Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Światło gwiazd - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
10 września 2025
3824 pkt
punktów Virtualo

Światło gwiazd - ebook

Jesień w willi pod kasztanem zapowiada się nie tylko malowniczo, ale i burzliwie.

Pewien mężczyzna, z zawodu astrofizyk, wprowadzi kosmiczne wręcz zamieszanie w życie jednej z kobiet. Bartek w swoim polowaniu na miłość będzie przekraczał kolejne granice, a dwie synowe pod jednym dachem mocno dadzą się we znaki babci Kalinie. Tym razem zapach szarlotki i smak domowej lemoniady mogą nie wystarczyć, by wyprostować zawikłane rodzinne relacje. Trzeba będzie użyć mocniejszych środków.

Czy uda się wszystkim odnaleźć spokój i zasiąść przy wspólnym stole? Kto zostanie w willi pod kasztanem?

Droga do szczęścia czasem bywa krucha, ale zawsze warto jej szukać.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-643-2
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Dorota zerwała się z łóżka wcze­śnie, wie­dziona sta­rym przy­zwy­cza­je­niem, że jest mnó­stwo rze­czy do zro­bie­nia i trzeba się spie­szyć. Szyb­ciej spać, prę­dzej wsta­wać. Była mamą trójki dzieci. W jej domu wciąż coś się działo. Jeden obo­wią­zek gonił drugi. Mąż pro­wa­dził firmę, nie poma­gał.

Wzięła głę­boki wdech.

To było kie­dyś – przy­po­mniała sobie. – W innym życiu.

Wyda­wało się tak odle­głe. Teraz została sama. I wciąż nie mogła się do tego stanu przy­zwy­czaić.

Gdy zbie­gła po scho­dach na par­ter domu, zde­rzyła się z pustką i ciszą wypo­le­ro­wa­nych na błysk pomiesz­czeń. Zbyt prze­stron­nych dla jed­nej osoby.

Szybko weszła do łazienki. Wyką­pała się, sta­ran­nie uło­żyła włosy i dopie­ściła deli­katny maki­jaż. Musiała zabić wlo­kący się wolno czas.

Sukienka, którą wło­żyła, była wpraw­dzie czarna jak wszystko, co Dorota teraz nosiła, ale korale miały piękny jeży­nowy odcień. Wybrała do tego szpilki z czer­wo­nymi pode­szwami. Nie było to spe­cjal­nie wygodne obu­wie na podróż pocią­giem, Dorota lubiła jed­nak to uczu­cie, kiedy kostki u nóg sta­wały się smu­kłe, a sukienka zupeł­nie ina­czej zaczy­nała leżeć na ciele.

Szu­kała takich małych przy­jem­no­ści. Mikro­sko­pij­nych decy­zji, które mogłaby pod­jąć sama. Przez ponad trzy­dzie­ści lat mał­żeń­stwa robiła wyłącz­nie to, co należy. Teraz też pil­no­wana przez dzieci, sąsia­dów, zna­jo­mych oraz rodzinę stała się wzor­cową wdową.

Trzy­dzie­ści lat mał­żeń­stwa zobo­wią­zuje.

Nawet za cięż­kie prze­stęp­stwo sie­dzi się kró­cej – pomy­ślała ze smut­kiem. – I zawsze można wcze­śniej wyjść za dobre spra­wo­wa­nie.

Tutaj takiej opcji nie było.

Nie mogła się jed­nak już poskar­żyć na swoją sytu­ację. Jej mąż zmarł mie­siąc temu. Jakie teraz miało zna­cze­nie, po czy­jej stro­nie była racja przez te wszyst­kie lata? Kto moc­niej zawi­nił? Dla­czego zmar­no­wali razem taki szmat czasu? Do kogo miała teraz pójść ze swoim żalem?

Spoj­rzała na zega­rek i gwał­tow­nie przy­spie­szyła. Musiała pędzić, bo czas, któ­rego jesz­cze chwilę temu było pod dostat­kiem, nagle się ulot­nił. Do odjazdu pociągu zostało go już naprawdę nie­wiele.

***

Szybko skie­ro­wała się do kuchni, by zjeść jakieś śnia­da­nie. Była w nie­złym nastroju, choć nie­chęt­nie ruszała w drogę.

Nawet nie przy­pusz­czała, że dzień, który wła­śnie się obu­dził, sta­nie się naj­bar­dziej prze­ło­mo­wym w jej życiu. Nic na to nie wska­zy­wało. Zja­dła pospiesz­nie kanapkę i bły­ska­wicz­nie po sobie posprzą­tała. Choć teraz miesz­kała tu sama i nikt jej nie kon­tro­lo­wał ani nie mógł skry­ty­ko­wać, bra­ko­wało jej odwagi, by zosta­wić choćby jeden kubek na stole, mimo iż mar­twiła się, że nie zdąży na pociąg.

Musiała punk­tu­al­nie sta­wić się w War­sza­wie. Odbie­rała nie byle jaką nagrodę. Wyróż­nie­nie dla biz­nes­mena roku. Oczy­wi­ście nie dla niej, lecz w imie­niu męża. Teraz kiedy odszedł, wszy­scy sobie nagle o nim przy­po­mnieli. Wszel­kie fun­da­cje i insty­tu­cje. Chcieli go wyróż­niać oraz doce­niać. Jakby łatwiej było zro­bić to wobec kogoś, kogo już nie ma i nie trzeba oso­bi­ście mu gra­tu­lo­wać ani zazdro­ścić suk­cesu. Prze­stał być nie­bez­pieczną kon­ku­ren­cją, a stał się tylko pomni­kiem daw­nych osią­gnięć. Można poło­żyć kwiaty i spo­kój.

Dorota nie miała ochoty jechać na uro­czy­stą galę. Sie­dzieć i słu­chać dłu­gich wystę­pów. Mówić grzecz­nych zdań, przyj­mo­wać nie­koń­czą­cych się kon­do­len­cji, pil­no­wać, by wyglą­dać sto­sow­nie do oka­zji, by włosy się nie roz­sy­pały, a dół sukienki nie pogniótł.

A przede wszyst­kim wysłu­chi­wać pochwal­nych mów na temat męża. Gdyby jesz­cze ogra­ni­czały się do spraw fir­mo­wych. Nie miała co do tego uwag. Mariusz był nie­złym fachow­cem, dobrze sobie radził. Ale wszy­scy na każ­dym kroku pod­kre­ślali, że sta­no­wił także wzór jako mąż i ojciec.

Lecz to nie była prawda.

Zwy­kłe oszu­stwo. W rze­czy­wi­sto­ści dla Mariu­sza wszystko było waż­niej­sze niż rodzina. Nawet w ostat­nim roku, już po tym, jak przy­się­gał, że zmieni swoje postę­po­wa­nie. Nie zro­bił tego. Sta­rał się może ze dwa tygo­dnie, a potem znów wró­cił do daw­nych nawy­ków. Nie zale­żało mu dosta­tecz­nie mocno, by wło­żyć w to więk­szy wysi­łek.

– Tylko na jeden dzień – obie­cy­wał, wyjeż­dża­jąc w dele­ga­cję. A potem nie było go przez cały week­end. – Tylko dziś wie­czo­rem wrócę tro­chę póź­niej – mówił. Następ­nego dnia powta­rzał to samo. I kolej­nego. W fir­mie zawsze były pilne sprawy, w domu wła­ści­wie ni­gdy.

Czy żało­wał w ostat­nich chwi­lach? Tego nie wie­działa. Mariusz umarł tak, jak żył. W fir­mie. Za biur­kiem. Zawał zmiótł go z ziemi w kilka minut. Nawet karetka pogo­to­wia nie zdą­żyła doje­chać.

Dorota z tru­dem ode­rwała się od nie­przy­jem­nych wspo­mnień. Zamknęła dom i pobie­gła w stronę cze­ka­ją­cej już tak­sówki. Wsia­dła i popro­siła o kurs na dwo­rzec. A potem spoj­rzała w szyby samo­chodu. W przy­ciem­nio­nej tafli odbiła się twarz kobiety, która znaczną część życia ma już za sobą. Zadba­nej, wciąż atrak­cyj­nej, lecz peł­nej rezy­gna­cji. Oczy o pięk­nym ciem­no­nie­bie­skim odcie­niu wyra­żały zadumę, ale także mil­czącą zgodę na to, co przy­niosą kolejne dni. Ona na nic już nie cze­kała, wie­działa, że wszystko, co ważne, jest już za nią.

Odwró­ciła wzrok. Kiedy wysia­dła, szybko dostała się na peron piąty, by wsiąść do nowo­cze­snego pociągu jadą­cego do War­szawy. Kilka razy spraw­dziła na bile­cie numer wagonu i miej­sca. Ni­gdy jesz­cze nie podró­żo­wała w ten spo­sób. Zawsze w dal­szą drogę wybie­rali się z mężem samo­cho­dem. Cza­sem woził ją fir­mowy kie­rowca.

Ale bez trudu odna­la­zła wła­ściwe miej­sca. Rozej­rzała się wokół. Czuła się tro­chę nie na miej­scu. Wyda­wało jej się, że wszy­scy tutaj są wyjąt­kowo ele­ganccy.

Pew­nie praw­nicy, leka­rze. Jadą na swoje biz­ne­sowe spo­tka­nia, kon­fe­ren­cje i ważne roz­mowy – pomy­ślała.

Nie nale­żała do takiego śro­do­wi­ska. Była tylko zwy­kłą gospo­dy­nią domową, która wszystko zawdzię­czała mężowi. Czę­sto to pod­kre­ślał. Lubił się nią chwa­lić wśród kole­gów, ale to nie była taka praw­dziwa duma, która pły­nie z serca i spra­wia, że kocha się osobę, którą się podzi­wia. Dorota była dla Mariu­sza raczej jak narzę­dzie do osią­ga­nia celu, jak dobra apli­ka­cja do obli­cza­nia podatku. Inwe­sto­wał w nią, ponie­waż chciał, żeby dzia­łała jesz­cze lepiej i przy­no­siła więk­sze zyski.

Ale ni­gdy jej nie rozu­miał.

Kon­tra­henci bar­dzo lubili domowe wie­czorne spo­tka­nia u Mir­skich. O wiele bar­dziej niż zwy­kłe kola­cje w restau­ra­cji. Coś takiego każdy umie zor­ga­ni­zo­wać. Zare­zer­wo­wać sto­lik i zapła­cić rachu­nek. Mało kto jed­nak potrafi zapro­sić przy­szłego part­nera biz­ne­so­wego do domu, poczę­sto­wać przy­go­to­wa­nym przez miłą, uśmiech­niętą żonę nie­zwy­kle smacz­nym, a do tego zdro­wym posił­kiem.

Dorota wes­tchnęła. Dawne dzieje. Jakie to ma teraz zna­cze­nie?

Zdjęła płaszcz, popra­wiła czarną sukienkę, po czym poło­żyła torebkę na szczu­płych, wciąż bar­dzo kształt­nych kola­nach i jesz­cze raz rozej­rzała się wokół. Jej pierw­sze wra­że­nie oka­zało się mylne, obra­zo­wało tylko jej ukryte kom­pleksy. Wielu pasa­że­rów miało na sobie zwy­kłe dżinsy i wyglą­dało na pochło­nię­tych codzien­nymi spra­wami. To ona w swo­jej dobrze skro­jo­nej sukience mogła wyda­wać się kobietą suk­cesu. Popra­wiła bran­so­letkę i wes­tchnęła. Cze­kała ją długa, zapewne nudna podróż. Zapo­mniała wziąć ze sobą jakąś książkę.

W tym momen­cie na miej­scu obok usiadł męż­czy­zna. Poczuła sub­telny zapach dobrych per­fum. A potem dotyk pod­szewki mary­narki, odkła­da­nej na wie­szak. W cia­sno­cie pociągu uło­że­nie się z baga­żami nie jest łatwe. Mate­riał był nie­zwy­kle miękki i przy­jemny. Od razu się domy­śliła, że jest drogi, i odwró­ciła wzrok. Spoj­rzała za okno. Męż­czyźni w szy­tych na miarę gar­ni­tu­rach zupeł­nie jej nie inte­re­so­wali. Zbyt długo żyła z jed­nym z nich.

W szy­bie pociągu odbiła się jed­nak syl­wetka współ­pa­sa­żera. Nie dało się od niego uciec. Usiadł wygod­nie, popra­wił kra­wat i pod­cią­gnął rękawy koszuli, zawi­ja­jąc je pra­wie pod łok­cie. Dorota dawno nie spo­tkała nikogo, kto tak dobrze czuł się w ofi­cjal­nym stroju.

Mimo woli dys­kret­nie zer­k­nęła w jego stronę, a on zła­pał jej wzrok i się uśmiech­nął. Spło­szona natych­miast odwró­ciła głowę i zaczer­wie­niła się. To było okropne. Dla­czego nie umiała się zacho­wy­wać ze swo­bodą? Prze­cież nic się nie działo takiego, co mogłoby tłu­ma­czyć takie emo­cje.

Uspo­kój się – naka­zała sobie w duchu.

Ale to nie było łatwe. Ledwo współ­pa­sa­żer usiadł, a już zerwał się znowu, po czym, prze­pra­sza­jąc wylew­nie, zaczął nur­ko­wać gdzieś pod jej sto­pami.

– Cią­gle coś gubię – powie­dział z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią. – A na tym zegarku mi zależy. Dał mi go mój dzia­dek. Uczciwy kowal. Roz­sądny czło­wiek. Nic mu nie zgi­nęło przez całe życie.

Znów zoba­czyła jego twarz i sze­roki pro­mienny uśmiech. Poczuła, że robi jej się cie­pło. Nie była kobietą, która czę­sto oglą­dała się za męż­czy­znami. Wycho­wano ją na przy­kładną panią domu i długo myślała, że to naj­lep­szy i jedyny spo­sób na życie. Nawet wtedy, gdy sta­now­czo zagro­ziła Mariu­szowi, że odej­dzie, nie pla­no­wała nowych związ­ków. Chciała tylko poło­żyć kres upo­ko­rze­niom.

Szybko jed­nak uświa­do­miono jej, jak bar­dzo jest słaba. Do jakiego stop­nia nic nie zna­czy w rodzin­nym ukła­dzie.

Wes­tchnęła, a sąsiad spoj­rzał na nią z tro­ską. Nie ode­zwał się jed­nak. Na szczę­ście naj­wy­raź­niej nie nale­żał do kate­go­rii tych pocią­go­wych typów, co to ledwo tylko siądą obok, z punktu zaczy­nają nawi­jać o pogo­dzie, zdro­wiu czy też, co naj­gor­sze, poli­tyce.

Pociąg ruszył, dziw­nie szarp­nęło, jakby maszy­ni­sta dopiero się uczył, a pasa­że­ro­wie sie­dzieli w sta­rym fia­cie, a nie naj­no­wo­cze­śniej­szym pen­do­lino. Dorota odru­chowo zła­pała się za sto­li­czek pod oknem.

– Boi się pani pręd­ko­ści? – zapy­tał jej towa­rzysz.

– Tro­chę – odpo­wie­działa szcze­rze, bo w sumie co jej zale­żało. To nie była biz­ne­sowa kola­cja jej męża. Tu nie trzeba było uwa­żać na każde słowo.

– To prze­cież nicość w porów­na­niu z tym, jak prędko roz­sze­rza się wszech­świat – odparł, a ona spoj­rzała na niego ze zdu­mie­niem. Takiej ripo­sty się nie spo­dzie­wała. – Dro­binka w porów­na­niu z tym, jak szybko pędzi ku ziemi świa­tło gwiazd. Lub w zesta­wie­niu ze świa­do­mo­ścią, że cały czas nasza pla­neta kręci się wokół wła­snej osi, jed­no­cze­śnie zasu­wa­jąc po orbi­cie wokół słońca.

– To mnie pan uspo­koił – roze­śmiała się ser­decz­nie. – Przy tym sto sześć­dzie­siąt kilo­me­trów, jakie osiąga ten pociąg w ciągu godziny, to rze­czy­wi­ście nicość.

– Z kosmicz­nej per­spek­tywy wszel­kie nasze pro­blemy to dro­binki – odparł męż­czy­zna. – Krót­kość naszego życia wobec ogromu czasu, jaki już prze­mi­nął, małość naszej błę­kit­nej pla­nety krą­żą­cej w odmę­tach stale roz­sze­rza­ją­cego się prze­ogrom­nego wszech­świata.

– Kim pan jest? – zapy­tała ze zdu­mie­niem i fascy­na­cją.

– Astro­fi­zy­kiem – odparł.

– Och! – zawo­łała z zachwy­tem. – Ni­gdy jesz­cze nie spo­tka­łam czło­wieka patrzą­cego na świat z kosmicz­nej per­spek­tywy. Zawsze ota­czali mnie męż­czyźni twardo stą­pa­jący po ziemi. Liczyć umieli tylko pie­nią­dze, nie gwiazdy.

Spoj­rzał na nią uważ­nie i uświa­do­miła sobie, że mógł fał­szy­wie zin­ter­pre­to­wać jej słowa.

– To zna­czy, byli to zna­jomi mojego męża. Byłego, zna­czy nie­dawno zmar­łego męża – zaczęła się cha­otycz­nie tłu­ma­czyć i znów poczuła, że się czer­wieni.

Jej towa­rzysz tylko się uśmiech­nął.

– Pani pozwoli, że się przed­sta­wię – rzekł sta­ro­świecko. – Tomasz Zalew­ski.

– Dorota Mir­ska. Miło mi – odpo­wie­działa odru­chowo, choć w grun­cie rze­czy zaczy­nała się bać tej wspól­nej podróży.

Miała nie­do­bre prze­czu­cie. Świa­do­mość, że być może nie­chcący wkra­cza na śli­ską ścieżkę. Jeden uśmiech to uprzej­mość, miły nic nie­zna­czący gest wobec towa­rzy­sza podróży. Ale wię­cej może ozna­czać zapro­sze­nie do dal­szej roz­mowy, nawią­za­nia zna­jo­mo­ści. Była dziw­nie prze­ko­nana, że wła­śnie otwiera nowe drzwi pro­wa­dzące do nie­zna­nego jej wcze­śniej świata. Nie było ku temu wyraź­nych prze­sła­nek. Wszystko z pozoru wyglą­dało zupeł­nie zwy­czaj­nie. A jed­nak serce koła­tało jej tak mocno, że oba­wiała się, by mate­riał z cien­kiego mate­riału nie zaczął jej pod­ska­ki­wać na piersi.

Jed­no­cze­śnie nie chciała, by to spo­tka­nie już się zakoń­czyło.

W sumie – zasta­no­wiła się. – Jakie to ma zna­cze­nie, co ten czło­wiek sobie o mnie pomy­śli? I tak za chwilę wsta­nie i ruszy swoją drogą. Ni­gdy wię­cej go nie zoba­czę.

– Prze­pra­szam, że to mówię – ode­zwał się Tomasz. – Jestem fizy­kiem. Fascy­nuje mnie syme­tria w świe­cie. A pani twarz jest jej dosko­na­łym przy­kła­dem. Dołeczki po dwóch stro­nach, oczy błysz­czące dokład­nie w tych samych miej­scach, usta wykro­jone jak przez arty­stę.

Dorota prze­łknęła ślinę przez ści­śnięte nagłym stre­sem gar­dło. Czuła się jak nasto­latka, która pierw­szy raz w życiu sły­szy kom­ple­menty. Nie zamie­rzała jed­nak być łatwą ofiarą przy­pad­ko­wego pod­ry­wa­cza, choćby tak wyra­fi­no­wa­nego, że udaje astro­fi­zyka. Nagle prze­stała wie­rzyć jego sło­wom. Ata­ko­wał zbyt mocno.

– W świe­cie panuje nie­wia­ry­godny porzą­dek. I jest piękny – zakoń­czył swoją prze­mowę.

– Serio? – zde­ner­wo­wała się. – Porzą­dek? Ni­gdy bym tak nie powie­działa. Mam wprost prze­ciwne wra­że­nie, że ota­cza mnie nie­wia­ry­godny chaos. Cał­ko­wita przy­pad­ko­wość. Zda­rze­nia wyni­kają nie wia­domo z czego. Mają swoje dziwne kon­se­kwen­cje. Życie jest nie­spra­wie­dliwe – wyrwało jej się gdzieś z głębi serca.

W tej chwili pociąg przy­spie­szył.

– Pro­szę się wsłu­chać – powie­dział Tomasz, jakby nie zwa­ża­jąc na jej emo­cjo­nalną odpo­wiedź. – Jak pięk­nie ta maszyna nabiera tempa. Mia­ro­wość, powta­rzal­ność dźwię­ków i ruchów, lek­kość mimo tak wiel­kiej masy – mówił z zaan­ga­żo­wa­niem. – Czy to nie jest fascy­nu­jące?

– Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wia­łam – odparła. – Sądzi­łam dotąd, że fizycy zaj­mują się skom­pli­ko­wa­nymi obli­cze­niami, wła­ści­wie nie wycho­dzą z gabi­ne­tów. A jeśli któ­ryś się ode­zwie, to i tak nikt nie zro­zu­mie, co on mówi.

– Ow­szem. – Tomasz roze­śmiał się, sły­sząc tę cha­rak­te­ry­stykę. – Są też i tacy. Mam kolegę, który z zasady ni­gdy nie wkłada dwóch skar­pe­tek od tej samej pary, bo uważa, że to nie­godne naukowca.

– Naprawdę?

– Tak. – Kiw­nął głową. – Ale mnie fascy­nuje nie tylko roz­bu­do­wana teo­ria, lecz także tak zwana praw­dziwa wie­dza. O życiu. Jego począt­kach i sen­sie. Wbrew pozo­rom fizyka to bar­dzo udu­cho­wiona dzie­dzina nauki. Można nawet dotknąć Boga, jeśli ktoś doj­dzie dosta­tecz­nie daleko.

Znów ją zasko­czył. Słu­chała go zain­try­go­wana. Ale ledwo się odprę­żyła i poczuła bez­piecz­niej, zaraz ją posta­wił do pionu kolej­nym pyta­niem:

– Faj­nie było być mężatką? – zapy­tał, spo­glą­da­jąc na jej dłoń, na któ­rej wciąż zło­cił się krą­żek zało­żony wiele lat temu. – Pytam, bo sam ni­gdy nie zdo­ła­łem stwo­rzyć żad­nego for­mal­nego związku.

Nie no! – pomy­ślała i aż miała ochotę się roze­śmiać. – Ci fizycy są rze­czy­wi­ście kom­plet­nie odje­chani. Kto zadaje takie pyta­nia i to jesz­cze nie­zna­nej oso­bie?

Czego ocze­ki­wał? Że ona powie mu prawdę? Opo­wie słodko-gorzką histo­rię o związku, z któ­rego bar­dzo szybko znik­nęła miłość? Zało­żyła obrączkę wiele lat temu bez świa­do­mo­ści, jakie są kon­se­kwen­cje tego czynu. Była młoda i zako­chana. Zupeł­nie nie zda­wała sobie sprawy z tego, co tak naprawdę robi. I zapła­ciła za to wysoką cenę.

– Nie kochała go pani. – Tomasz sam sobie odpo­wie­dział, a ona zadrżała.

– Co to za temat do roz­mowy w pociągu? – obu­rzyła się.

– Oczy­wi­ście, prze­pra­szam – zare­ago­wał natych­miast. – Nie chcia­łem być wścib­ski. Po pro­stu badam życie. Taki nawyk. Wie­rzę w piękną miłość z wza­jem­no­ścią, ale ni­gdy jej nie spo­tka­łem. I to już się raczej nie zmieni.

– Nic się nie stało – odparła. Nie umiała się na niego pognie­wać, miał w sobie coś roz­bra­ja­ją­cego. – Nie mam wiele do ukry­cia. Rze­czy­wi­ście nie byłam szczę­śliwa. – Wypo­wie­działa te słowa cicho, roz­glą­da­jąc się czuj­nie wokół, czy nikt nie pod­słu­chał jej wiel­kiej tajem­nicy. – Pró­bo­wa­łam wal­czyć, ale mi się nie udało. Być może za późno zaczę­łam. I dobrze pana rozu­miem. Też wie­rzę, że są na świe­cie piękne uczu­cia i rów­nież ni­gdy nie dane mi było ich doświad­czyć. Ale mam dzieci – dodała szybko.

– Zazdrosz­czę – odparł on i cał­kiem ją roz­broił tą odpo­wie­dzią.

Poczuła nagle, jakby znała go wiele lat. I mogła mu powie­dzieć wszystko. Być może odwagi doda­wał jej fakt, że się nie znają i ni­gdy wię­cej nie zoba­czą. Wypo­wie­dziane tutaj słowa nie będą miały dal­szych kon­se­kwen­cji. Wobec zna­jo­mych czło­wiek ma wię­cej opo­rów. A w takim przy­pad­ko­wym kon­tak­cie można pozwo­lić sobie na wię­cej. Każdy potrze­buje cza­sem tak szcze­rze powie­dzieć, co mu na sercu leży.

Ale nie wszystko prze­cież.

Z całą pew­no­ścią nie o tym, że dopiero co poznany męż­czy­zna bar­dzo jej się podoba. Ma ochotę przy­tu­lić się do niego. Co by sobie ludzie pomy­śleli? Świeżo upie­czona wdowa. Matka trójki dzieci przy­kład­nie nosząca żałobę i z takimi myślami.

– Wybie­rasz się do War­szawy zawo­dowo? – Tomasz gładko prze­szedł na ty, a ona to zaak­cep­to­wała. Pokrę­ciła głową.

– A ty? Jedziesz na jakąś kon­fe­ren­cję? – zapy­tała szybko, bo nie chciała się tłu­ma­czyć z wła­snej zawi­łej sytu­acji.

– Nie – odparł. – Wra­cam do domu. O ile można tak nazwać moje war­szaw­skie miesz­ka­nie. Więk­szość czasu spę­dzam w hote­lach. Mam wykłady na róż­nych uczel­niach i w wielu kra­jach. Od lat błą­kam się po świe­cie jak odła­mek gwiazdy, który zerwał się z gra­wi­ta­cyj­nej uwięzi i dry­fuje po świe­cie pozor­nie wolny, ale tak naprawdę zupeł­nie sam.

Dorota nie usły­szała ostat­niej czę­ści jego wypo­wie­dzi. Sku­piła się cał­ko­wi­cie na pierw­szych sło­wach. Pró­bo­wała sobie wyobra­zić takie życie. Podróże. Lot­ni­ska, hotele, uczel­nie, wykłady. Brzmiało to fascy­nu­jąco. Jej naj­więk­szym osią­gnię­ciem było uro­dze­nie dzieci. Nie żało­wała lat poświę­co­nych na ich wycho­wa­nie. Ale teraz, z per­spek­tywy czasu widziała, że mogła zro­bić coś wię­cej. Zadbać o więk­szą rów­no­wagę.

Poświę­ciła rodzi­nie zbyt wiele zupeł­nie nie­po­trzeb­nie. Już dawno jej córka i syno­wie byli samo­dzielni. Nie potrze­bo­wali cią­głej opieki.

– Tego to ja ci zazdrosz­czę – powie­działa. – Zawo­do­wego speł­nie­nia. Tych wszyst­kich osią­gnięć. Ja potra­fię tylko goto­wać. Na kola­cjach służ­bo­wych męża uśmie­cha­łam się, bo nie mia­łam o czym roz­ma­wiać. A kiedy tylko minęła ofi­cjalna część, ucie­ka­łam do kuchni.

– Nie wie­rzę – odparł. – Może nie mia­łaś odpo­wied­nich part­ne­rów do dys­ku­sji?

Uśmiech­nęła się tylko. Nie było sensu mu tłu­ma­czyć, jak czuje się kobieta od lat zaj­mu­jąca się tylko domem w towa­rzy­stwie ludzi suk­cesu, dla któ­rych osią­gnąć cel to jak pomie­szać łyżeczką w her­ba­cie.

– Chęt­nie cię zapro­szę na wykład – powie­dział Tomasz, jakby to była naj­zwy­klej­sza rzecz na świe­cie.

– Nic bym pew­nie nie zro­zu­miała. – Pod­dała się już na wstę­pie.

Miała powody. W szkole śred­niej ledwo wycią­gała trójkę z fizyki.

– To by ozna­czało, że fatalny ze mnie mówca – odpo­wie­dział. – Jesteś dziś cały dzień zajęta? – zapy­tał zaraz potem.

Wystra­szyła się. Nie była przy­zwy­cza­jona do takich roz­mów. Odkąd mąż bar­dzo dawno temu zapro­sił ją na pierw­szą randkę, nie miała oka­zji przyj­mo­wać ani odrzu­cać tego typu pro­po­zy­cji. Nie wie­działa, co zro­bić.

– Myślę, że raczej będę zajęta długo. – Stchó­rzyła, choć miała ogromną ochotę się umó­wić. Ale nawyk myśle­nia o sobie dopiero na samym końcu wygrał.

Co by powie­działy pogrą­żone w tęsk­no­cie za ojcem dzieci, gdyby się dowie­działy, że matka spo­tyka się z innym męż­czy­zną, na doda­tek jakimś przy­pad­ko­wym, pozna­nym w pociągu? Brzmiało jak histo­ria nie z jej świata.

– To się dobrze składa – odparł Tomasz, nie uzna­jąc jej słów za odmowę. – Bo ja też. Mogę po cie­bie przy­je­chać wie­czo­rem. Zosta­jesz na noc?

– Nie – odpo­wie­działa, zasko­czona jego śmia­ło­ścią. – Ja zawsze od razu wra­cam do domu.

– A wła­ści­wie dla­czego? Ktoś na cie­bie czeka?

– Nie, ale zawsze…

– Zawsze tak było – dokoń­czył za nią. – Jed­nak może się zmie­nić – powie­dział, spo­glą­da­jąc na nią z nadzieją w oczach. Jakby naprawdę bar­dzo mu zale­żało. – Zamów sobie pokój w pięk­nym hotelu i zostań do jutra. Pój­dziemy gdzieś na kola­cję, a potem na dobre śnia­da­nie. Jutro zaczy­nam zaję­cia dopiero o jede­na­stej.

Poczuła gwał­towne przy­spie­sze­nie rytmu serca. Dło­nie zaczęły jej drżeć, a potem zalała ją fala roz­cza­ro­wa­nia. Kim był ten przy­stojny astro­fi­zyk, który tak łatwo ją zauro­czył? Fascy­nu­ją­cym czło­wie­kiem czy zwy­kłym pod­ry­wa­czem, łapią­cym na te same głodne kawałki o gwiaz­dach kolejne pasa­żerki we wszyst­kich pocią­gach świata? Zawsze na jedną noc?

Prze­cież to nie­moż­liwe, żeby był samotny. Facet z taką ilo­ścią uroku wolny się nie uchowa.

– Nie – powie­działa sta­now­czo. – Z kimś mnie pomy­li­łeś i szkoda two­ich sta­rań. Nie nadaję się do wiel­ko­miej­skich reguł życia. Nie uma­wiam się z face­tami na prawo i lewo.

Gwał­tow­nie posmut­niał. Nie ode­zwał się już wię­cej.

Dorota odwró­ciła głowę w stronę okna. Chciało jej się pła­kać. Ale prze­cież nie mogła ina­czej postą­pić. Dłuż­szą chwilę trwali tak obok sie­bie w napię­ciu, aż Tomasz wycią­gnął jakieś cza­so­pi­smo i zaczął czy­tać. To spo­wo­do­wało, że Doro­cie zro­biło się jesz­cze bar­dziej przy­kro. Choć prze­cież nie mogła ocze­ki­wać niczego innego. Pociąg pędził, a ona coraz moc­niej żało­wała, że ta roz­mowa została prze­rwana. Czuła, że dotknęła cze­goś wyjąt­ko­wego i nawet nie zdą­żyła na dobre zacząć, a już zostało jej ode­brane.

Tomasz co pewien czas spo­glą­dał w jej stronę, ale już się nie ode­zwał. Ona też nie miała odwagi zacząć roz­mowy.

Wresz­cie pociąg zatrzy­mał się na sta­cji War­szawa Zachod­nia. Do kolej­nej zostały jakieś marne trzy minuty, może nieco wię­cej. Co gor­liwsi pasa­że­ro­wie już wsta­wali, zdej­mo­wali z wyż­szych pó­łek swoje walizki, wkła­dali płasz­cze i robili ogólne zamie­sza­nie. Napię­cie nara­stało. Dorota miała świa­do­mość, że za chwilę wysią­dzie, uda się w swoją stronę, zała­twi sprawę, z którą przy­je­chała do War­szawy, a potem wróci do swo­jego życia.

Czy mogła jed­nak postą­pić ina­czej?

– Masz rację – ode­zwał się nagle Tomasz, potwier­dza­jąc jej punkt widze­nia. – Moja pro­po­zy­cja była nie na miej­scu. Nie postę­puje się w ten spo­sób z kobie­tami. Wybacz, to brak wprawy. Zależy mi, byś mnie dobrze zro­zu­miała, zanim się rozej­dziemy każde w swoją stronę.

Zro­biło jej się słabo. Chciała się z nim umó­wić ponad wszystko na świe­cie. Mimo ogrom­nego ryzyka, że wła­śnie jest łatwą ofiarą w ręce spraw­nego mani­pu­lanta.

– Nie pójdę z tobą do łóżka – powie­działa sta­now­czo, a jakaś kobieta sie­dząca kilka foteli dalej obej­rzała się w jej stronę z kpią­cym uśmie­chem.

– Dobrze – zgo­dził się od razu Tomasz, a ona się zaczer­wie­niła. Jesz­cze bar­dziej pur­pu­rowo niż zwy­kle.

Ty głu­pia babo! – wyrzu­cała sobie w myślach. – Może on wcale nie miał takiego zamiaru. Wyszłaś na napa­loną idiotkę, która myśli o jed­nym. A to miało być tylko zabez­pie­cze­nie przed ryzy­kiem.

Tak bar­dzo chciała spró­bo­wać. Choć raz pod­jąć jakąś sza­loną decy­zję. I to nie w kwe­stii zastą­pie­nia ziem­nia­ków bata­tem czy też kotleta scha­bo­wego pier­sią z indyka, lecz o wiele waż­niej­szej.

Wstali oboje i zaczęli się kie­ro­wać w stronę wyj­ścia. Pociąg dotarł już do sta­cji War­szawa Cen­tralna. Tomasz wstał i podał jej płaszcz. Potem wziął swoją walizkę i jesz­cze raz spoj­rzał na Dorotę. Wyda­wało jej się, że to ostat­nia szansa. Zro­biło jej się gorąco.

– Będę tu na cie­bie cze­kać dzi­siaj o dwu­dzie­stej – powie­działa szybko, pra­wie bez tchu, kiedy oboje już zdo­łali wydo­stać się z pociągu i, oto­czeni tłu­mem pasa­że­rów, zatrzy­mali się na chwilę.

– Tutaj? – zdzi­wił się Tomasz. – Na pero­nie?

Zasta­no­wiła się chwilę, czy może sobie pozwo­lić na szcze­rość. Ale posta­wiła wszystko na jedną kartę.

– To jedyne miej­sce, do któ­rego z pew­no­ścią tra­fię – powie­działa.

Męż­czy­zna naj­pierw się uśmiech­nął, potem spoj­rzał na nią uważ­nie, jakby chciał spraw­dzić, czy nie żar­tuje. A potem po pro­stu ją przy­tu­lił.

Była w takim szoku, że zasty­gła, jakby ją nagle zmro­ził ark­tyczny lód. Już dawno nikt jej w ten spo­sób nie obej­mo­wał. Mąż bar­dzo oszczęd­nie daw­ko­wał jej czu­ło­ści, choć prze­cież nie miał żad­nych limi­tów, któ­rych wyczer­pa­nia mógłby się oba­wiać. Oszczę­dzał jed­nak ser­deczne gesty, jakby się bał, że mu zabrak­nie. Syno­wie i córka doro­śli i naj­wy­raź­niej uznali, że obej­mo­wa­nie i przy­tu­la­nie zare­zer­wo­wane jest dla ich dzieci. Cza­sem jej naj­młod­szy syn, Kon­stanty, powie­dział coś miłego, poca­ło­wał w czu­bek głowy. Poza tym uczu­ciowo żyła jak na pustyni.

– Jesz­cze raz prze­pra­szam. – Tomasz po chwili się odsu­nął. – Wiem, z jaką siłą działa przy­cią­ga­nie ziem­skie i do jakiej odle­gło­ści nie spo­sób się od niego uwol­nić. O przy­cią­ga­niu ciał kobie­cych nie mia­łem jed­nak dotąd, jak się oka­zuje, żad­nego poję­cia. Ale będę tutaj o dwu­dzie­stej – dodał i poże­gnał się szybko. Też wyglą­dał na nieco spe­szo­nego.

Dorota została sama. Miała wra­że­nie, jakby Kra­ków został za jej ple­cami odda­lony o tysiące mil, a ona prze­nio­sła się wła­śnie do innego świata. Tutaj przez chwilę była samo­dzielną istotą, nie tylko żoną obrot­nego męża, maleńką czę­ścią skom­pli­ko­wa­nej machiny rodzinno-fir­mo­wej, lecz także kobietą, która wywo­łała w kimś praw­dziwe poru­sze­nie.

W ciągu życia rodzina stała się dla niej całym świa­tem. Była w sta­nie oddać za nią wszystko. Naj­lep­sze lata, siły, wła­sne plany, o któ­rych zapo­mniała na dobre. Wyda­wało jej się, że tak trzeba, to naj­lep­szy spo­sób.

Ale myliła się. Można to było zro­bić ina­czej. Nie krzyw­dząc bli­skich, zadbać też o wła­sne potrzeby. Nie wie­działa, że tak się da. A teraz, gdy pogo­dziła się już z fak­tem, że wszystko dla niej na dobre się już skoń­czyło, a w jej żyłach nie ma już nic z gorą­cej krwi mło­do­ści, jedno przy­pad­kowe spo­tka­nie uświa­do­miło jej, że to nie­prawda. Wciąż jest młoda, ma swoje marze­nia i pra­gnie­nia. Wszyst­kie naj­pięk­niej­sze uczu­cia: nadzieja, miłość, pożą­da­nie, pra­gnie­nie szczę­ścia, cie­ka­wość świata tylko cze­kały, by się wydo­stać na zewnątrz. To ona przez całe lata dopy­chała je butem do szafy i nie pozwa­lała ujrzeć świa­tła dzien­nego.

Ruszyła pospiesz­nie w stronę wyj­ścia. Też była spóź­niona. A nie­na­wi­dziła tego uczu­cia. Już samo wyj­ście na scenę sta­no­wiło dla niej ogromną trud­ność. A co dopiero zwra­ca­nie na sie­bie uwagi przez przy­by­cie w nie­wła­ści­wym cza­sie. Trzeba się będzie prze­ci­skać na swoje miej­sce, prze­pra­szać pod ostrza­łem spoj­rzeń. Okro­pień­stwo.

Pobie­gła w stronę rucho­mych scho­dów, a potem wsia­dła do tak­sówki. Dotarła na miej­sce pięć minut przed roz­po­czę­ciem uro­czy­sto­ści. Sia­dła w pierw­szym rzę­dzie, tam gdzie wska­zali jej orga­ni­za­to­rzy. Nie spóź­niła się, a i tak wszy­scy na nią patrzyli.

Nie mogła się sku­pić. Począt­kowe prze­mowy, podzię­ko­wa­nia gości, prze­ryw­niki muzyczne, reklamy spon­so­rów, wszystko to wyda­wało jej się za dłu­gie.

Tego dnia zga­dzała się w pełni z Alber­tem Ein­ste­inem, że czas jest war­to­ścią względną. Godzina może trwać wiecz­ność albo zale­d­wie chwilkę. Tutaj cią­gnął się nie­wia­ry­god­nie. Dorota miała wra­że­nie, że gala tak się wle­cze, że ona zdą­ży­łaby w tym cza­sie na nowo wybu­do­wać pira­midy, wypu­co­wać na błysk tory kolei trans­sy­be­ryj­skiej albo napi­sać dwu­dzie­sto­to­mowe dzieło życia.

Tym­cza­sem, kiedy wresz­cie udało jej się opu­ścić ele­gancką salę dro­giego hotelu, oka­zało się, że minęły zale­d­wie dwie godziny. Do umó­wio­nego spo­tka­nia pozo­stał jakiś nie­opi­sany szmat czasu. Nie wie­działa, co ją pod­ku­siło, by zapro­po­no­wać tak późną porę. Prze­cież wie­działa, że wrę­cza­nie nagród skoń­czy się o wiele wcze­śniej.

Może zro­biła to, by mieć pew­ność, że nie zdąży już potem na powrotny pociąg? Chciała odciąć sobie moż­li­wość ucieczki. Teraz nie miała już wyj­ścia. Jeśli chciała jesz­cze kie­dy­kol­wiek zoba­czyć Toma­sza, trzeba było iść za cio­sem. Rze­czy­wi­ście zna­leźć noc­leg, kupić pod­sta­wowe kosme­tyki i koszulę nocną, przy­go­to­wać się na wie­czór.

To brzmiało jak przy­goda. Dorota była zde­ner­wo­wana, ale zaczęła się cie­szyć.ROZDZIAŁ 2

Kalina zbie­rała jabłka w sadzie. Wspa­niale w tym roku obro­dziły, wyna­gra­dza­jąc w pełni posu­chę z zeszłej jesieni, kiedy to na drze­wach poja­wiło się zale­d­wie kilka owo­ców. Teraz leżały w tra­wie w praw­dzi­wej obfi­to­ści, błysz­cząc w słońcu nasy­coną żół­cią, czer­wie­nią i poma­rań­czą. Stara jabłoń sadzona jesz­cze ręką teścia owo­co­wała co drugi rok, jak pra­wie wszyst­kie dawne odmiany. Na szczę­ście to wła­śnie był ten, który pozwo­lił cie­szyć się zbio­rami.

Bab­cia schy­lała się pra­co­wi­cie i wkła­dała jabłka do koszyka. Od rana cho­dziła za nią szar­lotka z cyna­mo­nem. Dosłow­nie. Wyda­wało jej się, że gdzie­kol­wiek się nie obej­rzy, widzi owoce, a zapach cyna­monu wyczu­wała nawet w łazience. Nie zamie­rzała długo wal­czyć z pokusą. Wyszła do ogrodu i zaczęła zbie­rać dorodne złote renety.

Kalina się zatrzy­mała. Dzień był wyjąt­kowo piękny. Jeden z nie­licz­nych sło­necz­nych w ostat­nim tygo­dniu. Lato się skoń­czyło i coraz czę­ściej niebo zasnu­wało się chmu­rami, a na ogród spa­dały strugi desz­czu. Przy­ło­żyła na chwilę jabłko do twa­rzy. Wspa­niale pach­niało, choć było szorst­kie i dużo mniej atrak­cyjne niż te, które ide­al­nie równe i okrą­głe można teraz kupić na targu. Ale to było praw­dziwe, wyho­do­wane bez grama che­mii.

Uwiel­biała ten natu­ralny zapach.

Nagle drgnęła, w kie­szeni roz­dzwo­nił jej się tele­fon. To Dorota. Kalina szybko ode­brała. Mar­twiła się o przy­ja­ciółkę. Dużo w jej życiu teraz się działo. Stra­ciła męża i została sama w wiel­kim pustym domu. Kalina dobrze rozu­miała, jak to jest. Też miała za sobą wiele lat życia w poje­dynkę.

– Cześć, kochana – powie­działa ser­decz­nie. – Co sły­chać?

Po dru­giej stro­nie usły­szała tylko pocią­gnię­cie nosem, a potem cha­rak­te­ry­styczny dźwięk, jaki wydaje czło­wiek, który pła­cze.

– Co się stało? – zapy­tała z rosną­cym nie­po­ko­jem. – Źle się czu­jesz?

– Tak. – Dorota potwier­dziła jej obawy. – Bar­dzo źle i do tego jestem w War­sza­wie.

– O rany! Ale co się dokład­nie stało? Przez tę uro­czy­stą galę pod­sko­czyło ci ciśnie­nie? Zasła­błaś? Ktoś ci coś przy­krego powie­dział? Mia­łaś wypa­dek? – Myśli szybko prze­pły­wały przez głowę Kaliny, nio­sąc coraz gor­sze przy­pusz­cze­nia.

– Nie – odparła Dorota. – Tylko roz­ma­wia­łam z moim synem.

Kalina nie od razu zro­zu­miała.

– Z Kon­stan­tym? Coś się u niego nie­do­brego stało? – zapy­tała zasko­czona.

Jesz­cze wczo­raj widziała go u sie­bie w kuchni w dosko­na­łym sta­nie. Zaja­dał kapu­śniak i żalił się na okrut­nych wykła­dow­ców, któ­rzy wyma­gają od nie­win­nych stu­den­tów, by ci się uczyli. Skan­dal po pro­stu.

– Nie cho­dzi o niego.

– Rozu­miem – powie­działa Kalina. Przy­ja­ciółka musiała mieć na myśli swo­jego pier­wo­rod­nego. Był to młody, ale dość zasad­ni­czy męż­czy­zna, który po śmierci taty prze­jął firmę i opiekę nad rodziną. – Ma jakieś kło­poty?

– Można tak powie­dzieć. – Dorota wytarła nos. To było do niej zupeł­nie nie­po­dobne, takie roz­pa­cza­nie. Zwy­kle trzy­mała się dziel­nie, nawet w obli­czu trud­no­ści. – Obra­ził się na mnie.

– Ale jak to? – zdu­miała się Kalina. – Za co? – Nie umiała sobie wyobra­zić sytu­acji, w któ­rej Dorota uczy­ni­łaby cokol­wiek nie­przy­jem­nego któ­re­mu­kol­wiek ze swo­ich dzieci. Zawsze sta­wiała ich dobro na pierw­szym miej­scu. Ale tym razem coś waż­nego rze­czy­wi­ście musiało się wyda­rzyć. – Pokłó­ci­li­ście się? – zapy­tała.

– Tak – odparła Dorota. – I ni­gdy nie uwie­rzysz z jakiego powodu.

– Będzie mi rze­czy­wi­ście trudno – przy­znała Kalina. – Nic mi, szcze­rze powie­dziaw­szy, nie przy­cho­dzi do głowy. W spra­wach mająt­ko­wych doga­da­li­ście się prze­cież bez pro­blemu, a do życia oso­bi­stego dzieci ni­gdy się nie wtrą­ca­łaś. Zresztą wszystko u nich w jak naj­lep­szym porządku. Chyba że o czymś nie wiem.

– U nich dobrze. – Dorota znów chlip­nęła w słu­chawkę. – To u mnie poja­wiły się kom­pli­ka­cje. I to jakie! – dodała szybko. – Umó­wi­łam się z ledwo co pozna­nym face­tem na randkę i jesz­cze do tego zamó­wi­łam pokój w hotelu. Nie wsia­dłam do pociągu powrot­nego, choć mia­łam kupiony bilet.

Kalina bro­dziła powoli mię­dzy pierw­szymi opa­da­ją­cymi liśćmi. Odło­żyła koszyk na trawę, ale co jakiś czas schy­lała się, pod­no­siła z ziemi jabłko i ostroż­nie wkła­dała do środka. Pró­bo­wała zro­zu­mieć. Nic nie widziała złego w tym, co usły­szała. Gdyby z takimi sło­wami zadzwo­niła do niej synowa czy też inna wolna kobieta, nie doj­rza­łaby tam żad­nej sen­sa­cji.

Każdy czło­wiek, który nie jest w związku, może się umó­wić na randkę, zostać w podróży dzień dłu­żej czy też prze­spać się w hotelu. Ale fakt, Dorota była inna. Nie ist­niało żadne połą­cze­nie pomię­dzy nią a męż­czy­znami, choć prze­cież dom przy­ja­ciółki zawsze pełen był róż­nych face­tów. Kole­gów biz­ne­so­wych męża, jego fir­mo­wych part­ne­rów, zna­jo­mych syna. Dorota zawsze się nimi opie­ko­wała. Goto­wała, pie­kła i sta­wiała im przed nosem cudowne dania. A potem zbie­rała tale­rze i w samot­no­ści myła je w kuchni.

Kalina znała ją zale­d­wie nie­cały rok, bar­dzo się polu­biły i zwie­rzały sobie. Ale ni­gdy nie widziała, by żona Mariu­sza choć raz zacho­wała się w spo­sób, który nosiłby zna­miona flirtu czy kokie­te­rii. Była zawsze zamknięta w sobie. Coś się musiało waż­nego wyda­rzyć w tej War­sza­wie.

– Jesteś teraz kobietą samotną – powie­działa. – Masz prawo na nowo uło­żyć sobie życie. Widzisz, ja też to zro­bi­łam, choć jestem od cie­bie dużo star­sza.

– Ty tak uwa­żasz – odpo­wie­działa Dorota i roz­pła­kała się na dobre. – Mój syn ma na ten temat cał­kiem odmienne zda­nie. Sądzi, że zwa­rio­wa­łam, że to skan­dal. Powie­dział mi, że nie umiem uczcić pamięci jego ojca, nie rozu­miem ich uczuć. Ponoć wytar­łam sobie buty w rodzinną żałobę.

– O rany! – wes­tchnęła z prze­ję­ciem Kalina. – To naprawdę ostro poszło. A prze­cież jesz­cze nic się nie stało.

– Zga­dza się. I teraz wła­śnie nie wiem, co robić. Na następny pociąg zabra­kło już bile­tów. Mogę tylko wró­cić ostat­nim.

– I co wtedy z twoją randką?

– Nic. Prze­pad­nie. – Dorota znów się roz­pła­kała. – Zresztą może to i dobrze. Takie głu­poty mi cho­dzą po gło­wie, że nie uwie­rzysz. Dałam się oma­mić jak byle nasto­latka. Zła­pa­łam się na kilka cie­płych słów. Aż się w gło­wie nie mie­ści. Dobrze, że do cie­bie zadzwo­ni­łam – mówiła dalej. Sły­chać było, że tar­gają nią wiel­kie emo­cje. – Łatwiej mi się będzie uspo­koić. Wrócę do Kra­kowa, poga­dam z dziećmi, wszystko się z powro­tem ułoży.

Kalina poczuła, jak ści­ska jej się serce. Dobrze rozu­miała, co teraz czuje jej przy­ja­ciółka.

Życie kobiety składa się z wielu takich trud­nych decy­zji. W ogóle życie każ­dego czło­wieka. Nie można mieć wszyst­kiego. Czę­sto trzeba wybie­rać, a tro­ska o dobro bli­skich skła­nia nas do tego, by się cze­goś wyrzec, ponieść konieczne poświę­ce­nia. Rozu­miała to. Sama miała za sobą wiele takich decy­zji, kiedy dobro innych posta­wiła ponad swoje, ale żad­nej nie żało­wała.

Nie była jed­nak do końca prze­ko­nana, czy to jest wła­śnie taki przy­pa­dek. Czy poświę­ce­nie Doroty nie okaże się daremne? Mądrość życiowa polega na tym, żeby nie prze­sa­dzić w żadną stronę. Nie być obo­jęt­nym, ego­istycz­nym, sku­pio­nym tylko na sobie. Ale też nie odda­wać nie­po­trzeb­nie całego swo­jego życia tylko dla­tego, że ktoś tak chce. Ma takie lub inne wyobra­że­nie o naszych spra­wach.

– Zostań – powie­działa wie­dziona moc­nym wewnętrz­nym prze­czu­ciem, że to słuszna decy­zja.

– Ależ co ty mówisz?! – zdu­miała się Dorota. – Zawsze byłaś taką tra­dy­cjo­na­listką. Wiesz, że dopiero co stra­ci­łam męża.

– To nie­prawda – powie­działa Kalina z mocą. – Ty już bar­dzo dawno temu stra­ci­łaś męża. Wasze mał­żeń­stwo się roz­pa­dło. Dawno też już odby­łaś swoją żałobę. Trwała wiele lat. Swoje już odcier­pia­łaś, wytę­sk­ni­łaś, wycze­ka­łaś, byłaś sama.

Dorota przez moment nie mogła zna­leźć słów.

– Coś w tym jest – powie­działa wresz­cie. – Drę­czą mnie ogromne wyrzuty sumie­nia, że nie czuję takiego smutku, jak powin­nam. Zamiast tęsk­nić, roz­glą­dam się po świe­cie i mam ochotę zacząć wszystko od nowa. A prze­cież powin­nam czuć coś innego.

– Nie ma takiego prze­pisu, który naka­zuje coś czuć – powie­działa Kalina. – Każdy jest sobą. Ma odmienną histo­rię. Cho­ciaż spró­buj. Życie pro­po­nuje ci wła­śnie coś faj­nego.

– Skąd wiesz? Może to zwy­kły oszust.

– W takim przy­padku uciek­niesz. Nie uma­wiaj się w ustron­nych miej­scach i zaufaj swo­jemu roz­sąd­kowi.

– A mój syn? – zapy­tała Dorota z żalem. – Co się sta­nie, jeśli ni­gdy mi tego nie wyba­czy?

– Jakoś trudno mi w to uwie­rzyć – powie­działa Kalina. – Prze­cież nie popeł­niasz żad­nej zbrodni, a Kaj­tek to miły chło­piec. Chło­pak – popra­wiła się. – Wła­ści­wie to dawno już męż­czy­zna.

– Zga­dza się – przy­znała Dorota. – I chyba nic tak naprawdę o sobie nie wiemy. Mia­łam dziś wra­że­nie, jak­bym roz­ma­wiała z kimś obcym. To okropne.

– Może więc będzie­cie mieli oka­zję serio się poznać? – wes­tchnęła Kalina.

Współ­czuła przy­ja­ciółce. Wie­działa, jakie to przy­kre, kiedy czło­wiek nie może się poro­zu­mieć z wła­snym dziec­kiem. Istotą prze­cież naj­bliż­szą.

– Sporo racji w tym, co mówisz. Jak zawsze zresztą – powie­działa Dorota. – Tyle setek obia­dów zje­dli­śmy razem jako rodzina, a ile razy szcze­rze roz­ma­wia­li­śmy? Tego nie potra­fię powie­dzieć. Chyba ostat­nio jak był mały i miał pro­blemy w szkole. Kiedy to było?

– Dawno – powie­działa Kalina, a nagła tęsk­nota za wła­snym synem szarp­nęła jej ser­cem. Za cza­sami, gdy był malutki i miała go tak bli­sko przy sobie. Trzeba było wtedy jesz­cze wię­cej przy­tu­lać, bawić się i roz­ma­wiać. To tak szybko ode­szło.

– Nie umiem się przed nim otwo­rzyć – mówiła dalej Dorota. – Bli­żej mi do Kon­stan­tego. Ale to długi temat, poga­damy, jak już się zoba­czymy.

– Dobrze. Też muszę koń­czyć – powie­działa Kalina. – Widzę, że Bar­tek zmie­rza w moją stronę.

– A co u niego? Jak idzie z Anią?

– Odpo­wiedź na to pyta­nie nie jest łatwa. – Kalina się uśmiech­nęła. – A wła­ści­wie są dwie skraj­nie sobie prze­ciwne, a jed­nak oby­dwie praw­dziwe. Z jed­nej strony idzie mu fatal­nie. Ania wymyka się z rąk. Sta­now­czo odma­wia bycia pla­nem B i zbywa wszyst­kie jego sta­ra­nia. Z dru­giej strony idzie im fan­ta­stycz­nie, bo to chyba jedyna tak­tyka, która może skło­nić Bartka do sta­ło­ści. Rośnie w nim praw­dziwa miłość.

– Jak upo­luje, to będzie sza­no­wał – przy­znała Dorota. – Cie­kawe, że to wciąż działa, choć mamy dwu­dzie­sty pierw­szy wiek i ponoć wszystko się zmie­niło.

– Ach, ludzie zawsze byli i będą tacy sami. W każ­dym razie poma­gam im, jak umiem. Bar­dzo kibi­cuję, ale czy coś z tego wynik­nie, nie mam poję­cia. Oboje mają nie­zwy­kle mocne tem­pe­ra­menty i żadne nie chce ustą­pić. Powiem ci szcze­rze, tam się tyle dzieje, że sama jestem cie­kawa, co oni jesz­cze wymy­ślą.

Powie­działa to, po czym szybko zakoń­czyła roz­mowę, bo Bar­tek już wcho­dził do ogrodu.

– Dzień dobry, bab­ciu – przy­wi­tał się uprzej­mym tonem. – Może ci pomóc zbie­rać jabłka?

– Oho! – roze­śmiała się Kalina. – Rozu­miem, że w takim razie masz prośbę grub­szej kate­go­rii.

– A cóż to za podej­rze­nia! – obra­ził się. – To już czło­wiek nie może komuś bez­in­te­re­sow­nie jabłek pozbie­rać?

– Ależ oczy­wi­ście, że może. Masz tu koszyk i zasu­waj. Może nawet usmażę jesz­cze dzi­siaj kon­fi­tury, skoro mam takiego super­po­moc­nika. Ostat­nio nie­źle ci szło.

– O! Wie­czór to mam tro­chę zajęty. – Bar­tek wystra­szył się per­spek­tywą sta­nia przy bryt­fan­nie i mie­sza­nia sma­żą­cych się owo­ców. W zeszłym roku został zapę­dzony do tej roboty przy oka­zji nad­mier­nego uro­dzaju śli­wek i do tej pory pamię­tał.

– Co też dzi­siaj robi­cie? – zapy­tała Kalina i wrzu­ciła kolejne jabłka do koszyka.

– Nie mam poję­cia. Szcze­rze powie­dziaw­szy, sam już nie wiem, co mam wymy­ślić, żeby Ania spę­dziła ze mną popo­łu­dnie. Jutro na przy­kład wybie­ram się z nią na skałki. Co za kobieta! – wes­tchnął. – A w stroju do wspi­naczki wygląda wyjąt­kowo, nie­wia­ry­god­nie, obłęd­nie, zaje­bi­ście…

– Nie uży­waj przy mnie tego okrop­nego słowa – prze­rwała mu gwał­tow­nie bab­cia. – Co wy z tym macie? Jest paskudne.

– Jest świetne – powie­dział Bar­tek. – Wyraża wła­ści­wie wszystko, co chcesz powie­dzieć, i to jak krótko. Lubię takie szyb­kie roz­wią­za­nia. Żeby jesz­cze z Anią był jakiś fajny spo­sób.

Kalina tylko się uśmiech­nęła i nic nie powie­działa. Pomy­ślała jed­nak, że gdyby taki szybki i pro­sty spo­sób na Anię się zna­lazł, rów­nie prędko pew­nie ten zwią­zek by się zakoń­czył.

– Chodźmy – zarzą­dziła. – Poczę­stuję cię obia­dem.

– Liczy­łem na to. – Bar­tek się uśmiech­nął. – Czeka mnie ciężka prze­prawa dzi­siaj na tych skał­kach. Głodny nie dam rady.

– Mój bie­daku – powie­działa żar­to­bli­wie, ale on potrak­to­wał jej słowa poważ­nie.

– Żebyś wie­działa, ciężki los – wes­tchnął. – U nas w domu pięk­nie pach­nie, a nie ma co jeść.

– Jak to? – zdzi­wiła się.

– Madzia coś wpraw­dzie pichci na obiad, ale ma jakiś strasz­nie zdrowy prze­pis, bo mówi, że się odchu­dza – dodał ze szczerą zgrozą. – Duszone cuki­nie czy coś podob­nego. A czło­wiek do życia potrze­buje słod­kich nale­śni­ków, gęstych sosów, sma­żo­nego mięsa i innych sma­ko­ły­ków.

– Zanie­po­ko­iłam się – powie­działa bab­cia Kalina. – Jeśli ja was tak nie­zdrowo żywię, to bar­dzo źle.

– Ależ bab­ciu. – Bar­tek poca­ło­wał ją w rękę, a potem skło­nił się zabaw­nie jak aktor po zakoń­cze­niu naj­lep­szej sceny. – Robisz to w spo­sób abso­lut­nie fan­ta­styczny. Tysiące ludzi tak jadło przed nami i żyją.

– No, nie­któ­rzy nie żyją – roze­śmiała się bab­cia.

– Za mało nale­śni­ków dosta­wali – zawtó­ro­wał jej Bar­tek. – Albo może żało­wali sobie sosu cze­ko­la­do­wego.

– Ty mnie nie zaga­duj, tylko lepiej powiedz, dla­czego twoja sio­stra się odchu­dza. Ma jakiś pro­blem, zako­chała się?

– Skąd – zaprze­czył. – Wszystko w porządku. Może zwy­czaj­nie chce być zdrowa? – zakoń­czył nie­opatrz­nie.

– Ty też chcesz być zdrowy – powie­działa bab­cia. – Porzuć więc nadzieję. Dziś na obiad barszcz nie­za­bie­lany i surówka z jabłek i mar­chewki.

– Bez mięsa? – Mina Bartka wyra­żała pełne roz­cza­ro­wa­nie.

– Z pyszną pie­cze­nią. – Kalina się uśmiech­nęła.

– A to super – ucie­szył się. – Na to konto mogę nawet chwilę kon­fi­tury posma­żyć.

Poszli w stronę domu.

Nie zauwa­żyli sto­ją­cej po dru­giej stro­nie płotu Magdy. Była ona zresztą zupeł­nie nie­wi­doczna w gąsz­czu buj­nie roz­ro­śnię­tych krze­wów. Kwi­tły wła­śnie pnące róże, a wielka stara gru­sza obsy­pana była owo­cami.

Magda schy­liła się po jeden z nich i zato­piła zęby w słod­kim miąż­szu.

Bar­tek nie miał racji. A przy­naj­mniej nie do końca. Jasne, że chciała być zdrowa, ale przede wszyst­kim się zako­chała. To dla Antka pra­gnęła być piękna oraz wiotka. Tylko czy to dla niego w ogóle miało jakie­kol­wiek zna­cze­nie?

Nie wie­działa.

Zupeł­nie się nią nie inte­re­so­wał i mija­jące tygo­dnie niczego w tej spra­wie nie zmie­niły. Mało kto zresztą miał z nim praw­dziwy kon­takt. Chło­pak spę­dzał czas głów­nie w pracy.

Magda obie­cy­wała sobie wie­lo­krot­nie, że nie będzie wysta­wać przy ogro­dze­niu ani zer­kać przez okno w stronę domu sąsia­dów. Prze­sta­nie się zasta­na­wiać, co tam się u nich dzieje. Jako dziecko spę­dziła wiele dłu­gich godzin w domu babci Kaliny, ale prze­cież tak naprawdę to nie była jej rodzina. Ni­gdy wcze­śniej się nad tym nie zasta­na­wiała. Wpa­dała tam bez zapo­wie­dzi podob­nie jak jej bra­cia. Jadła posiłki, opo­wia­dała o swo­ich spra­wach i przy­tu­lała się do miłej, ser­decz­nej kobiety, otrzy­mu­jąc czu­łość, któ­rej tak bar­dzo jej bra­ko­wało po śmierci mamy.

Kalina też była samotna, stra­ciła na wiele lat kon­takt z wła­snymi wnu­kami, więc chęt­nie przy­gar­nęła osie­ro­cone dzieci sąsia­dów, ale nie byli prze­cież praw­dziwą rodziną.

Magda zdała sobie z tego sprawę po raz pierw­szy w momen­cie, kiedy do willi pod kasz­ta­nem przy­była Bianka. Praw­dziwa wnuczka to prze­cież zupeł­nie coś innego. I choć bab­cia ni­gdy nie dała jej odczuć, że w ich rela­cjach cokol­wiek się zmie­niło, ona sama odsu­nęła się tro­chę. Tym bar­dziej że z Bianką nie spo­sób było sta­wać do rywa­li­za­cji.

Ta dziew­czyna była naj­lep­sza. Każdy to widział i rozu­miał. Nie tylko dla­tego, że los obda­rzył ją wyjąt­kową urodą, taką słodką, która spra­wiała, że oto­cze­nie ją podzi­wiało, a także zwy­czaj­nie lubiło. Wnuczka Kaliny miała też dobry cha­rak­ter. Była pra­co­wita, skromna, kole­żeń­ska i chętna do pomocy. Magda z góry uznała, że daleko jej do niej. Wolała nawet nie sta­wać zbyt bli­sko, żeby porów­na­nie za bar­dzo nie rzu­cało się w oczy.

Kiedy Bianka przy­była do Kaliny, Magda w jed­nej chwili stra­ciła nie tylko bab­cię oraz dom, który w jakimś stop­niu uwa­żała za swój, nie tylko brata – Michała, który natych­miast poko­chał szcze­rze Biankę i bez­zwłocz­nie się z nią oże­nił, lecz także Antka. Odkąd ten chło­pak poznał swoją sio­strę, też zako­chał się w niej oczy­wi­ście. Takim faj­nym bra­ter­skim uczu­ciem, o które nikt, rzecz jasna, nie mógł mieć do niego żalu. Teraz to z nią naj­czę­ściej roz­ma­wiał, to jej opo­wia­dał o swo­ich spra­wach.

Magda jakby znik­nęła z pola jego widze­nia.

Szybko pod­jęła decy­zję, że nie będzie się narzu­cać i pro­sić o resztki życz­li­wo­ści. Ale to nie było takie łatwe. Przy­zwy­cza­iła się trak­to­wać dom po dru­giej stro­nie płotu jak swój wła­sny. Kochała ogród babci Kaliny i szu­miące dookoła niego stare drzewa, a zwłasz­cza sto­jący tuż przed oknami salonu dorodny kasz­tan. Gdzieś w głębi serca już od dziecka marzyła, że kie­dyś będzie to miej­sce, w któ­rym zamieszka.

To pra­gnie­nie oczy­wi­ście nie miało żad­nych logicz­nych pod­staw, jak to czę­sto z dzie­cię­cymi marze­niami bywa. Teraz powinna doro­snąć, prze­war­to­ścio­wać te stare plany, a następ­nie zacząć się sku­piać na spra­wach real­nych. Taki też miała zamiar.

Mimo tego jed­nak codzien­nie rano budziła się i jesz­cze w piża­mie pod­cho­dziła do okna, by spoj­rzeć w stronę daw­nego pokoju Antka. Już tam nie miesz­kał, teraz znaj­do­wało się w tym miej­scu miesz­ka­nie Bianki oraz jej męża, ale dawny odruch wciąż dzia­łał. Magda cią­gle zer­kała też na ścieżkę, żeby spraw­dzić, czy jego samo­chód już jest wypro­wa­dzony z garażu, czy chło­pak poje­chał do pracy, czy wró­cił.

Przy­glą­dała się też babci, za którą ogrom­nie tęsk­niła. Nie miała już jed­nak odwagi tak po pro­stu wpa­dać, kiedy tylko zechce, i przy­tu­lać się do niej. Wie­działa, że Kalina ma teraz swoje wnuki, do tego dwie synowe pano­szące się po kuchni i wła­sne sprawy. A na doda­tek jesz­cze Bartka, który bez opo­rów w kółko zawra­cał jej głowę. Ona nie umiała. Nie spo­sób prze­cież funk­cjo­no­wać tak przez całe życie. Czas wresz­cie sta­nąć na wła­snych nogach.

To się nie­zwy­kle łatwo mówi, ale o wiele trud­niej w rze­czy­wi­sto­ści to wyko­nać. Magda łapała się czę­sto na tym, że wycho­dzi do ogródka i staje gdzieś w krza­kach, by przez szparę cho­ciaż zer­k­nąć w tamtą zaka­zaną stronę. Sta­rała się z całej siły nie zazdro­ścić Biance aż tak bar­dzo. Nie­ła­two jed­nak jest patrzeć na kogoś, komu los hojną ręką sypie, kiedy samemu ma się puste dło­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij