- promocja
Świątynie rozrywki - ebook
Świątynie rozrywki - ebook
Błyskotliwa historia rozgrywająca się w międzywojennym Londynie. Wciągająca niczym mroczny półświatek, o którym opowiada.
Jest rok 1926, Wielka Brytania wciąż liże rany po I wojnie światowej, a w jej stolicy kwitnie szalone życie nocne. W klubach Soho członkowie Izby Lordów bawią się z początkującymi aktorkami, zagranicznymi dygnitarzami i gangsterami, a fordanserki inkasują szylinga za taniec.
Nellie Coker w pełni zapracowała sobie na złą sławę królowej pełnego blichtru londyńskiego półświatka. To bezwzględna, a zarazem ambitna matka sześciorga dzieci, która marzy o awansie społecznym dla swego potomstwa. Sukces przysparza jej jednak wrogów i imperium Nellie musi się zmierzyć zarówno z zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi zagrożeniami.
Rozbrzmiewające muzyką i gwarem świątynie rozrywki w Soho kryją mroczne tajemnice, a w podziemnym labiryncie zbrodni łatwo się zagubić…
Kate Atkinson to jedna z najwybitniejszych współczesnych powieściopisarek, zdobywczyni nagrody Costa w kategorii Książka Roku za swój debiut Za obrazami w muzeum. Akcja trzech z jej docenionych przez krytykę i nagrodzonych powieści – Jej wszystkie życia (zekranizowanej przez BBC w 2022 roku jako znakomicie przyjęty serial z Thomasin McKenzie w roli głównej), Bóg pośród ruin (obie wyróżnione Costa Novel Award) oraz Transcription – rozgrywa się w czasach II wojny światowej. Jest także autorką serii bestsellerowych kryminałów o prywatnym detektywie Jacksonie Brodiem, obejmującej Zagadki przeszłości, Przysługę, Kiedy nadejdą dobre wieści? oraz O świcie wzięłam psa i poszłam…, na podstawie których powstał serial BBC z Jasonem Isaacsem. Po latach Jackson Brodie powrócił w powieści zatytułowanej Bezkresne niebo, a kolejna część sagi, Death at the Sign of the Rook, ma się ukazać w 2024 roku.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-668-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Będą kogoś wieszać? – dopytywał mały, rozemocjonowany gazeciarz, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Niski, zaledwie trzynastoletni, podskakiwał jak na sprężynach, usiłując dojrzeć, co też wywołało tę zgoła wodewilową atmosferę. Dopiero zaczynało świtać i miasto wciąż spowijał mrok, co nie przeszkodziło żądnemu rozrywki tłumowi osób najrozmaitszej proweniencji zebrać się przed bramą więzienia Holloway. Na pierwszy rzut oka połowa z nich wstała wczesnym rankiem specjalnie w tym celu, podczas gdy druga połowa najwyraźniej wcale się nie położyła.
Wielu obecnych miało na sobie stroje wieczorowe: mężczyźni marynarki albo fraki, białe kamizelki i takież muchy, a drżące z chłodu kobiety – cienkie jedwabne suknie z odkrytymi plecami, na które narzuciły kosztowne futra. Chłopak wyczuwał w powietrzu opary przetrawionego alkoholu zmieszane z zapachem perfum i wonią tytoniu. Szychy z wyższych sfer, pomyślał. Zdziwiło go, że tak chętnie tłoczą się tutaj ramię w ramię z ulicznymi latarnikami, mleczarzami i robotnikami w drodze na pierwszą zmianę, nie mówiąc już o zwykłej hołocie i przygodnych gapiach, których zawsze ciągnęło do wszelkich zbiegowisk, nawet jeśli nie mieli pojęcia, o co właściwie chodzi. Mały gazeciarz nie zaliczał się do tej ostatniej grupy; był tylko ciekawym obserwatorem absurdów tego świata.
– To jak? Będą kogoś wieszać? – powtórzył niezrażony brakiem odpowiedzi i szarpnął za rękaw stojącego obok ważniaka: tęgiego, rumianego mężczyznę z cuchnącym cygarem między zębami i otwartą butelką szampana w ręce. Chłopak przypuszczał, że mężczyzna rozpoczął wieczór w nieskazitelnym stroju, lecz teraz sztywny przód białej kamizelki miał cały upstrzony plamami i resztkami jedzenia, a błyszczące lakierki nosiły ślady wymiocin. Czerwony goździk, mocno przywiędły po całonocnych ekscesach, dyndał smętnie w jego butonierce.
– Wręcz przeciwnie – odparł uprzejmie ważniak, chwiejąc się lekko. – Dzisiaj świętujemy. Mateczka Coker wychodzi wreszcie na wolność.
Chłopiec pomyślał, że „mateczka Coker” brzmi jak imię postaci z dziecięcej rymowanki.
Stojąca z jego drugiej strony kobieta w szarym gabardynowym stroju dzierżyła przed sobą kawałek kartonu jak tarczę. Gazeciarz musiał dobrze wyciągnąć szyję, żeby przeczytać, co jest na nim napisane. Na tekturze z furią nabazgrano ołówkiem: „Zapłatą prawego jest życie, niegodziwiec zyskuje karę. Księga Przysłów 10,16”². Chłopiec bezgłośnie wymawiał czytane słowa, nie starając się nawet dociec ich znaczenia. Przez dziesięć lat równo tydzień w tydzień zmuszony był chodzić do szkółki niedzielnej, gdzie jednak tylko dość powierzchownie zapoznał się z pojęciem grzechu.
– Zdrowie szanownej pani! – zawołał radośnie ważniak z cygarem i wzniósłszy butelkę w kierunku odzianej na szaro kobiety, pociągnął solidny łyk szampana. W odpowiedzi łypnęła na niego spode łba, mamrocząc coś o Sodomie i Gomorze.
Gazeciarz przepchnął się naprzód, skąd miał lepszy widok na budzące grozę drewniane, nabijane żelaznymi ćwiekami więzienne wrota; pasowały bardziej do średniowiecznej fortecy niż do zakładu karnego dla kobiet. Gdyby trzech takich jak on stanęło nawzajem na swoich ramionach niczym chińscy akrobaci, których oglądał w Hipodromie, wówczas ten stojący najwyżej z trudem dosięgnąłby łukowatego zwieńczenia bramy. Holloway budziło w chłopaku romantyczne skojarzenia: wyobrażał sobie uwięzione za grubymi kamiennymi murami piękne, bezradne białogłowy, czekające na swego wybawcę. Chętnie pospieszyłby im na ratunek.
Na miejscu, gotów na bieżąco dokumentować emocje tłumu, był już fotograf z redakcji „Empire News”. Jego profesję zdradzała legitymacja zawadiacko zatknięta za wstążkę kapelusza. Chłopak czuł z nim pewne pokrewieństwo – ostatecznie obaj pracowali w branży informacyjnej. Fotograf pstrykał właśnie zdjęcie grupce ślicznotek. Gazeciarz słyszał wcześniej o takich młodych kobietach; nie uważał, aby przeglądanie egzemplarzy „Tatlera” i „Bystandera”, które raz w tygodniu wrzucał do skrzynek na listy, było poniżej jego godności.
Ślicznotki – rzadko spotykane w tej okolicy miasta – pozowały przed bramą więzienia. Trzy z nich, otulone puszystymi futrami dla ochrony przed porannym chłodem, mogły liczyć sobie około dwudziestu lat, czwarta – zbyt młoda, aby można ją było uznać za przedstawicielkę słynnej złotej młodzieży – nosiła szkolny mundurek z wełny czesankowej. Wszystkie cztery przybierały wyszukane pozy, jak na pokazie mody; wyglądało na to, że nie pierwszy raz stoją przed obiektywem. Chłopak nawet nie próbował ukryć swojego oczarowania. Łatwo ulegał kobiecym wdziękom.
Fotograf zapisał imiona dziewcząt w wyjętym z kieszeni notesie, żeby w jutrzejszym wydaniu gazety opatrzyć zdjęcie właściwym podpisem. Nellie Coker miała kwity na redaktora działu fotograficznego; mężczyzna podejrzewał, że jego szef dał się przyłapać jak zwykły uczniak.
– Śmiało! – zawołał do kogoś, kto znajdował się poza zasięgiem wzroku gazeciarza. – Podejdź do nas, Ramsay! Dołącz do swoich sióstr!
Nie wiadomo skąd pojawił się młody człowiek i pozujące dziewczęta od razu przyciągnęły go do siebie. Sprawiał wrażenie niezadowolonego, lecz na znak dany przez fotografa zmusił się do krzywego uśmiechu w blasku flesza.
A potem osadzone w potężnych więziennych wrotach mniejsze drzwi otworzyły się bez fanfar i niska, sowiooka kobieta wyszła przez nie na spotkanie wolności, mrugając intensywnie w świetle wstającego dnia. Tłum – głównie ci z wyższych sfer – począł wiwatować, wołając: „Brawo, staruszko!” i „Witaj z powrotem, Nellie!”, choć do uszu chłopaka dotarł też dobiegający z głębi tłumu okrzyk: „Jezabel!”. Podejrzewał, że wyrwał się on z ust tamtej kobiety w szarej gabardynie.
Nellie Coker wydała mu się całkiem nijaka i nie potrafił dostrzec w niej żadnego podobieństwa do Jezabel, o której słyszał kiedyś w szkółce niedzielnej. Niemal uginała się pod wielkim bukietem białych lilii i pąsowych róż, który wciśnięto jej w objęcia. Jedna ze ślicznotek zarzuciła na byłą już więźniarkę trzymane w pogotowiu obszerne futro, jakby próbowała ugasić ogień. Matka małego gazeciarza też narzuciła swój płaszcz na jego malutką siostrzyczkę, gdy ta przewróciła się na palenisko i jej luźna sukienka zajęła się od żaru. Obie przeżyły, a siostrze na pamiątkę została tylko niewielka blizna.
Młode piękności tłoczyły się, na zmianę przytulając i całując uwolnioną, więc chłopak domyślił się, że to ich matka. Młodsza przywarła do niej w sposób, który wydał się gazeciarzowi dziwnie sztuczny, rodem ze szmirowatej farsy. Uważał się za znawcę teatru; dzięki temu, że roznosił gazety, znał dobrze wszystkie sceny na West Endzie. W Palace Theatre portier, gadatliwy weteran znad Sommy, podczas popołudniowych spektakli wpuszczał go za darmo na najwyższy balkon. W ten sposób gazeciarz już pięć razy obejrzał _No, No, Nanette_ i był po uszy zakochany w Binnie Hale, olśniewającej gwieździe przedstawienia. Znał też na pamięć słowa do _Herbatki dla dwojga_ oraz _Chcę być szczęśliwa_ i chętnie by je odśpiewał, gdyby go ktoś poprosił. W spektaklu była scena, w której tancerki wraz z Binnie (gazeciarz uważał, że widuje ją wystarczająco często, aby pozwolić sobie w myślach na taką poufałość) wchodziły na scenę w kostiumach kąpielowych. Na ten porywający i skandaliczny widok oczy niemal wychodziły mu z orbit, ilekroć to oglądał.
Jedyny minus był taki, że aby wślizgnąć się niepostrzeżenie na widownię, za każdym razem musiał wysłuchiwać przydługich wojennych wspominków portiera, a także podziwiać kolekcję jego ran odniesionych w Blighty Valley. Kiedy wybuchła wojna, gazeciarz liczył sobie zaledwie rok i nie miał o niej żadnego wyobrażenia, podobnie jak o grzechu.
Ramsay, młodszy syn Nellie, zmuszony był przejąć z rąk matki ciężki bukiet. Fotograf uchwycił go w momencie, gdy tulił kwiaty do piersi niczym zarumieniona panna młoda, i ku irytacji jego sióstr (oraz samego Ramsaya) akurat to zdjęcie trafiło nazajutrz na pierwszą stronę, wprost pod nagłówek obwieszczający: „SYN CIESZĄCEJ SIĘ ZŁĄ SŁAWĄ WŁAŚCICIELKI KLUBU NOCNEGO W SOHO, NELLIE COKER, WITA WYCHODZĄCĄ Z WIĘZIENIA MATKĘ”. Ramsay liczył, że zdoła samodzielnie zapracować na sławę, zamiast wciąż świecić światłem odbitym od swej matki. Duszna woń kwiatów sprawiła, że zakręciło mu się w nosie i wydał z siebie głośną serię kichnięć. Gazeciarz usłyszał jeszcze, jak Nellie burczy na syna: „Ramsay, weź się w garść, na miłość boską!”, i pomyślał, że takich samych słów spodziewałby się z ust własnej matki.
– Chodź, mamo – odezwała się jedna z dziewcząt. – Wracamy do domu.
– Nie – zaprotestowała stanowczo Nellie Coker. – Pojedziemy do Ametystu, żeby świętować. – Pilot w końcu objął stery.
Tłum zaczął rzednąć i mały gazeciarz także ruszył w swoją drogę, podniesiony na duchu myślą, że dane mu było uczestniczyć w tak wiekopomnym wydarzeniu. Nagle przypomniał sobie o jabłku, starym i pomarszczonym, które z samego rana schował na później. Wyjął je teraz z kieszeni i zaczął chrupać głośno jak koń, rozkoszując się cudowną słodyczą.
Ważniak z cygarem spostrzegł go i zagadnął: „Niezłe widowisko, co?”, jakby opinia chłopaka naprawdę się dla niego liczyła, po czym trzepnął go po przyjacielsku w ucho i wręczył mu sześciopensówkę. Uszczęśliwiony gazeciarz oddalił się tanecznym krokiem.
Kiedy odchodził, ktoś z tłumu krzyknął:
– Złodziej!
Obelga mogła w zasadzie dotyczyć każdego, może poza jednym człowiekiem, który obserwował całe zajście z tylnego siedzenia nieoznakowanego auta. Był to nie kto inny jak nadinspektor John Frobisher – „Frobisher z Yardu”, jak nazywano go na łamach „Johna Bulla”, zresztą niezgodnie z prawdą, jako że ostatnio oddelegowano go na posterunek przy Bow Street w Covent Garden, żeby go trochę „posprzątał”. Uznawszy, że na Bow Street pleni się korupcja, szefostwo powierzyło mu zadanie odsiania ziaren od plew.
Jakiś czas wcześniej „John Bull” zlecił temuż Frobisherowi napisanie serii artykułów na podstawie własnych doświadczeń, z zamiarem wydania ich później w postaci książki. Frobisher nie był narcyzem – wręcz przeciwnie – lecz propozycja mile go połechtała. Jako zapalony czytelnik nie mógł przejść obojętnie obok takiego wyzwania. Teraz jednak nie był już pewien, czy dobrze postąpił; zaproponował, żeby zatytułować ów zbiór opowiadań _Londyn po zmierzchu_, ale redakcja wolała tytuł _Noc na ulicach występku_. Sam nie wiedział, dlaczego tak go to zaskoczyło; ostatecznie wszystkie brukowce lubowały się w opisywaniu drastycznych historii, takich jak te o cudzoziemcach uwodzących kobiety, chociaż tym ostatnim częściej groziła utrata torebki na ulicy w biały dzień.
Dotychczas żadne z opowiadań nadinspektora nie ukazało się drukiem. Ilekroć składał w redakcji tekst, słyszał, że kolejny ma być bardziej pikantny, bardziej „sensacyjny”, chociaż wszelka wulgarność i upodobanie do sensacji były mu z gruntu obce. Trzeźwo myślący Frobisher nie był pozbawiony psychologicznej głębi i poczucia humoru, lecz służąc w policji metropolitalnej, rzadko miał okazję robić użytek z jednego albo drugiego.
Z roztargnieniem śledził teraz wędrówkę dwóch kobiet, które – starając się nie zwracać na siebie uwagi – przeciskały się przez tłum i zręcznie opróżniały kieszenie gapiów. Frobisher rozpoznał w nich członkinie żeńskiego gangu Czterdziestu Złodziejek, w tej chwili jednak go nie interesowały – to były zwykłe płotki.
Pod więzienie zajechały dwa kremowo-czarne bentleye: jeden prywatny, drugi wynajęty dla większego efektu. Klan Cokerów rozdzielił się na dwie grupy i odjechał, machając do tłumu niczym członkowie rodziny królewskiej. Przestępstwo najwyraźniej popłacało; walka z nim już nie. Jako praworządny obywatel Frobisher poczuł, że wzbiera w nim złość. Zarazem musiał zdusić ukłucie zazdrości na widok bentleyów: sam przymierzał się właśnie do zakupu skromnych czterech kółek – nierzucającego się w oczy modelu austin seven, będącego samochodem dla zwykłych zjadaczy chleba.
Imperium mateczki Coker było domkiem z kart, który Frobisher zamierzał zburzyć. Stołeczne nocne kluby, a zwłaszcza Ametyst, jarmarczny klejnot w samym sercu Soho, dzielnicy nocnych uciech, uważał za brudne, choć niepozbawione blichtru trzewia Londynu. Nadinspektora nie gorszyły przy tym wcale występki natury moralnej – tańce, popijawy czy nawet narkotyki – chodziło mu o dziewczęta. Dziewczęta, które przepadały bez wieści jak Londyn długi i szeroki. Sam wiedział przynajmniej o pięciu, które zaginęły w ciągu ostatnich kilku tygodni. Gdzie się podziały? Podejrzewał, że przekroczyły próg któregoś z klubów w Soho i już stamtąd nie wyszły.
Zwrócił się teraz do kobiety siedzącej obok niego na tylnym siedzeniu nieoznakowanego radiowozu:
– Dobrze im się pani przyjrzała, panno Kelling? Sądzi pani, że da radę zrobić to, o co panią proszę?
– Ależ oczywiście, panie nadinspektorze – odpowiedziała Gwendolen.Bow Street
Ma pan dzisiaj wolne, sir. – Sierżant z porannej zmiany wyglądał na zaniepokojonego widokiem Frobishera, który jak burza wpadł do dyżurki posterunku przy Bow Street.
– Wiem o tym, sierżancie. Jeszcze całkiem nie zdziecinniałem.
– Nawet mi to przez myśl nie przeszło, sir.
Dyżurny sierżant dopiero dochodził do siebie nad emaliowanym kubkiem mocnej, obficie posłodzonej herbaty. Zdecydowanie nie był jeszcze gotów do działania, nauczył się jednak wyczuwać nastroje nowego nadinspektora. Frobisher urzędował przy Bow Street od niewiele ponad tygodnia i sierżant wciąż poznawał jego codzienne zwyczaje. Tego ranka z ostrożnym optymizmem zaryzykował pytanie:
– Herbaty, sir?
– Nie, dziękuję, sierżancie – odparł raźnie Frobisher.
Nie uprzedził panny Kelling, że ma dzisiaj wolne. Nie poinformował też swojej małżonki, lecz Lottie i tak nieszczególnie się interesowała tym, kiedy i dokąd wychodzi. Miał zadanie do wykonania: musiał uprzątnąć tę stajnię Augiasza. Plugastwo nie śpi, on zatem również nie zmruży oka, dopóki go nie usunie; nadinspektor lubował się w metaforach.
Posterunek przy Bow Street nie był cichym miejscem. Do uszu Frobishera dobiegało metaliczne pobrzękiwanie i trzaskanie drzwi aresztu oraz głośne protesty więźniów domagających się zwolnienia. Skojarzyły mu się one z krzykiem potępionych dusz dochodzącym z otchłani Hadesu, chociaż cele przy Bow Street znajdowały się powyżej poziomu gruntu. W pewnej chwili z oddziału kobiecego piętro wyżej dobiegło go jękliwe zawodzenie – trudno było stwierdzić, czy wyrażało rozpacz, czy szaleństwo. Jedno od drugiego oddzielała cienka linia. Frobisher pomyślał o swojej żonie.
Tego dnia zerwał się o nieludzkiej porze, żeby pojechać do Holloway, i czuł pustkę w żołądku, który domagał się obfitego posiłku. Myśli nadinspektora powędrowały ku owsiance z miodem świeżo wybranym z plastra i ze śmietanką prosto od krowy, a może i ku jajku dopiero co zniesionym przez tłustą kurę. Marzenie ściętej głowy; Frobisher dorastał na wsi i chociaż skończył czterdzieści lat, w głębi duszy wciąż tęsknił za Shropshire. Kiedy był mały, hodowali kury, które swobodnie biegały po podwórku, a gdy po południu wracał ze szkoły, do niego należało wyszukiwanie jajek. Każde takie odkrycie było małym triumfem, który nieodmiennie sprawiał mu satysfakcję. Od tamtej pory żadne jajko nie smakowało mu już tak samo.
– Jaki mamy bilans po nocy, sierżancie? – zapytał.
– Areszt pęka w szwach, sir. Sąd będzie potrzebował całego dnia, żeby się ze wszystkimi uporać.
– To co zwykle?
– Obawiam się, że tak. Typowe wykroczenia: nagabywanie, kradzieże, upojenie alkoholowe, napaści. Cała gromada pijaków kisi się we własnym sosie. Morderstwo na Greek Street…
– O? – W ciągu ostatnich kilku miesięcy w Londynie doszło do serii zdumiewających zabójstw. Niewyjaśnionych, przypadkowych napaści na niewinnych przechodniów. Oczywiście natychmiast znaleźli się przesądni głupcy, którzy – podjudzani przez brukowce – uznali to za klątwę Tutanchamona. Frobisher pracował w wydziale zabójstw Scotland Yardu i wiedział z pierwszej ręki, jak denerwujące były to sprawy: nic ich ze sobą nie łączyło. Jedyny wniosek, jaki się nasuwał, to że stanowią dzieło szaleńca.
– Nic szczególnego, sir – odrzekł sierżant. – Dwóch nietrzeźwych dżentelmenów postanowiło zatłuc się na śmierć. Sprawę prowadzi Śmiejący się Policjant.
– Sierżant Oakes? Wolałbym, abyście używali jego nazwiska. – Frobisher szczerze nie cierpiał durnej piosenki Charlesa Penrose’a.
– Zgadza się, sir. Ale musi pan przyznać, że Oakes lubi się pośmiać. We wszystkim widzi okazję do żartu.
Oakesowi z pewnością nie brakowało doświadczenia i Frobisher uważał, że można na nim polegać, chociaż wesołkowatość podwładnego powoli zaczynała go męczyć.
– Inspektor Maddox jest dziś na służbie? – spytał.
– Dalej na chorobowym, sir.
– Tyle czasu? – Arthur Maddox przebywał na zwolnieniu od dnia, w którym Frobisher zjawił się na Bow Street, i nadinspektor był przekonany, że to on jest rakiem zżerającym zdrową tkankę posterunku, najbardziej zgniłym jabłkiem w całym koszyku. – Co mu dolega, u licha? Symuluje?
– Ma chyba jakieś kłopoty z kręgosłupem, sir.
Ból pleców nie powinien nikomu przeszkadzać w wykonywaniu jego obowiązków, pomyślał poirytowany Frobisher.
– No cóż, jeżeli jakimś cudem stawi się dzisiejszego ranka w pracy, przekażcie mu, że o niego pytałem.
Podejrzewano, że Maddox, po wojnie awansowany na inspektora, bierze w łapę od tych, których powinien ścigać. Żył ponad stan – duży dom w zabudowie bliźniaczej w Crouch End, żona i pięcioro dzieci. (Pięcioro! Frobisher nie mógł sobie wyobrazić, że ma choćby jedno). Miał też samochód, wolseleya open tourera, jakim jeździli ludzie zamożni i jakiego mógł mu tylko pozazdrościć ktoś przymierzający się do zakupu austina seven. Do tego stać go było na letnie wakacje dla całej rodziny w Bournemouth albo Broadstairs, i to nie w byle jakich pensjonatach, ale w dobrych hotelach. Frobisher był pewien, że Maddox jest w zmowie z Nellie Coker i chroni ją przed wymiarem sprawiedliwości, ale z czego jeszcze czerpał korzyści? Szczwany był z niego lis, a Nellie trzymała całe stadko kur, którym matkowała niczym kwoka. Czyżby zapewniła Maddoxowi swobodny dostęp do swojego kurnika? (Nadinspektor zdecydowanie lubował się w metaforach).
Na sam dźwięk nazwiska Maddoxa dyżurny sierżant wziął głęboki oddech i wyprostował się, co nie umknęło uwadze Frobishera. Ostatnimi czasy zainteresował się tak zwaną mową ciała lub „mową subwokalną”, czyli sytuacjami, podczas których człowieka zdradzają rozmaite drobiazgi. Rzecz jasna, dyżurny sierżant mógł się zwyczajnie wyprostować, żeby rozciągnąć bolący mięsień. Od czasu do czasu można niedomagać – to Frobisher jeszcze by zrozumiał, ale nie cały tydzień zwolnienia, na litość boską!
Pociągnął nosem: skądś doleciał go aromat smażonego bekonu. Czysta poezja! Zaburczało mu w żołądku, a nadinspektor poczuł przypływ zazdrości. Zmarszczył brwi; czyżby funkcjonariusze pod jego nieobecność jedli? I to kanapki z bekonem? Ciekawe, co jeszcze robili, kiedy go nie było. Ogarnęło go dziwne rozczarowanie, jak wówczas, gdy jako młody chłopak był wykluczany z zabaw przez swoich rówieśników. Nie da się ukryć, był niezdarnym, skrytym dzieckiem, które wyrosło na niezręcznego, zamkniętego mężczyznę. Tyle że teraz lepiej to ukrywał pod sztywnym pancerzem.
Łypnął gniewnie na dyżurnego sierżanta, ten zaś, czując, że jego bekon jest zagrożony, próbował ratować się nagłą zmianą tematu.
– Podobno dziś rano wypuścili z więzienia mateczkę Coker. – Sierżant, podobnie jak cały posterunek, doskonale zdawał sobie sprawę z obsesji, jaką Frobisher miał na punkcie rodziny Cokerów, a zwłaszcza Nellie.
– Owszem – mruknął nadinspektor.
– Był pan tam, sir?
– Byłem.
Nie rozwijał tematu, a sierżant wolał nie ryzykować i nie naciskał. Frobisher nie był mistrzem niezobowiązujących pogaduszek; nigdy w nich nie gustował, a to oznaczało, że musiał mierzyć się z niezrozumieniem, uchodząc za nieprzystępnego, wręcz aroganckiego człowieka. Bóg mu świadkiem, że próbował to zmienić i gawędzić o pogodzie, wyścigach konnych, a nawet o filmach, lecz ostatecznie zawsze wypadał jak kiepski aktor teatru amatorskiego. („A zatem, posterunkowy, co tam słychać na waszej działce?”) Jego prawdziwe pasje były zbyt enigmatyczne i mało interesujące dla przeciętnego człowieka czy kolegów z Bow Street, a już na pewno dla jego żony. Traktat berliński między Niemcami a Sowietami (czy to mogło się dobrze skończyć?) albo demonstracja wynalazku zwanego „telewizorem” w Towarzystwie Królewskim, dokonana przez niejakiego Bairda (urządzenie wyglądało jak coś rodem z powieści H.G. Wellsa). Frobisher miał dociekliwy umysł, co zwykle jest przekleństwem, nawet dla detektywa.
W jego domu w Ealing przed koniecznością towarzyskich pogawędek ratował go wzajemny brak zrozumienia. Jego żona miała na imię Charlotte – Lottie – choć nie mogła tego potwierdzić aktem urodzenia, więc nadinspektor miał wątpliwości, czy naprawdę tak się nazywa. Tkwiący w nim detektyw chętnie zbadałby sprawę dokładniej, jako mąż uważał jednak, że rozsądniej będzie nie roztrząsać tej kwestii. Lottie była Francuzką albo Belgijką – niepewna własnego pochodzenia, z pewnością mieszkała na pograniczu. Pod koniec wojny wyszła z gruzów Ypres z główką czosnku w kieszeni, bez żadnych dokumentów, i niczego nie pamiętała. Lekarze nazywali to „amnezją histeryczną”.
Za młodu Frobisher wyobrażał sobie wiele cech swojej potencjalnej przyszłej żony, nie spodziewał się jednak, że będzie cierpiała na amnezję histeryczną. Historia Lottie okazała się równie tragiczna, co skomplikowana – to również było coś, czego nie przewidział, dumając o przyszłej małżonce.
Drzwi otworzyły się i dwóch posterunkowych wciągnęło do środka kobietę, gromkim głosem zapewniającą o swej niewinności, co uchroniło nadinspektora przed dalszymi rozmyślaniami.
– Dolly Pargeter, oskarżona o kradzieże kieszonkowe na Strandzie – zwrócił się do dyżurnego jeden z mundurowych, którzy usiłowali poskromić zatrzymaną.
– Ranny ptaszek z ciebie, Dolly – zauważył przyjaźnie sierżant. – Zaraz zakwaterujemy cię w naszym hoteliku. – Jego nozdrza rozszerzyły się, łowiąc woń przypalającego się bekonu, lecz pójście na zaplecze byłoby równoznaczne z przyznaniem się Frobisherowi, że pichci tam śniadanie dla siebie i kolegów.
– Pójdę już – rzucił niechętnie nadinspektor. Wolał posterunek od swego domu w Ealing, co wiele mówiło o tym ostatnim. Odwrócił się do wyjścia i usłyszał, jak sierżant mówi:
– Byłbym zapomniał, sir. Mamy topielicę. Wyłowili ją przy nabrzeżu obok Tower Bridge. Pewnie nadal jest w Dziupli Umarlaka¹⁶. Uznałem, że chciałby pan o tym wiedzieć. – W opinii całego posterunku przy Bow Street Frobisher wykazywał niemal niezdrowe zainteresowanie martwymi młodymi kobietami.
– Dziękuję, sierżancie – odparł nadinspektor, odczuwając wdzięczność na myśl, że chwilowo oszczędzono mu konieczności powrotu do Ealing. – Sprawdzę to.
– Ma pan dziś wolne, sir – przypomniał mu dyżurny.
– Przestępcy nie śpią – burknął Frobisher. Wiedział, że brzmi jak bufon. – Nawiasem mówiąc, sierżancie…
– Tak, sir?
– Chyba przypaliliście bekon.
Opuszczając posterunek, nadinspektor nie mógł powstrzymać uśmiechu. Dobrze im tak, skoro go nie zapraszają.
Podczas przechodzenia przez ulicę musiał wykonać gwałtowny unik, żeby nie wpaść pod nadjeżdżający motocykl marki Enfield, prowadzony przez mężczyznę w skórzanym kasku, z twarzą ukrytą za parą gogli. Tak łatwo było zginąć na ulicach Londynu – za sprawą przypadku lub umyślnego działania.Grand Tableau¹⁷
Trzódka Nellie wciąż zalegała w łóżkach, z wyjątkiem Nivena, którego aktualne miejsce pobytu jak zawsze stanowiło zagadkę dla reszty rodziny. Cokerowie siłą rzeczy prowadzili nocny tryb życia; do snu kołysały ich odgłosy poranka, chociaż zmierzchało już, zanim po wspólnym świętowaniu uwolnienia Nellie dotarli wreszcie do domu. Zamieszkiwali przy Hanover Terrace, a Regent’s Park znajdował się dosłownie za rogiem. Istna przepaść dzieliła za to ich duży, biało otynkowany dom od obskurnego Soho, które pozwoliło sfinansować jego zakup.
Tej nocy Nellie nie zmrużyła oka, przyzwyczajona do surowego więziennego reżimu, w ramach którego strażnicy budzili ją punkt szósta waleniem w drzwi celi, tak jakby sen był grzechem. Po godzinie bezsennego przewracania się z boku na bok wstała, półprzytomna z niewyspania, zaparzyła dzbanek herbaty i wyszła z filiżanką do ogrodu, dla samej przyjemności płynącej z tego, że może otworzyć drzwi i zaczerpnąć świeżego powietrza.
Pijąc herbatę, obserwowała nakrapianego drozda, który wyciągał robaka z rabaty czerwonych tulipanów. Któregoś dnia robaki się zemszczą, zjadając drozda. Zjedzą także Nellie. Obawiała się, że niewiele czasu dzieli ją od dnia, gdy stanie się pokarmem dla robaków. Musiała się na to przygotować. Potrzebowała planu.
Skończyła herbatę i wylała resztki z dzbanka na rabatę, zaskakując tym zarówno tulipany, jak i drozda, po czym przyjrzała się uważnie herbacianym liściom pozostałym na dnie filiżanki. Ich układ potwierdził jej podejrzenia: nadchodziły zmiany. Czas postawić karty Lenormand. Czas na Grand Tableau.
Wróciła do domu i rozłożyła całą talię na wielkim stole w jadalni (wczesny styl georgiański, kubański mahoń, okazyjny zakup na wyprzedaży majątku jakiegoś starego rodu, który nie przetrwał wojny; Nellie uwielbiała się targować).
– Hmm – mruknęła, przyglądając się kartom. Dźwięk ten zawierał w sobie więcej ekspresji, niż mogłoby wynikać z jego zapisu. Przesłanie nie było ani trochę tajemnicze, można wręcz było rzec, że karty nie pozostawiają cienia wątpliwości. Wąż, kosa, trumna i bukiet. Koniec imprezy.
Nellie była zmęczona. Być może po raz pierwszy w życiu przytłoczyło ją brzemię życia w nieustannym pędzie, jaki sobie narzuciła. Kotwica w postaci Ametystu, jej klejnotu w koronie, teraz ciągnęła ją w dół. Zdawała sobie sprawę, że jej zdrowie nie wytrzyma kolejnej odsiadki, i już w Holloway zaczęła się zastanawiać nad możliwością przejścia na emeryturę – mogłaby osiąść w Deauville czy choćby w Torquay (na przykład w którymś z apartamentów hotelu Imperial) – przekazując klucze do królestwa swoim dzieciom, a koronę jak zawsze niezawodnej Edith.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki