Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Światło niezwykłych gwiazd - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
31 października 2025
4419 pkt
punktów Virtualo

Światło niezwykłych gwiazd - ebook

W świecie, gdzie codzienność splata się z magią, Światło niezwykłych gwiazd Ryki Aoki opowiada o miłości, stracie i odkrywaniu własnego światła. Każdy drobny cud, każda lśniąca gwiazda przypomina, że nawet w najciemniejszych chwilach można odnaleźć niezwykłe piękno – jeśli tylko spojrzymy uważnie.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68591-64-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Ciiii…

Tak, bolało. To na pewno nie był tylko siniak. Tak, bała się. Gar­dło miała zdarte od krzyku.

Katrina Nguyen ostroż­nie poma­cała pod łóż­kiem.

Dam­skie ciu­chy. Męskie ciu­chy. Pie­nią­dze. Akt uro­dze­nia. Legi­ty­ma­cja ubez­pie­cze­niowa. Szczo­teczka do zębów. Zapa­sowe oku­lary. Zapa­sowa bate­ria. Pod­kład. Estra­diol. Spi­ro­no­lak­ton.

Ple­cak uciecz­kowy przy­go­to­wała sobie za pierw­szym razem, gdy ojciec gro­ził, że ją zabije.

Z początku wyda­wało jej się, że to „na wszelki wypa­dek”, jak szybka, któ­rej się ni­gdy nie tłu­cze.

Ale dzi­siaj wie­czo­rem…

Czemu pozwo­liła, żeby do tego doszło? Czemu nie mogła być taka, jak chcą rodzice?

Część jej jaźni była w panice. _Co ty naro­bi­łaś? Prze­proś. Idź od razu, pukaj do ich drzwi. Powiedz, że to twoja wina, że prze­pra­szasz, że obie­cu­jesz się zmie­nić._

Lecz inna, sil­niej­sza część Katriny była spo­kojna, zimna nawet.

_Musisz ucie­kać. Dzi­siaj. Oddy­chaj, zacho­waj spo­kój, nasłu­chuj._

Zatem nasłu­chi­wała… kro­ków, odde­chów, snu. Słu­chała i słu­chała. W ciem­no­ści usły­szała ostat­nie kaszl­nię­cie matki. Ostat­nie spusz­cze­nie wody przez ojca.

Wresz­cie zapa­dła cisza.

Katrina chwy­ciła się za żebra, potem się pod­nio­sła. Ból był silny, ale do wytrzy­ma­nia. Była w swoim pokoju, za zamknię­tymi na klucz drzwiami. Trzeba tylko być cicho. I spo­koj­nie. Wszystko się uda.

Da radę_._

Przy świe­tle tele­fonu nało­żyła korek­tor wokół oka i na poli­czek. Lepiej nie mie­rzyć się ze świa­tem, mając widoczne siniaki.

Potem zosta­wiła na łóżku kartkę.

Napi­sała na niej, że prze­pra­sza, że żałuje, że się w ogóle uro­dziła, że nie chciała ich roz­gnie­wać i że odtąd będą mieli z nią święty spo­kój. To ostat­nie było prawdą.

Potem jed­nak dopi­sała, że jedzie do San Fran­ci­sco.

Nie było powodu w to nie wie­rzyć; oczy­wi­ście, że jedzie wła­śnie tam. Queery zawsze tam jadą. Ojciec wal­nie pię­ścią w ścianę, rzuci czymś cięż­kim i łatwo się tłu­ką­cym, matka się prze­że­gna, odmówi modli­twę. Za dzień czy dwa zadzwoni do ciotki Clau­dii po dru­giej stro­nie zatoki, żeby odszu­kała jej dur­nego syna i ode­słała go do domu.

Wtedy jed­nak Katrina będzie o sześć­set kilo­me­trów stąd.

Bez­gło­śnie zało­żyła kurtkę. Otwo­rzyła okno. Z zewnątrz dobie­gał hałas poli­cyj­nego śmi­głowca, odgłosy jakiejś rodziny po sąsiedzku. Szum auto­strady, wyjeż­dża­ją­cych ład­nych samo­cho­dów, mniej ład­nych wra­ca­ją­cych do domu. Katrina jed­nak poru­szała się mia­rowo, z gra­cją nie­mal, zbie­ra­jąc wszystko, co potrzebne.

Bilet. Lap­top. Ple­cak uciecz­kowy.

Skrzypce.

Wczoł­gała się na biurko i opa­dła na zie­mię. Adre­na­lina lito­ści­wie stłu­miła ból. Się­gnęła w górę, zasu­nęła okno i zer­k­nęła na tele­fon.

Świet­nie. Jest jesz­cze czas. Naj­szyb­ciej, jak mogła, pokuś­ty­kała, mija­jąc domy sąsia­dów, auto­stradę, auta, poli­cyjny śmi­gło­wiec na nie­bie. Poje­dzie kolejką BART do Oakland i tam gdzieś prze­czeka noc.

A rano wsią­dzie do wiel­kiego bia­łego auto­busu do Los Ange­les.

Ktoś, kto ni­gdy nie jechał wiel­kim, bia­łym, azja­tyc­kim auto­bu­sem, pew­nie ni­gdy nie poje­dzie. Do nich się nie wsiada na dwor­cach kole­jo­wych czy w bazach Grey­ho­unda. Łapie się je pod azja­tyc­kimi cen­trami han­dlo­wymi lub super­mar­ke­tami.

Nie­które są wiet­nam­skie, parę jest kore­ań­skich, więk­szość – chiń­skich. Nie­które jadą do Las Vegas, inne kur­sują do kasyn w Morongo, Pechange, San Manuel. Jesz­cze inny zestaw obsłu­guje sieć azja­tyc­kich osie­dli w całym sta­nie. Chi­na­town w Oakland, Chi­na­town w San Fran­ci­sco, Lit­tle Saigon. Chi­na­town w San Diego.

I oczy­wi­ście cała ich flo­tylla zjeż­dża się do doliny San Gabriel – do Rose­mead, San Gabriel, Mon­te­rey Park i reszty tej azja­tycko-ame­ry­kań­skiej Ziemi Świę­tej.

– Na moje oko dziew­czyna – powie­działa ta kobieta. Nie chciało jej się ści­szać głosu. Nawet jak młoda usły­szy, to co z tego? Mówiły po kan­toń­sku, a wszyst­kie mło­dziaki były albo zame­ry­ka­ni­zo­wane, albo uczyły się man­da­ryń­skiego.

– Żadna dziew­czyna! – zapro­te­sto­wała druga. – Za brzydka na dziew­czynę.

– Ale jest uma­lo­wana!

Zapa­dła cisza.

– Za brzydka na dziew­czynę – zgo­dziły się w końcu.

– Zde­cy­do­wa­nie chło­pak. Szkoda by było takiej dziew­czyny.

– Jesz­cze jak szkoda.

Były mniej wię­cej w wieku jej matki – mogłyby być jej kole­żan­kami. Nie musiała ich rozu­mieć, żeby je zrozu­mieć, tego typu roz­mowy sta­piały się z gad­kami, które sły­szała codzien­nie.

Nie sta­rała się blo­ko­wać ich słów, dawno z tego zre­zy­gno­wała. Oparła się za to głową o szybę i słu­chała… gło­sów kobiet, bucze­nia sil­nika, ryku wyprze­dza­ją­cej cię­ża­rówki. Wsłu­chi­wała się w ból w żebrach, w pul­so­wa­nie dopa­so­wu­jące się ryt­mem do każ­dego zakrętu i każ­dego wyboju na dro­dze. Wszystko to było muzyką.

Ści­snęła w dło­niach skrzypce. Usły­szała melo­dię.

W końcu Katrina Nguyen pozwo­liła sobie zasnąć.

* * *

Shi­zuka Satomi otwo­rzyła oczy. Dwa­dzie­ścia dwie godziny temu była jesz­cze w Tokio.

A teraz?

Jej myśli prze­rwał potworny dźwięk, jakby samo­cho­dowa wycie­raczka tłam­siła skrzypce.

Kto w ogóle jest w sta­nie wydać tak pie­kielny…

Aaa. No tak.

Shi­zuka wyci­szyła oddech i przy­słu­chała się uważ­niej. Oprócz koguta były jesz­cze dwie kury. Gołę­bie, cztery. Kaczka. Sta­ruszka-Azjatka nucąca pen­ta­to­niczną melo­dię ludową. Auto­strada w oddali. I ktoś wła­śnie pod­je­chał mer­ce­de­sem.

Żadne inne miej­sce tak nie brzmiało.

W żół­tym domu miesz­kali Agu­ila­ro­wie. Na rogu – pań­stwo Laus, a obok pań­stwo Lieu.

To jest jej dom w Los Ange­les… a dokład­nie w Mon­te­rey Park.

Jest u sie­bie.

Rozej­rzała się po pokoju. Dzięki Astrid prze­pro­wadzka była już zakoń­czona. Ubra­nia, meble, instru­menty – wszystko cze­kało gotowe. Auto także odbyło podróż z Japo­nii i stało na pod­jeź­dzie na dole.

Jedyna rzecz, którą przy­wio­zła tu oso­bi­ście, leżała na sto­liku noc­nym. Długi, wąski fute­rał na instru­ment. Stary, sfa­ty­go­wany, choć pięk­nie wyko­nany. To, co skry­wał, wyda­wało się nie­mal znie­cier­pli­wione, wołało do niej poza skalą słu­chu.

Jesz­cze nie_,_ pomy­ślała Shi­zuka. Ale nie­długo.

Gdy jesz­cze raz zapiał kogut, wstała i prze­cią­gnęła się. Ide­al­nie wymie­rzyła z tym snem. Mimo zmiany stref cza­so­wych czuła się jak po odświe­ża­ją­cej popo­łu­dnio­wej drzemce. Oczy­wi­ście wie­czo­rem będzie wyczer­pana, ale jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, do tego czasu znaj­dzie tę, któ­rej szuka.

* * *

Kiedy zeszła na dół, Astrid już podała śnia­da­nie – kleik ryżowy, gorącą her­batę, jajko na miękko.

Oraz obraną man­da­rynkę.

– Astrid, nie pro­si­łam o…

– Od pani Agu­ilar – wyja­śniła Astrid. – Całą torbę przy­nio­sła. Nie chce pani jed­nej? Są naprawdę słod­kie.

Shi­zuka zja­dła jajko, grzankę, dopiła her­batę.

– Wolę nie robić mojemu ciału żad­nych nie­spo­dzia­nek, kiedy jest jesz­cze nie­pewne, w któ­rej stre­fie cza­so­wej prze­bywa.

Astrid wzru­szyła ramio­nami.

– Ale pani Agu­ilar mówiła, że zawsze pani sma­ko­wały.

Była wspa­niale słodka, jak zawsze – i soczy­sta, nie­wia­ry­god­nie jak na zimowy owoc. Każda dziel­nica powinna mieć swoją panią Agu­ilar…

– Pani Satomi?

– Co? Och, tro­chę się zamy­śli­łam.

Astrid zmarsz­czyła brwi.

– Pani Satomi, dla­czego pani nie odpocz­nie? To tylko eli­mi­na­cje. Finały są dopiero w przy­szłym tygo­dniu i panna Grohl na pewno się dosta­nie.

Shi­zuka popra­wiła maki­jaż szminką, odro­biną pudru i się­gnęła po oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

– Zresztą, jeśli ona jest naprawdę tą siódmą, to finały jej na nic, prawda?Rozdział II

Sześć razy Shi­zuka Satomi stwo­rzyła wspa­nia­łość. Sześć razy wzięła aspi­ru­ją­cego muzyka, wyszko­liła go, ukształ­to­wała i stwo­rzyła gwiazdę.

Co jesz­cze bar­dziej nie­sa­mo­wite, pod­czas gdy więk­szość nauczy­cieli kul­ty­wo­wała swoje cha­rak­te­ry­styczne brzmie­nie czy styl, ucznio­wie Satomi bywali lodo­waci, destruk­cyjni, ośle­pia­jący, deli­katni, fre­ne­tyczni, osza­ła­mia­jąco zmy­słowi…

Jej suk­ces, jej styl, to, jak bez wysiłku, nie­mal nie­za­wod­nie, wycza­ro­wy­wała z powie­trza geniu­sza za geniu­szem, był nie­wia­ry­godny, wręcz nad­przy­ro­dzony.

Nic zatem dziw­nego, że zaczęto nazy­wać ją Kró­lową Pie­kła.

Jed­nak od ponad dzie­się­ciu lat nie wzięła sobie żad­nego nowego ucznia.

Dla­czego?

Nie­któ­rzy uwa­żali, że padła ofiarą zła­ma­nego serca. Ostat­niego ucznia Satomi, Yifenga Briana Zhenga, widziano z nią tuż przed jego śmier­cią, jak w Annecy śmiali się razem nad gorącą cze­ko­ladą i napo­le­on­kami. Olśnie­wa­jący młody skrzy­pek dzię­ko­wał jej z każ­dej sceny, na któ­rej grał, a w tele­wi­zyj­nym wywia­dzie powie­dział, że dopiero po stu­diach u Shi­zuki Satomi zro­zu­miał, co naprawdę zna­czy miłość.

Może byli kimś wię­cej niż nauczy­cielką i uczniem?

Inni przy­pusz­czali, że powód był bar­dziej przy­ziemny – może po pro­stu się wyco­fała. Kró­lowa Pie­kła wyszko­liła Yifenga Zhenga, a przed nim Kianę Choi, a przed nim Sabrinę Eisen. I tak dalej, i tak dalej.

Nawet gdyby zna­la­zła kogoś nowego, to co jej jesz­cze zostało do osią­gnię­cia?

Jaki­kol­wiek był tego powód, każ­dego roku coraz wię­cej ludzi zakła­dało, że Kró­lowa Pie­kła już nie zamie­rza nikogo kształ­cić.

Debile_._

Shi­zuka Satomi od dzie­się­ciu lat szu­kała. Nasłu­chi­wała, w Lozan­nie, w Sal­zburgu, w Syd­ney, ostat­nio w Tokio. Spraw­dzała kan­dy­data za kan­dy­da­tem.

Nic, nic, _nic._

Nie, żeby się nie sta­rali. Nie, żeby muzycy nie przy­jeż­dżali do niej, nie ofe­ro­wali jej wszyst­kiego, co mają, wszyst­kiego, co mogą sobie wyobra­zić.

Jakby to, co mogą sobie wyobra­zić, to nie było o wiele za mało. Inni wokół, w tym sam Tre­mon Phi­lippe, suge­ro­wali, że jest zbyt wybredna, może wręcz arbi­tralna. Musiała prze­cież przez ostat­nie dzie­sięć lat spo­tkać jakichś muzy­ków, któ­rzy by się nada­wali.

Oczy­wi­ście, że spo­tkała.

Sze­ścioro jej poprzed­nich uczniów było nie­mal nie­prze­rwa­nym cią­giem geniu­szy. Wszystko w nich było, jak trzeba. Nie­mniej, z każ­dym kolej­nym Shi­zuka coraz bar­dziej uświa­da­miała sobie, że coś jest z nimi nie tak. Nie. Że cze­goś im _bra­kuje._ Patrząc, jak wzla­tują i upa­dają, sypią iskrami i wypa­lają się, dosta­wała coraz więk­szej obse­sji na punk­cie muzyki gra­ją­cej tuż poni­żej punktu sły­szal­no­ści, nie­po­ko­jąco zna­jo­mej, a jed­nak cią­gle jej się wymy­ka­ją­cej.

Aż wresz­cie w Tokio ją usły­szała.

Przez zgiełk trzy­na­stu milio­nów ludzi, auto­ma­tów sprze­da­ją­cych rze­czy, budek z rame­nem, kafe­jek inter­ne­to­wych, elek­trycz­nych pocią­gów i kwit­ną­cych wiśni w licz­bie dwu­krot­nie więk­szej niż to wszystko – muzykę dobie­ga­jącą nie z tego mia­sta, lecz daleko zza morza.

I do tego aku­rat z rodzin­nego mia­sta.

* * *

Shi­zuka omi­nęła bar­dzo powol­nego lexusa i przy­śpie­szyła, zjeż­dża­jąc na Hun­ting­ton Drive.

Dolina San Gabriel przy­po­mi­nała Azja­tycko-Ame­ry­kań­ską plan­szę do Mono­poly. Kam­bo­dżań­czycy, Chiń­czycy, Wiet­nam­czycy, Laotań­czycy, wiet­nam­scy Chiń­czycy, paru Kore­ań­czy­ków, nawet tro­chę Japoń­czy­ków – wszy­scy prze­pla­tali się w dziel­ni­cach klasy ludo­wej, Rose­mead, Mon­te­rey Park i El Monte, klasy śred­niej – Tem­ple City, San Gabriel i Alham­bra, aż po naj­droż­sze pola Boar­dwalk i Park Place, czyli San Marino i Arca­dię, gdzie wła­śnie dojeż­dżała Shi­zuka.

Czuła, że oddech jej przy­śpie­sza, gdy mijała Santa Anita Plaza, ocie­ka­jące zło­tem cen­trum han­dlowe, gdzie można było kupić pie­rożki z tru­flo­wym nadzie­niem, latte z Hello Kitty albo warte dwa tysiące dola­rów pudło chiń­skich gniazd jaskół­czych.

Szybko prze­je­chała obok toru wyści­gów kon­nych Santa Anita, miesz­czą­cego modny nocny targ 626, ścią­ga­jący wie­czo­rami wszyst­kich Azja­tów na śmier­dzące tofu, her­batę bąbel­kową, maka­ro­niki z mąki z taro oraz pro­jek­cje mię­dzy­na­ro­do­wego kina nie­za­leż­nego.

Aż wresz­cie dotarła do celu – sali kon­cer­to­wej Xin­hua Pho­enix Hall.

Xin­hua Pho­enix Hall była tym mniej­szym z dwóch budyn­ków zapro­jek­to­wa­nych przez sław­nego chiń­skiego archi­tekta Ana Wei. Po dru­giej stro­nie dzie­dzińca, wciąż opa­ko­wany w budow­lane płachty, mie­ścił się monu­men­talny „Pawi­lon Zło­tej Przy­jaźni” banku inwe­sty­cyj­nego Xin­hua Pho­enix. Miał się otwo­rzyć w przy­szłym roku.

Pomię­dzy nimi stała ogromna fon­tanna w kształ­cie czaj­niczka, z któ­rego nie­usta­jąco leciała woda. Na boku miała wyrzeź­biony i pozło­cony znak 永, ozna­cza­jący Wiecz­ność.

A Shi­zuka chyba od 永 tak nie cze­kała na jakiś występ. Nie wie­działa, skąd to wie, ale _wie­działa._ A kiedy Tre­mon Phi­lippe wspo­mniał o pan­nie Grohl, jesz­cze się w tym utwier­dziła.

W tej chwili miała wra­że­nie, że jest tam fizycz­nie przy­cią­gana – bez­cza­sową muzyką, którą jej poprzedni ucznio­wie, mimo swego geniu­szu, mogli tylko obry­so­wać po kon­tu­rach.

Wzięła głę­boki oddech. Nie ma potrzeby się śpie­szyć. Kró­lowa Pie­kła się nie śpie­szy.

Ostatni raz spraw­dziła maki­jaż i zało­żyła ciemne oku­lary.

Tutaj będzie jej siódma i ostat­nia uczen­nica.

Tutaj będzie jej siódma i ostat­nia dusza.

A potem, co jej jesz­cze pozo­sta­nie do osią­gnię­cia?

_Wszystko._

* * *

Sły­sząc „kon­kurs skrzyp­cowy”, czło­wiek wyobraża sobie ner­wo­wych uczest­ni­ków i scenę. Ale w foyer, w kulu­arach, odbywa się drugi, cał­kiem inny kon­kurs.

Ktoś mówi o podróży do Ber­lina. Ktoś inny przy­wo­łuje szkołę Juil­liard. Tutaj ucznio­wie popi­su­jący się, kto jest kim, nie mają nauczy­cieli. Raczej „są u kogoś”, czę­sto wymie­nia­nego tylko z nazwi­ska, na przy­kład „ona jest u Kor­sa­ko­wej”.

Nie­za­leż­nie od wieku, od tego, czy kon­kurs jest mię­dzy­na­ro­dowy, czy lokalny, przy plot­kach i kawie, naj­roz­ma­it­szych akcen­tach, praw­dzi­wych i wyuczo­nych, każdy chce wie­dzieć:

Kto jest od kogo waż­niej­szy i dla­czego?

* * *

– Widzę, że księż­niczka jak zawsze rzą­dzi.

Lan­don Fung, ze szkoły Fre­iberg Music w Tem­ple City, roz­ma­wiał z Ellen Seidel, doświad­czoną nauczy­cielką skrzy­piec, także z Tem­ple City. Księż­niczka, znana także jako Tamiko Giselle Grohl, sie­działa w rogu i jadła maleńką por­cyjkę sałatki maka­ro­nowo-ziem­nia­cza­nej. Wśród ner­wo­wych gadek wokół wyda­wała się nie­mal non­sza­lancka, sie­dząc tak i prze­glą­da­jąc swoje nuty.

– Powie­działa jej pani?

– Oczy­wi­ście. Ale powie­dzia­łam, że będzie oglą­dać przez sieć.

– Dobrze. No bo dla­czego Shi­zuka Satomi mia­łaby tutaj przy­jeż­dżać?

Na dźwięk tego nazwi­ska odwró­ciło się parę osób.

– Lan­don… ciii…

– Prz… prze­pra­szam. – Lan­don Fung kiw­nął ner­wowo głową.

Oczy­wi­ście, że tu nie przy­je­dzie. To nie­moż­liwe_._

Ellen sta­rała się zatu­szo­wać swoją eks­cy­ta­cję. Tylko że Shi­zuka Satomi – ta Shi­zuka Satomi – wysłała list, oznaj­mia­jąc, że przy­je­dzie na ten dokład­nie kon­kurs oglą­dać Tamiko Grohl – uczen­nicę Ellen Seidel.

Ellen Seidel uczyła od lat. Prze­żyła uczniów roz­piesz­czo­nych, uczniów nie­dba­łych, uczniów bez talentu, uczniów z rodzi­cami z kosz­maru.

A potem przy­szła Tamiko Giselle Grohl.

Tak, trudna z niej była dziew­czyna. Miała ataki zło­ści, zacho­wy­wała się dziw­nie. Ale ćwi­czyła. Obse­syj­nie.

Ellen zer­k­nęła na swoją gwiazdę. Tamiko była gotowa na następny krok w karie­rze. Potrze­bo­wała rosnąć – nikt nie spę­dza całego życia pod jed­nym nauczy­cie­lem. Lecz cokol­wiek się sta­nie, Ellen zawsze będzie jej pierw­szą.

Więk­szość ludzi zakła­dała, że kolej­nym kro­kiem Tamiko będzie kon­ser­wa­to­rium, na przy­kład Kil­bo­urne School, czy może Juil­liard. Ellen zga­dzała się: to logiczne.

Nato­miast Shi­zuka Satomi nie miała nic wspól­nego z logiką.

Ponie­waż ostat­nim uczniem Shi­zuki był Yifeng Zheng. A przed nim Kiana Choi. A przed nią Sabrina Eisen. I tak dalej. To były nazwi­ska, które znał każdy w świe­cie. No, w świe­cie skrzyp­ków. Wszy­scy mieli na kon­cie nagrody. Wszy­scy byli gwiaz­dami.

Gdyby Tamiko dołą­czyła do tego pan­te­onu, życie Ellen, jako jej cenio­nej byłej nauczy­cielki, już nie byłoby takie samo. Towa­rzy­szy­łaby Shi­zuce i Tamiko w Paryżu. We Frank­fur­cie. Na czter­na­sto­eta­po­wym wiel­kim tournée po Azji. Tym­cza­sem w domu już będzie na nią cze­kać kolejka zdol­nych mło­dych stu­den­tów, żąd­nych jej mądro­ści i obiet­nicy wiel­ko­ści.

– Jestem u Seidel – będą mówić.

I wszystko to jest moż­liwe, jeśli Shi­zuka Satomi, choćby nawet przez sieć, obej­rzy Tami…

Nagle, bez ostrze­że­nia, ktoś się zatch­nął.

Dłu­gie czarne włosy. Krwi­sto­czer­wona suk­nia. Bez­cza­sowy uśmiech, jak z obrazu sza­lo­nego arty­sty. I oczy­wi­ście skry­wa­jące oczy ciemne oku­lary.

Shi­zuka Satomi. Kró­lowa Pie­kła.

Gdy się zbli­żała, w sali zapa­dła cisza.

I nic dziw­nego. Ellen sły­szała opo­wie­ści, ale _na to_ nic jej nie przy­go­to­wało. To było coś wię­cej niż tylko moc, ambi­cja, uroda, geniusz nawet. W obec­no­ści legen­dar­nej nauczy­cielki te słowa zatra­cały zna­cze­nie – pochła­niał je nie­ubła­gany, nie­od­party pło­mień.

Naj­bar­dziej jed­nak zdu­mie­wała, wręcz prze­ra­żała, jej kon­cen­tra­cja. U niej nic nie wyda­wało się przy­pad­kowe czy bez­ce­lowe.

Wszystko było odmie­rzone. Wszystko było wyli­czone.

Wszystko było ide­al­nie i wspa­niale skom­po­no­wane_._

I Ellen nagle zdała sobie sprawę, że gdy wszy­scy na nią patrzą, Kró­lowa Pie­kła patrzy na nich. Stu­pro­cen­towo uprzejma, stu­pro­cen­towo nie­przy­stępna, mie­rzy, kwe­stio­nuje i zbywa ich wszyst­kich…

Nagle się zatrzy­mała.

Tamiko stała, dygo­cąc, po raz pierw­szy spusz­cza­jąc wzrok.

„Tamiko” – bła­gała bez­gło­śnie Ellen. – „Nie patrz w pod­łogę. Popatrz na nią”_._

Wtem Shi­zuka Satomi, ta Shi­zuka Satomi, ski­nęła głową, zdjęła ciemne oku­lary i spoj­rzała w oczy Tamiko Giselle Grohl.

Czyli to jest ta Grohl_._ Ładna. Oczy­wi­ście, że tak.

Tre­mon mówił, że jest nad­zwy­czaj zdolna. Oczy­wi­ście, że tak.

Shi­zuka weszła na główną salę i zna­la­zła sobie miej­sce z tyłu. Nawet tutaj czuła, że ludzie na nią patrzą i obga­dują, nic dziw­nego.

Nie­ważne. Wygląd, repu­ta­cja, nawet wykształ­ce­nie, nawet żądza sławy… wszystko to było teraz nie­ważne.

Orga­ni­za­to­rzy wygło­sili stan­dar­dowe zapo­wie­dzi. Jakiś rodzic zapo­mniał przy­nieść table­tek na kaszel. Świa­tła przy­ga­sły.

Dobrze… to zobaczmy, jak ona gra.

* * *

W każ­dym kon­kur­sie po eli­mi­na­cjach foyer wypeł­nia się gada­niną rodzi­ców, nauczy­cieli, muzy­ków. Jest triumf, zała­ma­nie, są kłót­nie, prze­wi­dy­wa­nia, kto przej­dzie do finału. Cza­sem to spek­takl sam w sobie.

Dziś jed­nak roz­mowy zdo­mi­no­wał zupeł­nie inny temat.

Przy­szła Shi­zuka Satomi.

– Myśla­łam, że mieszka w Lozan­nie?

– Ja sły­sza­łem, że ostat­nio w Tokio.

– A ile ona ma w ogóle lat?

– Masz tu mój tele­fon, zrób zdję­cie, jak…

– Razem sobie z nią zro­bimy!

I wtedy się poja­wiła.

Tak jak wcze­śniej, w sali zapa­dła cisza. Tym razem jed­nak nie był to szok. Wszy­scy wie­dzieli, że tu jest, spo­dzie­wali się jej. Więk­szość słusz­nie zakła­dała, że szuka sobie następ­nego ucznia, następ­nej gwiazdy.

Jed­nakże, gdy Shi­zuka ich kolejno wysłu­chi­wała, naj­lepsi skrzyp­ko­wie doliny San Gabriel stwier­dzali, że mię­dzy nutami łamią im się serca, a muzyka roz­pruwa się i psuje. Ci, co myśleli, że się do Kró­lo­wej Pie­kła ode­zwą, nagle czuli się mali i nie­wi­doczni, jakby nie mieli do powie­dze­nia nic istot­nego.

Dwie osoby jed­nak do niej pode­szły.

– Pani Satomi! Dzię­kuję, że przy­szła pani na kon­kurs. Ja… jestem Ellen Seidel. A to jest Tamiko Giselle Grohl.

Shi­zuka zer­k­nęła na jedną i drugą. Czy to był uśmiech?

– P-pani wysłała mi ten list, pamięta pani? – zapy­tała Ellen gło­sem napię­tym z dumy, pra­gnie­nia, prze­ra­że­nia.

– Oczy­wi­ście – odparła w końcu Shi­zuka. – To dla pani uczen­nicy tutaj jestem.

Tamiko Giselle Grohl nie mogła się dłu­żej powstrzy­mać. Miała Kró­lową Pie­kła przed nosem, na wycią­gnię­cie ręki.

– Kiana Choi stu­dio­wała u pani, prawda? – wypa­liła.

– Prawda.

– Kiana to mój wzór… Chcę być dokład­nie taka jak ona!

Shi­zuka Satomi po raz ostatni spoj­rzała na Tamiko Grohl. Była pewna sie­bie i ujmu­jąca, a tech­nikę miała pra­wie nie­ska­zi­telną.

Jakże to pasuje.

Kró­lowa Pie­kła się­gnęła po oku­lary, a potem z nie­zwy­kłym wdzię­kiem prze­chy­liła głowę.

– Nie. Nie chcesz.

Zanim kto­kol­wiek zdą­żył zare­ago­wać, Shi­zuka Satomi odpły­nęła do wyj­ścia i znik­nęła.

* * *

Kiedy otwo­rzyły się drzwi, Astrid obie­rała man­da­rynki.

– Cie­szę się, że pani już wró­ciła! Mam nadzieję, że poszło… – Głos jej się zała­mał. Jedno spoj­rze­nie na panią Satomi powie­działo Astrid wszystko, co potrze­bo­wała wie­dzieć.

– Ja… od razu się zajmę kola­cją.

Pani Satomi zdjęła oku­lary i potarła oczy.

– Astrid, dzi­siaj może tylko tro­chę zupy miso.

– Oczy­wi­ście, pro­szę pani. – Sta­rała się nie oka­zać zanie­po­ko­je­nia. – Może się pani zdrzem­nie?

– Nie… Będę na dzie­dzińcu.

– Tak, pro­szę pani.

Astrid poszła do kuchni i nasta­wiła wodę. Dodała do niej bulion z tuń­czyka, pokro­joną rzod­kiew, wodo­ro­sty, ulu­bione jasne miso pani Satomi, roz­trze­pane jajko i wresz­cie pokro­jony rybny kotlet.

Zupa miso. Pani Satomi pro­siła o nią tylko, kiedy była chora lub wyczer­pana. I nic dziw­nego! Wró­ciła z Tokio do rodzin­nego mia­sta, które kie­dyś opu­ściła na zawsze, tylko dla obiet­nicy siód­mej duszy.

Posta­wiła wszystko na tę kartę, na tę małą Grohl. Taka była pełna nadziei, taka prze­ko­nana. Nie, nie, nie…

Shi­zuka wyszła do ogrodu. Odru­chowo okrą­żyła drzewo hurmy i omi­nęła stary, nie­równy kawa­łek bruku tuż przy sta­wie.

– Tre­mon.

W stawku te same kar­pie szy­bo­wały wśród wod­nych lilii. Za nimi to samo wzgó­rze opa­dało, roz­cią­gał się ten sam bez­kre­sny widok na domy, samo­chody i miej­sca, po któ­rych się nimi jeź­dzi.

– Tre­mon?

Czyli ta mała Grohl chce być jak Kiana Choi. Naprawdę? Skaże się na potę­pie­nie dla cze­goś takiego? Po co być kimś innym? Gdzie wizja? Gdzie geniusz? Jako agentka potę­pie­nia Shi­zuka rozu­miała, że będzie się przez lata bory­kać z mono­to­nią ludz­kich sła­bo­ści. Ale zawsze musiało być coś wię­cej.

– Tre­mon! Gdzie jesteś?!

– Shi­zuko, nie trzeba krzy­czeć. Jestem tutaj.

Sapa­nie. Ele­ganc­kie lakierki. Czła­pa­nie, które znała aż za dobrze.

Nie­któ­rym ludziom Tre­mon Phi­lippe mógł wyda­wać się maje­sta­tyczny i dys­tyn­go­wany. Shi­zuka jed­nak zawsze miała swego pie­kiel­nego pośred­nika za wyjąt­kowo dobrze ubraną ropu­chę.

– Co to miało być? To ja lecia­łam za ocean, żeby usły­szeć coś takiego? Mówi­łeś mi, że jest wyjąt­kowa!

Shi­zuka powstrzy­mała się. To nie do końca jego wina. Ona też się pomy­liła. Poza tym z Tre­mo­nem trzeba było uwa­żać. Na nią mówiono Kró­lowa Pie­kła, ale on był demo­nem, praw­dzi­wym demo­nem.

– Prze­pra­szam, Tre­mon. Wycho­dzi ze mnie fru­stra­cja. To był długi i roz­cza­ro­wu­jący dzień.

– Oczy­wi­ście, Shi­zuko. Nic się nie stało. Ale nie rozu­miem. Nie powin­ni­śmy wła­ści­wie świę­to­wać? W końcu ta młoda Grohl jest piękna, zdolna i wygłod­niała.

– Mówi­łam. Na ten czas to za mało.

– Czas? Czasu to ty wła­śnie masz mało.

– Myślisz, że nie wiem? – Shi­zuka pode­szła do stawku. Wpa­trzyła się w bez­gło­śnie pły­wa­jące w ciem­no­ści kar­pie.

– Czemu ty sama to sobie utrud­niasz? To pro­sta mate­ma­tyka. Sześć plus jeden równa się wol­ność.

– I ten jeden jest tu gdzieś bli­sko. Cały czas go czuję.

– Gdzie? Tu, w dole? – Tre­mon mach­nął ręką w stronę świa­teł Mon­te­rey Park. – I co robi? Pod­jada pie­rożki? Kaczkę smaży? Naprawdę, moja droga, ty myślisz?

– A jeśli ci powiem, że pie­kło dosta­nie kogoś szcze­gól­nego i będzie mnie długo pamię­tać?

– Spo­dzie­wasz się, że uwie­rzę, że ryzy­ku­jesz swoje ist­nie­nie z dobroci dla pie­kła?

– Oczy­wi­ście, że nie. Ale na siódmą duszę będzie warto pocze­kać. Nam obojgu.

– Dobrze, Shi­zuko – powie­dział w końcu Tre­mon. – Na razie ci ule­gnę, tylko dla­tego, że poprzed­nie twoje dusze były tak dobrze przy­jęte. Ale pamię­taj: dosta­łaś sie­dem razy po sie­dem lat na dostar­cze­nie sied­miu dusz. Z tych lat czter­dzie­ści osiem wła­śnie minęło. Jeśli nie wyzwo­lisz się przez kolejny rok, pie­kło nie będzie musiało cię pamię­tać, bo ty tam będziesz, przez każdy szcze­gólny dzień, każdą szcze­gólną chwilę, całą wiecz­ność.

Z tymi słowy Tre­mon Phi­lippe znik­nął.

* * *

Katrina spraw­dziła tele­fon. Świet­nie, jest zasięg. Szybko wysłała Eva­nowi kolejną wia­do­mość. Szcze­gó­łów nie miała jesz­cze roz­pra­co­wa­nych, ale zatrzyma się na tro­chę u Evana, znaj­dzie jakąś pracę i zacznie robić kolejne muzyczne wideo.

A potem? Coś się wymy­śli.

Skrzy­wiła się, gdy auto­bus zmie­nił pas. Ści­snęła skrzypce i w końcu odpły­nęła z powro­tem w sen.

* * *

Następne prze­bu­dze­nie nastą­piło, kiedy auto­bus już ter­ko­tał po Rose­mean Boule­vard i wjeż­dżał na par­king pod Shun Fatem, gigan­tycz­nym chiń­skim hur­to­wym dys­kon­tem i cen­trum zaopa­trze­nia restau­ra­cji. Ludzie już cze­kali na zewnątrz na swo­ich krew­nych.

Katrina usi­ło­wała się dobu­dzić, wysia­da­jąc i cze­ka­jąc na chod­niku na bagaż. Dwie stare kobiety przy­pa­try­wały się jej i szep­tały. Jedna poka­zała na jej twarz.

Dotknęła twa­rzy, potem spoj­rzała na rękaw. Cho­lera_._ Pod­kład się starł, kiedy spała. Co zna­czyło, że zoba­czyły siniaki. Pod­bite oko…

One były obce, ich spoj­rze­nia nie mogły nic jej zro­bić. Ich wzrok, ich opi­nia były niczym wobec tego, przez co prze­szła. Powie­działa sobie, że to nie powinno boleć. Że to jest nic.

A nic prze­cież nie boli.Rozdział III

Lan Tran uwiel­biała swo­jego donuta. Swo­jego olbrzy­miego donuta z betonu i gipsu.

W cza­sach Eisen­ho­wera w Los Ange­les było ich pełno, teraz zostało tylko kilka. Były Kin­dle’s Do-nuts, Dale’s Donuts i oczy­wi­ście Randy’s Donuts. Na Gar­de­nie był Donut King II. Na La Puente – samo­cho­dowa Donut Hole.

A tutaj, nad El Monte, góro­wał Star­r­gate Donut.

Donut Lan ozna­czał przy­szłość. Ozna­czał rodzinę.

Wśród noc­nej ciszy buczał pra­wie jak gwiezdny sta­tek. Bliź­nięta, Win­dee i Edwin, sta­cjo­no­wali od przodu, nawi­gu­jąc po kar­to­nach z donu­tami. Zapeł­niali je galak­ty­kami słod­kich, kolo­ro­wych donu­tów z kre­mem cytry­no­wym, z jabł­kami, z podwójną cze­ko­ladą, bostoń­skimi kre­mów­kami, graj­car­kami. Z tyłu Shir­ley i cio­cia Flo­re­sta zaj­mo­wały się pro­duk­cją, a Mar­kus, na dole, zajęty był pla­no­wa­niem kolej­nej eks­pan­sji.

– Dzień dobry, pani kapi­tan! – Bliź­niaki zasa­lu­to­wały.

Lan odpo­wie­działa salu­tem.

– Kon­ty­nu­ować – roz­ka­zała z uśmie­chem zado­wo­le­nia.

Z zaple­cza wychy­nęła Shir­ley z tacą ekle­rów cze­ko­la­do­wych.

– Mamo, repli­ka­tory dzia­łają w gra­ni­cach tole­ran­cji.

– Dzię­kuję, Shir­ley. Ale przy kolej­nej par­tii użyj o trzy­dzie­ści pro­cent mniej cie­pła reszt­ko­wego. Nie będziemy już mieli wielu klien­tów, więc nie muszą być gorące, a oszczę­dzimy ener­gię.

– Dobrze, mamo.

Lan Tran patrzyła na widok za oknem. Gwiazdy zapra­szały – jak zawsze.

Nie trzeba znać się na rakie­tach, żeby robić donuty. Co nie zna­czy, że to się nie przy­daje.

Na ścia­nie wciąż wisiało zdję­cie pań­stwa Tha­ma­vu­on­gów. Kupili Star­r­gate w roku 1979. Nazy­wał się wów­czas El Monte Donuts. Sprze­da­wali kla­syczne donuty w stylu ame­ry­kań­skim, sma­żone czule i rado­śnie. A w latach 80. nastała moda na gry wideo, więc zain­sta­lo­wali u sie­bie parę takich auto­ma­tów.

El Monte Donuts zaczęło sły­nąć nie tylko z mini­pącz­ków z jabł­kiem, ale i z _Pac-Mana, Aste­ro­ids_ oraz _Defen­dera._ Cho­ciaż zde­cy­do­wa­nie naj­więk­szą popu­lar­no­ścią cie­szyła się gra _Star­gate._ Zawzięci gra­cze całymi godzi­nami, moneta za monetą, rato­wali ludzi przed inwa­zją obcych, która ni­gdy, przeni­gdy nie usta­wała. W końcu Tha­ma­vu­on­go­wie posta­no­wili już nie wynaj­mo­wać, ale kupić, naj­pierw jeden, potem dwa, wresz­cie trzy auto­maty ze _Star­gate’em._ A ponie­waż utrzy­my­wali je w dobrym sta­nie, wszy­scy zaczęli ich cukier­nię nazy­wać nie­ofi­cjal­nie Star­gate Donuts.

Wresz­cie pan Tha­ma­vu­ong ofi­cjal­nie zmie­nił nazwę na Star­r­gate Donut (przez dwa „r”, żeby unik­nąć pro­ble­mów praw­nych). Szał na gry wideo minął, ale nazwa się z nimi zro­sła i została, kiedy Tha­ma­vu­ongowie zaczęli wybie­rać się na eme­ry­turę.

Uświa­do­mili sobie wtedy, że wło­żyli w swoją cukier­nię tyle miło­ści, że zapo­mnieli mieć dzieci, które by ją po nich prze­jęły. Deve­lo­pe­rzy zaczęli się roz­py­ty­wać. Nie­któ­rzy nawet pro­po­no­wali godziwą cenę. Lecz pan Tha­ma­vu­ong tylko patrzył na swego wiel­kiego donuta i pła­kał. On był całym ich życiem.

Nagle pew­nego wie­czoru dostali maila od kobiety nazy­wa­ją­cej się Lan Tran. Napi­sała, że chce kupić Star­r­gate Donut _wła­śnie ze względu_ na jego kształt.

Sprze­daż odbyła się pra­wie natych­miast. Bez nego­cja­cji – podali cenę, ta kobieta na nią przy­stała. Jesz­cze lepiej – obie­cała, że Star­r­gate Donut dalej będzie sprze­da­wać donuty i świe­cić w nocy jak latar­nia mor­ska.

Przez trzy tygo­dnie Tha­ma­vu­on­go­wie uczyli Lan i jej rodzinę funk­cjo­no­wa­nia cukierni i pod­sta­wo­wej obsługi wszyst­kich sprzę­tów. Potem oddali jej swą dro­go­cenną książkę z prze­pi­sami, klu­cze i wyje­chali, z baga­żem peł­nym miłych wspo­mnień i twar­dej ame­ry­kań­skiej waluty, do Laosu, do swego uko­cha­nego Wien­tianu.

Kiedy wyje­chali, Lan scho­wała książkę z prze­pi­sami. Zamiast sma­żyć, kazała swo­jej zało­dze cyfrowo zeska­no­wać i zapi­sać dwa­dzie­ścia donu­tów z każ­dego rodzaju, który przy­rzą­dzali Tha­ma­vu­on­go­wie. Te wzor­cowe donuty będą odtąd szybko i nie­mal ide­al­nie powie­lane przez okrę­towe repli­ka­tory. Wynik? Kru­che będą zawsze piękne i kolo­rowe. Droż­dżowe – nie­odmien­nie złote i mięk­kie. Żad­nych nie­spo­dzia­nek, żad­nych zmar­twień.

Załoga może z cza­sem nauczy się robić je tak, jak Tha­ma­vu­on­go­wie, ale na razie Lan zale­żało tylko na ich bez­pie­czeń­stwie oraz misji.

Donuty bowiem nie były jedyną przy­czyną, dla któ­rej Lan Tran i jej załoga zna­la­zły się na tej pla­ne­cie.

Minęła kuch­nię i otwo­rzyła drzwi, które kie­dyś pro­wa­dziły do schowka na środki czy­sto­ści. Ale w środku, zamiast mopów i wia­der, znaj­do­wała się nowiutka, lśniąca winda pro­wa­dząca do świeżo dobu­do­wa­nej pod­ziem­nej kon­dy­gna­cji, która mie­ściła teraz cen­trum ste­ro­wa­nia, labo­ra­to­rium badaw­cze, izbę cho­rych i pomiesz­cze­nia miesz­kalne, a także han­gar dla ich gwiezd­nego statku.

Tutaj, w Star­r­gate Donut, Lan i jej rodzina mogli bez­piecz­nie prze­cze­kać upa­dek Impe­rium Galak­tycz­nego, kon­ty­nu­ować pracę i żyć nie­nę­kani przez nikogo, o ile – jak pod­kre­ślał pan Tha­ma­vu­ong – poli­cjanci będą u nich dosta­wać donuty za darmo.

– Pani kapi­tan. – Mar­kus Tran zasa­lu­to­wał, kiedy weszła do labo­ra­to­rium.

– Panie porucz­niku, jak się udają mody­fi­ka­cje?

– Donut jest mniej­szy od ide­al­nego, ale to nie jest coś, czemu nie dałoby się zara­dzić. Pro­szę zauwa­żyć moje mody­fi­ka­cje. Za pani zgodą natych­miast wdrożę je do pro­duk­cji.

Lan spoj­rzała na plany i kiw­nęła głową. Na nie­złego inży­niera wyrósł jej syn. Prawda?

– A ener­gia?

– Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami przy­go­to­wa­nie tego pod­ziem­nego ośrodka zużyło ponad sześć­dzie­siąt dwa pro­cent naszych zaso­bów. Zanim wrócą do nor­mal­nego poziomu, miną co naj­mniej trzy mie­siące, ale nie powinno to wpły­wać na naszą codzienną pro­duk­cję. Jest jed­nak poważ­niej­szy pro­blem.

– Gwiezdna brama?

– Tak, pani kapi­tan. Nawet przy stu pro­cen­tach główny reak­tor naszego statku będzie bar­dzo nie­wy­star­cza­jący. Musimy zna­leźć zewnętrzne źró­dło ener­gii, ale pro­duk­cja całej tej cywi­li­za­cji jest za mała o parę rzę­dów wiel­ko­ści.

Żadna nie­spo­dzianka. W końcu ta pla­neta nie opa­no­wała nawet fuzji, a co dopiero punk­to­wych oso­bli­wo­ści czy anty­ma­te­rii.

– Pra­co­wa­łam już nad roz­wią­za­niem – odparła Lan. – Na razie kon­ty­nuuj fabry­ka­cję i próby na małej mocy. Możesz też wyko­rzy­stać dzie­sięć pro­cent mocy statku, kiedy repli­ka­tor nie jest w uży­ciu. Masz te dzie­sięć pro­cent.

– Tak jest. Mam.

– To wszystko.

* * *

– Widzia­łaś? Powie­dział „mamo”.

– No nie, powie­dział „mam”.

– „Mamo” powie­dział!

Bliź­nięta pobie­gły ku niej, a za nimi zasu­nęły się drzwi windy.

– Edwin! Win­dee! Co mówi­łam o bie­ga­niu po kory­ta­rzach? Wasz brat regu­luje pole war­powe. Czemu nie jeste­ście na sta­no­wi­skach?

– Prze­pra­szamy! – odparli uni­sono.

– No dobra, jedno z dru­gim, to o co cho­dzi?

– Chcie­li­śmy zapy­tać… – zaczął Edwin.

– Teraz, jak już nie jeste­śmy w statku, to mamy do cie­bie mówić „mamo” czy „pani kapi­tan”? Ja chcę mówić „pani kapi­tan” – powie­działa Win­dee, salu­tu­jąc.

Lan odpo­wie­działa salu­tem, usi­łu­jąc się nie uśmiech­nąć.

– Bar­dzo dobrze, pani pod­po­rucz­nik.

– Ale cza­sem możemy mówić „mamo”? – Edwin objął ją w talii i mocno ści­snął.

– Oj, Edwin… Można prze­cież mówić do kogoś na parę spo­so­bów. Liczy się, że jeste­śmy razem, w bez­piecz­nym miej­scu. A to zna­czy, że nie ma bie­ga­nia po kory­ta­rzach. Nie chcemy, żeby ktoś zro­bił sobie krzywdę, tak?

– Dobrze, mamo.

– Tak jest, pani kapi­tan!

– Świet­nie. To wra­caj­cie za ladę, jedno z dru­gim. Nie macie nic do roboty?

Lan patrzyła, jak pędzą na swoje sta­no­wi­ska. Poki­wała z uśmie­chem głową. Rodzina. Dla rodziny pole­cia­łaby na drugi koniec wszech­świata.

Wła­ści­wie to już to zro­biła.

* * *

Na ile Astrid zdo­łała usta­lić, dom sąsia­du­jący z domem pani Satomi nale­żał kie­dyś do rodziny japoń­skiej, potem mek­sy­kań­skiej, teraz chiń­skiej.

Mimo to cała ta dziel­nica koja­rzyła jej się przede wszyst­kim z dzie­ciń­stwem w Szwaj­ca­rii, z bab­cią pochy­loną nad mar­chew­kami, grosz­kiem i szpa­ra­gami. Obo­jętne bowiem, co stało na pod­jeź­dzie, czy volks­wa­gen, toyota, che­vro­let czy mer­ce­des, każda rodzina tutaj miała i bab­cię, i warzywa w ogródku.

Astrid przy­je­chała mie­siąc przed panią Satomi, żeby przy­go­to­wać dom. Na szczę­ście pani Satomi nie zwol­niła ogrod­nika, więc hurma w ogro­dzie była zdrowa, a staw z ryb­kami czy­sty.

Jed­nak ogród pani Satomi był potwor­nie nie­wy­ko­rzy­stany. Astrid, choć żadna z niej bab­cia, obsa­dzi go warzy­wami. Będzie rzepa. Mar­chewka. Może i cuki­nia. Bakła­żany. Jeśli teraz zacznie, wyro­sną na przy­szły rok.

Choć w sumie, czy za rok ona i pani Satomi na­dal tutaj będą?

Jej zamy­śle­nie prze­rwało puka­nie do drzwi. Na ganku leżała torebka zie­lo­nej fasolki szpa­ra­go­wej i dwie bal­samki ogór­ko­wate. Astrid poma­chała star­szej pani z sąsiedz­twa, która skło­niła się i odma­chała.

Przyj­rzała się darom. Z fasolką wie­działa, co zro­bić, ale bal­samka?

Bab­cia Stra­fel­das we Fry­burgu ni­gdy nie upra­wiała bal­samki ogór­ko­wa­tej.

* * *

Los Ange­les przez cały rok ma błę­kitne niebo, góry, plażę, dwa­dzie­ścia sie­dem stopni i palmy. Ale praw­dzi­wym rajem staje się w te rzad­kie dni, kiedy ruch jest mały, żad­nych wypad­ków, żad­nych spo­wol­nień, po pro­stu kilo­metr za kilo­metrem czy­stej, gład­kiej drogi, na któ­rej wybie­rasz sobie pas, który chcesz.

Jed­nak Shi­zuka nie jechała autem w jeden z takich dni.

Tuż przed skrzy­żo­wa­niem z 605 z cię­ża­rówki spadł mate­rac. Rzeka samo­cho­dów szar­pała jej wnętrz­no­ściami, sta­jąc i rusza­jąc, przy­śpie­sza­jąc i zwal­nia­jąc.

Co naj­gor­sze, Kró­lo­wej Pie­kła chciało się sikać.

Pobo­cza sieci auto­strad w L.A. nie bez powodu zaśmie­cają butelki z moczem. Cała niecka mia­sta jest pełna stref bez toa­let, gdzie ni­gdy nie było publicz­nych sza­le­tów.

Ale nie każdy może się wysi­kać do pla­sti­ko­wej butelki.

Dobrze, że cho­ciaż przy naj­bliż­szym zjeź­dzie jest McDo­nald. Na razie Shi­zuka spró­bo­wała się sku­pić na kwe­stiach, w któ­rych ciśnie­nie było więk­sze.

Ciśnie­nie. No, Satomi, dobór słów pierw­sza klasa_._

W każ­dym razie siódmy. Siódmy uczeń.

Po Arca­dii Shi­zuka dostała od Ellen Seidel drugi list, z bła­ga­niami, żeby jesz­cze razy wysłu­chała Tamiko Giselle Grohl na fina­łach. Tre­mon Phi­lippe także ją kolejny raz odwie­dził, bez sensu przy­po­mi­na­jąc jej, że artystkę o talen­cie Tamiko da się przy­go­to­wać do kon­kur­sów na świa­to­wym pozio­mie w dwa mie­siące, jeśli nie szyb­ciej.

Nawet Astrid wyra­ziła obawy. Wspo­mniała, jak długo pani Satomi już szuka, jaka wyczer­pana jest, kiedy prosi o zupę miso, i czy panna Grohl, nawet jeśli nie jest ide­alna, aby nie wystar­czy?

Po wypeł­nie­niu umowy pani Satomi będzie prze­cież miała tyle czasu, ile tylko zechce?

Shi­zuka ziew­nęła. Pra­wie już nie czuła zmiany stref cza­so­wych. Ale coś tam jesz­cze zostało.

Tylko czy nawet w pełni wypo­częta byłaby w sta­nie prze­mó­wić do roz­sądku demo­nowi Tre­mo­nowi?

Panna Grohl była chętna i gotowa. Mówiła, że chce być jak Kiana Choi. I grała też jak ona. Każda zagrana przez nią nuta była hoł­dem, przy­sięgą, obiet­nicą, że odda wszystko za szansę na uzna­nie, na sławę.

I jesz­cze ta Astrid. Wie­działa, jak się o nią zamar­twia. Sześć razy Shi­zuka wyło­wiła sobie wspa­niałe talenty, każdy z jakąś skazą, i zabrała im dusze, za klą­twę i parę kłamstw. Co jej szko­dzi zro­bić to jesz­cze raz?

Co ma Shi­zuka zro­bić, żeby zro­zu­mieli?

Nie da się. Po pro­stu się nie da.

Sama nie była pewna, czy rozu­mie, kim jest ta siódma, czym ta siódma jest. I tak nie mogła dopu­ścić, aby ją omi­nęła.

Siódmy. Siódma_._ Gdzie się ukrywa? Wyczu­wała go, pra­wie sły­szała.

Nagle Shi­zuka wpa­dła w panikę.

Zamy­śliła się tak bar­dzo, że McDo­nalda i jego toa­letę zosta­wiła o parę zjaz­dów za sobą. Gwał­tow­nie wyprze­dziła pikapa i lexusa, popę­dziła pobo­czem do kolej­nego zjazdu i zje­chała, dając jagu­arowi w pal­nik. Despe­racko, gorącz­kowo wypa­try­wała jakie­goś przy­bytku z toa­letą. Przed nią jed­nak cią­gnęły się jedna za drugą ulice pełne domów.

Szlag z tymi przed­mie­ściami!

Wtem, pogrą­ża­jąc się w wez­bra­nej roz­pa­czy, zoba­czyła to. Zza drzew wyzie­rał Wielki Donut.

No jasne!

Pamię­tała go z dzie­ciń­stwa. Ni­gdy tak naprawdę nie była w środku – w kwe­stii śmie­cio­wego jedze­nia rodzice byli bar­dzo rygo­ry­styczni.

Teraz była jed­nak doro­sła i nikt jej nie mógł powstrzy­mać. Popę­dziła pro­sto do Star­r­gate Donut, zaha­mo­wała z piskiem i pobie­gła do środka. Tam ruszyła wprost do drzwi toa­lety.

Tylko że tych drzwi nie było.

Wtedy przy­po­mniała sobie coś strasz­nego.

To nie Japo­nia. To jest El Monte.

Shi­zuka widziała, że cukier­nie w L.A. potra­fią nie wpusz­czać dzieci. Albo na przy­kład bia­łych męż­czyzn w gar­ni­tu­rach. I nikt w nich ni­gdy nie korzy­stał z toa­lety, chyba że pra­cow­nicy albo poli­cja…

Poza tym wszy­scy się na nią gapili.

Shi­zuka, przy muzy­kach czy nie, wciąż nosiła się jak Kró­lowa Pie­kła. Nie­któ­rzy klienci odwró­cili wzrok, inni zro­bili prze­ra­żone miny. Star­sza kobieta się prze­że­gnała.

Nie, nie, _nie_!

Co teraz? Może znaj­dzie jakąś sta­cję ben­zy­nową. Może super­mar­ket. A może drzewko.

W końcu zapi­sała swą duszę pie­kłu – prze­cież musiała przejść w życiu przez gor­sze rze­czy.

A prze­szła?

Gdy już porzu­ciła wszelką nadzieję, za ladą poja­wiła się sprze­daw­czyni.

– Tak?

Shi­zuka zdjęła ciemne oku­lary i skło­niła głowę.

– Pro­szę pani, ja wiem, że wasza toa­leta nie jest dla gości, ale czy mogła­bym sko­rzy­stać? Bar­dzo pro­szę – powie­działa naj­grzecz­niej, jak umiała.

– Pro­szę pójść na tył.

Shi­zuka z nie­do­wie­rza­niem unio­sła wzrok i spoj­rzała w oczy chyba naj­ład­niej­szej Babki z Cukierni w Los Ange­les na świe­cie.

– Shir­ley, zapro­wadź panią.

– Ale, mamo…

– Pokaż, gdzie jest łazienka – stwier­dziła łagod­nie, choć sta­now­czo Babka z Cukierni. – Pro­szę iść za nią.

Babka z Cukierni się Shi­zuce spodo­bała. Naprawdę bar­dzo się spodo­bała.

Dziew­czyna imie­niem Shir­ley popro­wa­dziła ją kory­ta­rzem, który cią­gnął się nieco dalej, niż się spo­dzie­wała.

A odgłosy wokół niego nie paso­wały do kuchni. Zamiast auto­ma­tycz­nych fry­tow­nic, gastro­no­micz­nych mik­se­rów i spo­ra­dycz­nych cyk­nięć ter­mo­sta­tów pie­kar­ni­ków, powie­trze ożyło deli­kat­nymi szme­rami, bucze­niem, czy­sto sinu­so­idal­nymi tonami, regu­lar­nymi ćwierk­nię­ciami. I te dźwięki docho­dziły zewsząd – także z dołu i z góry.

Shi­zuka nie zamie­rzała o tym wspo­mi­nać – była ostat­nią osobą, która wtyka nos w czy­jeś sprawy.

– Dzię­kuję. Wiem, że nor­mal­nie nie pozwa­la­cie…

Nagle zamarła, bo jej jaźń prze­szyła deli­katna, choć jed­no­cze­śnie prze­po­tężna, muzyka. Nie, nie­zu­peł­nie muzyka i nie tylko powie­trze. Coś głę­bo­kiego, rezo­nu­ją­cego, har­mo­nij­nego, jakby harfa eol­ska, na którą nacią­gnięto struny samej cza­so­prze­strzeni.

– Piękne…

– Słu­cham?

– Co to za dźwięk?

– Eee… to pew­nie mój brat – odparła zbyt szybko dziew­czyna. – Gra w coś na kom­pu­te­rze.

Kła­mała, oczy­wi­ście. To nie była żadna gra kom­pu­te­rowa.

Ale też nie czas, by się dopy­ty­wać. Nie z peł­nym pęche­rzem.

Została dopro­wa­dzona pod drzwi z odręcz­nie napi­saną kartką TYLKO DLA PER­SO­NELU. Za nimi była naj­czyst­sza łazienka, na jaką może liczyć kobieta.

Wresz­cie Shi­zuka mogła się wysi­kać. Zanu­ciła _Odę do rado­ści_ Beetho­vena. Podzię­ko­wała przod­kom; podzię­ko­wała bogom. Mogłaby tu i teraz oddać swą duszę Jezu­sowi, jakby nie była już zakle­pana.

Kiedy skoń­czyła, usły­szała kroki i stłu­mioną roz­mowę. Prze­piękny dźwięk ścichł, a potem cał­kiem znik­nął.

Byłoby świet­nie dowie­dzieć się, co to takiego, ale już wystar­cza­jąco się im narzu­cała. Odświe­żyła się, oddała klucz i usta­wiła się w kolejce. Nie wypa­dało tak po pro­stu wyjść.

A poza tym… świeże donuty?

Wylą­do­wała za grupką chło­pa­ków. Jeden zamó­wił naj­więk­szego donuta, jakiego w życiu widziała.

– Co to jest?

– To… Donut Ala­ska – ner­wowo odrzekł chło­pa­czek.

– Donut Ala­ska?

– W Kin­dlu jest donut Texas, ale… – Wyja­śnia­jąc, usi­ło­wał się na nią nie gapić.

– Ale ten jest więk­szy – dokoń­czyła za niego Shi­zuka.

– Jak powie­działa tamta laska. – Któ­ryś z pozo­sta­łych zachi­cho­tał.

– Pozaz­dro­ścić jej – pozwo­liła sobie rzu­cić Shi­zuka.

Chłopcy odwró­cili wzrok onie­śmie­leni, za mło­dzi na ciętą ripo­stę.

I nagle Shi­zuka po raz drugi zna­la­zła się przed Babką z Cukierni.

– W czym mogę pomóc?

– Popro­szę donuta Ala­ska i małą kawę.

Oczy Babki z Cukierni. Były ciemne, nie­mal za ciemne na ten świat. A mimo to jakimś cudem sko­ja­rzyły się Shi­zuce ze sta­rym panem Grossmüllerem, który prze­żył Ber­gen-Bel­sen i poświę­cił resztę życia gra­niu Händla.

Babka z Cukierni posta­wiła na tacy kawę z donu­tem Shi­zuki.

– Pro­szę bar­dzo.

– A ja bar­dzo, bar­dzo dzię­kuję – odparła Shi­zuka, sta­jąc na bacz­ność. W końcu ta kobieta ura­to­wała jej życie.

Babka z Cukierni uśmiech­nęła się.

I Shi­zuka poczuła, że wpada w otchłań gwiazd.

Jakimś spo­so­bem udało jej się donieść tacę do wol­nego sto­lika. Musiała oczy­ścić myśli. Nie ma czasu na zauro­cze­nie. Jest już luty. Ma ucznia do zna­le­zie­nia, demona do nakar­mie­nia, duszę do ura­to­wa­nia.

Po czym wgry­zła się w mięk­kiego, lep­kiego donuta Ala­ska.

* * *

_Była w dru­giej kla­sie i pani Jen­ni­son przy­nio­sła na lek­cję donuty. Mówiła coś o Ame­ry­ka­ni­nie na orbi­cie oko­ło­ziem­skiej i że nazywa się „astro­nauta”._

_Shi­zuka wzięła takiego z lukrem, Julie Kiy­ama – z czer­wono-biało-nie­bie­ską posypką. Owo­cowy poncz był czer­wony, zimny i słodki._

_Donuty były pyszne, pulchne, lep­sze nawet niż napój brzo­skwi­niowy w sto­łówce…_

* * *

Zaraz… czemu ta kawa jest zimna?

Ile czasu gapiła się przez okno? Pani Jen­ni­son? Druga klasa? Skąd się wzięło to wspo­mnie­nie?

Co się dzieje z jej głową? To chyba wciąż ten prze­skok stref cza­so­wych.

Zer­k­nęła na Babkę z Cukierni. Tamta spoj­rzała na nią. Shi­zuka poczuła, że się rumieni, i natych­miast odwró­ciła wzrok.

Satomi, skup się wresz­cie.

Nie pora się roz­ma­rzać ani robić maśla­nych oczu do babek z cukierni. Gdzieś tu jest jej kolejny uczeń. Spa­ko­wała nie­do­je­dzoną połowę donuta Ala­ska, zało­żyła oku­lary i wyszła, nie oglą­da­jąc się.

Odjeż­dża­jąc, nie była w sta­nie zapo­mnieć gwiezd­nych, odle­głych oczu Babki z Cukierni.

* * *

Cho­dziło o jej wygląd? To też, ale nie tylko. Jej _głos._ Lan od czasu przy­by­cia na Zie­mię sły­szała wiele gło­sów, ale ta dama w ciem­nych oku­la­rach two­rzyła z tej cał­kiem zwy­czaj­nej tle­nowo-azo­to­wej atmos­fery coś prze­pięk­nego.

– Mamo?

A może cho­dziło o to, jak się nosiła? Postawę miała bez wysiłku ele­gancką, jakby zaprze­czała ist­nie­niu pola gra­wi­ta­cyj­nego tej pla­nety.

– _Mamo?_

Lan otrzą­snęła się z marzeń. Długo ta Shir­ley tu stoi?

– Ta kobieta. Jestem pewna, że ona musiała usły­szeć zakrzy­wiarkę prze­strzeni. – Ostat­nie słowa Shir­ley wypo­wie­działa szep­tem.

– Co takiego? – Lan spoj­rzała na nią ostro i gestem naka­zała wró­cić do kuchni. – Jak to sły­szała zakrzy­wiarkę?

– Mar­kus aku­rat pusz­czał test cią­gło­ści na małej mocy, kiedy zapy­tała, co to za dźwięk.

Nie­do­brze, pomy­ślała Lan. Bar­dzo nie­do­brze. Jeśli Pani Ciemne Szkła zna się na teo­rii cza­so­prze­strzeni, to mogła się domy­ślić, co oni tu robią. Roz­po­znać ich har­mo­niczną sygna­turę, albo nawet cha­rak­te­ry­styczny pro­fil zakrzy­wie­nia, i usta­lić, skąd pocho­dzą.

– Wyglą­dało na to, że roz­po­znała sygna­turę?

Shir­ley pokrę­ciła głową.

– Bar­dziej wyglą­dała na zasko­czoną.

Lan spró­bo­wała uspo­koić oddech. Cza­sem trudno było opa­no­wać te ciała. No tak, oczy­wi­ście. Nie ma mowy, żeby Pani Ciemne Szkła była eks­pertką od zakrzy­wień cza­so­prze­strzeni. Są prze­cież na tech­no­lo­gicz­nie pry­mi­tyw­nej pla­ne­cie, w El Monte.

– To dobrze. Ale trzeba uwa­żać.

Mimo wszystko, co taka istota robiła w takim miej­scu?

– No, ale… mamo, to czemu jej pozwo­li­łaś iść do naszej toa­lety?

Czemu jej pozwo­liła? Pan Tha­ma­vu­ong ostrze­gał, że z toa­letą trzeba uwa­żać? Dla­czego się zgo­dziła?

– Nie wiem. Po pro­stu… chcia­łam pomóc, a ona była w potrze­bie i… zaraz, cze­kaj, myślisz, że to była kon­trola umy­słu? Byśmy to wyczuły, nie?

– Nie wykry­łam żad­nej aktyw­no­ści psi – odparła Shir­ley. – Zresztą, mamo… to takie typowe dla cie­bie, poma­gać komuś w potrze­bie.

Tak. To oczy­wi­ste, że pomo­gła komuś w potrze­bie, zwłasz­cza komuś takiemu jak Pani Ciemne Szkła. Lan przy­po­mniała sobie, jak powie­działa: „Popro­szę donuta Ala­ska i małą kawę”.

Jak mate­ma­tyka. Tak kla­row­nie. Tak pięk­nie.

– Mamo?

Co? Znowu odpły­nęła?

– Dopil­nuję, żeby wyłą­czyć układy war­powe, kiedy ona tu znowu przyj­dzie – powie­działa w końcu Shir­ley.

Znowu? Przyj­dzie? Lan poczuła, że serce jej bije żywiej, a na twa­rzy poja­wia się uśmiech.

Co ona wypra­wia? Nie ma czasu na jakąś Panią Ciemne Szkła! Musi dowo­dzić swoją załogą. Chro­nić swoją rodzinę.

– Dzię­kuję, Shir­ley. To wszystko.

Kapi­tan Lan obej­rzała się jesz­cze na front sali i weszła do ste­rowni. Prze­strzeń wokół niej wypeł­niło prze­piękne, cichut­kie bucze­nie pola war­po­wego.

To było dru­gie miej­sce na liście naj­pięk­niej­szych dźwię­ków, jakie dziś sły­szała.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij