Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Światło w Lavelle - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 września 2025
4491 pkt
punktów Virtualo

Światło w Lavelle - ebook

Paullina Simons

Światło w Lavelle

 

Paullina Simons porusza najczulsze struny w sercu. Jest mistrzynią historii miłosnych.

Colleen Hoover

 

Jest rok 1929. Świat stoi u progu wielkich zmian.

Finn Evans, odnoszący sukcesy bankier z Bostonu, skrywa tajemnicę, która może zniszczyć jego idealne życie. Isabelle Lazar, młoda ukraińska rolniczka, walczy z niewyobrażalnym cierpieniem w swojej ojczyźnie, starając się uratować rodzinę przed reżimem ZSRR. Uciekając przed Wielkim Głodem, trafia sama na brzegi Ameryki.

Ich drogi łączą się, gdy krach na giełdzie burzy świat Finna. W samym środku Wielkiego Kryzysu losy Isabelle i Finna się splatają, a między nimi rodzi się uczucie, które muszą ukrywać.

Kiedy ich przyszłość wisi na włosku, odkrywają, że nawet ci, którzy stracili wszystko, wciąż mają o co walczyć.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68562-92-7
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Pew­nego let­niego wie­czoru w nie­wiel­kiej wio­sce na połu­dnie od cywi­li­za­cji, na wschód od dzi­kich gór, na zachód od Morza Czar­nego, piękna młoda kobieta o imie­niu Isa­belle goto­wała, pie­kła i deko­ro­wała dom na wesele jej przy­ja­ciółki Cici ze swoim bra­tem Roma­nem Laza­rem. Kiedy skoń­czyła ozda­biać dom, zaczęła stroić sie­bie. Wło­żyła czer­woną suk­nię i pięć cięż­kich sznu­rów korali. Wplo­tła we włosy jedwabne wstążki, różowe, poma­rań­czowe i żółte, uwiła wia­nek ze ślazu i magno­lii i wło­żyła go na złote pukle koloru sier­ści kara­ba­skiej kla­czy.

Cała duża rodzina pra­co­wała ciężko od wcze­snego ranka, teraz wszystko było gotowe i nie­ba­wem nadej­dzie czas na zasłu­żoną ucztę. Na tę oka­zję stoły ugi­nały się od jedze­nia. Zbiory tego lata nie były naj­lep­sze, ale to nie miało zna­cze­nia, bo nie oszczę­dzano na niczym, by uho­no­ro­wać parę, która wstąpi w święty zwią­zek mał­żeń­ski.

Roman, nie­zwy­kle przy­stojny pan młody, w koszuli koloru ultra­ma­ryny i spodniach z czar­nego aksa­mitu, jechał na Bojku, swoim ulu­bio­nym ogie­rze palo­mino. A Cici, roz­pro­mie­niona panna młoda w hafto­wa­nej bia­łej sukni przy­bra­nej piwo­niami i różami, sie­działa na sio­dle przed Roma­nem; mieli trzy razy okrą­żyć wiej­ską cer­kiew, zanim włożą korony męża i żony.

Upie­czono koro­waje, przy­go­to­wano gorzałkę, do któ­rej dodano wię­cej miodu i pie­przu. Pla­cek z makiem, pam­puszki, kutia, szisz kebaby i fasze­ro­wana kapu­sta – wszystko to roz­sta­wiono na stole jak ofiarę.

Mąż Isa­belle grał na skrzyp­cach, jej młod­szy brat akom­pa­nio­wał mu na akor­de­onie, a matka grała na bała­łajce. Najmłod­szy brat Isa­belle moco­wał się z jej synami w kurzu pod drze­wami, bo sądzili, że Isa­belle ich tam nie zauważy.

Wzno­sili toa­sty za życie i cie­szyli się uśmie­chami losu. Zasy­pali nowo­żeń­ców pre­zen­tami i życze­niami. Tań­czyli ukra­iń­ski ślubny marsz, naj­szyb­szą ślubną polkę na świe­cie, tań­czyli koło­myjkę i hopaka. Muzyka nie prze­sta­wała grać, a domowy bim­ber pły­nął stru­mie­niem. I _Boże mij_, ależ był mocny! To cud, że dotrwali do rana. Ślub zaczął się o jede­na­stej, a wesele cią­gnęło się cały wie­czór i noc, aż świt obja­wił się olśnie­wa­ją­cym błę­ki­tem indygo i różem.

Sześć tysięcy kilo­me­trów od Laza­rów i ich cało­noc­nego uwiel­bie­nia sił wykra­cza­ją­cych poza świat fizyczny Finn Evans, oddzie­lony od Isa­belle przez odle­głość, lecz nie czas, zaan­ga­żo­wał Paula Whi­te­mana i jego pięt­na­sto­oso­bową orkie­strę, by zagrała na żywo na sce­nie w eks­klu­zyw­nym Somer­set Club w Bosto­nie. Zespół Paula przy­je­chał z Nowego Jorku tylko na ten jeden wie­czór, by uświet­nić siódmą rocz­nicę ślubu Finna i Vanessy. Wszy­scy inni miesz­kańcy Ame­ryki słu­chali Whi­te­mana przez małe radia sto­jące w salo­nie, lecz w tej sali król jazzu we wła­snej oso­bie stał na sce­nie w bia­łym smo­kingu, jego złoty sak­so­fon błysz­czał, a złote nuty pły­nęły z niego przez powie­trze jak teno­rowe kon­fetti, gdy Finn tań­czył z Vanessą.

Przy­kryte bia­łymi obru­sami stoły zdo­biły lilie, a tłum ele­ganc­kich gości miał na sobie naj­lep­sze ubra­nia. Fry­zury były nie­ska­zi­telne, jedwabne suk­nie lśniły. Ser­wo­wano zna­ko­mite jedze­nie: od homa­rów na zimno po świeżo upie­czony chleb, od zupy z małży po dor­sza i prze­grzebki; wszystko pyszne. Muzyka zagłu­szała setki trzeź­wych gło­sów; trzeź­wych, ponie­waż nie było ani wina, ani bim­bru, tylko mdły jabł­kowy cydr i bez­al­ko­ho­lowe kok­tajle mint julep, które krą­żyły w żyłach gości.

Trzeźwy, nie­stety, ale rado­sny Finn wiro­wał w walcu z Vanessą, jego dłoń spo­czy­wała deli­kat­nie na jej kibici, a goście spo­glą­dali na nich z apro­batą. Finn też był pełen apro­baty. Jego żona była kró­lew­sko-pla­ty­no­wym zja­wi­skiem, a świat, który z nią zbu­do­wał, był tak solidny, jakby Fin­nowi udało się wykuć ide­alny posąg Dawida z bloku bez­kształt­nego, bez­względ­nego mar­muru.

Tak wyglą­dało życie – odmie­rzane war­to­ściami, cza­sem, miej­scem, prze­strze­nią. Napie­rało na nich ze wszyst­kich stron, a choć Finn i Isa­belle jesz­cze tego nie wie­dzieli – ucztu­jąc z prze­py­chem w swo­ich zakąt­kach wiel­kiego świata i wiru­jąc do dźwię­ków sak­so­fo­no­wego fan­dango i skrzy­piec – już stali nad prze­pa­ścią.1. Cici Lazar i jej opowieści

1

Cici Lazar i jej opo­wie­ści

Ukra­ina, luty 1929

– Zabili ich! Zabili ich wszyst­kich!

Isa­belle wyj­rzała przez okno i zoba­czyła Cici, która na grzbie­cie wiel­kiego Bojka galo­pem poko­ny­wała zbo­cze. Wysoko nad nią stado sza­rych żurawi, z dłu­gimi szy­jami i potęż­nymi skrzy­dłami, leciało w łamią­cym się klu­czu.

Cici jesz­cze w pędzie zesko­czyła z konia i wbie­gła do domu Isa­belle. I to nie tyle wbie­gła, ile wpa­dła z hukiem, jakby miała oznaj­mić coś nie­zwy­kle waż­nego i donio­słego, co nie mogło cze­kać ani sekundy. Isa­belle chciała powie­dzieć: „Przy­wiąż konia Romana”, ale zanim zdą­żyła się ode­zwać, Cici gwał­tow­nie otwo­rzyła drzwi, wykrzy­czała wspo­mniane wyżej słowa i zdy­szana zgięła się wpół.

Isa­belle miała pra­wie dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, jasne włosy, jasne oczy i skórę. Była szczu­pła i silna jak kobiety, które żyją w gospo­dar­stwie i pra­cują przez cały dzień. W domu miała tylko jedno lustro i bywało, że nie spo­glą­dała w nie całymi tygo­dniami. Czy­ściła zęby, myła twarz, cze­sała i zapla­tała włosy, ubie­rała się, wkła­dała cięż­kie buty i zaczy­nała dzień, ani razu nie zasta­na­wia­jąc się, jak wygląda. Wie­działa. Jedy­nie w nie­dziele sta­rała się bar­dziej i wkła­dała ładną sukienkę. Cza­sami roz­pusz­czała włosy, latem wpla­tała w nie kwiaty. Jed­nak czę­sto nie oglą­dała swo­jego odbi­cia nawet w nie­dzielę.

A dziś nie była let­nia nie­dziela, lecz wto­rek w środku lutego.

Isa­belle odło­żyła drew­nianą łyżkę; sma­żyła ziem­niaki i jajka. Była siódma rano. Mirik wró­cił do domu po tym, jak zała­do­wał na wóz bańki z mle­kiem. Zimą dostar­czali mleko tuż po wscho­dzie słońca. Teraz jesz­cze się nie roz­wid­niło, niebo miało szarą barwę.

Zanim poja­wiła się Cici, w domu pano­wała cisza. Hała­śliwi syno­wie Isa­belle poszli do szopy z jej matką. To tro­chę tak, jakby ślepy wiódł kula­wego. Oksana była dobrą nauczy­cielką, spo­kojną, ale w gospo­dar­stwie radziła sobie kiep­sko. Jed­nak chłop­com nie było już wolno cho­dzić do stajni z Roma­nem, bo kie­dyś pozwo­lił im jeź­dzić na oklep na dwóch nie­po­skro­mio­nych źre­ba­kach. Teraz mogła ich pil­no­wać tylko zapew­nia­jąca bez­pie­czeń­stwo bab­cia.

Obok Isa­belle sta­nął jej mąż i oboje wpa­try­wali się w zasa­paną Cici. Mirik Kowa­lenko, sie­dem lat star­szy od żony, był poważ­nym, spo­koj­nym męż­czy­zną z wydat­nym nosem i cie­płymi brą­zo­wymi oczami. Nie był o wiele wyż­szy od Isa­belle ani o wiele moc­niej od niej zbu­do­wany. Jego jasno­brą­zowe włosy zaczy­nały się prze­rze­dzać i potrze­bo­wał oku­la­rów, ale nie chciał się do tego przy­znać.

Cici wciąż dyszała, ale nie dla­tego, że zabra­kło jej tchu.

– Kogo zabili? – zapy­tała Isa­belle.

– Jacy oni? – dopy­ty­wał się Mirik. – Jakich ich? Cici, mów roz­sąd­nie.

– Stan i Wita­lij! – odparła Cici. Stan i Wita­lij Babi­czo­wie byli jej kuzy­nami.

– Ktoś zabił Stana i Wita­lija?

– Nie! – wykrzyk­nęła Cici. – Stan i Witia osa­czyli szwa­dron sowie­tów jadą­cych drogą i ich wystrze­lali. Nie wiem, czy to byli człon­ko­wie rady, czy OGPU. Stan jest prze­ko­nany, że to cze­ki­ści. – OGPU, czyli Zjed­no­czony Pań­stwowy Zarząd Poli­tyczny, był sowiecką wewnętrzną służbą bez­pie­czeń­stwa. Potocz­nie nazy­wano jej człon­ków cze­ki­stami, bo wcze­śniej tajna poli­cja nosiła nazwę CZEKA. – Ale nie­ważne, zabili ich wszyst­kich. Chyba z cztery tuziny ludzi.

Isa­belle i Mirik ode­tchnęli z lekką ulgą. Cici sły­nęła w całym Ispa­sie z fan­ta­stycz­nego, daleko posu­nię­tego ubar­wia­nia fak­tów. A Stan i Wita­lij raczej nie mogli się poszczy­cić ukry­tymi mili­tar­nymi talen­tami. Upra­wiali ziem­niaki, lubili wypić i pako­wali się w głu­pie tara­paty.

– Stan i Witia zastrze­lili cztery tuziny żoł­nie­rzy? – zapy­tał Mirik powoli swoim naj­bar­dziej scep­tycz­nym tonem.

– Zga­dza się. – Cici nie ustę­po­wała.

– A ta pięć­dzie­siątka ofi­ce­rów szła pie­chotą? – drą­żył Mirik. – Nie jechali przy­pad­kiem cię­ża­rów­kami woj­sko­wymi i nie mieli nała­do­wa­nych auto­ma­tów?

– Tak, szli pie­szo.

– W środku nocy. – To nie było pyta­nie.

– Tak! – powtó­rzyła Cici. – Jestem świad­kiem.

– W środku nocy zna­la­złaś się w lesie i widzia­łaś, jak Stan i Witia zabi­jają oddział sowie­tów? – Tym razem to w gło­sie Isa­belle zabrzmiało nie­do­wie­rza­nie.

– Nie! Kiedy o tym usły­sza­łam i dobie­głam do lasu, było już po wszyst­kim.

– Ach – rzu­cił Mirik.

– Widzia­łam, jak ostat­niego wrzu­cają do maso­wego grobu – powie­działa Cici.

Isa­belle i Mirik wymie­nili spoj­rze­nia, już mniej odprę­żeni, ale na­dal scep­tyczni.

– Co to zna­czy: kiedy o tym usły­sza­łaś? – zapy­tała Isa­belle. – Jak w ogóle mogłaś o tym usły­szeć? Nie spa­li­ście z Roma­nem jak mąż i żona? Przed chwilą zosta­wi­łam go w stajni. Nic o tym nie wspo­mi­nał.

Cici mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką, jakby chciała powie­dzieć: Nie zawra­caj mi głowy bzdu­rami.

– Skoro już musisz wie­dzieć, Roman spał w domu, a ja u Tamary.

– Czemu?

– Czemu, czemu. Kogo to obcho­dzi? Pokłó­ci­li­śmy się.

– O to?

– Iso, nie sły­sza­łaś, co ci powie­dzia­łam?

– Sły­sza­łam. – Isa­belle naprawdę miała nadzieję, że Cici prze­sa­dza, bo w innym wypadku ich pro­ste życie sta­nie się o wiele mniej pro­ste. Kiedy pierw­szy raz dostrze­gła Cici pędzącą zbo­czem, dziew­czyna wyglą­dała, jakby przy­no­siła dobre wie­ści! Isa­belle pomy­ślała, że może jest w ciąży. Teraz znała prawdę: Cici nie tylko nie była w ciąży, ale naj­wy­raź­niej grze­bała komu­ni­stów w maso­wych gro­bach.

– Cici, ta twoja histo­ria staje się coraz bar­dziej nie­stwo­rzona – powie­dział Mirik. Zawsze zacho­wy­wał spo­kój. – Pro­szę, opo­wiedz nam wię­cej. Mamy mnó­stwo czasu. Naprawdę nie musimy pra­co­wać ani dostar­czać mleka.

Isa­belle szturch­nęła męża łok­ciem. Ona nie zawsze zacho­wy­wała spo­kój, ale teraz była spo­kojna, bo nie chciała dać wiary sło­wom Cici.

– Nie wie­rzy­cie mi? – rzu­ciła Cici. – Sami idź­cie zoba­czyć. Po dru­giej stro­nie Ispasu, na dro­dze do Kamieńca, zaraz za sza­rym gła­zem. – Kamie­niec był naj­bliż­szym mia­stem.

– Czemu ci wszy­scy sowieci mie­liby nagle przy­je­chać do Ispasu?

– Wie­cie czemu – powie­działa Cici zna­cząco. Trudno było zigno­ro­wać pogło­ski sze­rzące się po oko­licy. Radziec­kie oddziały zaopa­trze­niowe wysy­łano do Ukra­iny od grud­nia. W mia­stach nie było dość jedze­nia. Lato było mar­twe, zima pusta.

– Uspo­kójmy się tro­chę – zasu­ge­ro­wała Isa­belle. – Nie wiemy, kim byli…

– Ani nawet czy byli – rzu­cił Mirik.

– Nie wiemy, czym byli: żoł­nie­rzami, pro­pa­gan­dy­stami, czy przy­je­chali tu rekwi­ro­wać żyw­ność – cią­gnęła Isa­belle. – Nie wiemy, czy było ich czter­dzie­stu, czy trzech.

– A może zero – wąt­pił Mirik.

– Cztery tuziny! – wykrzyk­nęła Cici. – Myśli­cie, że nie potra­fię odróż­nić trzech żoł­nie­rzy od pięć­dzie­się­ciu? Widzia­łam ciała na wła­sne oczy!

– Cici ma rację co do jed­nego, Miriku – zgo­dziła się Isa­belle. – Nie­ważne, kim byli i w jakiej licz­bie, jeśli szli drogą w ciem­no­ści, przed świ­tem, to nie jest dobry znak. Ktoś, kto zakrada się do wio­ski w środku nocy, nie ma dobrych zamia­rów. – Isa­belle wie­działa jedno i nie chciała tego powie­dzieć: jeśli Cici mówi prawdę i Stan i Witia naprawdę zabili sowie­tów, sprawa przed­sta­wiała się jesz­cze gorzej.

– Ukra­ińcy uwiel­biają dobre histo­rie – stwier­dził Mirik. – Isa­belle, śnia­da­nie mi się nie przy­pala? Mamy robotę. Mleko ski­śnie, zanim Cici skoń­czy gadać.

– Pro­szę, przy­znaj, że wszystko zmy­ślasz – powie­działa Isa­belle, wyglą­da­jąc przez kuchenne okno w poszu­ki­wa­niu sama nie wie­działa czego.

– Nie zmy­ślam! Wiem, że cza­sami lubię poba­jać, ale uwierz mi, Iso, tym razem tak nie jest. Spójrz na mnie. Wiesz, że mówię prawdę. – Kru­czo­włosa i czar­no­oka Cici była drobną, lekko zaokrą­gloną dziew­czyną, ale nosiła się dum­nie i pro­sto, jakby zeszła z cokołu. Zawsze była jak wielka kula ognia. Na wpół Rumunka, z ser­cem w cało­ści rom­skim, skła­dała się z impul­sów i pło­mieni. – Na­dal mi nie wie­rzysz? Zapy­taj mojego męża. On wie.

– O, teraz jest twoim mężem – odparła Isa­belle. – Przed chwilą nawet nie spa­li­ście w jed­nym łóżku.

– Nie ustę­puj jej, Iso – rzu­cił Mirik od pieca, gdzie prze­kła­dał ziem­niaki z patelni na cynowy talerz.

Cici potrzą­snęła pię­ściami.

– Ogar­nij­cie się oboje i nie wbi­jaj­cie oczu w zie­mię!

– Z chę­cią – zgo­dziła się Isa­belle. – Gdyby tylko w tej ziemi nie znaj­do­wali się sowieci, któ­rzy gniją w płyt­kim gro­bie.

– Kto powie­dział, że jest płytki? – zapro­te­sto­wała Cici. – Nasi chłopcy prze­ko­pali się chyba do Austra­lii! Kopali ten dół, jakby był naj­waż­niej­szy w ich życiu!

– I zie­mia wygląda na świeżo prze­ko­paną, jak grób? – zapy­tała Isa­belle.

– Nie są idio­tami. Przy­kryli ją gałę­ziami i liśćmi.

– Jasne, że nie – rzu­cił Mirik. – Nie są idio­tami. – Łap­czy­wie poły­kał ziem­niaki.

– Sły­sza­łeś, co powie­dział nam ten skle­pi­karz z Sza­tawy, który ucie­kał tędy w zeszłym tygo­dniu? – zaczęła Cici. – Sowieci zja­wili się nie­pro­szeni i z zasko­cze­nia, zde­mo­lo­wali mu sklep i zabrali nie­mal wszyst­kie towary. Musiał opu­ścić wio­skę i ucie­kać! Dla­tego Stan i Witia tak wła­śnie zare­ago­wali.

– Jeśli tak rze­czy­wi­ście było, to jaki mają plan? – zapy­tał Mirik. – Czu­wać każ­dej nocy i cze­kać na wię­cej sowie­tów? Na tym polega pro­blem z Ispa­sem. Leży za daleko w _glu­chi doki_, żeby to miało jakiś sens. Mamy wieś pełną nie­fra­so­bli­wych osob­ni­ków z kil­koma strzel­bami i jesz­cze mniej­szą ilo­ścią amu­ni­cji. Nie możemy wal­czyć z OGPU ani z Armią Czer­woną. Nie mogli­śmy ich pobić dzie­sięć lat temu, kiedy byli­śmy lepiej zor­ga­ni­zo­wani i lepiej uzbro­jeni, i nie pobi­jemy ich teraz. Damy im tro­chę mleka, robi­li­śmy już to wcze­śniej, i ruszą dalej w drogę.

Cici zupeł­nie się nakrę­ciła.

– Tym razem nie przy­cho­dzą tylko po twoje mleko. Przy­cho­dzą po twoją krowę. I po konia Romana.

– No to życzę im powo­dze­nia – mruk­nęła Isa­belle.

Mirik, któ­rego nie­wiele rze­czy poru­szało, poczer­wie­niał na twa­rzy. Mach­nął łyżką w stronę kobiet.

– To co zro­bisz? Pój­dziesz w ślady Stana i Wita­lija?

– Chcą tu przyjść? Niech przy­cho­dzą – powie­działa Isa­belle. – To zie­mia Laza­rów. Mamy moich trzech braci, mamy Janę, która jest warta dzie­się­ciu męż­czyzn, choć spo­dziewa się dziecka. Mamy mnie, nawet cie­bie, Miriku.

– Wiel­kie dzięki, żono.

– I mnie – dodała Cici.

Jana była wojow­niczką, Cici chciała za nią ucho­dzić.

– Poślu­biona Laza­rowi śpi w tym samym łóżku, co jej mąż – przy­po­mniała Isa­belle i dodała: – Ale w porządku. Cie­bie też. – Odwró­ciła się do Mirika. – Mamy strzelby i dubel­tówki. Mamy konie. To kawa­le­ria, mężu. A Roman zatrzy­mał nawet na pamiątkę kilka gra­na­tów z wojny. – Cho­dziło jej o wojnę domową, która toczyła się w latach 1918–1921 pomię­dzy bol­sze­wicką Rosją a Ukra­iną.

– Zgoda, ale wie­cie, co jesz­cze mamy? – odparł Mirik, wycie­ra­jąc usta. – Bo chyba zapo­mnia­łaś. Dwóch małych synów i słabe matki. Nie możemy toczyć kolej­nej wojny z sowie­tami.

– Kogo nazy­wasz sła­bym? – zapy­tała Oksana, matka Isa­belle, która wła­śnie weszła do środka.

– I kogo nazywa tato małym? – wtrą­cił się dzie­wię­cio­letni Sława, pier­wo­rodny syn Isa­belle o czar­nych krę­co­nych wło­sach i okrą­głej twa­rzy. Po ukra­iń­sku _sława_ ozna­cza chwałę. Jak w powie­dze­niu _sława Bohu_.

– Tak, tato, kogo? – dopy­ty­wał się Mak­sym, drugi syn, szczu­pły i smu­kły jak matka. Nazy­wali go Maks. Miał osiem lat.

– Dzie­się­cio­let­nie gra­naty i dwóch ogrom­nych chłop­ców – powie­dział Mirik, kła­dąc dło­nie na głów­kach swo­ich dzieci. – Zgoda, mamo, jeste­śmy nie­po­ko­nani.2. Bankier

2

Ban­kier

W upalny wie­czór pod koniec sierp­nia 1929 roku, który jego zda­niem nie róż­nił się niczym od innych, Finn wyszedł z Banku i Tru­stu Adamsa na rogu Washing­ton i Win­ter i ruszył wol­nym kro­kiem w stronę domu. Mija­jąc Jor­dan Marsh, luk­su­sowy dom towa­rowy, gdzie można było nabyć jedwa­bie, wełnę i biżu­te­rię, rzu­cił pełne satys­fak­cji spoj­rze­nie na swoje odbi­cie w oknie wysta­wo­wym. Był zado­wo­lony z sie­bie, choć myślami błą­dził daleko.

Kwar­talne zyski banku, które pla­no­wano ogło­sić inwe­sto­rom pod koniec wrze­śnia, udało mu się zoba­czyć po połu­dniu i prze­kro­czyły jego naj­bar­dziej opty­mi­styczne pro­gnozy. Powięk­szył kwar­talny dochód o sie­dem­dzie­siąt pro­cent w sto­sunku do ubie­głego roku, utrzy­mał koszty ope­ra­cyjne na podob­nej wyso­ko­ści, a wskaź­nik nie­wy­pła­cal­no­ści pozo­stał na maleń­kim pozio­mie dwóch i dwóch dzie­sią­tych pro­centa – naj­niż­szym ze wszyst­kich ban­ków w Bosto­nie. Finn mnó­stwo inwe­sto­wał, dywer­sy­fi­ko­wał port­fel banku, roz­pro­szył pra­wie nie­ist­nie­jące ryzyko i bar­dzo pomno­żył swój kapi­tał, zarówno oso­bi­sty, jak i zawo­dowy. Zwroty były feno­me­nalne, dzięki czemu przez ostat­nie dwa­na­ście mie­sięcy Finn inwe­sto­wał depo­zyty banku w opar­ciu o dźwi­gnię finan­sową. Kupo­wa­nie akcji na takiej zasa­dzie pozwo­liło mu powięk­szyć dochody banku wykład­ni­czo. Dla­tego też mógł ofe­ro­wać swoim klien­tom naj­wyż­sze opro­centowanie w Bosto­nie, co z kolei przy­cią­gało coraz wię­cej chęt­nych. Kiedy Finn zaczął pracę w banku w 1921 roku, mieli zale­d­wie pię­ciu­set depo­zy­ta­riu­szy. Minęła nie­spełna dekada, nie­ba­wem prze­kro­czą liczbę pię­ciu tysięcy, a suma wszyst­kich depo­zy­tów sięga bli­sko sie­dem­na­stu milio­nów dola­rów! Wal­ter Adams, jego teść i wła­ści­ciel banku, był rów­nie zado­wo­lony z Finna, jak Finn z sie­bie.

Roz­pa­mię­tu­jąc swój suk­ces, Finn wol­nym kro­kiem minął ratusz. Spa­cer do domu był jego ulu­bioną czę­ścią dnia, zwłasz­cza w takie chłod­niej­sze piątki, kiedy wszy­scy w Bosto­nie wie­dzieli, że mroźna zima czai się tuż za rogiem i trzeba korzy­stać z pogody. Finn i Vanessa pla­no­wali zabrać dziew­czynki do domku na Cape Cod, by jesz­cze o jeden week­end prze­dłu­żyć cudowne, szczę­śliwe lato.

Finn lubił oglą­dać swój wize­ru­nek, który pre­zen­to­wał innym. Nie­dawno skoń­czył trzy­dzie­ści jeden lat. Był wytworny, ele­gancki, zadbany, nic się na nim nie marsz­czyło. Gęste, natu­ral­nie krę­cone ciem­no­blond włosy zacze­sy­wał do tyłu i trzy­mał w ryzach dzięki regu­lar­nym wizy­tom u fry­zjera. W jego zie­lo­no­nie­bie­skich oczach widać było błysk, a kąciki peł­nych wyrazu ust uno­siły się z humo­rem. Humor też sta­rał się trzy­mać w ryzach, gdyż jego żarty nie­zbyt czę­sto bawiły żonę. Miał ponad metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, co mu się podo­bało, i był mocno zbu­do­wany, co podo­bało mu się mniej – przy­po­mi­nał bar­dziej robot­nika budow­la­nego niż dżo­keja – ale tylko tyle można było zro­bić z kar­tami, które się dostało przy uro­dze­niu. Szyte na miarę gar­ni­tury wyszczu­plały go, wyglą­dał w nich w każ­dym calu jak ele­gancki biz­nes­men, za jakiego chciał ucho­dzić. O swoją potężną syl­wetkę dbał, cho­dząc po najbar­dziej stro­mych zbo­czach Bostonu, podzi­wia­jąc przy oka­zji swoje odbi­cie w łaska­wych szy­bach i oce­nia­jąc swoje życie.

A życie było dobre.

Sam o to zadbał.

Stało się takie, jakie chciał, żeby było, a on stał się czło­wie­kiem, jakim chciał zostać. Dobrze wycho­wa­nym, wspa­niale wykształ­co­nym, o nie­ska­zi­tel­nych manie­rach i gład­kiej twa­rzy – choć o pią­tej po połu­dniu zawsze czaił się cień zaro­stu. Miał żonę. Dwie córki. Cała czwórka rodzi­ców na­dal żyła. Jego usta wykrzy­wiły się lekko na tę ostat­nią myśl, ale trzeba byłoby się bar­dzo uważ­nie przyj­rzeć, by to zauwa­żyć.

Podzi­wia­jąc swój długi krok, impo­nu­jącą syl­wetkę, krój lek­kiego sza­rego płasz­cza, pro­ste plecy, które ni­gdy nie pochy­lały się nad zbo­żem ani igłą, Finn odwró­cił wzrok od wystawy i szedł dalej, licząc swoje bło­go­sła­wień­stwa.3. Lemoniada

3

Lemo­niada

Kiedy Vanessa Evans z domu Adams pierw­szy raz zaczęła podej­rze­wać, że coś może być z nią nie tak, miała osiem lat i oba­wiała się, że ma aler­gię na cytryny. To wpę­dziło ją w melan­cho­lię, bo uwiel­biała wszystko, co cytry­nowe: lemo­niadę, tartę z bezą, bato­niki i lody.

Uwiel­biała cytryny tak bar­dzo, że na samą myśl o tym, że może nie będzie mogła jeść uko­cha­nych potraw, wpa­dała w roz­pacz. Przez to z kolei była jesz­cze bar­dziej zde­ter­mi­no­wana, by udo­wod­nić, że nie jest uczu­lona na ulu­biony owoc. Dalej jadła więc cytryny i odwra­cała uwagę od dole­gli­wo­ści, myśląc o czymś innym, by nie przy­zna­wać się do ostrego bólu we wnę­trzu ciała. Naj­pierw pró­bo­wała tylko myśleć o czymś innym, potem zaczęła robić coś innego. Kiedy miała osiem lat, sys­te­ma­tycz­nie i sta­ran­nie obry­wała płatki ze wszyst­kich mar­ge­ry­tek w ogro­dzie.

Tak się to zaczęło.

Dwa­dzie­ścia dwa lata temu.

A teraz nie było już odwrotu. Przez więk­szość czasu wio­dła idyl­liczne, uro­cze życie pod klo­szem. Co aku­rat paso­wało do osoby, która wyglą­dała jak ona. Była ide­ałem kobie­cej urody. Nosiła się sty­lowo, miała cudowny uśmiech, deli­katne dło­nie, przy­jemne uspo­so­bie­nie i dosko­nałe wyczu­cie stylu. Nie było w niej nic, co można by uznać za złe. Rodzice powta­rzali jej to przez całe życie: ide­alne dziecko z ide­al­nymi manie­rami, ide­alna córka, sio­stra, uczen­nica, przy­ja­ciółka i tan­cerka. Vanessa jak naj­bar­dziej zasłu­gi­wała na to, by stać się czy­jąś ide­alną żoną i wieść dalej ide­alne życie.

Poznała Finna, gdy miała osiem­na­ście lat, a on dzie­więt­na­ście i był na pierw­szym roku stu­diów na Harvar­dzie. Spę­dzili razem cudowne lato, ale w listo­pa­dzie 1917 roku Finn wyru­szył na wojnę. Nie było go pół­tora roku i wró­cił jako inny czło­wiek. Vanessa nie wie­działa, jak to się stało ani dla­czego. Ale w ran­nym i odzna­czo­nym poważ­nym męż­czyź­nie próżno było szu­kać głu­piut­kiego, roman­tycz­nego chło­paka, z któ­rym tań­czyła i spa­ce­ro­wała w miej­skim parku. Jakiś tajem­ni­czy cię­żar rzu­cał cień na każdy uśmiech i każdy krok Finna.

Nie roz­ma­wiali już o mał­żeń­stwie. Finn nie zamie­rzał się spie­szyć, wolał się sku­pić na nauce. Jeśli mieli się pobrać, chciał mieć prze­ko­na­nie, że zapewni rodzi­nie byt. Powie­dział, że to dla niego naj­waż­niej­sze. Nie chciał jej zawieść.

Dzień, w któ­rym w końcu się oświad­czył, był naj­szczę­śliw­szym dniem w życiu Vanessy. Dru­gim był dzień ich ślubu.

Uro­dziła mu dwie córki, jedną po dru­giej, w odstę­pie roku. Potem nie dawała sobie rady. Nie zma­gała się z niczym szcze­gól­nym, jedy­nie z nad­kwa­sotą, lek­kim palą­cym bólem w brzu­chu, który utrud­niał jej robie­nie róż­nych rze­czy.

Finn ni­gdy tego nie kwe­stio­no­wał. Kiedy Vanessa oświad­czyła: „Kocha­nie, przy­da­łaby mi się pomoc”, od razu się tym zajął i zna­lazł jej Edith, zawo­dową, sumienną opie­kunkę, choć nieco posu­niętą w latach.

Tego piątku, gdy Vanessa cze­kała na powrót Finna, czy­ściła wszyst­kie gąbki w domu. Prała też wszyst­kie szmaty, ścierki i płó­cienne ser­wetki, które zna­la­zła w szaf­kach. Wrzu­cała je do wanny z gorącą wodą i tarła mięk­kimi, mlecz­no­bia­łymi dłońmi.

Mogłoby się wyda­wać, że jest to jak naj­bar­dziej odpo­wied­nie zada­nie dla pani domu. Ozna­czało bowiem, że lubi czy­stość i o nią dba.

Prawda jed­nak wyglą­dała tak, że Vanessa miała służbę, która mogła te prace wyko­ny­wać. Nikt inny nie mógł za to prze­jąć obo­wiąz­ków gospo­dyni wobec bli­skich, któ­rzy w tej wła­śnie chwili zgro­ma­dzili się na tara­sie i na nią cze­kali. Musiała zadbać o fry­zurę i maki­jaż, musiała wło­żyć let­nią suk­nię i dołą­czyć do rodziny, która jadła kanapki.

Dzi­siaj musiała się zająć zupeł­nie innymi rze­czami.

Zamiast tego do utraty sił prała szmaty w pralni znaj­du­ją­cej się za kuch­nią na naj­niż­szym pozio­mie ich wie­lo­kon­dy­gna­cyj­nej rezy­den­cji.

Wszystko było w porządku. Nie miała powo­dów do zmar­twień.

Ale nie mogła prze­stać prać tych szmat.

Nie tylko nie mogła, ale nie chciała.

Myślała o zeszło­ty­go­dnio­wych obcho­dach ósmej rocz­nicy ich ślubu.

Naj­pierw plusy: Finn potra­fił się do niej uśmie­chać jak nikt inny, otwar­cie oka­zy­wał szczere uczu­cie. Lecz cza­sami poja­wiało się także nieco spro­śne słowo, lekko zalotne zacho­wa­nie. Ale i tak musi tu za wiele dzię­ko­wać.

Kolejny plus: dziew­czynki były do niej podobne, lnia­no­włose i drobne, w prze­ci­wień­stwie do Finna, który przy­stojny i obda­rzony bujną czu­pryną, był dość masyw­nej postury i miał surową twarz, co bar­dziej paso­wało do męż­czy­zny niż kobiety.

Nie­ska­zi­telną egzy­sten­cję Vanessy mąciły jedy­nie dwa drobne ciemne punkty. Pierw­szym była trwała kon­se­kwen­cja od dawna podej­rze­wa­nej aler­gii na cytryny. Kie­dyś wyda­wała się tak nie­istotna, zwłasz­cza z punktu widze­nia dziecka: można było uspo­koić umysł, sku­pia­jąc się na czymś innym.

Dru­gim była chęć Finna, by mieli jesz­cze jedno dziecko. Chciał chłopca. Jak gdyby nie obcho­dziły go jej dwie trudne ciąże ani póź­niej­sze poro­nie­nie. Duch dziecka, które utra­cili, rzu­cał cień na Pola Eli­zej­skie, któ­rymi było ich życie.

– Nie mówisz chyba poważ­nie o kolej­nym dziecku? – zwró­ciła się do niego w noc rocz­ni­co­wych uro­czy­sto­ści. Przy­je­chali do domu późno i sie­dzieli w salo­nie przed uda­niem się na spo­czy­nek po fan­ta­stycz­nym wie­czo­rze. A potem on musiał wszystko znisz­czyć, wra­ca­jąc do tego tematu. – Jeśli uro­dzi się jesz­cze jedno, będziemy mieli trójkę.

– Tak – odparł dźwięcz­nym, męskim gło­sem. Vanessa zwy­kle uwiel­biała jego głos. Był taki opie­kuń­czy i kojący. Ale nie tam­tego wie­czoru. Żało­wała, że musi wyja­śniać oczy­wi­ste rze­czy. Jed­nak on popi­jał her­batę w ich ele­ganc­kim salo­nie, przy ogniu pło­ną­cym na kominku i migo­czą­cych pło­mie­niach świec, jakby cze­kał na takie wła­śnie wyja­śnie­nie.

– A jeśli to będzie kolejna dziew­czynka?

Roz­pro­mie­nił się.

– To wiel­kie szczę­ście, trzy córki.

– A potem?

– Potem może posta­ramy się o chłopca.

Vanessa myślała, że zemdleje. Wtedy i teraz, gdy to wspo­mi­nała z dłońmi zanu­rzo­nymi w chłod­nych mydli­nach i szo­ro­wała, szo­ro­wała, szo­ro­wała.

– Posta­ramy się o chłopca po trze­cim dziecku? – Koniuszki jej pal­ców zadrżały na myśl o nie­moż­li­wym. – Finn, nikt z naszych zna­jo­mych nie ma nawet trójki dzieci – szep­nęła. – Sta­rać się o jesz­cze jedno? Prze­cież nie jeste­śmy kato­li­kami.

Patrzyła, jak nie­mal nie­zau­wa­żal­nie wciąga powie­trze.

– Znam wiele osób – powie­dział – które mają wię­cej niż troje dzieci.

– Nie ludzie na wzgó­rzu – odparła. – Może ludzie, któ­rym poży­czasz pie­nią­dze. Nie nasi ludzie. – Cywi­li­zo­wani ludzie, któ­rzy uczęsz­czali w nie­dziele do kościoła przy Park Street, mieli dwoje dzieci. Nie wię­cej. Cza­sami Vanessa żało­wała, że rodzice nie poprze­stali na niej i uro­dziła się Ele­anor. Jej sio­stra była dowo­dem na to, co się dzieje, gdy rodzice nie­mą­drze decy­dują się na wię­cej dzieci.

– Już późno – oznaj­mił Finn. – Idę spać. – Tylko tyle. Nie poca­ło­wał jej w głowę ani nie uśmiech­nął się, gdy życzył jej dobrej nocy.

– Jesteś jedy­na­kiem – powie­działa do niego, zanim udał się na górę. – Co możesz wie­dzieć o posia­da­niu licz­niej­szego potom­stwa? Gdyby było nam prze­zna­czone mieć syna, uro­dzi­ła­bym go. – Nie patrzyli na sie­bie, gdy wypo­wia­dała te słowa. – Mamy nasze cudowne córeczki. Pod wie­loma wzglę­dami karty, które nam roz­dano, to kró­lew­ski poker. Nie ma sensu narze­kać.

– Nie narze­kam – odparł Finn. – Wiem lepiej od innych, jakie karty mi roz­dano. – Do jego głosu wkra­dła się dawna lekka gorycz. – Ale jeśli nie spró­bu­jemy jesz­cze raz, poczuję w końcu, że zamiast kró­lew­skiego pokera mam w ręce trójkę dam.

To wszystko wyda­rzyło się po wie­czo­rze spę­dzo­nym w Somer­set Club, gdzie Mil­dred Bailey śpie­wała _The Man I Love_ i tań­czyli z wiel­kim zapa­mię­ta­niem. Vanessa była pewna, że pół­cie­nie utra­co­nych i nie­po­wo­ła­nych jesz­cze do życia dzieci nie dobi­jały się do serca Finna.

Widać, jak nie­wiele wie­działa.4. Pożyczone automaty

4

Poży­czone auto­maty

Isa­belle w płasz­czu zapię­tym po szyję stała w czar­nym bło­cie i wpa­try­wała się ponuro w polanę nie­opo­dal głów­nej drogi z Kamieńca do Ispasu. Tam, nieco głę­biej w lesie, wyko­pano dół, wrzu­cono do niego ciała i przy­kryto zie­mią i gałę­ziami. Mirik stał po pra­wej stro­nie Isa­belle, Stan i Wita­lij po lewej.

Cici nie prze­sa­dzała. Niczego też nie ubar­wiała. Być może Rosjan nie było cztery tuziny, ale na pewno wię­cej niż trzech. I z pew­no­ścią wię­cej niż zero, bo taką liczbę spo­kojny mąż Isa­belle wrzu­cił do słoja z domy­słami. Jed­nak strasz­liwy sens opo­wie­ści Cici zamy­kał się w tym, że jej esen­cja była zgodna z prawdą. Wczo­raj dołu nie było, dzi­siaj ist­niał jak naj­bar­dziej i leżał w nim plu­ton mar­twych sowie­tów.

Isa­belle za żadne skarby nie mogła zro­zu­mieć, czemu Stan i Wita­lij uznali, że zabi­cie całej gro­mady męż­czyzn to dobry pomysł, gdy tak trudno poru­szyć twardą zie­mię. Kopać grób w lutym! W Ispa­sie w lutym nie grze­bali nawet wła­snych zmar­łych. Cze­kali do wio­sen­nych roz­to­pów. Stan i Wita­lij byli narwa­nymi głup­cami i teraz zapłaci za to cała wio­ska.

– I co myśli­cie? – zapy­tał Stan z dum­nym uśmie­chem. – Cał­kiem nie­źle, co?

– Tylko nowo­ro­dek, który ni­gdy nie widział grobu, spoj­rzałby na ten wielki kopiec i nie wie­dział co to takiego – odparła Isa­belle. – Stan, tak wygląda każdy świeży grób na naszym cmen­ta­rzu. Ale oczy­wi­ście jest mniej­szy. Gdyby ktoś szu­kał miej­sca pochówku, a możesz być pewny, że ktoś będzie szu­kał, czego by wypa­try­wał?

– Nic z tych rze­czy – zapro­te­sto­wał Stan. – Mylisz się. – Isa­belle nie miała poję­cia, jakim cudem udało mu się prze­żyć dwa­dzie­ścia kilka lat.

– Kto o tym wie? – zapy­tała.

– Nikt.

– Stan, przy­się­gnij na życie swo­jej matki, że nie dosta­łeś strzelb od Romana albo…

– Przy­się­gam. Ni­gdy.

– Pro­si­li­śmy, ale Roman odmó­wił – wtrą­cił się do roz­mowy Wita­lij.

Stan mocno go szturch­nął. Isa­belle jęk­nęła.

– Kto jesz­cze wie?

– Nikt!

– Nie chwa­li­łeś się wszyst­kim?

– Nie! – zapro­te­sto­wał ostro Stan. – Popro­si­łem tylko o pomoc w wyko­pa­niu dołu.

– Kto ci poma­gał?

– Wita­lij.

– Kto jesz­cze?

– Przy­szło mnó­stwo ludzi. Nie martw się. Wszy­scy wie­dzą, jak docho­wać tajem­nicy.

– Tajem­nica jest wtedy, gdy o czymś wie jedna osoba – powie­dział Mirik. – Kiedy wie­dzą dwie, to prze­staje być tajem­nicą. Staje się powszechną wie­dzą. A w twoim przy­padku wie cała wio­ska. Grupka two­ich tak zwa­nych przy­ja­ciół wyda cię jako pierw­sza, gdy do Ispasu wyślą nowy szwa­dron śmierci, tym razem uzbro­jony po zęby, by szu­kał zagi­nio­nych urzę­da­sów. – Pocią­gnął żonę za rękaw. – Chodźmy, Iso. Jeste­śmy bar­dzo spóź­nieni z ostat­nimi dosta­wami. Już pra­wie dzie­wiąta.

– To nie były urzę­dasy! – rzu­cił roz­gnie­wany Stan. – To na pewno byli żoł­nie­rze.

– Tak? A gdzie jest ich broń? – zapy­tała Isa­belle.

Stan znie­ru­cho­miał.

– Lepiej się módl­cie, żeby przed przy­jaz­dem sowie­tów spadł świeży śnieg – powie­działa Isa­belle do dwóch męż­czyzn. Ode­szła z nie­sma­kiem i wspięła się na wóz. – Módl­cie się naprawdę żar­li­wie. Bo prawda wyła­nia się z ziemi.

Było zbyt mroź­nie, by spadł śnieg, a w spo­koj­nym zazwy­czaj Ispa­sie zaczęły poja­wiać się kon­flikty. Więk­szość z nich we wła­snym domu Isa­belle. Wie­czo­rem po strze­la­ni­nie rodzina zebrała się na cha­otyczne, pod­le­wane bim­brem spo­tka­nie, pod­czas któ­rego groź­nie spo­glą­dano na Stana i Wita­lija.

Byli tam oczy­wi­ście Isa­belle i Mirik, trzej bra­cia Isa­belle i Pietka, brat Mirika. Z boku sie­działa matka Isa­belle. Dziećmi opie­ko­wała się w sąsied­niej cha­cie Jana.

Stan i Witia byli coraz bar­dziej zanie­po­ko­jeni wyrzu­tami, utrzy­my­wali jed­nak, że postą­pili słusz­nie. Powie­dzieli, że kupiec z Sza­tawy był zwia­stu­nem złych wie­ści. Ostrze­gał chło­pów w Ispa­sie, że z roz­kazu komi­tetu cen­tral­nego par­tii komu­ni­stycz­nej do wio­sek masowo wysy­łano sowiec­kich agen­tów. Nie­któ­rzy przy­jeż­dżali, by rekwi­ro­wać zboże i buraki, inni, by pró­bo­wać kolek­ty­wi­zo­wać gospo­dar­stwa. Skle­pi­karz z Sza­tawy powie­dział, że do jego wio­ski cze­ki­ści przy­byli w środku nocy, z naj­więk­szego domu wywle­kli gospo­da­rza, i zajęli dom na swoje cen­trum ope­ra­cyjne. „I to wszystko przed świ­tem!”.

– To kiedy zoba­czy­li­śmy, jak sowieci masze­rują drogą także w środku nocy, co mie­li­śmy pomy­śleć?

– Nic nie mie­li­ście pomy­śleć – powie­dział Pietka, który nie prze­pa­dał za nikim, a głup­ców szcze­rze nie zno­sił. – Mie­li­ście spać w łóż­kach, jak wszy­scy przy­zwo­ici ludzie, któ­rzy wstają o świ­cie, by zara­biać na chleb. – Brat Mirika był sztyw­nym, cał­ko­wi­cie pozba­wio­nym poczu­cia humoru męż­czy­zną z posi­wiałą brodą, dużym, krzy­wym nosem i małymi, zim­nymi oczami. Dzie­sięć lat star­szy od Mirika, przez całe życie hodo­wał bydło mleczne. Późno się oże­nił, późno został ojcem i zacho­wy­wał się jak czło­wiek, który przez więk­szość czasu żałuje więk­szo­ści swo­ich decy­zji, a już na pewno tego wie­czoru.

– Teraz zadba­li­ście o to, że sowieci przyjdą tu nie tylko po chleb, ale i w poszu­ki­wa­niu zemsty – zwró­cił się Roman do Stana i Wita­lija. Wyraź­nie nie mógł ścier­pieć, że zga­dza się z Pietką. Szwa­gro­wie raczej nie żyli w zgo­dzie.

Dwu­dzie­sto­ośmio­letni Roman Lazar był o rok młod­szy od Isa­belle, ale czę­sto zacho­wy­wał się jak pier­wo­rodne dziecko, bo był pier­wo­rod­nym synem. Śred­niego wzro­stu i żyla­sty jak dżo­kej, miał zmierz­wione włosy, zmierz­wioną brodę i sza­leń­stwo w oczach. Włosy, broda i oczy były czarne jak noc. Kiedy zwią­zy­wał włosy w kucyk, wyglą­dał jak sta­ro­ru­ski pop, jak zbie­gły mnich, któ­rego przed wie­kami ukra­iń­scy Kozacy pomo­gli osa­dzić na moskiew­skim tro­nie. Roman mówił o sobie, że jest „nie­winny i nik­czemny”, co sta­no­wiło nie­złe połą­cze­nie w przy­padku rodo­wi­tego syna Ukra­iny, który kochał konie, swoją rodzinę i Cici, choć jak Cici czę­sto lubiła zauwa­żać, ona znaj­do­wała się na ostat­nim miej­scu.

Stan i Wita­lij wyja­wili, że od zeszłego tygo­dnia nocą trzy­mali w lesie straż, spo­dzie­wa­jąc się przy­by­cia sowie­tów. Od Olega Tre­tiaka, szewca w Ispa­sie, poży­czyli dwa kara­biny Fio­do­rowa, zaci­na­jące się pół­au­to­maty z cza­sów Wiel­kiej Wojny. Przed dzie­się­cioma laty Oleg zabrał je mar­twym żoł­nie­rzom Armii Czer­wo­nej. Poży­czył je Sta­nowi i Wita­lijowi w zamian za tygo­dniową rację ziem­nia­ków. Stan i Witia naj­pierw poszli do Romana, ale ten wyczuł kło­poty i odmó­wił.

– Masze­ro­wali w szyku – wyja­śnił kolejny raz Stan – a my zdej­mo­wa­li­śmy jed­nego po dru­gim. Kara­biny miały po dwa maga­zynki z dwu­dzie­stoma pię­cioma nabo­jami każdy.

– I mie­li­śmy dwa dodat­kowe – dorzu­cił Wita­lij.

– Kiedy jeden padł, zabi­ja­li­śmy następ­nego – powie­dział Stan. – Wszystko trwało nie­całą minutę. Zabra­li­śmy im też tro­chę gotówki.

– Cał­kiem nie­źle, co? – dopy­ty­wał się Wita­lij.

– Zabi­li­ście ich i obra­bo­wa­li­ście? – zapy­tała Isa­belle. – Świet­nie, Stan. Dobra robota, Witia.

Isa­belle i jej bra­cia ze skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach rękami opie­rali się o ścianę. Ostap miał dwa­dzie­ścia sześć lat, a Nikora dwa­dzie­ścia dwa. Wszy­scy trzej Laza­ro­wie byli podobni do ojca: o czar­nych jak smoła wło­sach, krępi, melan­cho­lijni, zasad­ni­czy. A Isa­belle była podobna do matki, z wyjąt­kiem tego, że matka sie­działa teraz na krze­śle w kącie z dala od całego zamie­sza­nia i czy­tała książkę. To zde­cy­do­wa­nie nie paso­wało do Isa­belle, która nie potra­fiła usie­dzieć na miej­scu.

Rodzina kłó­ciła się, paliła i piła, ostro podzie­lona co do dal­szego postę­po­wa­nia.

– Czemu trzeba coś robić? – zapy­tał Stan. – Nawet jeśli przy­ślą wię­cej ludzi, a byliby głupi, gdyby to zro­bili, niczego nie zdra­dzimy. Będą wypy­ty­wać, a my zaprze­czać. Powiemy, że nie wiemy, co się stało.

– Na pewno nie chcesz ich dalej zabi­jać? – chciał wie­dzieć Roman.

– Roman, nie żar­tuj – rzu­cił Pietka. – Nie czas na to. – Stał przy prze­ciw­le­głej ścia­nie obok Mirika.

– Niczego nie powiemy – oświad­czył Stan, któ­rego opu­ścił już nastrój do żar­tów.

Wita­lij zgo­dził się z bra­tem.

– Nie znajdą ich, a my nic nie powiemy. Nie wyci­śniesz krwi z kamie­nia.

– Ale ty nie jesteś kamie­niem, Witia – zauwa­żył Nikora. – Masz w sobie głu­pią krew, którą można wyci­snąć. Co powiesz, kiedy powie­szą cię za kostki i zaczną prze­słu­chi­wać?

– To nie może być gor­sze od tego, co jest teraz – mruk­nął Stan. Sie­dzieli przy stole w oto­cze­niu pozo­sta­łych.

– Naprawdę tak sądzisz? – zapy­tała Isa­belle.

– Powie­szą nas za kostki? – pisnął Wita­lij. – Prze­stań żar­to­wać!

– Wyglą­damy, jak byśmy żar­to­wali? – zapy­tał Nikora.

Nikt nie kwe­stio­no­wał faktu, że do zabój­stwa doszło pod wpły­wem impulsu.

– Pomy­śl­cie o kło­po­tach, które teraz cze­kają was, skoro ośmie­li­li­ście się pod­nieść głos w łagod­nym pro­te­ście – powie­dział Ostap. – I przy oka­zji nas.

– Zastrze­le­nie dwóch tuzi­nów komu­ni­stycz­nych apa­rat­czy­ków i próba ukry­cia ich ciał nie jest łagod­nym pro­te­stem – odparł Mirik. – To wypo­wie­dze­nie wojny.

Ostap był cier­pliwy, z dyplo­ma­tycz­nym cha­rak­te­rem śred­niego dziecka – dopóki go nie spro­wo­ko­wano. Był mężem wojow­ni­czej księż­niczki Jany, któ­rej zabro­niono brać udział w tego typu spo­tka­niach z powodu jej wybu­cho­wego tem­pe­ra­mentu. Jana nie rozu­miała ani nie uży­wała słowa „łagodny” w prze­ci­wień­stwie do spo­koj­nego męża.

Słowa „łagodny” nie uży­wał też ani nie rozu­miał Roman.

– Jeśli Stan i Witia mają rację – powie­dział, pod­krę­ca­jąc wiel­kie wąsy – i sowieci przyjdą zabrać co nasze, czy tego też nie można uznać za wypo­wie­dze­nie wojny? – Roman nie zgo­dził się, by wziąć udział w zasadzce, ale nie schy­lał głowy przed nikim, a już na pewno nie przed Rosja­nami. Jego nie­na­wiść była poko­le­niowa, gene­tyczna, wro­dzona, wszech­ogar­nia­jąca, trwała – i głę­boko oso­bi­sta. Wie­dzieli o tym wszy­scy, dla­tego też Stan i Wita­lij naj­pierw przy­szli do niego.

– Wolał­bym nie wypo­wia­dać wojny nikomu – stwier­dził Mirik.

– Popie­ram – dołą­czył do niego Pietka.

– Będziemy ich prze­ko­ny­wać, Roma­nie. – Mirik był roz­sąd­nym czło­wie­kiem. Isa­belle przez całe życie pły­wała w głę­bo­kich wodach narwa­nych, impul­syw­nych, poryw­czych Laza­rów, z któ­rych każdy był bar­dziej zażarty od dru­giego. Potrze­bo­wała chłod­nych, spo­koj­nych wód trzeźwo myślą­cego męża.

Roman uniósł brwi.

– Bar­dzo chciał­bym być muchą na ścia­nie w sali, w któ­rej ty, Miriku, będziesz tłu­ma­czył sowiec­kim urzęd­ni­kom, ile mleka mogą zabrać tobie i Pietce.

– A ileż tego mleka mogą zabrać? – zapy­tał Mirik, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Tylko tyle, ile nie skwa­śnieje w dwa dni.

– Miriku – zaczęła Cici – powie­dział ci Roman, mówi­łam ci ja i mówił kupiec z Sza­tawy, mówią też naj­now­sze gazety z Kijowa: oni nie przyjdą po twoje mleko. Przyjdą po twoją krowę.

– I tak będę bez­pieczny – upie­rał się Mirik. – Oni nie potra­fią wydoić krowy.

– Wszystko będzie dobrze – powtó­rzył Stan. – Nie znajdą ciał.

– Głupcy, tu nie cho­dzi o ciała – powie­działa Isa­belle. – Ani o mleko. Ani nawet o krowę. Nie rozu­mie­cie? Cho­dzi o zboże.

Ze swo­jego kąta Oksana raz po raz kiwała głową, nie pod­no­sząc wzroku.

Rodzina zamil­kła.

Złe zbiory jesie­nią ozna­czały brak żyw­no­ści zimą. Czyli teraz. Z tej sytu­acji nie było wyj­ścia. Sto milio­nów ludzi miesz­ka­ją­cych i pra­cu­ją­cych w rosyj­skich mia­stach, daleko od ziem­nia­ków Stana i Wita­lija i mleka Mirika, musiało jeść. Skąd się weź­mie dla nich chleb, jeśli nie z Ukra­iny, z Ispasu i od Laza­rów?

A jeśli w Ispa­sie nie będzie zboża, co wtedy?

A jeśli Laza­ro­wie nie będą mieli zboża, co wtedy?

Kiedy wszy­scy sobie poszli, Isa­belle i Mirik zaj­rzeli do śpią­cych chłop­ców. Młod­szy obu­dził się i kiedy Mirik poszedł zary­glo­wać drzwi, Isa­belle przez kilka minut leżała mię­dzy synami w ich łóżku i tuliła Maksa, żeby go uspo­koić.

– Tak gło­śno roz­ma­wia­li­ście, mamo – powie­dział. – Wystra­szy­łem się.

– Prze­pra­szam, maleńki, prze­pra­szam, sło­neczko – szep­nęła. – Doro­śli cza­sem roz­ma­wiają gło­śno, gdy dzieją się nie­do­bre rze­czy.

– Ty i tato nie.

– Two­jego tatę trudno zde­ner­wo­wać, dla­tego go kochamy.

– Co Stan i Witia zro­bili? Byli­ście na nich tacy źli.

– Nic, nic. – Isa­belle przy­ci­snęła usta do jedwa­bi­stej głowy synka. – Są tylko głupi. Zro­bili coś głu­piego i byli­śmy źli, bo wszy­scy się boimy, że spo­tka ich za to kara.

– Jaka?

– Śpij już, Mak­siu, śpij, _miłyj_.

– Mamo, ja też cza­sami robię coś głu­piego.

– Ale nie tak.

– Sława też robi. Zawsze jest nie­zno­śny, sama tak mówisz.

– Cii. Twój brat jest wspa­nia­łym chłop­cem, tak jak ty. – Nie­zno­śnym, ale wspa­nia­łym.

Mak­sym objął ją chu­dymi rącz­kami i przy­tu­lił się do jej serca.

– Nie zro­bię niczego głu­piego, mamoczko, obie­cuję – szep­nął. – Bo nie chcę, żebyś na mnie krzy­czała. Chcę, żebyś krzy­czała tylko na Sławę. Bo on jest naprawdę nie­zno­śny.

Kiedy Isa­belle i Mirik roze­brali się w swoim pokoju i objęli się pod grubą koł­drą, Mirik pró­bo­wał żar­tami popra­wić ponury nastrój Isa­belle i śmie­chem ukoić jej nerwy.

– Nic nam nie będzie, Iso, czemu się tak mar­twisz? Już wcze­śniej radzi­li­śmy sobie z pro­ble­mami. Ispas jest za mały i leży za daleko od nich, żeby się nami przej­mo­wali. Bóg, który dał nam życie, któ­rym mamy żyć, nie porzuci swo­jego stwo­rze­nia.

Isa­belle nie była taka pewna. Może nie porzuci – bar­dziej wyrzuci gdzieś na stepy, zajęty innymi spra­wami.

– W każ­dym razie – szep­nął Mirik – nie mamy dokąd pójść. Jeste­śmy rol­ni­kami i tyle. Nie ma ucieczki od tego życia.

– Tego wła­śnie się boję – powie­działa Isa­belle.

– Nie bój się. Jeste­śmy bło­go­sła­wieni. Śpij dobrze, żono. Zoba­czysz. Jutro spad­nie śnieg.

Ale naza­jutrz nie spadł śnieg.

Naza­jutrz zja­wili się sowieci.6. Lucas

6

Lucas

Potężny męż­czy­zna, który zgo­dził się zabrać ją do swo­jego domu, był przy­stojny i ele­gancki, nawet z popo­łu­dnio­wym zaro­stem i nieco zmierz­wio­nymi, zacze­sa­nymi do tyłu ciem­no­blond wło­sami. Może wła­śnie dla­tego Isa­belle czuła, że coś jest nie w porządku. Działo się tak z dwóch powo­dów. Pierw­szym był gar­ni­tur. W naj­bar­dziej nie­przy­jemny spo­sób przy­po­mi­nał jej innych ludzi w jej życiu, któ­rzy nosili gar­ni­tury, choć nie tak ele­ganckie i dobrze skro­jone jak ten.

Jed­nak głów­nym powo­dem była nama­calna nie­chęć, z jaką ten męż­czy­zna zgo­dził się wyświad­czyć Schu­man­nowi przy­sługę. Isa­belle nie rozu­miała zbyt dobrze angiel­skiego, ale rozu­miała ludzką naturę i wie­działa, że Schu­mann narzu­cił ją nie­chęt­nemu osob­ni­kowi, komuś, kto nie lubi, by mu cokol­wiek narzu­cano. Trudno było uznać począ­tek jej nowego życia za bar­dziej nie­for­tunny.

Szli razem uli­cami obcego mia­sta. Były błot­ni­ste, brudne i hała­śliwe. Wszystko razem było nie do znie­sie­nia, dopóki nie weszli do innej czę­ści mia­sta, gdzie nagle zro­biło się mniej tłoczno i poja­wiły się drzewa. Nie wie­działa, czemu chód tego męż­czy­zny jest tak nie­pewny; wyda­wał się młody, mniej wię­cej w jej wieku, ale poru­szał się wol­niej niż kule­jący sie­dem­dzie­się­cio­lat­ko­wie w Ispa­sie. Pró­bo­wała zwol­nić, by dosto­so­wać się do jego tempa, ale im wol­niej szła, tym bar­dziej on też zwal­niał! Może to jakaś forma dziw­nej rycer­sko­ści? W Ukra­inie wszy­scy męż­czyźni poru­szali się, jakby bie­gli do pożaru, nie zwra­ca­jąc uwagi na kobiety.

Kiedy Isa­belle obser­wo­wała zma­ga­nia Ame­ry­ka­nina z pro­stą czyn­no­ścią cho­dze­nia, on prze­ma­wiał do niej w języku tak obcym jak mia­sto. Kilka słów rozu­miała. „Brak samo­chodu”. „Nie ma par­kingu”. „Cho­dzić”. Może prze­pra­szał, że muszą iść pie­chotą, zamiast jechać samo­cho­dem? Żało­wała, że nie może mu powie­dzieć, że ni­gdy nie sie­działa w samo­cho­dzie, więc nie ma za co prze­pra­szać.

Gdy zbli­żali się do roz­le­głego parku na wzgó­rzu, pod­szedł do nich męż­czy­zna. Finn ujął Isa­belle za łokieć i pró­bo­wał go omi­nąć. Ale męż­czy­zna nie chciał ich prze­pu­ścić. Był przy­stojny – i pijany. Isa­belle czuła jego oddech z odle­gło­ści dwóch metrów. Pró­bo­wał wcią­gnąć Finna do roz­mowy, klep­nął go w plecy, bła­gał. Finn pra­wie nie reago­wał.

– Lucas – powta­rzał. – Lucas, prze­stań.

Męż­czy­zna o imie­niu Lucas ruszył w stronę Isa­belle, wycią­gnął rękę i ukło­nił się – po czę­ści dla żartu, po czę­ści kokie­te­ryj­nie, głów­nie pijacko.

– Nazy­wam się Lucas – przed­sta­wił się. – A jak brzmi imię panienki?

– Moje imię – odparła z naci­skiem – to Isa­belle Mar­ty­niwna Lazar.

Lucas skło­nił się i uca­ło­wał jej dłoń.

– Miło mi panią poznać, Isa­belle – powie­dział, prze­cią­ga­jąc jej imię w spo­sób, jakiego ni­gdy dotąd nie sły­szała. _Iiiii­za­be­eeellle._

– Wystar­czy – rzu­cił Finn i ją odcią­gnął. – To nikt. Pro­szę się nim nie przej­mo­wać – dodał, kiedy minęli męż­czy­znę.

Isa­belle prych­nęła cicho. Jakby pijany głu­piec mógł w ogóle tra­fić na listę rze­czy, któ­rymi się przej­mo­wała.

Jed­nego była pewna: Finn kła­mał. Lucas nie był nikim. Gdy bła­gał Finna, na jego twa­rzy malo­wała się poufa­łość, żal, prze­pro­siny. A w spoj­rze­niu Finna, gdy pró­bo­wał igno­ro­wać intruza, widać było nie­na­wiść i ból.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij