Światło z północy - ebook
Trzeci tom megabestsellerowej sagi o zakazanym uczuciu, trudnych życiowych wyborach i odwadze w obliczu przeciwności.
Hamburg, 1914 rok. Alice rozpaczliwie poszukuje swojej córeczki – niestety na próżno. Tylko jej nieobliczalny mąż Henk wie, gdzie jest dziecko. Mężczyzna wykorzystuje Rosę jako kartę przetargową, by zatrzymać przy sobie żonę, która od dawna marzy o uwolnieniu się z toksycznego związku.
Zdesperowana Alice podejmuje pracę jako służąca w domu Reevenów. To jedyny sposób, by zabezpieczyć swoją pozycję i wywrzeć dobre wrażenie w sądzie. Tymczasem życie Johna zaczyna się sypać. Problemy rodzinne i finansowe oraz zbliżający się ślub z Evelyn przytłaczają go coraz bardziej. Jak ma zawrzeć małżeństwo z rozsądku, skoro pod jego dachem mieszka kobieta, którą kocha?
Uczucie między Alice a Johnem rośnie z każdym dniem, jednak obydwoje wiedzą, że nigdy nie przerodzi się w nic więcej. Co więcej, Reeven nie ma pojęcia o przeszłości ukochanej, która ryzykuje wszystko, by prawda nie wyszła na jaw…
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68647-01-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta chwila zbliżała się nieubłaganie od lat. Teraz wydawało się, że nadeszła znikąd. John stał przed ołtarzem. Witraże przepuszczały do wnętrza światło, które spowijało wszystko w delikatnej mgiełce. Jego matka, siostra i brat siedzieli w pierwszym rzędzie. Słyszał cichy kaszel, stłumiony szelest ubrań. Napięcie było wręcz namacalne. Wszystkie oczy w pomieszczeniu skierowane były na niego, skóra piekła go od tych spojrzeń. A oni o tym wiedzieli. Potrafili czytać w jego myślach.
Zabrzmiała muzyka i drzwi się otworzyły. Wujek wprowadził do środka Evelyn. Miała na sobie welon, więc John nie widział wyrazu jej twarzy. Skupił się całkowicie na własnym bolesnym uśmiechu. Pachniało kadzidłem, woskiem ze świec, kwiatowymi dekoracjami na ołtarzu i starym drewnem, z którego zrobione były ławki. Kręciło mu się w głowie.
Naraz stanęła przed nim, a pastor zaczął przemawiać:
– Zebraliśmy się tu dzisiaj, aby połączyć tych dwoje ludzi świętym węzłem małżeńskim. – Spojrzał najpierw na Johna, a potem na Evelyn; na jego twarzy pojawił się wyraz namaszczenia. – Jak wszyscy wiemy, wśród nas brakuje dziś osób, które powinny z nami uczestniczyć w tej godzinie szczęścia. Nosimy je w naszych sercach. Z tej okazji zacytuję fragment _Hymnu o miłości_ z Pierwszego Listu do Koryntian. – Pastor podniósł ręce w geście błogosławieństwa. – „Miłość jest cierpliwa, miłość jest dobrotliwa, nie zazdrości, miłość nie jest chełpliwa”¹.
John nie usłyszał nic więcej. W jego głowie był tylko szum.
– „Wszystko zakrywa, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko znosi. Miłość nigdy nie ustaje”².
_Jak to się stało, że stoję tutaj?_ – pomyślał z niedowierzaniem, a jednocześnie sam siebie przywołał do porządku. Nie był ofiarą, którą przemocą zaciągnięto przed ołtarz. Sam zdecydował się tu stanąć. Ponieważ czuł się odpowiedzialny. Ponieważ tak należało postąpić.
Z bliska dostrzegł pod welonem twarz Evelyn – bardzo bladą i bardzo piękną. Jej kremowa sukienka ledwo odróżniała się od białej skóry. Patrzyła na niego niepewnie, a on chwycił jej dłonie.
Wtedy usłyszał znajome słowa, które brzmiały tak samo na każdym ślubie, ale nigdy dotąd nie były zaadresowane do niego.
– Teraz pan młody może pocałować pannę młodą.
Pastor skinął do niego zachęcająco głową. John uniósł welon Evelyn. Uśmiechnął się i pocałował jej usta, były ciepłe i znajome. W jej oczach malowało się pytanie, a jednocześnie radość. Trwało to tylko kilka sekund, a on miał wrażenie, że ta chwila ciągnie się niemożebnie długo. Dzwony zaczęły bić.
„Mimo to pan jej nie kocha”.1
Żółw poruszył głową, a Sala wsunęła mu do koszyka liść sałaty. Zmęczona oparła podbródek o parapet i obserwowała zwierzątko poruszające szczęką. Przynajmniej jedno z nich będzie najedzone. Tak naprawdę nie wiedziała, po co właściwie zabrała ze sobą żółwia, ale teraz cieszyła się, że ma towarzystwo.
Rozległ się łomot w drzwi. Podskoczyła.
– Jeszcze pani nie zapłaciła za ten tydzień! – Głos gospodyni przeniknął do środka.
– Zaraz zejdę.
– Właśnie o to chciałam panią prosić!
Serce Sali biło jak oszalałe. Pensjonat, w którym znalazła schronienie, był obskurną noclegownią w pobliżu portu. Goście mieli do dyspozycji słomiane materace, a po klatce schodowej biegały szczury. Ale i tak wydała tu błyskawicznie wszystkie swoje oszczędności. Nigdzie indziej w ogóle nie chciano jej przyjąć. Zdoła zapłacić jeszcze za ten i następny tydzień, a potem? Nie miała pojęcia, co będzie później. Jako służąca państwa Reevenów nie zarabiała wiele, gdyż dostawała wyżywienie i zakwaterowanie. Zawsze wysyłała część swoich skromnych zarobków do domu, reszta szła na codzienne sprawunki. Prawie nic nie odłożyła.
Znowu zaczęło jej się kręcić w głowie. Odkąd Gesa Reeven wyrzuciła ją z pracy, zawroty nachodziły ją nieustannie i bez ostrzeżenia. Ze strachu.
Kiedy musiała opuścić willę Reevenów i w małym pokoju w pensjonacie otworzyła książeczkę służącej, wydała z siebie szloch przerażenia. Myślała, że w podzięce za lata wiernej służby Gesa wpisze tam kilka pozytywnych zdań. Albo że w ogóle nic nie napisze. Pusta książeczka i tak byłaby sto razy lepsza niż zły wpis. Ale to, co napisała Gesa, było bardziej niż negatywne. Było miażdżące. Sala już nigdy nie znajdzie pracy jako służąca. Jej dawna pani zadbała o to kilkoma pociągnięciami pióra.
Powrót do wioski też nie wchodził w rachubę. Podczas wizyt w rodzinnych stronach odwiedzała przyjaciółki, które tam pozostały. Brała na kolana ich dzieci, a te z otwartymi ustami słuchały jej opowieści o życiu w odległym Hamburgu: o gotowaniu zupy z węgorza czy też o przepychu letnich rezydencji. Nie mogła wrócić do domu bez grosza przy duszy i bez perspektyw na znalezienie pracy. Myśl o tym dławiła ją w gardle. Może znalazłaby zatrudnienie w fabryce, ale wynagrodzenie nie starczyłoby jej nawet na wynajęcie mieszkania, a i tak nie mogła się spodziewać, że ktoś będzie skłonny udostępnić lokum samotnej kobiecie.
Święta Bożego Narodzenia spędziła samotnie w pensjonacie, płacząc tak długo, aż zabrakło jej łez. W sylwestra też była sama. Przez małe okno pokoju oglądała fajerwerki rozświetlające niebo i czuła się pusta w środku.
Zapłaciwszy potulnie właścicielce, Sala włożyła płaszcz i wyszła na pogrążoną w mroku ulicę. Hamburg nocą. Ogromny i ciemny. Uciskał jej klatkę piersiową.
Szła i szła, nie zwracając uwagi na otoczenie, z dłonią zaciśniętą na ostatnich pieniądzach w kieszeni płaszcza. Na pustym targu rybnym zaczęła rozglądać się wśród końskich odchodów, czy nie znajdzie jakichś warzyw dla żółwia. I być może dla siebie. Po chwili zdała sobie sprawę, że płacze. Jej twarz była lodowata, a łzy zamarzały na policzkach. Zatrzymała się i wydmuchała nos.
– Cóż, tak nie można!
Podniosła wzrok ze zdumieniem.
Zobaczyła mężczyznę w lodenowym³ płaszczu i cylindrze na głowie. Uśmiechnął się do niej.
– Taka piękna dziewczyna. Nie pasują do pani te brzydkie łzy. – Wyciągnął haftowaną chusteczkę, która pachniała wodą po goleniu. – Co panią trapi?
Sala nie mogła wydusić z siebie słowa. Patrzyła na niego zdezorientowana. Mężczyzna pokręcił głową.
– Ależ, moja droga. Nic nie jest aż takie złe, jakie się wydaje na pierwszy rzut oka.
Po chwili wahania dodał:
– Czy mogę zaprosić panią na wiedeńską czekoladę?
Sala nie miała pojęcia, skąd się tak nagle wziął, ale był elegancko ubrany, ładnie pachniał, a jego siwa broda przypominała jej Theodora. Przez cały dzień nic nie jadła. Jego oczy były ciepłe. Nieśmiało skinęła głową.
Nie przeszli dziesięciu kroków, gdy ktoś chwycił ją za ramię.
– Chwileczkę, młoda damo.
Mężczyzna w mundurze siedział przy wejściu do komisariatu Davidwache. Przyjrzał się lekceważąco jej zalanej łzami twarzy.
– Dziwka? – zapytał.
– Przechwyciłem ją koło portu – oznajmił posterunkowy, wciąż trzymając Salę za ramię.
– Ach, w takim razie pytanie jest chyba zbędne.
Zaprowadzono ją do stołu i podsunięto jej krzesło.
– To wszystko jest nieporozumieniem – wyjąkała.
Powtarzała to przez całą drogę na komisariat, ale posterunkowy jakby jej nie słyszał. Westchnął ciężko, dając do zrozumienia, jak bardzo ma jej dość.
– Mieszka pani w pensjonacie?
– Tak, ale tylko na jakiś czas!
– Sama?
Przytaknęła.
– Dla kogo pani pracuje?
– Mówiłam, że w tej chwili nie mam pracy.
Spojrzał na nią, a z jego zamkniętego wyrazu twarzy wyczytała, że już ją osądził. Poczuła, że pieką ją policzki.
– Co pani robiła w tej okolicy sama i o tak późnej porze?
– Wyszłam na spacer.
Westchnął ponownie. Podrapał się po karku, unikając jej wzroku.
– Czy zna pani tego człowieka, z którym pani spacerowała, gdy panią zgarnąłem?
Pokręciła głową.
– Co zamierzała pani z nim robić?
– Właśnie szliśmy do gospody. Rozmawiał ze mną i zaproponował mi czekoladę.
Pożałowała tych słów, ledwo zdążyła je wypowiedzieć. Przez chwilę panowała taka cisza, że usłyszała na zewnątrz konie ciągnące jakiś powóz.
Policjant z dyżurki przeszedł obok nich. Zagrzechotały klucze.
– Jest jeszcze miejsce w czwórce.
– Dziękuję. Będziemy gotowi za minutę.
Posterunkowy spojrzał na nią przez stół.
– Podtrzymuje pani swoje oświadczenie?
Sala w milczeniu skinęła głową. Ręce jej się trzęsły.
Przejechał palcami po wąsach, uniósł brwi i westchnął po raz trzeci. Następnie wstał.
– Pójdzie pani ze mną, proszę.
Została zaprowadzona do celi, w której siedziały już trzy inne osoby. Zanim zdążyła zaprotestować, drzwi się za nią zatrzasnęły. Oszołomiona Sala osunęła się po ścianie na zimną podłogę i zastygła nieruchomo. Na wiele godzin. Na całą noc.
W pewnym momencie obudziła się i drgnęła.
Starsza kobieta delikatnie dotknęła jej ramienia. Patrząc ze współczuciem, powiedziała:
– Biedactwo. Będziesz się tu kisić, całkiem sama.
Sala spojrzała ze zdziwieniem w przyjazne szare oczy. Kobieta miała na sobie angielską garsonkę, chustę na głowie i koszyk zawieszony na ramieniu. Pozostali aresztanci wyszli już z celi.
– Jest inaczej, niż pani myśli. Ja nigdy nie...
Była zmęczona i głodna. Zawroty głowy powróciły.
Kobieta odwróciła wzrok.
– Wiem o tym, moja droga. To była tylko przykra pomyłka. – Jej głos był zachrypnięty i ciepły. Wyciągnęła rękę, by pomóc Sali wstać z podłogi.
Sala pozwoliła sobie pomóc; potrzebowała chwili, by znów pewnie stanąć na nogach.
– Chcę wrócić do domu – powiedziała falsetem.
– Oczywiście. – Kobieta skinęła współczująco głową. – A gdzie mieszkasz?
– W pensjonacie. Straciłam pracę.
Poczuła łzy napływające jej do oczu.
– Spokojnie. Najpierw załatwimy ci coś do jedzenia, a potem opowiesz mi o wszystkim. Co ty na to?
Jej uśmiech był niemal matczyny.
Sala nie mogła uwierzyć, że ktoś nagle okazał jej życzliwość. Nie miała już w tym mieście nikogo, kto byłby do niej dobrze nastawiony.
– Dobrze – powiedziała słabym głosem i kiwnęła głową. – Brzmi nieźle.
– Cudownie. – Kobieta poklepała ją po ramieniu. – W takim razie chodź ze mną. Jestem Pauline. Pauline Modersson. Teraz ja się tobą zajmę.
Julius wbił ostrogi w boki ogiera, który wydał z siebie udręczone parsknięcie i pobiegł jeszcze szybciej. Błoto pryskało na boki, łąki się rozmywały, las w zasięgu wzroku stał się jedynie mrocznym cieniem. Koń mknął tak szybko, że Julius nie słyszał nic poza rytmicznym stukotem kopyt i wiatrem, który wyciskał mu łzy z oczu. To było cudowne uczucie. Pochylił się nisko nad końską szyją. Nic w życiu nie sprawiało mu większej przyjemności niż jazda konna. Kiedy jednak chwilę później ponownie spiął ogiera i szybkim kłusem skręcił na leśną ścieżkę prowadzącą do rezydencji, poczuł, że aż kipi w nim frustracja. Zębami ściągnął z palców skórzane rękawiczki i otarł mokre policzki. Z gardła wydobył mu się ochrypły dźwięk. Ku swemu przerażeniu stwierdził, że nie tylko wiatr był przyczyną jego łez. Chwycił mocno lejce i ogier się zatrzymał. Uszy mu drgały, ale ogromne, parujące ciało stało idealnie bez ruchu. Koń wiedział aż za dobrze, co go czeka, jeśli nie zrobi dokładnie tego, czego oczekuje od niego jeździec.
Przez chwilę Julius siedział w siodle, odrzuciwszy głowę do tyłu. Zamrugał, patrząc na wciąż nagie korony drzew, poczekał, aż emocje, które znalazły ujście podczas przejażdżki, opadną i znów poczuje nad sobą kontrolę. Nawet jazda konna nie była w stanie zająć jego myśli czym innym. W przeszłości czułby euforię po tak wczesnej porannej przejażdżce. Potem czekałaby go gorąca kawa, jajecznica na boczku i dzień pełen pracy, po którego zakończeniu czułby się wieczorem jak prawdziwy mężczyzna. Mężczyzna, który ma swoje życie pod kontrolą. Który dokładnie wie, gdzie jest jego miejsce i jakie jest jego zadanie.
Mlasnął cicho językiem, a ogier natychmiast ruszył z miejsca. Las pachniał już wiosną, w poszyciu kwitł podbiał. W górze nawoływało się kilka żurawi. Czas płynął, świat się obracał. A Julius czuł się jak pogrzebany żywcem.
Kiedy zauważył dwóch mężczyzn kroczących przed nim wąską ścieżką, każdego z kilkoma zastrzelonymi zającami na ramieniu, miał ochotę zawrócić. Z pewnością z daleka było widać, że płakał jak uczniak. Ale mruknął tylko ponuro i popędził konia.
– Macie pozwolenie?
Obaj się odwrócili jak na komendę.
Wcześniej słyszał poprzez zarośla stłumione dźwięki strzałów. Miał szczęście, bo padły zbyt daleko, by spłoszyć wierzchowca.
– O tej porze roku strzelanie jest zabronione. Sezon się skończył. A wy jesteście na terenie prywatnym.
– Możemy tu polować, ale tylko na zające i bażanty. W rezydencji udzielono nam pozwolenia – wyjaśnił jeden z mężczyzn, wyraźnie przestraszony.
– Teraz ja mieszkam w rezydencji – odpowiedział ostro Julius. – I nie wyrażam zgody na polowania. Dopóki jeżdżę konno na terenie posiadłości, zabraniam strzelać wam w lesie.
Mężczyźni spojrzeli krótko po sobie. Jeden z nich przyjrzał się twarzy jeźdźca, jego zaczerwienionym oczom.
Julius wcisnął pięty w brzuch ogiera.
– Jeśli jeszcze raz was tu przyłapię, niech Bóg ma was w opiece! – zawołał przez ramię, wyciągając szpicrutę w ich stronę.
Chwilę później wyjechał z lasu wolnym tempem. Kiedy pojawiła się przed nim rezydencja, ponownie poczuł chęć, by szarpnąć wodzami.
Po prostu zawrócić i pogalopować do innego życia.
Szara i okazała budowla stała na niewielkim wzgórzu. Sprawiała dość dziwne wrażenie: angielska willa w stylu Tudorów, położona niecałą godzinę drogi od Hamburga, z typowymi oknami wykuszowymi, gotyckimi spiczastymi łukami oraz malowniczymi blankami i wieżyczkami. Swój letni dom udostępnił mu przyjaciel. Teraz, w lutym, willa nie była przez nikogo użytkowana. Julius potrzebował właśnie takiego schronienia. Idealnego miejsca na ucieczkę od świata.
Oczywiście część jego świata przyjechała w to miejsce wraz z nim. Za jednym z okien na piętrze przesunął się cień. Już go wypatrywała. Czyżby podejrzewała, że pojechał do lasu na randkę? Dlaczego nie pozwala mu spokojnie pojeździć konno?
Stajenny już czekał. Stał przed boksami, ręce trzymał wsparte na biodrach. Patrzył na zbliżającego się jeźdźca z ponurym wyrazem twarzy. Skórzane bryczesy miał wypolerowane do połysku, a brązową kamizelkę – świeżo wykrochmaloną i wymaglowaną. Tutejsza służba również była najwyższej klasy.
Julius po raz ostatni wbił ostrogi w brzuch ogiera. Ten natychmiast rzucił się do przodu i zatrzymał gwałtownie. Stajenny musiał się cofnąć o krok, aby ważące siedemset kilo żywej wagi zwierzę go nie przewróciło. Mocno chwycił lejce.
Julius zeskoczył.
– Postępuj na nim jeszcze trochę, żeby odparował – polecił.
– Miał pan przyjemną przejażdżkę? – W głosie mężczyzny słychać było tłumiony gniew.
Julius dokładnie wiedział dlaczego. Ogier był zwycięzcą wielu wyścigów, a on pędził na nim po łąkach, jakby jutro nie istniało. Każdego dnia nalegał, aby wydano mu właśnie tego konia, chociaż stajnia oferowała duży wybór. Ogier był zlany potem, a jego nozdrza drgały konwulsyjnie.
Gotując się ze złości, stajenny uklęknął i doświadczonymi palcami obmacał wrażliwe pęciny. Julius tylko czekał, żeby mężczyzna coś powiedział. Żeby ośmielił się go skrytykować. Ale stajenny wstał i nie patrząc na niego ani nie odzywając się choć słowem, odprowadził ogiera.
Kiedy Julius wszedł do holu, Marlies schodziła właśnie po schodach.
_Idealne wyczucie czasu_ – pomyślał z niechęcią.
Dlaczego akurat tutaj musiała stać się skowronkiem i wstawała tak wcześnie rano? Ile by dał, żeby móc zjeść śniadanie w spokoju. Zamiast tego każdego ranka siadała naprzeciwko niego i musieli prowadzić napiętą rozmowę.
– Dzień dobry. – Skinął sztywno głową w kierunku żony.
– Przejażdżka udana?
Nienawidził tego nosowego głosu.
– Było cudownie! Pójdę się przebrać.
Gdy ją energicznie mijał, otoczyła go chmura perfum. Włosy miała już ułożone, jak zawsze była przesadnie umalowana i wyszykowana. Ubrała się w wykwintną, jasnożółtą garsonkę, w której wyglądałaby lepiej w Alsterpavillon⁴ niż w pustym domu na wsi.
– Panie Reeven, pański brat dzwonił. – Służący wyszedł mu na spotkanie. – To pilne.
Julius był już do tego przyzwyczajony. John dzwonił kilka razy dziennie, a Julius zawsze przekładał rozmowę na później. W ciągu kilku tygodni, które tu spędził, nie rozmawiał z bratem więcej niż trzy razy.
Chwilę później wszedł do pokoju śniadaniowego umyty i przebrany. Marlies siedziała już przy stole. Trzymała w dłoni filiżankę i patrzyła przez okno. _Co ją wiecznie trapi?_ – pomyślał jak zwykle. Od czasu do czasu widywał ją siedzącą gdzieś z wyrazem zagubienia i smutku na twarzy. W takich momentach aż tracił dech w piersiach.
– Nie musiałaś na mnie czekać. – Usiadł i rozwinął serwetkę.
Nie zareagowała. Wybudziła się ze swojego transu, dopiero gdy niecierpliwie pstryknął palcami w powietrzu, by zwrócić jej uwagę.
– Hm? – Zamrugała oczami, a on powtórzył to, co właśnie powiedział.
Zdziwiona spojrzała na swój pusty talerz.
– Och, i tak nie mam apetytu o tak wczesnej porze.
_Więc dlaczego tu siedzisz?_ – pomyślał z irytacją.
Do pokoju weszła Helene i postawiła przed nim koszyk świeżych bułek i talerz z jajkami sadzonymi. Była jedną z małej grupy służących, którzy przyjechali tu z nimi z Hamburga.
– Przynieś mi kieliszek hennessy! – polecił, nie patrząc na nią.
– Koniak na śniadanie? – Marlies zrobiła zdegustowaną minę.
– Boli mnie głowa – wycedził przez zęby. – Skończyła mi się aspiryna.
Dlaczego w ogóle zabrał Marlies ze sobą? Zaskoczyła go, nalegając, by wziął ją do letniej rezydencji. W końcu nie było tu niczego poza łąkami i bagnami. Spacery i przejażdżki były jedynymi zajęciami rozpraszającymi nudę. „To nie ma znaczenia. Nie mogę zostać w tym domu ani chwili dłużej. W tym... grobowym nastroju” – stwierdziła, gdy powiedział, że musi oczyścić myśli i pobyć trochę na osobności.
Co miał zrobić? Nie mógł zostawić żony w Hamburgu wbrew jej woli, a samemu ukryć się na wsi. W końcu po to się ludzie pobierają, żeby być razem, prawda? I rzeczywiście, samotność tutaj jej nie przeszkadzała. Całe dnie spędzała zagrzebana w bibliotece lub skrobała w pamiętniku. Siedząc na werandzie, owinięta w koce, pisywała długie listy do rodziców i jakichś dawnych przyjaciółek. W Hamburgu robiła niewiele więcej. Po prostu była dziwna. Od zawsze.
Zdał sobie z tego sprawę zbyt późno.
Ogień trzaskał w kominku za nimi. Przez chwilę jedli w milczeniu. Marlies wkładała do ust maleńkie kęsy. Julius obserwował ją i czuł, jak irytuje go każdy jej ruch. Nie potrafiła nawet normalnie jeść. I co leżało na jej talerzu?
– Czy to już Wielki Post? – Spojrzał z dezaprobatą na suchy chleb.
Podniosła wzrok.
– Jem to każdego ranka.
– Ach tak? – Rozłożył gazetę. – A dlaczego?
Nie odezwała się już, tylko zacisnęła usta w sposób dający mu do zrozumienia, że powinien to wiedzieć, a ona nie zamierza mu tego ponownie wyjaśniać.
– Musimy wrócić na ślub – stwierdził.
Za nimi w kominku trzaskał ogień, a on jednym okiem przeleciał ogłoszenia w „Hamburger Börsenhalle”. Ściąganie gazety tutaj kosztowało fortunę, ale potrzebował więzi ze światem. Codziennie studiował ogłoszenia, lecz bardziej z przekory niż z prawdziwej ambicji. Szukał przy tym jakichś okazji dla siebie. Dobrze było się łudzić, udawać przez kilka minut, że ma wybór. Jakby istniała prawdziwa alternatywa dla jego rodzinnego banku.
– Nie byłbym zdziwiony, gdyby mama przyjechała tu osobiście i zaciągnęła nas do kościoła – dodał, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Odstawiła filiżankę z brzękiem.
– Naprawdę myślisz, że ten ślub się odbędzie?
Roześmiał się zdziwiony.
– Dlaczego miałby się nie odbyć? Gorzej już nie może być. Co jeszcze miałoby się wydarzyć?
Pokręciła głową i mimo braku apetytu ugryzła mały kęs chleba.
– Po prostu w to nie wierzę – powiedziała stanowczo.
– Co masz na myśli?
– Dokładnie to, co mówię. Nie sądzę, żeby do tego doszło.
– Wszystko przygotowane, zaproszenia zostały wysłane. Dlaczego miałoby nie dojść do ślubu? Z powodu ojca?
Zacisnęła usta.
– Nie, ja... Och, zapomnij o tym.
– O co chodzi z tymi dziwnymi insynuacjami? – W skroniach mu pulsowało.
_Gdzie jest ten cholerny koniak? Skąd ona bierze te absurdalne pomysły?_
– On jej nie kocha! – wykrztusiła Marlies niemal w szoku, patrząc na niego.
Z niedowierzaniem odchylił się do tyłu i odstawił filiżankę kawy, którą właśnie miał przystawić do ust.
– Słucham?
– On jej nie kocha. To oczywiste – powtórzyła nieco ciszej.
Zmarszczył brwi. Upił łyczek kawy, nie odrywając wzroku od żony.
– John ubóstwia Evelyn. Przecież nikt go nie zmuszał, by się z nią zaręczył.
W milczeniu zgniotła palcem wskazującym niewidoczne okruchy chleba na talerzu. Uniosła brwi tak wysoko, że wyglądała przez to groteskowo.
– Skoro tak uważasz.
– Tak właśnie uważam – warknął z irytacją. – Evelyn jest urocza. Co ci znowu strzeliło do głowy?
– Wiem, że ją bardzo ceni. W końcu wszyscy za nią szaleją. – Chociaż mówiła spokojnie, w jej głosie brzmiało wyraźne lekceważenie. – Mimo to on jej nie kocha.
To było absurdalne. Nie miał pojęcia, dlaczego Marlies doszła do takiego wniosku, i nie obchodziło go to. Kobiety były po prostu niezrozumiałymi stworzeniami.
– Miłość z czasem wygasa. – Gwałtownie odsunął krzesło i rzucił serwetkę. – Może to i lepiej, jeśli nie zmąci zmysłów przed ślubem. Przynajmniej wtedy człowiek dokładnie wie, w co się pakuje. – Wstał i wytarł dżem z palców. – Idę do gabinetu – oznajmił.
Marlies nie skończyła posiłku, ale nie mógł wytrzymać z nią ani sekundy dłużej.
– Powiedz Helene, żeby zaniosła mi tam hennessy. O ile w ogóle raczy się wziąć za swoje obowiązki.
Przenikliwy dźwięk telefonu w holu wyrwał go ze wściekłego wiru myśli. Julius się zatrzymał. Musiał przyznać, że John to uparciuch. Widocznie nie chciał być oskarżony o to, że nie próbuje współpracować z bratem. A może to Eugen? W ciągu pierwszych kilku tygodni dziadek dzwonił codziennie, ale z czasem się zniechęcił.
Julius miał wrażenie, że przenikliwe dzwonienie rozbrzmiewa bezpośrednio w jego głowie. Na tym pustkowiu udawało mu się od czasu do czasu odciąć od wszystkiego, znaleźć chwilę spokoju. Tymczasem telefony Johna uporczywie przypominały mu dzień po dniu o jego porażce, o niesamowitym blamażu, który musiał przełknąć. Wciąż nie mógł uwierzyć, że tak bardzo zawalił sprawę. Że od teraz ma wspólnie z bratem zarządzać bankiem, mimo że John nie ma żadnego pojęcia o biznesie. Upokorzenie paliło Juliusa niczym zgaga.
Pod wpływem impulsu ruszył do gabinetu, w którym znajdował się telefon.
– Co tam? – warknął, gdy połączono go z bratem. – Czego chcesz?
– Julius? – Głos Johna zabrzmiał tak wyraźnie, jakby stał tuż obok. – Nareszcie.
– Co, do diabła, jest aż tak ważne, że nie możesz o tym zdecydować beze mnie? – Nienawiść rozlała się mu po kręgosłupie. – Przecież tego właśnie chciałeś, prawda? Samodzielnie decydować.
– Juliusie, nie dzwonię w sprawie banku. Tam wszystko jest pod kontrolą. – John starał się nad sobą panować, ale jego spokojny ton tylko rozzłościł brata.
Julius wyobraził sobie, że sięga przez słuchawkę, kładzie ręce na szyi Johna i z rozkoszą je zaciska.
– Więc czego chcesz?
Na linii rozległy się dwa głośne kliknięcia.
– Przyszły wieści. – Głos Johna przycichł. – Od taty.
------------------------------------------------------------------------
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------POZNAJ DALSZE LOSY ALICE I JOHNA
_Blask z północy_
tom 4
John Reeven wspiera Alice w walce o wolność, budząc w niej zakazane uczucia. W tle toczy się dramatyczny proces rozwodowy. Henk nie cofnie się przed niczym, byle zachować władzę nad Alice. Na światło dzienne wychodzą głęboko skrywane tajemnice kobiety – przeszłość, która odcisnęła na niej piętno i nie daje o sobie zapomnieć.
Tymczasem krucha forteca rodziny Reevenów zaczyna powoli upadać. Głowa rodu, Theodor Reeven, opuścił Hamburg ze względu na chorobę. Julius traci kontrolę nad swoim życiem, a jego małżeństwo przechodzi głęboki kryzys. John i jego bliscy przyjmują kolejne ciosy od losu, w najboleśniejszy sposób dowiadując się, że szczęścia nie da się kupić... i to nawet za najwyższą cenę.
Rozdarty między rozumem a sercem John musi podjąć decyzje, które mogą zniszczyć nie tylko jego rodzinę, ale i jego samego. W obliczu nadciągającej wojny i przemian społecznych rodzina Reevenów oraz Alice muszą zmierzyć się z pytaniem, czy da się jeszcze ocalić to, co naprawdę ważne.