Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Świątynie rozrywki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Świątynie rozrywki - ebook

Błyskotliwa historia rozgrywająca się w międzywojennym Londynie. Wciągająca niczym mroczny półświatek, o którym opowiada.

Jest rok 1926, Wielka Brytania wciąż liże rany po I wojnie światowej, a w jej stolicy kwitnie szalone życie nocne. W klubach Soho członkowie Izby Lordów bawią się z początkującymi aktorkami, zagranicznymi dygnitarzami i gangsterami, a fordanserki inkasują szylinga za taniec.

Nellie Coker w pełni zapracowała sobie na złą sławę królowej pełnego blichtru londyńskiego półświatka. To bezwzględna, a zarazem ambitna matka sześciorga dzieci, która marzy o awansie społecznym dla swego potomstwa. Sukces przysparza jej jednak wrogów i imperium Nellie musi się zmierzyć zarówno z zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi zagrożeniami.

Rozbrzmiewające muzyką i gwarem świątynie rozrywki w Soho kryją mroczne tajemnice, a w podziemnym labiryncie zbrodni łatwo się zagubić…

Kate Atkinson to jedna z najwybitniejszych współczesnych powieściopisarek, zdobywczyni nagrody Costa w kategorii Książka Roku za swój debiut Za obrazami w muzeum. Akcja trzech z jej docenionych przez krytykę i nagrodzonych powieści – Jej wszystkie życia (zekranizowanej przez BBC w 2022 roku jako znakomicie przyjęty serial z Thomasin McKenzie w roli głównej), Bóg pośród ruin (obie wyróżnione Costa Novel Award) oraz Transcription – rozgrywa się w czasach II wojny światowej. Jest także autorką serii bestsellerowych kryminałów o prywatnym detektywie Jacksonie Brodiem, obejmującej Zagadki przeszłości, Przysługę, Kiedy nadejdą dobre wieści? oraz O świcie wzięłam psa i poszłam…, na podstawie których powstał serial BBC z Jasonem Isaacsem. Po latach Jackson Brodie powrócił w powieści zatytułowanej Bezkresne niebo, a kolejna część sagi, Death at the Sign of the Rook, ma się ukazać w 2024 roku.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-668-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Więzienie Holloway

Będą kogoś wie­szać? – dopy­ty­wał mały, roz­e­mo­cjo­no­wany gaze­ciarz, nie zwra­ca­jąc się do nikogo w szcze­gól­no­ści. Niski, zale­d­wie trzy­na­sto­letni, pod­ska­ki­wał jak na sprę­ży­nach, usi­łu­jąc doj­rzeć, co też wywo­łało tę zgoła wode­wi­lową atmos­ferę. Dopiero zaczy­nało świ­tać i mia­sto wciąż spo­wi­jał mrok, co nie prze­szko­dziło żąd­nemu roz­rywki tłu­mowi osób naj­roz­ma­it­szej pro­we­nien­cji zebrać się przed bramą wię­zie­nia Hol­lo­way. Na pierw­szy rzut oka połowa z nich wstała wcze­snym ran­kiem spe­cjal­nie w tym celu, pod­czas gdy druga połowa naj­wy­raź­niej wcale się nie poło­żyła.

Wielu obec­nych miało na sobie stroje wie­czo­rowe: męż­czyźni mary­narki albo fraki, białe kami­zelki i takież muchy, a drżące z chłodu kobiety – cien­kie jedwabne suk­nie z odkry­tymi ple­cami, na które narzu­ciły kosz­towne futra. Chło­pak wyczu­wał w powie­trzu opary prze­tra­wio­nego alko­holu zmie­szane z zapa­chem per­fum i wonią tyto­niu. Szy­chy z wyż­szych sfer, pomy­ślał. Zdzi­wiło go, że tak chęt­nie tło­czą się tutaj ramię w ramię z ulicz­nymi latar­ni­kami, mle­cza­rzami i robot­ni­kami w dro­dze na pierw­szą zmianę, nie mówiąc już o zwy­kłej hoło­cie i przy­god­nych gapiach, któ­rych zawsze cią­gnęło do wszel­kich zbie­go­wisk, nawet jeśli nie mieli poję­cia, o co wła­ści­wie cho­dzi. Mały gaze­ciarz nie zali­czał się do tej ostat­niej grupy; był tylko cie­ka­wym obser­wa­to­rem absur­dów tego świata.

– To jak? Będą kogoś wie­szać? – powtó­rzył nie­zra­żony bra­kiem odpo­wie­dzi i szarp­nął za rękaw sto­ją­cego obok waż­niaka: tęgiego, rumia­nego męż­czy­znę z cuch­ną­cym cyga­rem mię­dzy zębami i otwartą butelką szam­pana w ręce. Chło­pak przy­pusz­czał, że męż­czy­zna roz­po­czął wie­czór w nie­ska­zi­tel­nym stroju, lecz teraz sztywny przód bia­łej kami­zelki miał cały upstrzony pla­mami i reszt­kami jedze­nia, a błysz­czące lakierki nosiły ślady wymio­cin. Czer­wony goź­dzik, mocno przy­wię­dły po cało­noc­nych eks­ce­sach, dyn­dał smęt­nie w jego buto­nierce.

– Wręcz prze­ciw­nie – odparł uprzej­mie waż­niak, chwie­jąc się lekko. – Dzi­siaj świę­tu­jemy. Mateczka Coker wycho­dzi wresz­cie na wol­ność.

Chło­piec pomy­ślał, że „mateczka Coker” brzmi jak imię postaci z dzie­cię­cej rymo­wanki.

Sto­jąca z jego dru­giej strony kobieta w sza­rym gabar­dy­no­wym stroju dzier­żyła przed sobą kawa­łek kar­tonu jak tar­czę. Gaze­ciarz musiał dobrze wycią­gnąć szyję, żeby prze­czy­tać, co jest na nim napi­sane. Na tek­tu­rze z furią naba­zgrano ołów­kiem: „Zapłatą pra­wego jest życie, nie­go­dzi­wiec zyskuje karę. Księga Przy­słów 10,16”². Chło­piec bez­gło­śnie wyma­wiał czy­tane słowa, nie sta­ra­jąc się nawet dociec ich zna­cze­nia. Przez dzie­sięć lat równo tydzień w tydzień zmu­szony był cho­dzić do szkółki nie­dziel­nej, gdzie jed­nak tylko dość powierz­chow­nie zapo­znał się z poję­ciem grze­chu.

– Zdro­wie sza­now­nej pani! – zawo­łał rado­śnie waż­niak z cyga­rem i wznió­sł­szy butelkę w kie­runku odzia­nej na szaro kobiety, pocią­gnął solidny łyk szam­pana. W odpo­wie­dzi łyp­nęła na niego spode łba, mam­ro­cząc coś o Sodo­mie i Gomo­rze.

Gaze­ciarz prze­pchnął się naprzód, skąd miał lep­szy widok na budzące grozę drew­niane, nabi­jane żela­znymi ćwie­kami wię­zienne wrota; paso­wały bar­dziej do śre­dnio­wiecz­nej for­tecy niż do zakładu kar­nego dla kobiet. Gdyby trzech takich jak on sta­nęło nawza­jem na swo­ich ramio­nach niczym chiń­scy akro­baci, któ­rych oglą­dał w Hipo­dro­mie, wów­czas ten sto­jący naj­wy­żej z tru­dem dosię­gnąłby łuko­wa­tego zwień­cze­nia bramy. Hol­lo­way budziło w chło­paku roman­tyczne sko­ja­rze­nia: wyobra­żał sobie uwię­zione za gru­bymi kamien­nymi murami piękne, bez­radne bia­ło­głowy, cze­ka­jące na swego wybawcę. Chęt­nie pospie­szyłby im na ratu­nek.

Na miej­scu, gotów na bie­żąco doku­men­to­wać emo­cje tłumu, był już foto­graf z redak­cji „Empire News”. Jego pro­fe­sję zdra­dzała legi­ty­ma­cja zawa­diacko zatknięta za wstążkę kape­lu­sza. Chło­pak czuł z nim pewne pokre­wień­stwo – osta­tecz­nie obaj pra­co­wali w branży infor­ma­cyj­nej. Foto­graf pstry­kał wła­śnie zdję­cie grupce ślicz­no­tek. Gaze­ciarz sły­szał wcze­śniej o takich mło­dych kobie­tach; nie uwa­żał, aby prze­glą­da­nie egzem­pla­rzy „Tatlera” i „Bystan­dera”, które raz w tygo­dniu wrzu­cał do skrzy­nek na listy, było poni­żej jego god­no­ści.

Ślicz­notki – rzadko spo­ty­kane w tej oko­licy mia­sta – pozo­wały przed bramą wię­zie­nia. Trzy z nich, otu­lone puszy­stymi futrami dla ochrony przed poran­nym chło­dem, mogły liczyć sobie około dwu­dzie­stu lat, czwarta – zbyt młoda, aby można ją było uznać za przed­sta­wi­cielkę słyn­nej zło­tej mło­dzieży – nosiła szkolny mun­du­rek z wełny cze­san­ko­wej. Wszyst­kie cztery przy­bie­rały wyszu­kane pozy, jak na poka­zie mody; wyglą­dało na to, że nie pierw­szy raz stoją przed obiek­ty­wem. Chło­pak nawet nie pró­bo­wał ukryć swo­jego ocza­ro­wa­nia. Łatwo ule­gał kobie­cym wdzię­kom.

Foto­graf zapi­sał imiona dziew­cząt w wyję­tym z kie­szeni note­sie, żeby w jutrzej­szym wyda­niu gazety opa­trzyć zdję­cie wła­ści­wym pod­pi­sem. Nel­lie Coker miała kwity na redak­tora działu foto­gra­ficz­nego; męż­czy­zna podej­rze­wał, że jego szef dał się przy­ła­pać jak zwy­kły uczniak.

– Śmiało! – zawo­łał do kogoś, kto znaj­do­wał się poza zasię­giem wzroku gaze­cia­rza. – Podejdź do nas, Ram­say! Dołącz do swo­ich sióstr!

Nie wia­domo skąd poja­wił się młody czło­wiek i pozu­jące dziew­częta od razu przy­cią­gnęły go do sie­bie. Spra­wiał wra­że­nie nie­za­do­wo­lo­nego, lecz na znak dany przez foto­grafa zmu­sił się do krzy­wego uśmie­chu w bla­sku fle­sza.

A potem osa­dzone w potęż­nych wię­zien­nych wro­tach mniej­sze drzwi otwo­rzyły się bez fan­far i niska, sowio­oka kobieta wyszła przez nie na spo­tka­nie wol­no­ści, mru­ga­jąc inten­syw­nie w świe­tle wsta­ją­cego dnia. Tłum – głów­nie ci z wyż­szych sfer – począł wiwa­to­wać, woła­jąc: „Brawo, sta­ruszko!” i „Witaj z powro­tem, Nel­lie!”, choć do uszu chło­paka dotarł też dobie­ga­jący z głębi tłumu okrzyk: „Jeza­bel!”. Podej­rze­wał, że wyrwał się on z ust tam­tej kobiety w sza­rej gabar­dy­nie.

Nel­lie Coker wydała mu się cał­kiem nijaka i nie potra­fił dostrzec w niej żad­nego podo­bień­stwa do Jeza­bel, o któ­rej sły­szał kie­dyś w szkółce nie­dziel­nej. Nie­mal ugi­nała się pod wiel­kim bukie­tem bia­łych lilii i pąso­wych róż, który wci­śnięto jej w obję­cia. Jedna ze ślicz­no­tek zarzu­ciła na byłą już więź­niarkę trzy­mane w pogo­to­wiu obszerne futro, jakby pró­bo­wała uga­sić ogień. Matka małego gaze­cia­rza też narzu­ciła swój płaszcz na jego malutką sio­strzyczkę, gdy ta prze­wró­ciła się na pale­ni­sko i jej luźna sukienka zajęła się od żaru. Obie prze­żyły, a sio­strze na pamiątkę została tylko nie­wielka bli­zna.

Młode pięk­no­ści tło­czyły się, na zmianę przy­tu­la­jąc i cału­jąc uwol­nioną, więc chło­pak domy­ślił się, że to ich matka. Młod­sza przy­warła do niej w spo­sób, który wydał się gaze­cia­rzowi dziw­nie sztuczny, rodem ze szmi­ro­wa­tej farsy. Uwa­żał się za znawcę teatru; dzięki temu, że roz­no­sił gazety, znał dobrze wszyst­kie sceny na West Endzie. W Palace The­atre por­tier, gada­tliwy wete­ran znad Sommy, pod­czas popo­łu­dnio­wych spek­ta­kli wpusz­czał go za darmo na naj­wyż­szy bal­kon. W ten spo­sób gaze­ciarz już pięć razy obej­rzał _No, No, Nanette_ i był po uszy zako­chany w Bin­nie Hale, olśnie­wa­ją­cej gwieź­dzie przed­sta­wie­nia. Znał też na pamięć słowa do _Her­batki dla dwojga_ oraz _Chcę być szczę­śliwa_ i chęt­nie by je odśpie­wał, gdyby go ktoś popro­sił. W spek­ta­klu była scena, w któ­rej tan­cerki wraz z Bin­nie (gaze­ciarz uwa­żał, że widuje ją wystar­cza­jąco czę­sto, aby pozwo­lić sobie w myślach na taką poufa­łość) wcho­dziły na scenę w kostiu­mach kąpie­lo­wych. Na ten pory­wa­jący i skan­da­liczny widok oczy nie­mal wycho­dziły mu z orbit, ile­kroć to oglą­dał.

Jedyny minus był taki, że aby wśli­zgnąć się nie­po­strze­że­nie na widow­nię, za każ­dym razem musiał wysłu­chi­wać przy­dłu­gich wojen­nych wspo­min­ków por­tiera, a także podzi­wiać kolek­cję jego ran odnie­sio­nych w Bli­ghty Val­ley. Kiedy wybu­chła wojna, gaze­ciarz liczył sobie zale­d­wie rok i nie miał o niej żad­nego wyobra­że­nia, podob­nie jak o grze­chu.

Ram­say, młod­szy syn Nel­lie, zmu­szony był prze­jąć z rąk matki ciężki bukiet. Foto­graf uchwy­cił go w momen­cie, gdy tulił kwiaty do piersi niczym zaru­mie­niona panna młoda, i ku iry­ta­cji jego sióstr (oraz samego Ram­saya) aku­rat to zdję­cie tra­fiło naza­jutrz na pierw­szą stronę, wprost pod nagłó­wek obwiesz­cza­jący: „SYN CIE­SZĄ­CEJ SIĘ ZŁĄ SŁAWĄ WŁA­ŚCI­CIELKI KLUBU NOC­NEGO W SOHO, NEL­LIE COKER, WITA WYCHO­DZĄCĄ Z WIĘ­ZIE­NIA MATKĘ”. Ram­say liczył, że zdoła samo­dziel­nie zapra­co­wać na sławę, zamiast wciąż świe­cić świa­tłem odbi­tym od swej matki. Duszna woń kwia­tów spra­wiła, że zakrę­ciło mu się w nosie i wydał z sie­bie gło­śną serię kich­nięć. Gaze­ciarz usły­szał jesz­cze, jak Nel­lie bur­czy na syna: „Ram­say, weź się w garść, na miłość boską!”, i pomy­ślał, że takich samych słów spo­dzie­wałby się z ust wła­snej matki.

– Chodź, mamo – ode­zwała się jedna z dziew­cząt. – Wra­camy do domu.

– Nie – zapro­te­sto­wała sta­now­czo Nel­lie Coker. – Poje­dziemy do Ame­ty­stu, żeby świę­to­wać. – Pilot w końcu objął stery.

Tłum zaczął rzed­nąć i mały gaze­ciarz także ruszył w swoją drogę, pod­nie­siony na duchu myślą, że dane mu było uczest­ni­czyć w tak wie­ko­pom­nym wyda­rze­niu. Nagle przy­po­mniał sobie o jabłku, sta­rym i pomarsz­czo­nym, które z samego rana scho­wał na póź­niej. Wyjął je teraz z kie­szeni i zaczął chru­pać gło­śno jak koń, roz­ko­szu­jąc się cudowną sło­dy­czą.

Waż­niak z cyga­rem spo­strzegł go i zagad­nął: „Nie­złe wido­wi­sko, co?”, jakby opi­nia chło­paka naprawdę się dla niego liczyła, po czym trzep­nął go po przy­ja­ciel­sku w ucho i wrę­czył mu sze­ścio­pen­sówkę. Uszczę­śli­wiony gaze­ciarz odda­lił się tanecz­nym kro­kiem.

Kiedy odcho­dził, ktoś z tłumu krzyk­nął:

– Zło­dziej!

Obe­lga mogła w zasa­dzie doty­czyć każ­dego, może poza jed­nym czło­wie­kiem, który obser­wo­wał całe zaj­ście z tyl­nego sie­dze­nia nie­ozna­ko­wa­nego auta. Był to nie kto inny jak nad­in­spek­tor John Fro­bi­sher – „Fro­bi­sher z Yardu”, jak nazy­wano go na łamach „Johna Bulla”, zresztą nie­zgod­nie z prawdą, jako że ostat­nio odde­le­go­wano go na poste­ru­nek przy Bow Street w Covent Gar­den, żeby go tro­chę „posprzą­tał”. Uznaw­szy, że na Bow Street pleni się korup­cja, sze­fo­stwo powie­rzyło mu zada­nie odsia­nia zia­ren od plew.

Jakiś czas wcze­śniej „John Bull” zle­cił temuż Fro­bi­she­rowi napi­sa­nie serii arty­ku­łów na pod­sta­wie wła­snych doświad­czeń, z zamia­rem wyda­nia ich póź­niej w postaci książki. Fro­bi­sher nie był nar­cy­zem – wręcz prze­ciw­nie – lecz pro­po­zy­cja mile go połech­tała. Jako zapa­lony czy­tel­nik nie mógł przejść obo­jęt­nie obok takiego wyzwa­nia. Teraz jed­nak nie był już pewien, czy dobrze postą­pił; zapro­po­no­wał, żeby zaty­tu­ło­wać ów zbiór opo­wia­dań _Lon­dyn po zmierz­chu_, ale redak­cja wolała tytuł _Noc na uli­cach występku_. Sam nie wie­dział, dla­czego tak go to zasko­czyło; osta­tecz­nie wszyst­kie bru­kowce lubo­wały się w opi­sy­wa­niu dra­stycz­nych histo­rii, takich jak te o cudzo­ziem­cach uwo­dzą­cych kobiety, cho­ciaż tym ostat­nim czę­ściej gro­ziła utrata torebki na ulicy w biały dzień.

Dotych­czas żadne z opo­wia­dań nad­in­spek­tora nie uka­zało się dru­kiem. Ile­kroć skła­dał w redak­cji tekst, sły­szał, że kolejny ma być bar­dziej pikantny, bar­dziej „sen­sa­cyjny”, cho­ciaż wszelka wul­gar­ność i upodo­ba­nie do sen­sa­cji były mu z gruntu obce. Trzeźwo myślący Fro­bi­sher nie był pozba­wiony psy­cho­lo­gicz­nej głębi i poczu­cia humoru, lecz słu­żąc w poli­cji metro­po­li­tal­nej, rzadko miał oka­zję robić uży­tek z jed­nego albo dru­giego.

Z roz­tar­gnie­niem śle­dził teraz wędrówkę dwóch kobiet, które – sta­ra­jąc się nie zwra­cać na sie­bie uwagi – prze­ci­skały się przez tłum i zręcz­nie opróż­niały kie­sze­nie gapiów. Fro­bi­sher roz­po­znał w nich człon­ki­nie żeń­skiego gangu Czter­dzie­stu Zło­dzie­jek, w tej chwili jed­nak go nie inte­re­so­wały – to były zwy­kłe płotki.

Pod wię­zie­nie zaje­chały dwa kre­mowo-czarne ben­tleye: jeden pry­watny, drugi wyna­jęty dla więk­szego efektu. Klan Coke­rów roz­dzie­lił się na dwie grupy i odje­chał, macha­jąc do tłumu niczym człon­ko­wie rodziny kró­lew­skiej. Prze­stęp­stwo naj­wy­raź­niej popła­cało; walka z nim już nie. Jako pra­wo­rządny oby­wa­tel Fro­bi­sher poczuł, że wzbiera w nim złość. Zara­zem musiał zdu­sić ukłu­cie zazdro­ści na widok ben­tleyów: sam przy­mie­rzał się wła­śnie do zakupu skrom­nych czte­rech kółek – nie­rzu­ca­ją­cego się w oczy modelu austin seven, będą­cego samo­cho­dem dla zwy­kłych zja­da­czy chleba.

Impe­rium mateczki Coker było dom­kiem z kart, który Fro­bi­sher zamie­rzał zbu­rzyć. Sto­łeczne nocne kluby, a zwłasz­cza Ame­tyst, jar­marczny klej­not w samym sercu Soho, dziel­nicy noc­nych uciech, uwa­żał za brudne, choć nie­po­zba­wione blich­tru trze­wia Lon­dynu. Nad­in­spek­tora nie gor­szyły przy tym wcale występki natury moral­nej – tańce, popi­jawy czy nawet nar­ko­tyki – cho­dziło mu o dziew­częta. Dziew­częta, które prze­pa­dały bez wie­ści jak Lon­dyn długi i sze­roki. Sam wie­dział przy­naj­mniej o pię­ciu, które zagi­nęły w ciągu ostat­nich kilku tygo­dni. Gdzie się podziały? Podej­rze­wał, że prze­kro­czyły próg któ­re­goś z klu­bów w Soho i już stam­tąd nie wyszły.

Zwró­cił się teraz do kobiety sie­dzą­cej obok niego na tyl­nym sie­dze­niu nie­ozna­ko­wa­nego radio­wozu:

– Dobrze im się pani przyj­rzała, panno Kel­ling? Sądzi pani, że da radę zro­bić to, o co panią pro­szę?

– Ależ oczy­wi­ście, panie nad­in­spek­to­rze – odpo­wie­działa Gwen­do­len.Bow Street

Ma pan dzi­siaj wolne, sir. – Sier­żant z poran­nej zmiany wyglą­dał na zanie­po­ko­jo­nego wido­kiem Fro­bi­shera, który jak burza wpadł do dyżurki poste­runku przy Bow Street.

– Wiem o tym, sier­żan­cie. Jesz­cze cał­kiem nie zdzie­cin­nia­łem.

– Nawet mi to przez myśl nie prze­szło, sir.

Dyżurny sier­żant dopiero docho­dził do sie­bie nad ema­lio­wa­nym kub­kiem moc­nej, obfi­cie posło­dzo­nej her­baty. Zde­cy­do­wa­nie nie był jesz­cze gotów do dzia­ła­nia, nauczył się jed­nak wyczu­wać nastroje nowego nad­in­spek­tora. Fro­bi­sher urzę­do­wał przy Bow Street od nie­wiele ponad tygo­dnia i sier­żant wciąż pozna­wał jego codzienne zwy­czaje. Tego ranka z ostroż­nym opty­mi­zmem zary­zy­ko­wał pyta­nie:

– Her­baty, sir?

– Nie, dzię­kuję, sier­żan­cie – odparł raź­nie Fro­bi­sher.

Nie uprze­dził panny Kel­ling, że ma dzi­siaj wolne. Nie poin­for­mo­wał też swo­jej mał­żonki, lecz Lot­tie i tak nie­szcze­gól­nie się inte­re­so­wała tym, kiedy i dokąd wycho­dzi. Miał zada­nie do wyko­na­nia: musiał uprząt­nąć tę staj­nię Augia­sza. Plu­ga­stwo nie śpi, on zatem rów­nież nie zmruży oka, dopóki go nie usu­nie; nad­in­spek­tor lubo­wał się w meta­fo­rach.

Poste­ru­nek przy Bow Street nie był cichym miej­scem. Do uszu Fro­bi­shera dobie­gało meta­liczne pobrzę­ki­wa­nie i trza­ska­nie drzwi aresztu oraz gło­śne pro­te­sty więź­niów doma­ga­ją­cych się zwol­nie­nia. Sko­ja­rzyły mu się one z krzy­kiem potę­pio­nych dusz docho­dzą­cym z otchłani Hadesu, cho­ciaż cele przy Bow Street znaj­do­wały się powy­żej poziomu gruntu. W pew­nej chwili z oddziału kobie­cego pię­tro wyżej dobie­gło go jękliwe zawo­dze­nie – trudno było stwier­dzić, czy wyra­żało roz­pacz, czy sza­leń­stwo. Jedno od dru­giego oddzie­lała cienka linia. Fro­bi­sher pomy­ślał o swo­jej żonie.

Tego dnia zerwał się o nie­ludz­kiej porze, żeby poje­chać do Hol­lo­way, i czuł pustkę w żołądku, który doma­gał się obfi­tego posiłku. Myśli nad­in­spek­tora powę­dro­wały ku owsiance z mio­dem świeżo wybra­nym z pla­stra i ze śmie­tanką pro­sto od krowy, a może i ku jajku dopiero co znie­sio­nym przez tłu­stą kurę. Marze­nie ścię­tej głowy; Fro­bi­sher dora­stał na wsi i cho­ciaż skoń­czył czter­dzie­ści lat, w głębi duszy wciąż tęsk­nił za Shrop­shire. Kiedy był mały, hodo­wali kury, które swo­bod­nie bie­gały po podwórku, a gdy po połu­dniu wra­cał ze szkoły, do niego nale­żało wyszu­ki­wa­nie jajek. Każde takie odkry­cie było małym trium­fem, który nie­odmien­nie spra­wiał mu satys­fak­cję. Od tam­tej pory żadne jajko nie sma­ko­wało mu już tak samo.

– Jaki mamy bilans po nocy, sier­żan­cie? – zapy­tał.

– Areszt pęka w szwach, sir. Sąd będzie potrze­bo­wał całego dnia, żeby się ze wszyst­kimi upo­rać.

– To co zwy­kle?

– Oba­wiam się, że tak. Typowe wykro­cze­nia: naga­by­wa­nie, kra­dzieże, upo­je­nie alko­ho­lowe, napa­ści. Cała gro­mada pija­ków kisi się we wła­snym sosie. Mor­der­stwo na Greek Street…

– O? – W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy w Lon­dy­nie doszło do serii zdu­mie­wa­ją­cych zabójstw. Nie­wy­ja­śnio­nych, przy­pad­ko­wych napa­ści na nie­win­nych prze­chod­niów. Oczy­wi­ście natych­miast zna­leźli się prze­sądni głupcy, któ­rzy – pod­ju­dzani przez bru­kowce – uznali to za klą­twę Tutan­cha­mona. Fro­bi­sher pra­co­wał w wydziale zabójstw Sco­tland Yardu i wie­dział z pierw­szej ręki, jak dener­wu­jące były to sprawy: nic ich ze sobą nie łączyło. Jedyny wnio­sek, jaki się nasu­wał, to że sta­no­wią dzieło sza­leńca.

– Nic szcze­gól­nego, sir – odrzekł sier­żant. – Dwóch nie­trzeź­wych dżen­tel­me­nów posta­no­wiło zatłuc się na śmierć. Sprawę pro­wa­dzi Śmie­jący się Poli­cjant.

– Sier­żant Oakes? Wolał­bym, aby­ście uży­wali jego nazwi­ska. – Fro­bi­sher szcze­rze nie cier­piał dur­nej pio­senki Char­lesa Pen­rose’a.

– Zga­dza się, sir. Ale musi pan przy­znać, że Oakes lubi się pośmiać. We wszyst­kim widzi oka­zję do żartu.

Oake­sowi z pew­no­ścią nie bra­ko­wało doświad­cze­nia i Fro­bi­sher uwa­żał, że można na nim pole­gać, cho­ciaż wesoł­ko­wa­tość pod­wład­nego powoli zaczy­nała go męczyć.

– Inspek­tor Mad­dox jest dziś na służ­bie? – spy­tał.

– Dalej na cho­ro­bo­wym, sir.

– Tyle czasu? – Arthur Mad­dox prze­by­wał na zwol­nie­niu od dnia, w któ­rym Fro­bi­sher zja­wił się na Bow Street, i nad­in­spek­tor był prze­ko­nany, że to on jest rakiem zże­ra­ją­cym zdrową tkankę poste­runku, naj­bar­dziej zgni­łym jabł­kiem w całym koszyku. – Co mu dolega, u licha? Symu­luje?

– Ma chyba jakieś kło­poty z krę­go­słu­pem, sir.

Ból ple­ców nie powi­nien nikomu prze­szka­dzać w wyko­ny­wa­niu jego obo­wiąz­ków, pomy­ślał poiry­to­wany Fro­bi­sher.

– No cóż, jeżeli jakimś cudem stawi się dzi­siej­szego ranka w pracy, prze­każ­cie mu, że o niego pyta­łem.

Podej­rze­wano, że Mad­dox, po woj­nie awan­so­wany na inspek­tora, bie­rze w łapę od tych, któ­rych powi­nien ści­gać. Żył ponad stan – duży dom w zabu­do­wie bliź­nia­czej w Cro­uch End, żona i pię­cioro dzieci. (Pię­cioro! Fro­bi­sher nie mógł sobie wyobra­zić, że ma choćby jedno). Miał też samo­chód, wol­se­leya open tourera, jakim jeź­dzili ludzie zamożni i jakiego mógł mu tylko pozaz­dro­ścić ktoś przy­mie­rza­jący się do zakupu austina seven. Do tego stać go było na let­nie waka­cje dla całej rodziny w Bour­ne­mo­uth albo Bro­ad­sta­irs, i to nie w byle jakich pen­sjo­na­tach, ale w dobrych hote­lach. Fro­bi­sher był pewien, że Mad­dox jest w zmo­wie z Nel­lie Coker i chroni ją przed wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści, ale z czego jesz­cze czer­pał korzy­ści? Szczwany był z niego lis, a Nel­lie trzy­mała całe stadko kur, któ­rym mat­ko­wała niczym kwoka. Czyżby zapew­niła Mad­doxowi swo­bodny dostęp do swo­jego kur­nika? (Nad­in­spek­tor zde­cy­do­wa­nie lubo­wał się w meta­fo­rach).

Na sam dźwięk nazwi­ska Mad­doxa dyżurny sier­żant wziął głę­boki oddech i wypro­sto­wał się, co nie umknęło uwa­dze Fro­bi­shera. Ostat­nimi czasy zain­te­re­so­wał się tak zwaną mową ciała lub „mową sub­wo­kalną”, czyli sytu­acjami, pod­czas któ­rych czło­wieka zdra­dzają roz­ma­ite dro­bia­zgi. Rzecz jasna, dyżurny sier­żant mógł się zwy­czaj­nie wypro­sto­wać, żeby roz­cią­gnąć bolący mię­sień. Od czasu do czasu można nie­do­ma­gać – to Fro­bi­sher jesz­cze by zro­zu­miał, ale nie cały tydzień zwol­nie­nia, na litość boską!

Pocią­gnął nosem: skądś dole­ciał go aro­mat sma­żo­nego bekonu. Czy­sta poezja! Zabur­czało mu w żołądku, a nad­in­spek­tor poczuł przy­pływ zazdro­ści. Zmarsz­czył brwi; czyżby funk­cjo­na­riu­sze pod jego nie­obec­ność jedli? I to kanapki z beko­nem? Cie­kawe, co jesz­cze robili, kiedy go nie było. Ogar­nęło go dziwne roz­cza­ro­wa­nie, jak wów­czas, gdy jako młody chło­pak był wyklu­czany z zabaw przez swo­ich rówie­śni­ków. Nie da się ukryć, był nie­zdar­nym, skry­tym dziec­kiem, które wyro­sło na nie­zręcz­nego, zamknię­tego męż­czy­znę. Tyle że teraz lepiej to ukry­wał pod sztyw­nym pan­ce­rzem.

Łyp­nął gniew­nie na dyżur­nego sier­żanta, ten zaś, czu­jąc, że jego bekon jest zagro­żony, pró­bo­wał rato­wać się nagłą zmianą tematu.

– Podobno dziś rano wypu­ścili z wię­zie­nia mateczkę Coker. – Sier­żant, podob­nie jak cały poste­ru­nek, dosko­nale zda­wał sobie sprawę z obse­sji, jaką Fro­bi­sher miał na punk­cie rodziny Coke­rów, a zwłasz­cza Nel­lie.

– Ow­szem – mruk­nął nad­in­spek­tor.

– Był pan tam, sir?

– Byłem.

Nie roz­wi­jał tematu, a sier­żant wolał nie ryzy­ko­wać i nie naci­skał. Fro­bi­sher nie był mistrzem nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych poga­du­szek; ni­gdy w nich nie gusto­wał, a to ozna­czało, że musiał mie­rzyć się z nie­zro­zu­mie­niem, ucho­dząc za nie­przy­stęp­nego, wręcz aro­ganc­kiego czło­wieka. Bóg mu świad­kiem, że pró­bo­wał to zmie­nić i gawę­dzić o pogo­dzie, wyści­gach kon­nych, a nawet o fil­mach, lecz osta­tecz­nie zawsze wypa­dał jak kiep­ski aktor teatru ama­tor­skiego. („A zatem, poste­run­kowy, co tam sły­chać na waszej działce?”) Jego praw­dziwe pasje były zbyt enig­ma­tyczne i mało inte­re­su­jące dla prze­cięt­nego czło­wieka czy kole­gów z Bow Street, a już na pewno dla jego żony. Trak­tat ber­liń­ski mię­dzy Niem­cami a Sowie­tami (czy to mogło się dobrze skoń­czyć?) albo demon­stra­cja wyna­lazku zwa­nego „tele­wi­zo­rem” w Towa­rzy­stwie Kró­lew­skim, doko­nana przez nie­ja­kiego Bairda (urzą­dze­nie wyglą­dało jak coś rodem z powie­ści H.G. Wel­lsa). Fro­bi­sher miał docie­kliwy umysł, co zwy­kle jest prze­kleń­stwem, nawet dla detek­tywa.

W jego domu w Ealing przed koniecz­no­ścią towa­rzy­skich poga­wę­dek rato­wał go wza­jemny brak zro­zu­mie­nia. Jego żona miała na imię Char­lotte – Lot­tie – choć nie mogła tego potwier­dzić aktem uro­dze­nia, więc nad­in­spek­tor miał wąt­pli­wo­ści, czy naprawdę tak się nazywa. Tkwiący w nim detek­tyw chęt­nie zba­dałby sprawę dokład­niej, jako mąż uwa­żał jed­nak, że roz­sąd­niej będzie nie roz­trzą­sać tej kwe­stii. Lot­tie była Fran­cuzką albo Bel­gijką – nie­pewna wła­snego pocho­dze­nia, z pew­no­ścią miesz­kała na pogra­ni­czu. Pod koniec wojny wyszła z gru­zów Ypres z główką czosnku w kie­szeni, bez żad­nych doku­men­tów, i niczego nie pamię­tała. Leka­rze nazy­wali to „amne­zją histe­ryczną”.

Za młodu Fro­bi­sher wyobra­żał sobie wiele cech swo­jej poten­cjal­nej przy­szłej żony, nie spo­dzie­wał się jed­nak, że będzie cier­piała na amne­zję histe­ryczną. Histo­ria Lot­tie oka­zała się rów­nie tra­giczna, co skom­pli­ko­wana – to rów­nież było coś, czego nie prze­wi­dział, duma­jąc o przy­szłej mał­żonce.

Drzwi otwo­rzyły się i dwóch poste­run­ko­wych wcią­gnęło do środka kobietę, grom­kim gło­sem zapew­nia­jącą o swej nie­win­no­ści, co uchro­niło nad­in­spek­tora przed dal­szymi roz­my­śla­niami.

– Dolly Par­ge­ter, oskar­żona o kra­dzieże kie­szon­kowe na Stran­dzie – zwró­cił się do dyżur­nego jeden z mun­du­ro­wych, któ­rzy usi­ło­wali poskro­mić zatrzy­maną.

– Ranny pta­szek z cie­bie, Dolly – zauwa­żył przy­jaź­nie sier­żant. – Zaraz zakwa­te­ru­jemy cię w naszym hote­liku. – Jego noz­drza roz­sze­rzyły się, łowiąc woń przy­pa­la­ją­cego się bekonu, lecz pój­ście na zaple­cze byłoby rów­no­znaczne z przy­zna­niem się Fro­bi­she­rowi, że pichci tam śnia­da­nie dla sie­bie i kole­gów.

– Pójdę już – rzu­cił nie­chęt­nie nad­in­spek­tor. Wolał poste­ru­nek od swego domu w Ealing, co wiele mówiło o tym ostat­nim. Odwró­cił się do wyj­ścia i usły­szał, jak sier­żant mówi:

– Był­bym zapo­mniał, sir. Mamy topie­licę. Wyło­wili ją przy nabrzeżu obok Tower Bridge. Pew­nie na­dal jest w Dziu­pli Umar­laka¹⁶. Uzna­łem, że chciałby pan o tym wie­dzieć. – W opi­nii całego poste­runku przy Bow Street Fro­bi­sher wyka­zy­wał nie­mal nie­zdrowe zain­te­re­so­wa­nie mar­twymi mło­dymi kobie­tami.

– Dzię­kuję, sier­żan­cie – odparł nad­in­spek­tor, odczu­wa­jąc wdzięcz­ność na myśl, że chwi­lowo oszczę­dzono mu koniecz­no­ści powrotu do Ealing. – Spraw­dzę to.

– Ma pan dziś wolne, sir – przy­po­mniał mu dyżurny.

– Prze­stępcy nie śpią – burk­nął Fro­bi­sher. Wie­dział, że brzmi jak bufon. – Nawia­sem mówiąc, sier­żan­cie…

– Tak, sir?

– Chyba przy­pa­li­li­ście bekon.

Opusz­cza­jąc poste­ru­nek, nad­in­spek­tor nie mógł powstrzy­mać uśmie­chu. Dobrze im tak, skoro go nie zapra­szają.

Pod­czas prze­cho­dze­nia przez ulicę musiał wyko­nać gwał­towny unik, żeby nie wpaść pod nad­jeż­dża­jący moto­cykl marki Enfield, pro­wa­dzony przez męż­czy­znę w skó­rza­nym kasku, z twa­rzą ukrytą za parą gogli. Tak łatwo było zgi­nąć na uli­cach Lon­dynu – za sprawą przy­padku lub umyśl­nego dzia­ła­nia.Grand Tableau¹⁷

Trzódka Nel­lie wciąż zale­gała w łóż­kach, z wyjąt­kiem Nivena, któ­rego aktu­alne miej­sce pobytu jak zawsze sta­no­wiło zagadkę dla reszty rodziny. Coke­ro­wie siłą rze­czy pro­wa­dzili nocny tryb życia; do snu koły­sały ich odgłosy poranka, cho­ciaż zmierz­chało już, zanim po wspól­nym świę­to­wa­niu uwol­nie­nia Nel­lie dotarli wresz­cie do domu. Zamiesz­ki­wali przy Hano­ver Ter­race, a Regent’s Park znaj­do­wał się dosłow­nie za rogiem. Istna prze­paść dzie­liła za to ich duży, biało otyn­ko­wany dom od obskur­nego Soho, które pozwo­liło sfi­nan­so­wać jego zakup.

Tej nocy Nel­lie nie zmru­żyła oka, przy­zwy­cza­jona do suro­wego wię­zien­nego reżimu, w ramach któ­rego straż­nicy budzili ją punkt szó­sta wale­niem w drzwi celi, tak jakby sen był grze­chem. Po godzi­nie bez­sen­nego prze­wra­ca­nia się z boku na bok wstała, pół­przy­tomna z nie­wy­spa­nia, zapa­rzyła dzba­nek her­baty i wyszła z fili­żanką do ogrodu, dla samej przy­jem­no­ści pły­ną­cej z tego, że może otwo­rzyć drzwi i zaczerp­nąć świe­żego powie­trza.

Pijąc her­batę, obser­wo­wała nakra­pia­nego drozda, który wycią­gał robaka z rabaty czer­wo­nych tuli­pa­nów. Któ­re­goś dnia robaki się zemsz­czą, zja­da­jąc drozda. Zje­dzą także Nel­lie. Oba­wiała się, że nie­wiele czasu dzieli ją od dnia, gdy sta­nie się pokar­mem dla roba­ków. Musiała się na to przy­go­to­wać. Potrze­bo­wała planu.

Skoń­czyła her­batę i wylała resztki z dzbanka na rabatę, zaska­ku­jąc tym zarówno tuli­pany, jak i drozda, po czym przyj­rzała się uważ­nie her­ba­cia­nym liściom pozo­sta­łym na dnie fili­żanki. Ich układ potwier­dził jej podej­rze­nia: nad­cho­dziły zmiany. Czas posta­wić karty Lenor­mand. Czas na Grand Tableau.

Wró­ciła do domu i roz­ło­żyła całą talię na wiel­kim stole w jadalni (wcze­sny styl geo­r­giań­ski, kubań­ski mahoń, oka­zyjny zakup na wyprze­daży majątku jakie­goś sta­rego rodu, który nie prze­trwał wojny; Nel­lie uwiel­biała się tar­go­wać).

– Hmm – mruk­nęła, przy­glą­da­jąc się kar­tom. Dźwięk ten zawie­rał w sobie wię­cej eks­pre­sji, niż mogłoby wyni­kać z jego zapisu. Prze­sła­nie nie było ani tro­chę tajem­ni­cze, można wręcz było rzec, że karty nie pozo­sta­wiają cie­nia wąt­pli­wo­ści. Wąż, kosa, trumna i bukiet. Koniec imprezy.

Nel­lie była zmę­czona. Być może po raz pierw­szy w życiu przy­tło­czyło ją brze­mię życia w nie­ustan­nym pędzie, jaki sobie narzu­ciła. Kotwica w postaci Ame­ty­stu, jej klej­notu w koro­nie, teraz cią­gnęła ją w dół. Zda­wała sobie sprawę, że jej zdro­wie nie wytrzyma kolej­nej odsiadki, i już w Hol­lo­way zaczęła się zasta­na­wiać nad moż­li­wo­ścią przej­ścia na eme­ry­turę – mogłaby osiąść w Deau­ville czy choćby w Torquay (na przy­kład w któ­rymś z apar­ta­men­tów hotelu Impe­rial) – prze­ka­zu­jąc klu­cze do kró­le­stwa swoim dzie­ciom, a koronę jak zawsze nie­za­wod­nej Edith.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: