpi. Bielsa żałuje, że po boisku nie biegają roboty. A Ferguson okazuje się jedynym, który potrafi odejść, będąc u szczytu.
Futbol to nie tylko sport. To coś więcej niż pieniądze, transfery i reklamy. I coś więcej niż wynik. W książce, którą czytać można jak miłosne wyznanie, Michał Okoński opowiada o prawdziwym pięknie piłki nożnej. Opisując biografie najciekawszych piłkarzy i trenerów naszych czasów, analizując najważniejsze mecze, ale też zmagając się z jakże częstym w życiu kibica rozczarowaniem i smutkiem, tworzy niezwykły i czuły portret współczesnego futbolu. To książka o ludziach szukających w piłce absolutu, o doświadczeniu wspólnoty na trybunach i na boisku, o sile podnoszenia się po porażkach, o odwadze odnajdywania nowych rozwiązań i o tym, że cuda naprawdę się zdarzają.
Michał Okoński – dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” i stały współpracownik magazynu „Kopalnia”. Autor książki i bloga „Futbol jest okrutny”. Fan Tottenhamu, którego życie wciąż naznaczają nietrafne decyzje klubowego zarządu. Za teksty o piłce nożnej był nominowany do nagród Grand Press i Mediatorów.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6307-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był sobie sześciolatek, któremu rodzice nie pozwalali oglądać mundialu po nocy i który codziennie rano znajdował przy łóżku karteczkę z wypisanymi przez ojca wynikami meczów. Podejrzewam, że ważniejsze od wiedzy, kto wygrał, było poczucie, że ten małomówny i nieprzystępny mężczyzna naprawdę go kocha.
To najbardziej znana, a zarazem najbardziej niemądra fraza w dziejach piłki nożnej. „Niektórzy sądzą, że futbol jest sprawą życia i śmierci. Rozczarowuje mnie takie podejście. Zapewniam, że to coś o wiele, wiele ważniejszego” – powiedział legendarny trener Liverpoolu Bill Shankly w wywiadzie dla „Guardiana” w grudniu 1973 roku i choć później zdarzały mu się próby zrelatywizowania kategoryczności zawartego w tych słowach sądu, nie zostały tak naprawdę usłyszane. Przeciwnie: miliony mężczyzn i tysiące kobiet (powiedzmy to od razu, w pierwszym akapicie książki: futbol nie jest bynajmniej męskim sportem) powtarzają wypowiedź Shankly’ego, żeby usprawiedliwić fakt, iż coś, co wydawałoby się czystą rozrywką, w dodatku taką, po którą sięga się często w celach ucieczkowych, przesłania im cały świat. Z pewnością więc nie będę się z Tobą spierał, jeśli zaczniesz na przykład wyśmiewać infantylizm, z jakim traktujemy swoich piłkarskich idoli, albo nieodłącznie towarzyszącą wielkiemu futbolowi komercję, hazard i kulturę maczo, a czasami też korupcję i przemoc, przy okazji zaś mistrzostw świata czy Europy – narodowe wzmożenie i polityków próbujących przez chwilę, do pierwszej porażki czy niestrzelonego karnego, ogrzać się przy Robercie Lewandowskim.
Nie wiem, czy potrafię Ci wytłumaczyć, dlaczego mimo że staram się nie zamykać oczu na wszystkie te zjawiska, poświęciłem futbolowi najlepsze lata swojego życia. Mam mówić o pięknie widowiska? Pokazywać Ci bramki padające w ostatnich sekundach meczów, podczas których wszystko wydawało się już dawno rozstrzygnięte? Przekonywać, jakie te bramki potrafią być niezwykłe – zdobyte po indywidualnej akcji któregoś z futbolowych artystów, mijającego jak slalomowe tyczki usiłujących go sfaulować przeciwników, albo przeciwnie: kunsztownie utkane przez całą drużynę, cierpliwie wymieniającą podanie za podaniem i szukającą sobie najlepszych pozycji między rywalami jak w balecie synchronicznym? Opowiadać o tym niezwykłym momencie zatrzymania (jak w muzyce albo jak w miłości, chciałoby się powiedzieć), w którym cofnięty rozgrywający
na ułamek sekundy opóźnia zagranie, żeby mający przyjąć piłkę napastnik znalazł się w miejscu idealnym? Mówić o łzach radości i smutku (przyznasz: w tak zwanym życiu publicznym nie mamy zbyt wielu okazji do oglądania mężczyzn okazujących prawdziwe emocje…) albo przypominać tę chwilę z 1994 roku, kiedy reprezentanci Brazylii po strzeleniu bramki przez Bebeto, który dopiero co został ojcem, celebrowali tę bramkę, naśladując dłońmi gest kołysania niemowlęcia?
A może opowiedzieć o tym, jak spędzający gdzieś wakacje piłkarz Błaszczykowski słyszy, że przy sąsiednim stoliku syn pyta po cichu ojca, czy to jest ten facet, który na poprzednim Euro zawalił karnego z Portugalią, potem zaś dosiada się do stolika i mówi chłopcu, że owszem, to on jest tym facetem? O ciężarze, jaki niesie ktoś, kto ma poczucie, że zawiódł oczekiwania setek tysięcy ludzi? O odwadze, z jaką potrafi się z tym poczuciem mierzyć? O woli zmiany? O tym, że zaprzyjaźniony dziennikarz, Michał Kołodziejczyk, robił potem z Błaszczykowskim rozmowę i że jeszcze zanim zdążył zadać pierwsze pytanie, usłyszał od niego, że owszem, także następnym razem zamierza podejść do strzału z jedenastu metrów? O tygodniach nieprawdopodobnej harówki, dzięki której Błaszczykowski mógł wrócić do formy po kontuzji i pojechać na upragniony mundial w Rosji? A skoro wciąż jeszcze mnie słuchasz, to dołożyć inny polski akcent: opowiedzieć o obrońcy nazwiskiem Glik, podporze drużyny i człowieku, który w gazecie przeglądanej przez nas kiedyś na stacji benzynowej tłumaczył właśnie, że w futbolu nie ma nic ważniejszego niż mistrzostwa świata, bo tak naprawdę tylko tam przechodzi się do historii, a który na ostatniej prostej, w trakcie niewinnej zabawy z piłką podczas jednego z kończących przedmundialowe zgrupowanie treningów doznał kontuzji tak poważnej, że szansa jego gry w tym turnieju stanęła pod znakiem zapytania, a kiedy w końcu zagrał, był cieniem siebie? Próbować Ci uświadomić, że w trakcie krótkiej jak życie motyla kariery tak rzadko dostaje się drugą szansę?
A może przeciwnie: zaapelować nie do emocji, lecz do intelektu raczej, opowiadając o planach taktycznych poszczególnych trenerów, o meczach jako partiach szachów, w których w rolę hetmana wciela się niejaki Zieliński, a gońcem jest niejaki Grosicki? Przekonywać Cię wywodami Dariusza Kosińskiego, wyrafinowanego teatrologa przecież, który kiedyś pisał w „Tygodniku Powszechnym”, że nawet osoby obojętne, jeśli dadzą futbolowi szansę, mogą doświadczyć przyjemności wcale nie tak bardzo różnych od tych oferowanych przez inne przedstawienia, od teatralnych po seriale? Zacytować jakiś fragment jego tekstu, choćby ten, w którym twierdzi, że piękno piłki nożnej (zbliżające się w tym momencie do porażającego piękna greckiej tragedii) polega na tym, że trwające długo wysiłki mogą zostać w każdej chwili zniweczone, a los (nazwa używana tu w pełni świadomie) zawsze może się odwrócić? Że paradoks tego sportu polega na tym, że w ustanowionych sztucznie ramach, zgodnie z ustanowionymi sztucznie zasadami i bez zrywania widowiska możliwa, zakładana i pożądana jest interwencja przypadku, a rzeczywistość nie jest usunięta poza ramy fikcji, ale wprowadzona w nią jako jej największa siła?
Widzę, że tracisz uwagę, spróbuję więc inaczej. Kiedy myślałem o tym, dlaczego pytani o najpiękniejsze wspomnienia z mistrzostw świata czy Europy, najczęściej mówimy o pierwszych turniejach, jakie widzieliśmy w życiu, przypomniałem sobie historię opowiadaną przez znajomego angielskiego dziennikarza. Dziś już grubo po czterdziestce, swoje pierwsze mistrzostwa w 1982 roku w Hiszpanii przeżywał jako sześciolatek. Był wtedy zbyt mały, by teraz pamiętać wszystkie szczegóły (choć utkwiły mu w głowie na przykład trzy bramki jakiegoś polskiego rudzielca w meczu z Belgią) i może dlatego wspomina to, co najważniejsze. Rodzice nie pozwalali mu oglądać telewizji po nocy, ale codziennie rano znajdował przy swoim łóżku karteczkę, na której ojciec wypisywał mu wyniki wieczornych spotkań. Podejrzewam, że ważniejsze od wiedzy o tym, jak poszło Kameruńczykom w meczu z Peru, było poczucie, że jego małomówny i nieprzystępny tata naprawdę go kocha.
Ciąg dalszy tej opowieści znalazłem u Marka Bieńczyka w eseju zatytułowanym, jakżeby inaczej, Światło bramki. „Przez długie, długie lata, właściwie aż do śmierci ojca, miałem zwyczaj jeździć do niego na ważniejsze mecze, mistrzostwa Europy, świata. Zostawiałem kumpli, kumpelki, wybiegałem z uniwerku, z knajp, z mieszkań. Chciałem odtwarzać rytuał wyuczony na samym początku, nie zrywać układu, przypominać mu o nim” – pisze niedościgły mistrz nie tylko futbolowej frazy, dodając, że w miarę upływu lat układ między oglądającymi się zmienił i w pewnym momencie to dla ojca pora zrobiła się zbyt późna. „Obudź mnie na karne – prosił i szedł do łóżka, do pokoju, który kiedyś był moim” – kontynuuje autor Książki twarzy i dopowiada, że po obejrzeniu powtórek to on z kolei kładł się w pokoju z telewizorem, w łóżku, które kiedyś było jego. „Bez ojca, wiadomo, w tej części Europy nie ma mitycznych opowieści, zwłaszcza o piłce” – zauważa z kolei w tekście Naszym przyjacielem jest, opublikowanym na łamach „Tygodnika Powszechnego” po śmierci Kazimierza Górskiego; piłka zmieszczona przez Domarskiego pod brzuchem Shiltona umożliwia w tamtym wspomnieniu pojednanie śmiertelnie skłóconego nastolatka z najważniejszym w jego życiu dorosłym.
Nie będę się więc przejmował szyderczą ewidentnie wymową Rozmowy o zabijaniu czasu, wiersza Tadeusza Różewicza z 2004 roku („Tato! czy to prawda że są gracze / którzy nie szanują piłki choć / są genialni i że filozofia piłki nożnej / zastąpiła teologię fundamentalną / że w Argentynie ludzie modlą się do świętej maradonny” – pyta jeden z jego bohaterów; „Tak Synu! Światło bramki / zastąpiło światło wiekuiste” – słyszy w odpowiedzi). Oczywiście, że nadużywanie wielkich słów w odniesieniu do sportu jest irytujące; oczywiście, że futbol to nie jest sprawa życia i śmierci. Zarazem jednak piłka nożna pozwala wielu z nas zyskać poczucie podmiotowości, bywa narzędziem społecznej zmiany, a czasami nawet ułatwia zrozumienie otaczającego świata.
Na następnych stronach spróbuję Cię przekonać, że piłkarze, trenerzy, kluby i w ogóle cały ten futbol również zasługują na dobrą opowieść. Spróbuję pokazać, że wielkie imprezy piłkarskie to nie są tylko fenomeny sportowe, polityczne, ekonomiczne i społeczne, ale także kulturalne. Pewnie zdarzy się mi się raz czy drugi użycie pojęcia „światło bramki” bez cudzysłowu, nie jako przykład lapsusu telewizyjnego komentatora, ale wielce użytecznej metafory na opisanie pocieszenia, jakie daje kibicowanie. Zaraz usłyszysz zresztą – w rozdziale o Johanie Cruyffie, bez którego współczesna piłka wyglądałaby tak bardzo inaczej, że trudno rozpoczynać książkę o niej od jakiegokolwiek innego bohatera – że boiskowa przestrzeń stała się dla holenderskiego zawodnika tym, czym dla jego rodaka Rembrandta było światło.
Na razie jednak powiem tylko tyle: doświadczenie, którym będę się tutaj zajmował, to nie jest doświadczenie przeżywane przeciwko komukolwiek (na przykład przeciwko „ruskim”, u których odbywał się poprzedni mundial i których naprawdę nie musieliśmy utożsamiać z Putinem, albo przeciwko jakimś domniemanym „żydom”, którzy związali swoje serce z inną drużyną z miasta) i to nie jest doświadczenie stadne. Nie wyobrażaj mnie sobie, proszę, skandującego w tłumie na trybunach, choć u początków historii mojego kibicowania jest patrzenie sponad gęstwiny głów na wytaczaną z okocimskiego browaru ciuchcię, która jeździła po sąsiadującym z boiskiem torze, starając się nadążyć za akcją, i choć nie mogę się doczekać chwili, w której w reprezentacyjnej koszulce i z pomalowaną twarzą będę oglądał mistrzostwa Europy i świata z synami.
W gruncie rzeczy jest to doświadczenie najgłębiej indywidualne. Doświadczenie, w którym znów zostaję częścią sztafety pokoleń. W którym próbuję przypomnieć sobie pachnącą tytoniem i szorstką dłoń starszego mężczyzny, ojca czy dziadka, towarzyszącego mi wiele lat temu przy oglądaniu pierwszego meczu – i w którym sam oferuję swoją coraz bardziej szorstką dłoń któremuś z synów. Jeśli w jakimś momencie zobaczy moje łzy, nie stanie się przecież nic strasznego.POMARAŃCZOWY REWOLUCJONISTA
Powiedzieć, że w dziejach futbolu był najlepszy, to za mało. Piłka nożna wygląda dziś tak, jak wymyślił ją Johan Cruyff.
„Nie skończyłem żadnych studiów” – to pierwsze zdanie jego autobiografii. W ustach piłkarza nie brzmi ono, powiedzmy sobie od razu, zaskakująco – w świecie futbolu człowiek z wyższym wykształceniem jest rarytasem, o którym natychmiast rozpisują się gazety (pamiętam, jak trafiłem w „Guardianie” na tekst o niejakim Christianie Burgessie z czwartoligowego Portsmouth, broniącym na Teesside University dysertacji na temat wyścigu zbrojeń między marynarkami wojennymi Niemiec i Wielkiej Brytanii przed I wojną światową; jedynym powodem, dla którego dziennikarz wysłuchiwał trafnych skądinąd opinii angielskiego obrońcy o Donaldzie Trumpie, było to, iż miał do czynienia z piłkarzem po studiach). Z drugiej strony lista dokonań Holendra prosiłaby się właściwie o doktoraty honorowe największych uczelni świata.
Piłkarz totalny
Był przecież kimś więcej niż wielką postacią świata futbolu. W latach siedemdziesiątych XX wieku stał się ikoną kultury masowej, rozpoznawalną niemal tak bardzo jak John Lennon, do którego bywał zresztą porównywany. Zmienił holenderską samoświadomość, a po przeprowadzce do Barcelony przyczynił się – niejako przy okazji, bo od polityki się dystansował – do budzenia katalońskiej świadomości narodowej. Opowiadając o nim, możemy dotknąć mnóstwa tematów związanych z wielkimi przemianami minionego stulecia – łącznie z tematem „życia po Oświęcimiu”. Urodzony dwa lata po wojnie, był wszak wychowankiem klubu uznawanego za żydowski – paradoksalnie zresztą, bo potęgę Ajaksu tworzyli wspólnie ocalali z Zagłady i Holendrzy, kolaborujący z niemieckim okupantem (jeśli chcecie zrozumieć, jak potężną rolę w czyimś życiu może zajmować piłka nożna i jakie różnice można pokonać w imię miłości do niej, powinniście zacząć w tym miejscu). Wielu Żydów uznawało go za swojego; jeden z izraelskich rozmówców autora książki Futbol w cieniu Holokaustu Simona Kupera mówił: „Mamy taki mit, że Żydzi stoją na czele każdego wielkiego ruchu kulturowego. Mieliśmy Mojżesza, Jezusa, Freuda i Einsteina, więc jeśli w piłce nożnej dzieje się coś takiego, musi stać za tym Żyd”.
Żydem nie był. Jego przedwcześnie zmarły ojciec – z którym łączyła go zresztą wyjątkowo silna więź; przez lata utrzymywał, że z nim rozmawia, słysząc odpowiedzi z zaświatów – był prostym amsterdamskim handlarzem i wielkim kibicem Ajaksu. Jako półsierota, z matką nieradzącą sobie z utrzymaniem rodzinnego biznesu i w końcu zatrudnioną przez Ajax do sprzątania, wychowywał się przy Akkerstraat, kilkaset metrów od stadionu, w mieście będącym w latach sześćdziesiątych XX wieku, dzięki idącemu jeszcze przed hipisami ruchowi provosów, nieformalną stolicą młodzieżowej rebelii. „Miałem wystarczająco dużo szczęścia, żeby dorastać w czasach innowacji. Beatlesi, długie włosy, rewolta przeciwko konformizmowi, flower power, sami wybierzcie” – opowiada w autobiografii, pokazując kontekst jeszcze jednej rewolucji, tym razem piłkarskiej. Choć w życiu prywatnym pozostawał konserwatystą – a co do wyznaczających trendy strojów i fryzur, deklarował, że to efekt wyborów estetycznych żony – jego zachowania na boisku rozsadzały ramy struktur i tradycji.
Mam nadzieję, że nieraz jeszcze podczas lektury tej książki będziecie zaskoczeni cytatem z osoby, która na pierwszy rzut oka z futbolem kojarzyć się nie powinna. Kiedy Anna Enquist, holenderska pisarka i poetka oraz – co nie jest tu bez znaczenia – psychoanalityczka, autorka tłumaczonego na polski Sekretu, w którym mowa przede wszystkim o wpływie muzyki na ludzką psychikę, i współtwórczyni kongenialnego filmu Erbarme dich, poświęconego Bachowskiej Pasji Mateuszowej, opowiadała w jednym z wywiadów o tym, jak uwalniającym czasem były dla jej pokolenia (jest starsza od Cruyffa o kilkanaście miesięcy) lata sześćdziesiąte, odwoływała się właśnie do przykładu piłki nożnej. W okropnej dekadzie wcześniejszej – streszczam jej wywód – priorytetem była powojenna odbudowa i związany z nią etos ciężkiej pracy. Piłkę nożną w tym świecie uważano wprawdzie za coś wartościowego, ale też za coś, co należy traktować niezwykle poważnie. Dopiero kolejne dziesięciolecie przyniosło wyzwolenie ze sztywnych schematów i dało przyzwolenie na cieszenie się grą.
Holenderski „futbol totalny”, którego symbolem stał się właśnie Cruyff – polegający na rozluźnieniu czy wręcz zniesieniu tradycyjnego podziału na boiskowe formacje, zakładający wymienność pozycji i zaangażowanie wszystkich piłkarzy zarówno w obronę, jak i w atak – można widzieć w kontekście tamtych przemian. „Mieliśmy teorie literackie i semiotyczne Rolanda Barthes’a, antropologiczne tezy Claude’a Lévi-Straussa, psychoanalizę Jacques’a Lacana i – przez analogię – odpowiednie tezy dla futbolu – pisze historyk taktyki piłkarskiej Jonathan Wilson w Odwróconej piramidzie. – Ajax zaproponował taki system, wewnątrz którego zawodnicy odnajdywali swoje znaczenie poprzez wzajemną zależność z pozostałymi graczami. Sugestia, że ten system by nie powstał bez kryzysu wiary, idzie może zbyt daleko, ale nie sposób nie zauważyć, że holenderski futbol ma wiele cech wspólnych ze współczesnymi mu trendami intelektualnymi”.
Rembrandt z Betonowej Wioski
Po latach nazywano go Pitagorasem – ze względu na geometrię podań. Mówiono, że jest Rembrandtem futbolu, bo Rembrandt inaczej spojrzał na światło, a Cruyff na przestrzeń pola gry (inna zbieżność: obaj nieustannie poprawiali swoich uczniów). David Winner, autor Brilliant Orange, wybitnej książki poświęconej „neurotycznemu geniuszowi holenderskiego futbolu”, wiąże to właśnie z miejscem urodzenia: twierdzi – przywołując jeszcze Vermeera i Mondriana – że Holendrzy mają szczególną zdolność gospodarowania wolną przestrzenią na boisku (zacieśniania jej, gdy się bronią, i poszerzania, gdy atakują), ponieważ nauczyli się tego w innych dziedzinach życia. Płaskie, często zalewane (17 procent obszaru lądowego „niżej położonych krain” powinno znajdować się pod wodą, tylko połowa terytorium znajduje się wyżej niż metr nad poziomem morza), a zarazem wyjątkowo gęsto zaludnione terytorium ojczyzny rodaków Cruyffa zmuszało ich do jak najbardziej kreatywnego wykorzystywania dostępnego terenu. Nawet dom, w którym rodzina przyszłego piłkarza mieszkała w latach pięćdziesiątych, zamieniony przez kolejnych właścicieli w lecznicę dla zwierząt, był wielokrotnie przebudowywany. „To był salon Cruyffów, ale postawiliśmy tu ścianę… A tu była kuchnia, którą poszerzyliśmy” – opowiadała nowa gospodyni jednemu z pielgrzymujących tam dziennikarzy. „Holenderski dom, jak holenderskie boisko, jest elastyczną przestrzenią” – skomentował. „Bóg stworzył świat, ale Holendrzy stworzyli Holandię” – powiada się więc czasem, a ze zdaniem tym zdaje się korespondować motto jednego z rozdziałów Brilliant Orange, zapisane przez Świętego Bernarda z Clairvaux. „Czym jest Bóg? Bóg jest długością, wysokością, szerokością i głębokością”. Innymi słowy: Bóg jest przestrzenią, a kiedy już to sobie powiemy, może zestawienie światła bramki i światła wiekuistego nie będzie się wydawało aż tak heretyckie.
Sam Cruyff wyjaśnia w autobiografii, że wiele zawdzięcza grze w piłkę na ulicach Betonowej Wioski – wybudowanego w latach dwudziestych XX wieku eksperymentalnego osiedla tanich domów („Inaczej niż w starych dzielnicach Amsterdamu, ogrody są tu niewielkie – opisuje Betondorp Remigiusz Jaskot. – Modernistyczni architekci chcieli, żeby życie toczyło się na ulicy i w parku na środku osiedla”). „Właśnie tam nauczyłem się wykorzystywać przeciwności na swoją korzyść; krawężnik nie jest przeszkodą, ponieważ można go potraktować jako członka drużyny, odbijając piłkę, jakby wymieniało się dwa szybkie podania” – opowiadał przyszły lider Ajaksu i Barcelony. To samo dotyczy poczucia równowagi: „Kiedy przewracasz się na betonie, to boli, a oczywiście nie chcesz, żeby cię bolało. Grając w piłkę na podwórku, unikasz upadków”. Trudno się dziwić, że wiele lat później świetny holenderski choreograf Rudi van Dantzig mówił
o Cruyffie, że tańczy lepiej od najsłynniejszego baletmistrza XX wieku Rudolfa Nuriejewa.
Był więc dzieckiem ulicy, ale też dzieckiem swojego pierwszego klubu: murawą stadionu De Meer opiekował się przyjaciel domu, późniejszy ojczym, któremu chętnie pomagał w pracy, stawiając chorągiewki, wieszając siatki na bramkach czy zgarniając śnieg. Moment, w którym jako ośmiolatek wyszedł na boisko, by przy pełnych trybunach widłami napowietrzać ziemię w okolicach bramki, pamiętał lepiej od debiutu i pierwszego gola. Idąc do klubu, zawsze miał jednak torbę z butami piłkarskimi – i kiedy podczas treningu brakowało któregoś ze starszych zawodników, zajmował jego miejsce.
Krewetka z wielkim mózgiem
Jeden z ówczesnych trenerów Ajaksu, Jany van der Veen, wypatrzył młodego Johana przez okno podczas któregoś z ulicznych meczów. „Grał zawsze ze starszymi chłopakami i kompletnie nimi rządził – wspominał potem. – Wydawało się, że jest zrośnięty z piłką”. Problemem było tylko to, że ów wyróżniający się na tle pozostałych młodzian był chudy jak patyk – i dlatego van der Veen przywiązywał mu do nóg ciężarki, żeby choć trochę wzmocnił mięśnie.
„Byłem kościsty, wyglądałem jak krewetka” – wspominał swoje początki sam Cruyff, wyrzekając na dzisiejsze podejście do piłkarskiego szkolenia, z decydującą rolą komputerowych statystyk, niepozwalających rozpoznać cech, dzięki którym sam zrobił światową karierę, kreatywności i techniki. Wiedząc, jak to ważne, po latach rewolucjonizował pracę z młodzieżą w Holandii i w Katalonii, która umożliwiła piłkarski start szczupłym lub niewysokim Guardioli, Xaviemu, Inieście czy Messiemu (zanim zaprowadził swoje porządki w Barcelonie, stosowano tam prueba de la muneca – test nadgarstka, służący do odsiewania za pomocą prześwietlenia kości tych młodych piłkarzy, którzy nie osiągną w przyszłości stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu). W przypadku utalentowanego zawodnika nie przywiązywał więc wagi do jego wzrostu, siły czy kondycji; uważał, że im lepszy piłkarz, tym mniej musi biegać (w autobiografii opowiada, jak próbował wystrychnąć na dudka trenera Rinusa Michelsa podczas męczącego treningu biegowego i jak potem śmiał się w duchu, obserwując, jak jego samego próbuje w podobny sposób oszukać przyszły gwiazdor i trener Barcelony Frank Rijkaard) albo raczej że powinien biegać z głową. „W piłkę nożną gra się mózgiem. Należy znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, nie za wcześnie i nie za późno” – tłumaczył. I starannie dbał o wytrenowanie własnego mózgu; jako dwudziestolatek miał za sobą nie tylko debiut w Ajaksie i w reprezentacji Holandii, ale też na łamach „Voetbal International” – pismo nie przeprowadzało z nim wywiadu, lecz wydrukowało jego list do redakcji, w którym polemizował z niektórymi tezami relacji ze zremisowanego 1:1 meczu stołecznej drużyny z Realem Madryt.
Dla Cruyffa liczyły się więc panowanie nad piłką, energia, zmysł taktyczny i myślenie. Ćwiczony w dzieciństwie na równi z futbolem baseball, pozwolił mu zrozumieć, że trzeba wiedzieć, gdzie zagrać piłkę, jeszcze zanim się ją dostanie – czyli że trzeba wiedzieć, co się dzieje dookoła, znać pozycję każdego zawodnika. Drużyna musi być w ciągłym ruchu, jej członkowie powinni nieustannie tworzyć trójkąty, umożliwiające zaskakującą wymianę podań… Przypominające szachistów myślenie o kilka ruchów do przodu i wspomniane już rozumienie przestrzeni to fundamenty, na których Cruyff i jego następcy budowali potęgę drużyn grających najpiękniej w historii futbolu.
Wieczny awanturnik
Z jego nazwiskiem wiąże się wiele innych zmian. On, Beckenbauer, Pele – jak pisał w magazynie „Kopalnia” Paweł Wilkowicz – „byli pierwszym pokoleniem gwiazd futbolu opłacanym tak dobrze, że po skończeniu kariery mogli już nic nie robić. I ostatnim pokoleniem, które mogło jeszcze wpływać na kierunek, w jakim rakieta futbol poleci”. O pieniądze dbał jak mało kto (choć w pewnym momencie stracił niemal wszystko na fatalnej inwestycji w świńską farmę) i ciągle się awanturował z zarządami klubów i federacji. Głośna była historia o tym, jak związany kontraktem z firmą Puma, odmówił reklamowania Adidasa, który ubierał reprezentację Holandii podczas mistrzostw świata w 1974 roku – kiedy usłyszał, że federacja nie chce się z nim podzielić zyskiem, oświadczył, że głowa unosząca się nad strojem należy jednak do niego, i oderwał z pomarańczowej koszulki jeden ze słynnych pasków niemieckiego koncernu.
Zostawmy jednak temat arogancji Cruyffa, nawet jeśli sam poświęca kilka rozdziałów autobiografii na przekonywanie, że za każdym razem gdy się obrażał – nawet w tak banalnej na pozór sprawie jak niewybranie go przez kolegów z Ajaksu na kapitana drużyny, co było powodem jego przeprowadzki do Barcelony – miał rację. Można przecież widzieć w jego wiecznie nieuczesanej postawie symbol tamtej pokoleniowej zmiany, dokonującej się przed niemal półwieczem nie tylko w Holandii: Cruyff, jak tylu jego rówieśników, wchodził w zastane światy i pytał, jakie racje stoją za utrzymywanym w nich porządkiem, potem zaś mówił: Now it’s our turn – piszący po angielsku Winner stosuje grę słów, bo można to zdanie przełożyć jako „teraz nasza kolej”, ale można też w słowie turn widzieć piłkarski zwód, słynną sztuczkę techniczną, na którą Holender nabierał obrońców z całego świata.
Opowieści o jego uporze i chęci postawienia na swoim nie mają więc końca. Kiedy u schyłku piłkarskiej kariery wrócił do Ajaksu i skończył trzydzieści sześć lat, a władze klubu uznały, że najlepsze chwile ma już za sobą, i nie przedłużyły z nim kontraktu, nową umowę podpisał z największym rywalem drużyny z Amsterdamu, Feyenoordem: przez kolejne miesiące w Rotterdamie grał jak z nut, po raz kolejny został wybrany holenderskim piłkarzem roku i poprowadził nowych kolegów do pierwszego od dekady mistrzostwa kraju. Jeden z dziennikarzy „Voetbol International” opowiadał o tym, jak wiele lat później wybrał się z Cruyffem na spacer po Amsterdamie. „Kiedy mijali dwóch robotników kładących na ulicy nowy bruk, Cruyff zwrócił im uwagę, że przed położeniem kostki nie usunęli dostatecznej warstwy żwiru – przywołuje tę scenę Jonathan Wilson w Dziedzictwie Barcelony. – Rozpoznali go i nic nie odpowiedzieli. Chwilę później wyprzedziła ich na rowerze dziewczyna z papierosem. «Nie powinnaś jechać i palić – upomniał ją Johan. – To niezdrowe». Ona również przyjęła krytykę w milczeniu”.
Prorok, kapłan, zbawiciel
Nazywanie go zadufanym arogantem byłoby jednak przedwczesne. „Jesteśmy ludźmi, którzy twierdzą: «Wiem, o czym mówię, wiem, czego chcę, i widzę, co mogę zrobić»” – podsumowuje tę postawę jeden z wychowanków Cruyffa, chwilami dorównujący mu boiskowym artyzmem Dennis Bergkamp (kiedy w barwach Arsenalu strzelał bramkę Newcastle, przerzucając piłkę z jednej strony skołowanego obrońcy rywali Nikosa Dabizasa i obiegając go z drugiej strony, nawet Grek przyznawał później, że jest dumny, iż mógł uczestniczyć w tym historycznym wydarzeniu). „Szczególnie Cruyff, on nie jest arogancki. Po prostu wie, o czym mówi. Może to jest kwestia bycia Holendrem, może kwestia bycia amsterdamczykiem”.
„Najgorsze, że zwykle wychodzi na jego” – puentuje więc Wilkowicz kwestię licznych konfliktów Cruyffa. Wychodzi na jego, dodajmy, także w kwestii najważniejszej: choć piłkarskie buty zdjął prawie czterdzieści lat temu, trenerem przestał być ćwierć wieku temu, a zmarł w 2016 roku, rakieta futbol leci wciąż w kierunku, który jej nadał.
Największy z jego uczniów, Pep Guardiola, porównał kiedyś styl prowadzonej przez siebie Barcelony do katedry, którą zbudował Cruyff, a następcom Holendra pozostało jedynie dobudowywanie kolejnych kaplic („To nie tylko piękna, ale i bardzo wzruszająca wypowiedź” – skomentował mistrz, przyjmując ją jak należny hołd i z zadowoleniem konstatując, że „katedra jeszcze stoi”). Winner poszedł dalej, porównując go do założyciela chrześcijaństwa i wyliczając nazwiska wiernych mu apostołów, niosących światu dobrą nowinę o pięknym, ofensywnym i dającym radość futbolu (Salid y disfrutad – idźcie i się radujcie – powiedział do graczy Barcelony przed finałem Pucharu Europy w 1992 roku; to lekcja z pobytu w Ameryce, gdzie zrozumiał, że najważniejsze w sporcie jest dawanie szczęścia sobie i kibicom). Oprócz Guardioli i rzeszy innych dawnych podopiecznych z Holandii i Katalonii byli to na przykład Arsène Wenger, przez lata odnoszący sukcesy z Arsenalem, i Arrigo Sacchi, trener Milanu (w składach ich drużyn nie brakowało zresztą nigdy wychowanków Ajaksu). Wygrywający mundiale w RPA i Brazylii Hiszpanie i Niemcy również grali tak, jak nauczał wielki Johan.
Zwycięzca niespełniony
Kibicom niczego nie trzeba tłumaczyć: pamiętają wspomniany już zwód, który zresztą był efektem nagłej improwizacji, działania „z instynktu”. Pamiętają frazę Nico Scheepmakera o pierwszym w świecie piłkarzu czworonożnym – bo nikt przed Cruyffem nie podawał tak dobrze zewnętrzną częścią obu stóp. Pamiętają „manitę”, dłoń z rozpostartymi szeroko palcami, symbolizującą pięć goli strzelonych Realowi w lutym 1974 roku (Cruyff stał się wówczas jednym z odkrywców boiskowej pozycji „fałszywej dziewiątki” – opuścił zajmowane zwykle miejsce środkowego napastnika i przejął rolę rozgrywającego, wyciągając za sobą obrońców i robiąc miejsce atakującym z głębi pola kolegom; tamto El Clásico z jego udziałem uznaje się za moment założycielski współczesnej Barcelony – rozstanie z syndromem wiecznej ofiary, która zawsze musi ulec silniejszemu rywalowi z Madrytu, a w szerszym planie nawet za zapowiedź rychłego końca dyktatury Franco). Pamiętają fenomenalne slalomy między nogami rywali, piękne gole, gesty dyrygenta kierowane do kolegów, a także indywidualne wyróżnienia i tytuły – te wszystkie Złote Piłki, mistrzostwa i puchary, które kolekcjonował z Ajaksem i Barceloną.
Ale pamiętają też, jakże charakterystyczne w świecie futbolu niespełnienie: będąc liderem drużyny może najlepszej w dziejach reprezentacyjnej piłki, grającej pod rządami Rinusa Michelsa futbol totalny w swoim najlepszym wydaniu (do wymienności pozycji i szybkości akcji ofensywnych Holendrzy dodawali niebywale intensywny pressing, zdarzało się, że na mającego akurat piłkę przeciwnika naciskało ich siedmiu czy nawet ośmiu), przegrał z nią finał mundialu 1974.
To w trakcie tamtego turnieju, podczas meczu ze Szwedami, wykonał swój słynny zwód. To w trakcie tamtego turnieju, w półfinale z Brazylią, zdobył bramkę uznaną za najpiękniejszą na mistrzostwach i uważaną za symbol futbolu totalnego („Nasz lewoskrzydłowy Rob Rensenbrink cofnął się, żeby dostać piłkę od lewego obrońcy Ruuda Krola. Rensenbrink wypuścił potem Krola na wolne pole, obrońca doszedł do linii końcowej, a następnie wyłożył mi piłkę na strzał z woleja przy krótkim słupku. Wciąż świetnie się patrzy na całą tę akcję i jej wykończenie” – przyznawał po latach, znów z charakterystycznym zadowoleniem z siebie). To w trakcie tamtego turnieju uświadamiał sobie po raz pierwszy, że oto staje się ambasadorem nowej filozofii gry w piłkę („Owa filozofia była w gruncie rzeczy bardzo prosta i pozostaje taka do dziś. Oto piłka i albo wy ją macie, albo oni ją mają. Jeśli jest w waszym posiadaniu, oni nie zdobędą bramki. Jeśli zrobicie z piłki odpowiedni użytek, zyskujecie większą szansę na dobry wynik. W ten sposób punkt ciężkości przesuwa się na jakość i technikę, podczas gdy wcześniej liczyły się starania i ciężka praca” – definiował, a o tym, jak bardzo ten prosty opis pozostaje do dziś przedmiotem sporów, opowiem w rozdziale o José Mourinho). To w trakcie tamtego turnieju został więc ikoną piłkarskiego stylu, dając nie tylko przykład – to również jego własne słowa – miliardom ludzi, ale też nadzieję setkom tysięcy piłkarzy, którzy podobnie jak on nie byli ani wysocy, ani silni.
„Był to klasyczny przykład dumy kroczącej przed upadkiem” – mówi o finałowej porażce w autobiografii. Grający wówczas z Niemcami Holendrzy szybko objęli prowadzenie po bajecznej siedemnastopodaniowej akcji i rzucie karnym, później jednak – grzesząc nadmierną pewnością siebie – nie wykorzystali kilku doskonałych okazji i w końcu stracili dwa gole. Ponowne zacytowanie w tym miejscu Anny Enquist (poszukującej nieuświadomionych przyczyn wielu holenderskich klęsk w wywiedzionym z kalwinizmu przekonaniu, że w dążeniu do sukcesu należy zachowywać umiar, bo bycie najlepszym i tak nie skutkuje łaską Bożą, a nawet wspominającej w tym kontekście o pragnieniu śmierci, skoro prawdziwe szczęście czeka nas dopiero w niebie) jest z pewnością kuszące, choć myślę, że czytając jej słowa, Cruyff wzruszyłby ramionami. Jego stosunek do religii określa przecież poczyniona w Hiszpanii obserwacja, że skoro wszyscy wychodzący na boisko zawodnicy wykonują znak krzyża, to Pan Bóg powinien zsyłać im wyłącznie remisy. Tak czy inaczej, to właśnie po mistrzostwach świata z 1974 roku ów szczupły długowłosy blondyn z czternastką na pomarańczowej koszulce stał się jednym z najważniejszych symboli swojego kraju, podobnie jak Barcelona kreślącego swój nowy autoportret na jego obraz i podobieństwo.
Jakkolwiek zresztą interpretować tamtą porażkę z Niemcami, wypada dodać, że na kolejne mistrzostwa, do Argentyny – gdzie Holandia przegrała kolejny finał z gospodarzami turnieju – Cruyff już nie pojechał: kilka miesięcy wcześniej przeżył atak zamachowca na swój dom i wciąż nie potrafił opuścić rodziny na dłużej. Nie został też nigdy trenerem reprezentacji.
Nauczyciel radości
O miłości do najbliższych – żony, ojca, teścia, który prowadził jego sprawy finansowe, mamy i dzieci – mówił dużo i pięknie, nawet jeśli i tutaj stosował porównania futbolowe (tłumaczył na przykład, że w rodzinie, zwłaszcza jeśli są w niej dzieci, to, co robi jedna osoba, wpływa na wszystkie pozostałe – jak w drużynie wiernej zasadom futbolu totalnego, gdzie każdy gra nie tylko dla siebie, ale i dla reszty zespołu). Chętnie opowiadał też o zdrowym trybie życia – zmarł na raka płuc, wyniszczony nikotynowym nałogiem, z którym w pewnym momencie spektakularnie zerwał – a także o swoim zaangażowaniu w działalność dobroczynną.
Elementem jego amerykańskiego kontraktu były sesje treningowe dla niepełnosprawnych dzieci. Nie widział w nich sensu, bo za każdym razem gdy prosił podopiecznych o kopnięcie piłki w jedną stronę, uderzali w drugą. Kiedy w końcu powiedział to organizatorom, puścili mu film nakręcony podczas zajęć, radząc, by się skupił nie na tym, gdzie ląduje piłka, ale na oczach dzieci i ich rodziców. Zobaczył wielką radość, gdy dzieciakom udawało się zrobić coś, czego nigdy wcześniej nie wykonywali. Wkrótce podszkolił trochę syna sąsiadów, z zespołem Downa, a po jakimś czasie zobaczył, jak chłopiec gra w piłkę z innymi dziećmi na ulicy. Warto wspomnieć i tę historię, gdy mówi się o pocieszeniu, jakie daje ludziom futbol.
Oczywiście nie wszystko w jego metodach szkoleniowych nadaje się jako przykład do czytanek szkolnych. Podobnie jak Michels, Cruyff wierzył w „model konfliktowy”; nie bał się prowokować kłótni, by podnieść poziom adrenaliny wśród podopiecznych. David Winner widzi w tym echa indywidualnego doświadczenia, związanego z przedwczesną śmiercią ojca: Johan uważał, że przeciwności stymulują rozwój. „Jako trener często dokuczał najlepszym graczom, krytykował ich technikę lub nastawienie, oczekując twórczych, pozytywnych reakcji” – pisze autor Brilliant Orange.
Ale ów model konfliktowy, wieczne szukanie dziury w całym, niezadowalanie się sprawdzonymi sposobami były jedynie środkiem do celu. Świat, powiedzą wyznawcy krujfianizmu, stanie się lepszym miejscem do życia, jeśli w piłkę grać się będzie według recept wielkiego Holendra – wymyślając stale nowe rozwiązania (do Ajaksu sprowadził kiedyś śpiewaka operowego, żeby nauczył piłkarzy technik oddychania), nade wszystko jednak zapominając o wyniku i ciesząc się grą. „Zwycięstwo to tylko jeden dzień, reputacja zostaje na całe życie” – powiadał, dodając, że od zwycięstwa ważniejsze wydaje mu się posiadanie własnego stylu, naśladowanego przez innych i podziwianego. Do tego wątku przyjdzie jeszcze wrócić: czy w piłce nożnej chodzi o wygrywanie za wszelką cenę, czy wygrywanie w jak najlepszym stylu – futebol d’arte czy futebol de resultados – ale stanowisko Holendra w tej debacie nie budzi wątpliwości.
Nieśmiertelny
Czy Johan Cruyff był najlepszym piłkarzem w historii futbolu, lepszym niż Puskás, Pele, Maradona albo Messi? Spór o to jest nierozstrzygalny, bo trudno ustalić kryteria owej „najlepszości”, co nie znaczy, że nie ma sensu: on sam pomeczowe dyskusje kibiców uznawał za część gry. Zaryzykujmy więc włączenie się do debaty i przyznajmy rację świetnemu przed laty bramkarzowi Arsenalu Bobowi Wilsonowi (à propos bramkarzy – ich rolę Cruyff również znacząco zredefiniował, każąc występującym u niego golkiperom włączać się w rozgrywanie i być gotowymi do przerwania akcji rywali daleko przed własnym polem karnym).
Głosząc tezę o wyższości Holendra nad innymi legendami futbolu, Anglik zwracał uwagę, po pierwsze, na to, że na boisku był wszędzie: schodził do defensywy, przejmował piłkę i rozgrywał, a potem wykorzystywał szybkość, by znów znaleźć się w ataku. Po drugie, ważniejsze: Johan Cruyff miał tę przedziwną cechę, że sprawiał, iż jego partnerzy z drużyny grali lepiej, niż wskazywałyby na to ich umiejętności – sam szybując wysoko, ich także wynosił nad poziomy.
Bon motów, które zapamiętaliśmy, nawet jeśli pozostawały czasem na bakier z gramatyką, wygłosił co niemiara („piłka to prosta gra, ale granie prostej piłki jest nieprawdopodobnie trudne”, „nigdy nie widziałem, by worek pieniędzy strzelił gola”, „dopóki nie zrobię błędu, nie będę wiedział, że to błąd”, „każda wada ma swoje zalety”), ale najważniejszy był ten, w którym mówi, że prawdopodobnie jest nieśmiertelny.NIEŚMIERTELNY*
„Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do ich uszczęśliwiania” – mówił o sobie, używając, co charakterystyczne, trzeciej osoby, zmarły w wieku sześćdziesięciu lat argentyński piłkarz i trener. Nie chcieliśmy tego słuchać.
Umierał wiele razy. Przedostatni raz zrobił to zaledwie kilka tygodni przed 25 listopada 2020 roku, kiedy lekarze ogłosili oficjalnie, że jego serce przestało bić: 4 listopada przeszedł operację usunięcia krwiaka mózgu, a przed szpitalem na wieści o jego stanie zdrowia czekały tłumy kibiców z różańcami i transparentem „Cisza. Bóg śpi”. To również nie zdarzyło się po raz pierwszy. Kiedy w 2004 roku trafił na oddział intensywnej terapii, znana w Argentynie blogerka Mirta Bertotti, patrząc na ulice pełne rozmodlonych rodaków, pisała, że nie jest wprawdzie świętym jej wyznania, a co więcej: drażni ją niemiłosiernie, ale oddawała mu zarazem to, że swego czasu pozwolił smutnemu narodowi oszaleć ze szczęścia, i przyznawała, iż sama się modli, żeby to wszystko wraz z nim nie odeszło. Kilka lat wcześniej z kolei zapadł w śpiączkę i znalazły się takie media, które już wtedy przekazały wiadomość o jego śmierci. „Żyję, skurwysyny” – wykrzykiwał do dziennikarzy, bo powracające pogłoski o jego zgonie albo o tym, że jest w stanie krytycznym i przyjął ostatnie namaszczenie, towarzyszyły mu przez pół życia.
W sumie trudno się dziwić: wypił oceany alkoholu i wciągnął góry narkotyków, kompulsywnie się objadał i przeżył niejedno załamanie nerwowe. Wśród anegdot, którymi się dzielił po pobytach w klinikach psychiatrycznych, była i ta, że ludzie podający się za Napoleonów i Robinsonów nie chcieli dać wiary, iż naprawdę jest Maradoną. Śmiech więźnie w gardle na myśl, że wszystko to przeżywał na oczach gawiedzi, pożądającej każdego newsa o „bogu futbolu”.
Śmierć i busola
Umierał więc tak często, że już pierwsza z jego biografii – wydana w 1996 roku, a zatytułowana, jakżeby inaczej, Ręka Boga – sprawia wrażenie pośmiertnej. Kiedy Jimmy Burns zaczynał nad nią prace, jej bohater miał ledwie trzydzieści sześć lat, a przecież nawet w pierwszym wydaniu tytuł ostatniego rozdziału brzmi Powolna śmierć Diego Maradony. Już wtedy wykradane przez dziennikarzy raporty lekarskie mówiły o spowodowanych przez kokainę nieodwracalnych zmianach w mózgu, a działacze Boca Juniors – klubu, w którym kończył karierę piłkarską – przyznawali się do lęku, że padnie trupem podczas meczu, bo jego serce nie wytrzyma kilkudziesięciu minut biegania.
Biograf nie miał, jak widać, złudzeń, ba, przewidywał nawet, że pogrzeb Diego będzie równie wielki jak pogrzeb Evity Peron. Z pewnością byłby, gdyby nie pandemia, choć i to nie przeszkodziło, by wystawionej na widok publiczny trumnie hołd oddały dziesiątki tysięcy Argentyńczyków, a samą ceremonię trzeba było opóźnić nie tylko dlatego, że grabarze zdjęli wieko, aby sfotografować się ze zmarłym – po prostu nie wszyscy chętni zdążyli pokłonić się Maradonie umieszczonemu w prezydenckiej rezydencji Casa Rosada.
Że to wszystko za wcześnie, bo w ciągu ostatnich dwóch dekad zdążył jeszcze poprowadzić reprezentację Argentyny na mundialu w 2010 roku w roli selekcjonera? Że urządził przy tym masę skandali, o których media rozpisywały się równie chętnie, jak piłkarscy działacze karali go za wulgarne gesty i komentarze? Że na ławce trenerskiej drużyny Gimnasia y Esgrima zasiadał – a raczej bywał sadzany, bo z samodzielnym poruszaniem się było u niego coraz trudniej – jeszcze kilka tygodni przed ostatnim pobytem w szpitalu?
Wszystko to nieważne: kibice z całego świata na przełomie listopada i grudnia 2020 roku ogłaszający wszem wobec śmierć boga, wielbili go za to, jakim kiedyś był graczem, a nie za to, kim się stał w ciągu ostatnich lat. Niewątpliwie, żyjąc w sposób tak straceńczy, zmarnował znaczną część swojego talentu. A to, że tak zrobił, pozwala zaryzykować twierdzenie, że nie był najlepszym piłkarzem wszech czasów: że nie wymyślił futbolu na nowo, jak to zrobił opisywany w poprzednim rozdziale Johan Cruyff, i że naprawdę wielką formę prezentował tylko przez kilka sezonów (gdyby zestawić go z będącym od kilkunastu lat na szczycie bohaterem rozdziału kolejnego Leo Messim, porównanie musiałoby wypaść na korzyść obecnego gracza Barcelony).
Napisałem to ostatnie zdanie z obawą, że niejeden fan futbolu przerwie w tym miejscu lekturę, gdyż Diego Maradona był z pewnością najbardziej kochanym piłkarzem wszech czasów. Nikt inny nie wnosił na boisko tak silnej aury radości i wolności, nikt nie bawił się piłką z tak dziecięcą swobodą, nikt do tego stopnia nie przechodził do porządku dziennego nad fatalnym stanem murawy.
Uczestnicy treningów z jego udziałem wspominają, że wykopywał piłkę wysoko w górę, po czym zdawał się o niej zapominać: wykonywał zadane mu ćwiczenia, a kiedy spadała, przyjmował ją niemal niezauważalnym ruchem stopy, wykopywał z powrotem, ćwiczył dalej, ona zaś znów do niego wracała, jakby nie chciała słuchać nikogo innego.
Ogród o rozwidlających się ścieżkach
Viva el futbol! Golaaaaazooo! En una corrida memorable, barrilete cósmico! – po hiszpańsku brzmi to znacznie lepiej niż po polsku, ale spróbujmy. Jest pięćdziesiąta czwarta minuta meczu Anglii z Argentyną na mundialu w 1986 roku – meczu podwyższonego ryzyka ze względu na zakończoną cztery lata wcześniej upokorzeniem Argentyńczyków wojnę o Falklandy i meczu, w którym przed paroma minutami emocje sięgnęły zenitu, bo sędzia nie zauważył, że pierwszą bramkę kapitan Argentyny strzelił ręką, a nie głową (pytany o to zaraz po zakończeniu spotkania powie, że była to głowa Maradony i ręka Boga).
Dwudziestosześcioletni wówczas Diego rusza z własnej połowy, rozpoczynając slalom między nogami próbujących go powstrzymać pięciu Anglików. A komentator argentyńskiej telewizji z każdą sekundą woła coraz głośniej: „Podanie do Diego, Maradona ma piłkę, dwóch go kryje, Maradona pędzi z piłką, geniusz światowego futbolu kieruje się w prawo, zostawia ich z tyłu i będzie podawał do Burruchagi… Wciąż Maradona! Geniusz, geniusz, geniusz! Ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta… Gooooool!!! Goooooool! Chce mi się płakać! Dobry Boże, niech żyje futbol! Co za gol! Diegoooool! Maradona! Najmocniej przepraszam, ale mam łzy w oczach. Maradona w niesamowitym rajdzie, w akcji wszech czasów! Ty kosmiczny latawcu, z jakiej planety do nas przybyłeś, żeby ograć aż tylu Anglików, żeby zamienić cały naród w wielką zaciśniętą pięść wołającą «Argentyna»? Argentyna dwa, Anglia zero, Diegol, Diegol, Diego Armando Maradona! Dzięki ci, Boże, za piłkę nożną, za Maradonę, za te łzy i za to Argentyna dwa, Anglia zero!”.
To chyba w ciągu tych kilku minut, które upłynęły od bezczelnego oszustwa do błysku geniuszu, stanowiących – jak napisał włoski dziennikarz Gabriele Marcotti – futbolowe yin i yang, zapewnił sobie nieśmiertelność i nawet sprawozdawcy BBC wyrwało wówczas się zdanie: „Musicie przyznać, że TO było wspaniałe”. Sam Maradona powiedział zresztą, że tak naprawdę zdobył drugiego gola dzięki uczciwości Anglików, którzy „faktycznie są najszlachetniejsi w świecie”, bo w meczu z każdą inną drużyną zostałby podczas swojego tańca z piłką sfaulowany. Statystyki mówią, że był najczęściej kopanym po nogach uczestnikiem mundiali (w samym tylko meczu z Włochami w 1982 roku nieprzepisowo powstrzymywano go dwadzieścia trzy razy), i są tacy, którzy utrzymują, że nie można przyklejać łatki oszusta komuś, kto – choć traktowany tak bezwzględnie – nigdy nie próbował nabrać sędziego na rzekomy faul.
Tak czy inaczej, mundial w Meksyku to był jego turniej i miało się poczucie, że wywalczone wówczas mistrzostwo dał Argentynie jednoosobowo: nawet w finale z Niemcami, kiedy inicjatywa była po stronie drużyny z Europy, to on doskoczył do futbolówki spadającej w okolicy środka boiska i z woleja popisał się fenomenalnym podaniem do Jorge Burruchagi, któremu nie pozostało nic innego, jak uderzyć w dolny róg niemieckiej bramki.
Niemal jednoosobowo zdobywał też dwa mistrzostwa kraju z Napoli, w dodatku w czasach, gdy najlepszym klubem świata był Milan z bogatej Lombardii. Przed jego pobytem w Neapolu i później drużyna z miasta pod wulkanem nigdy ligi włoskiej nie wygrywała – i nawet dziś przybysz z Północy, idąc między ulicznymi kapliczkami pełnymi relikwii i świętych obrazków z Maradoną (może mieć podświetloną koronę Niepokalanej, mogą go spowijać szaty miejscowego świętego, którego przechowywana w katedrze krew raz w roku przechodzi ze stanu stałego w ciekły), przekona się bez trudu, jak żywy jest tam wciąż kult Argentyńczyka, który na kilkadziesiąt miesięcy zdjął klątwę z przeklętego Południa.
Temat zdrajcy i bohatera
Były więc w jego życiu wielkie mecze i piękne bramki. Były spektakularne transfery (z Boca Juniors do Barcelony, z Barcelony do Napoli) i wielkie pieniądze, także te uzyskiwane z podejrzanych źródeł, bo w okresie gry we Włoszech stał się ulubieńcem camorry. Były skandale obyczajowe, głośne romanse i rodzące się w ich efekcie dzieci, których uznania odmawiał. Był ślub w katedrze w Buenos Aires, a później pełne przepychu wesele – moralna i wizerunkowa katastrofa, kontrastująca z trwającym akurat strajkiem zarabiających grosze pracowników argentyńskiego transportu publicznego. Była dramatyczna scena w łazience, gdzie układającego białą kreskę na posadzce piłkarza zastała córeczka. Były śledztwa urzędów podatkowych i antynarkotykowych, było piętnastomiesięczne zawieszenie za stosowanie środków dopingujących w 1991 roku (wcześniej unikał problemów, wykorzystując plastikowego penisa napełnionego moczem któregoś z kolegów i noszonego przezeń w dresie – ów sławetny obiekt przechowywano, a następnie skradziono z jednego z muzeów Buenos Aires). Była kolejna afera dopingowa i dyskwalifikacja na mundialu w 1994 roku. Także wtedy zresztą, patrząc na emitowane przez argentyńską telewizję przy akompaniamencie sentymentalnej muzyki montaże jego najpiękniejszych bramek i akcji, można było odnieść wrażenie, że umarł.
Ale były też heroiczne wysiłki, by zerwać z nałogami, radykalnie zmienić dietę, zrzucić trzydzieści zbędnych kilogramów, odbyć kolejną terapię, a potem jeszcze raz wrócić na boisko, a tam dać rodakom, podobnie jak mieszkańcom południowych Włoch, choć trochę radości. „Za Diego poszedłbym na koniec świata, Maradony nie odprowadziłbym do rogu” – podsumowywał tę dwoistość pomagający mu w jednym z powrotów trener przygotowania fizycznego. „Jedyne, od czego jestem uzależniony, to futbol” – mówił sam piłkarz przed argentyńskim sądem po aresztowaniu za posiadanie kokainy, jednak urugwajski pisarz Eduardo Galeano twierdzi, że najbardziej sponiewierał go narkotyk o nazwie „sukces”, bo jedynym grzechem śmiertelnym w naszym świecie jest jego brak.
Sekta Feniksa
Zawsze, gdy o nim myślę, przypomina mi się okładka argentyńskiego czasopisma dla dzieci „Biliken” z 1919 roku, którą opisał w historii tamtejszej piłki często tu cytowany Jonathan Wilson. Wbrew stereotypom na temat takich publikacji, zwłaszcza sprzed wieku, nie umieszczono na niej wzorowego ucznia w marynarskim mundurku, lecz niemiłosiernie ubrudzonego i poobijanego urwisa ze szmacianką. Urwis ten, nazywany nad La Platą pibe, to cały Maradona: chłopak z marginesu, idący przez życie z mieszaniną uroku i przebiegłości. Chłopak, który gry w piłkę nauczył się na potreros, nierównych miejskich placach, i w związku z tym zmuszony był do polegania bardziej na technicznych umiejętnościach i sprycie niż na zdolności do niestrudzonego biegania po idealnie wystrzyżonym polu trawy (rozmiary potreros w naturalny sposób sprzyjały rozwijaniu raczej techniki niż kondycji). I którego otoczenie, lokujące w talencie Diego nadzieje na poprawę własnego losu („Ten chłopiec wybawi nas wszystkich” – powiedział matce Maradony jeden z jego pierwszych szkoleniowców), zwalniało go od odpowiedzialności za wszystko poza futbolem, niemal zachęcając, by nigdy nie dorósł – bo pibe ma prawo, a może wręcz powinien nigdy nie dorosnąć.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
* Tytuł i śródtytuły tego rozdziału pochodzą od Jorge Luisa Borgesa.