Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Świecogłosy. Pięć niemożliwych prób - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
42,90
4290 pkt
punktów Virtualo

Świecogłosy. Pięć niemożliwych prób - ebook

Benjamiah tęskni za magią.Za Elizabellą. Za Wreathenwold. Gdy wraca… nic nie jest takie jak przedtem.

Benjamiah znajduje starą, dziwną maskę. Zakłada ją i znów trafia do świata magii i zagadek. Problem w tym, że maski nie da się zdjąć.

Elizabella zniknęła, a w labiryncie uliczek znikają też inne dzieci. Coś czai się w cieniu, a czas ucieka. Razem z nowymi sprzymierzeńcami Benjamiah musi przejść niebezpieczne próby, by odkryć prawdę, ocalić Wreathenwold i zdjąć przeklętą maskę. Zanim skończy się Przesilato i będzie za późno.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Dzieci 6-12
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368576528
Rozmiar pliku: 5,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY,
W KTÓRYM ODBYWA SIĘ OSOBLIWA PARADA

Parada nadeszła pierwszej nocy Przesilata, pod zachmurzonym księżycem i baldachimem kwitnących kościoklonów.

Naburmuszona Claris Songwood siedziała na frontowych schodkach, opierając głowę na podciągniętych pod brodę kolanach. Odmawiała powrotu do domu, dopóki jej starszy brat (który znów podle się wobec niej zachowywał) nie zostanie odpowiednio ukarany – najlepiej poprzez odesłanie do szkoły z internatem dla wstrętnych chłopaków. Nawet mimo zapadnięcia już ciemności, a wraz z nią nastania chłodu Claris twardo opierała się próbom zwabienia do środka.

– Wobec tego zostawię ją tutaj – uznała mama.

Postawiła na schodku obok córki parujący kubek z herbadriakwią, a słodki zapach naparu sprawił, że dziewczynce napłynęła ślinka do ust. Po odejściu matki upiła jednak tylko mały łyk i rozkoszowała się ciepłym, przepysznie słodkim smakiem.

Claris gapiła się w niebo na księżyc spowity cienkim szalem chmury i rozsiane wokoło gwiazdy. Wiatr poruszał koronami kościoklonów nieodmiennie rozkwitających w porze Przesilata. Gałęzie uginały się od jasnofioletowych płatków tak bladych, że sprawiały wrażenie całkiem białych. Wyłączając szum rozkołysanych drzew, ulicę spowijały cisza i kompletny bezruch.

Dziewczynka poczuła się samotna, zaklęła więc kukiełkę, Tyę, w szylkretkę. Kotka zwinęła się w kłębek na kolanach swojej właścicielki i mruczała z zadowolenia, drapana za uchem.

– Wstrętny chłopak, co? – zagaiła Claris.

Tya miauknęła potwierdzająco.

– Powinnyśmy uciec.

Tym razem laleczka nie wydawała się przekonana – zbłądzenie w wielkim labiryncie Wreathenwold zwykle wiązało się bowiem z niemożnością powrotu do domu. Dziewczynka wzięła kolejny łyk herbadriakwi. Mama naprawdę przyrządzała ją po mistrzowsku. Claris mogłaby zejść cały labirynt i nigdy nie natknąć się na nic równie pysznego. Wtedy usłyszała bębny.

Z początku dobiegały ją tylko głębokie, jednostajne uderzenia, brzmiące jak puls olbrzymiego serca dudniącego w głębi ziemi. Potem, gdy dźwięk się przybliżył i spotężniał, dało się wychwycić towarzyszące mu bicie pomniejszych bębnów. Po karku dziewczynki przebiegł dreszcz. Czy to mogła być… Claris miała dziewięć lat i nigdy jeszcze nie widziała Osobliwej Parady, ba! nigdy nawet nie wierzyła w jej istnienie.

Skupiła wzrok na wylocie ulicy, ciasnym zakręcie wykutym w omszonym kamieniu pod przepastnym łukiem. Dudnienie stawało się coraz głośniejsze. Claris poderwała się na nogi, serce kołatało jej w piersi, a Tya miauczała nerwowo w jej uścisku.

Nadeszła parada na czele z roztańczonym tamburmajorem o muskularnych ramionach w kurtce mundurowej i wojskowej pelerynie, który wywijał buławą z kościoklonu. Przy każdym ruchu z pałki sypały się rozżarzone węgielki, tworząc roziskrzone okręgi. Na głowie mężczyzny tkwił wysoki cylinder, a górną część twarzy zakrywała srebrzysta maska karnawałowa, połyskująca niczym płynne światło gwiazd.

Muzyka wypełniła ulicę wraz z postępującą paradą. Za tamburmajorem szła kolumna umundurowanych doboszy i flecistów, którzy maszerowali zgodnie z rytmem grających rogów oraz dudniących bębnów. Otaczali ich wirujący w podskokach tancerze z furkoczącymi wstążkami. Niektórzy dzierżyli laski i siali iskrami w ciemności. Wszyscy ukrywali twarze pod maskami.

Był to spektakl jak ze snu! Tymczasem do Claris dołączyli pozostali mieszkańcy ulicy: pohukujące z uciechy dzieciaki w szlafmycach i wyraźnie zdumieni dorośli. Kukiełki zaklęte w jelenie o przyozdobionych tasiemkami porożach ciągnęły wozy, z których zamaskowani mężczyźni uwalniali chmary cukrabąszczy: pulchnych, latających słodkości, które, by móc się nimi cieszyć, należało najpierw schwytać. Na ten widok dzieci, z Claris włącznie, rozpoczęły szalone, radosne łowy i rzuciły swoje laleczki w pogoń za smakołykami.

Muzyka grała, z lasek sypały się iskry, a tancerze i ich wstążki falowali niczym żywe płomienie. Zajadająca się cukrabąszczem Claris dostrzegła tamburmajora, który, wyciągnąwszy z tłumu za rękę panią Hundercliffe, tańczył z nią na czele pochodu. Osiemdziesięciodwulatka w koszuli nocnej i domowych papuciach wyraźnie świetnie się bawiła.

Tancerze wręczali widzom leniuszki – smukłe kwiaty w kolorze przydymionej bieli. Dzieci obdarowywano miniaturowymi buławami, którymi wystarczyło zakręcić, by trysnęły migotliwymi drobinkami. W powietrzu wciąż roiło się od cukrabąszczy, a Tya w formie wróbla starała się pochwycić jednego z nich, lawirując wśród rozentuzjazmowanej dziecięcej ciżby.

– Och, spójrzcie na to! – wykrzyknął ktoś podekscytowanym głosem.

Na kolejnym wozie jechała kobieta w masce otoczona wielkimi klatkami dla ptaków, w których podskakiwały i świergotały istoty w całości stworzone z kwiatów kościoklonu. Po otwarciu klatek wzbiły się do lotu, rozcinając ciemność smugami jasnofioletowych płatków, odprowadzane wiwatami tłumu.

Claris patrzyła, jak jedna z nich siada na konarze pobliskiego kościoklonu. Ptaszek zaćwierkał i podrygiwał ekstatycznie w zapadłej nagle pełnej napięcia ciszy. A potem, z hukiem przypominającym strzał z broni palnej, wybuchł chmurą kwiecia na tle nocnego nieba. Płatki wirowały wesoło i podskakiwały jak żywe. Dziewczynka była oczarowana!

Kolejno eksplodowały pozostałe ptaki, siedzące na dachach oraz parapetach okiennych, na latarniach i gałęziach kościoklonów, wywołując okrzyki zachwytu i aplauz publiczności. Claris dostrzegła wśród zgromadzonych mamę, w oczach której migotała feeria barw. Dziewczynka ruszyła w jej stronę, prędko jednak jej uwagę zwróciło coś innego.

– To Wuadczyni Pyratów! – pisnął któryś z chłopców.

Z kolejnego wozu machała do dzieci muskularna kobieta odziana w spodnie do kolan i jedwabny płaszcz, z chustą we włosach. U jej pasa wisiało pięć sztucznych laleczek, co miało nawiązywać do legendy bohaterki: zdradzona przez czterech pirackich władców, odebrała im kukiełki w ramach kary, a potem stała się budzącą największy postrach korsarką w całej historii Wreathenwold. Odgrywająca jej rolę kobieta rzucała w tłum kokosowe monety wypełniające skrzynie ze skarbami.

W Osobliwej Paradzie brało udział więcej postaci wywodzących się z lokalnego folkloru. Za Wuadczynią Pyratów podążała kobieta przebrana za Dwugłową Srokę, dalej kroczyła Lyly Przekora i Dźwiedzie z Wychbrooke. Każda z tych postaci miała własną fascynującą historię, a najlepiej przedstawiła je wszystkie Mildred Fogge w _Księdze historii ledwie wiarygodnych_, ulubionej lekturze Claris.

Pochód szedł dalej, pełen doboszy, flecistów i postaci z baśni oraz legend. Dziewczynka nigdy nie widziała swojej ulicy w tak radosnym wydaniu: sąsiedzi tańczyli i klaskali, ich dzieci na cukrowym haju obżerały się cukrabąszczami i wyrysowywały w powietrzu swoje imiona za pomocą strzelających iskrami batut, a to wszystko wśród dryfujących na wietrze bladych płatków.

– C l a r i s!

Przestraszył ją ten nagły szept, ostry niczym nóż. Odwróciła się. W przejściu między budynkami stał niewiele niższy od niej chłopiec odziany w łachmany. Na twarzy nosił coś, co sprawiło, że dziewczynkę przeszedł zimny dreszcz.

To była maska w kształcie czaszki wykuta z jasnego kamienia. Oczy chłopca wyzierały bezpośrednio z jej oczodołów, tak jakby na dobre wtopiła się w jego twarz. Usta przerażały jeszcze bardziej – były pozbawione warg i wypełnione rzędami wąskich, kamiennych zębów.

Zamaskowany dzieciak cofnął się o krok i schował w cieniu. Wciąż przyzywał do siebie Claris. Wejście w ciemność w ślad za upiornym chłopcem nie wydawało się dobrym pomysłem, jednak ciekawość zwyciężyła. Dziewczynka zbliżyła się, po czym zawahała u wylotu przesmyku, gdzie wciąż była widoczna z głównej ulicy.

– Kim jesteś? – zapytała.

– Nie znam swojego imienia – odszepnął chłopiec.

Kredowobiała maska-czaszka błyszczała w ciemności.

– Jak to? I o co chodzi z tą maską? Dlaczego jest…

– Częścią mojej twarzy? – dokończył za nią. – Z tego samego powodu, dla którego nie znam swojego imienia. Jestem jednym z zaginionych dzieci Przesilata. Nazywają nas porwańcami.

Claris zdusiła okrzyk. Dobrze znała tę opowieść. Agatha Drake, Wiedźma Przesilata, i porwańce… Ale przecież nie mogli być p r a w d z i w i!

– To tylko baśń – wymamrotała.

– Czy wyglądam ci na postać z baśni?

Dziewczynka zadrżała i zwalczyła chęć, by rzucić się biegiem z powrotem ku tłumowi. Powstrzymało ją współczucie.

– Skąd znasz moje imię? – spytała.

– Obserwowaliśmy cię – odparł dzieciak w masce.

– Dlaczego? – Claris wyraźnie przeraziła się tą informacją.

– Wolno nam chodzić po Wreathenwold tylko w miesiącu Przesilata. Szukamy wtedy kogoś, kto mógłby nas ocalić – wyjaśnił chłopiec. – Innego dziecka, śmiałego, mądrego i szlachetnego. Sądzimy, że to ty, Claris.

– Ale d l a c z e g o?

– Jesteś wyjątkowa.

– Nieprawda. – Dziewczynka pokręciła głową. – Przykro mi, nie potrafię wam pomóc…

Ogarnął ją lęk. Zaczęła wycofywać się ku ulicy, ku muzyce i bezpiecznemu schronieniu.

– Proszę… – wyszeptał chłopiec. Po kamiennej masce spłynęła łza. – Proszę. Jest nas tak wiele. Nie pamiętamy naszych imion ani rodzin. Pozostaniemy uwięzieni już na zawsze, jeśli nikt nas nie ocali. Zaznajemy wolności tylko podczas Przesilata, a przez resztę roku… – Zamilkł i się wzdrygnął. Claris nie odważyła się dociekać, w jaki sposób porwańce spędzają ten czas.

– Przepraszam, ale nie jestem w stanie nic dla was zrobić.

Jej rozmówcę ogarnęła rozpacz.

– Możesz nas ocalić – upierał się. – Po prostu… Czy mogłabyś to jeszcze przemyśleć? Wierzymy, że jesteś tą, która wreszcie nas uwolni. Będę czekać przed twoim domem o północy. Jeśli się nie pojawisz, zostawimy cię w spokoju.

Dziewczynce zakręciło się w głowie. Zdezorientowana i wystraszona cofała się, aż chłopiec zniknął jej z oczu. Weszła w tłum, a serce tłukło jej się w piersi niczym bęben trwającej parady.

Wkrótce tamburmajor dotarł do przeciwległego końca ulicy i powiódł pochód ku sąsiedniej odnodze labiryntu. Widzowie dotrzymywali mu kroku, wiwatując i klaszcząc. Przy łuku zbili się w ciasną grupę, by pomachać odchodzącym. Jedynie kilka osób zapuściło się dalej, ale dla większości żadna parada nie była warta ryzykowania, że nie znajdą drogi powrotnej do domu.

Claris dołączyła do ciżby, wciąż roztrzęsiona po spotkaniu z porwańcem. Dzieci walczyły między sobą o pozostałe cukrabąszcze, a ostatnie kwietne ptaki wzbiły się wysoko pod niebo i eksplodowały z potężnym hukiem ogromnymi fontannami płatków. Muzyka cichła stopniowo wraz z oddalającymi się grajkami. Dźwięk bębnów i fletów stawał się coraz bardziej stłumiony, aż w końcu umilkł na dobre. Kilkoro mniejszych dzieciaków zaczęło płakać.

Ktoś otoczył Claris ramieniem.

– Chodź, kurczaczku – odezwała się jej mama. – Pora spać.

Gdy dziewczynka kładła się do łóżka, wciąż gawędziły. Mama chciała się upewnić, że córka nie przegapiła żadnej z dzisiejszych niesamowitych atrakcji i choć Claris dzielnie próbowała zachować entuzjazm, jej myśli wciąż nawiedzał obraz chłopca w masce z kości.

– Jesteś wykończona – stwierdziła mama, mylnie uznając jej zadumę za oznakę zmęczenia. – Śpij. To rozkaz.

Pocałowała córkę w czoło i się podniosła. Nim jednak zdążyła odejść, Claris zapytała:

– Czy opowieść o Agacie Drake i porwańcach jest prawdziwa?

Mama obdarzyła ją szerokim, łagodnym uśmiechem, a potem założyła dziewczynce za ucho niesforny kosmyk włosów.

– Nie wydaje mi się, kurczaczku. To tylko stara baśń. Nie ma się czego bać, wierz mi.

– A jeśli to prawda? – dociekała Claris. – Te wszystkie biedne dzieci, oszukane przez wiedźmę…

– Skąd ci się to nagle wzięło?

Dziewczynka zasznurowała usta. Mama nie uwierzyłaby w spotkanie z porwańcem, ba! Claris sama już nie wiedziała, czy rzeczywiście do niego doszło.

– To tylko historyjka – ciągnęła matka. – Podobnie jak reszta opowieści spisanych przez Mildred Fogge. Nie są prawdziwe, wciąż jednak mają jakąś wartość. Kto wie, może kiedyś faktycznie istniała taka osoba jak Agatha Drake? Ale jeśli nawet, to dawno temu, kurczaczku. No i wątpię, żeby była wiedźmą.

Pochyliła się do kolejnego całusa, po czym delikatnie pogłaskała córkę po czole i zdmuchnęła lampkę oliwną. Płomień zadrżał i zgasł. Pozostawił po sobie smużkę dymu.

Leżąc w ciemności, dziewczynka z całych sił starała się uwierzyć mamie. Mimo to jej myśli bezustannie krążyły wokół porwańca, jego kredowobiałej kamiennej maski, udręczenia pobrzmiewającego w jego prośbach oraz przekonania, że to właśnie ona, Claris, jest wyjątkowa i może uwolnić jego pobratymców spod działania klątwy.

Gdy wybiła północ, przejęta Claris wygramoliła się z łóżka i wyjrzała przez okno.

Dostrzegła upiorną maskę skierowaną wprost na swoją sypialnię. Stojący na ulicy porwaniec był naprawdę malutki, w niechlujnym ubraniu wydawał się kruchy i podobny do myszki. Zobaczywszy dziewczynkę, nieśmiało pomachał do niej z wyraźną nadzieją. Czy mogła go porzucić – jego i podobne mu dzieci – na pastwę losu? Czy rzeczywiście potrafiłaby ocalić ich wszystkich?

Claris ubrała się po cichu, przytroczyła Tyę do paska i wymknęła z domu.

Jeszcze niedawno wypełniona rozradowanym tłumem, pusta teraz ulica sprawiała niesamowite wrażenie w bladym księżycowym świetle. Wiatr przeganiał po bruku płatki kościoklonu, lecz cała reszta trwała w bezruchu. Porwaniec zniknął. Dziewczynka rozejrzała się i w końcu dostrzegła maskę-czaszkę wyglądającą zza warsztatu mistrza kolorów. Chłopiec przyzywał ją gorączkowo.

Claris ruszyła w jego kierunku, choć żołądek zawiązał jej się na supeł i odczuwała wielką chęć zrejterowania do łóżka w bezpieczne objęcia koca.

Stanęła u wylotu alejki. Przed nią rozciągały się przepastne ciemności, nigdzie nie było też widać porwańca.

– Jesteś tam? – zapytała.

– Tak! – odkrzyknął chłopiec. – Dziękuję, że przyszłaś. Tędy…

Claris postąpiła kilka kroków naprzód, instynktownie łapiąc za laleczkę. Coś tu było bardzo nie w porządku, choć nie umiała powiedzieć, co konkretnie.

– Dokąd idziemy?

– Pokażę ci – wyszeptał porwaniec.

Po kilku kolejnych krokach dziewczynkę opuściła determinacja. A może po prostu zwyciężył zdrowy rozsądek. Zatrzymała się.

– Nie podoba mi się to – oznajmiła. – Wracam do domu.

– Nie, proszę! – zaprotestował chłopiec. Jego maska-czaszka lśniła na tle cieni, gdy wyciągnął ręce w błagalnym geście. – Potrzebujemy cię.

Gdzieś blisko rozległ się dziwny dźwięk.

T i k.

Brzmiał jak zegar czy inny mechanizm. Claris zmroziło. Zaczęła się wycofywać, nie spuszczając oka z porwańca.

– Co się dzieje? – zawołała.

– Potrzebujemy cię – powtórzył chłopiec, tym razem jednak nie brzmiało to smutno albo rozpaczliwie, lecz jak proste stwierdzenie faktu.

T i k. T i k. T i k.

Cokolwiek to było, dobiegało teraz zza jej pleców.

Dziewczynka odwróciła się, spanikowana i zlękniona. Zdołała dostrzec dwie inne maski-czaszki, w których oczodołach pobłyskiwały ludzkie oczy, a pozbawione warg usta układały się w chytre uśmieszki. Ktoś cisnął w nią garścią śpiproszku, świat rozpadł się na kawałki i Claris nie widziała już nic więcej.

Księgoliszek to przekleństwo każdej biblioteki.
Niemal nieuchwytna, wredna gadzina wgryza się w książki i dziurawi strony dokładnie tam, gdzie następują zwroty akcji, pojawiają się kluczowe informacje lub dochodzi do rozwikłania zagadki.

_Księga historii ledwie wiarygodnych_,
Mildred FoggeROZDZIAŁ DRUGI,
W KTÓRYM POZNAJEMY CHŁOPCA Z BIBLIOTEKI

Wyvern-on-the-Water miało tylko jedną bibliotekę. Mieściła się w chacie należącej niegdyś do osiemnastowiecznego odkrywcy o nazwisku Smythe, uważanego powszechnie za jednego z najbardziej nieudolnych nawigatorów, jakich widział ten kraj. W jesieni życia pijany Smythe zataczał się po ulicach miasteczka, bredząc o archipelagu widmowych wysp, z których, jak twierdził, przypływali giganci, by zjadać dzieci. Po jego śmierci dom przerobiono na bibliotekę, zachowano jednak gabinet z całą kolekcją błędnie rozrysowanych map, listów pełnych bzdur i rozprawek o nieistniejących miejscach.

Ów gabinet był jedyną ciekawostką historyczną w Wywern-on-the-Water, nic więc dziwnego, że Benjamiah Creek odwiedził go już w swoim życiu wiele razy. Co kilka miesięcy mama, tato, babcia i Ben przychodzili do chaty Smythe’a, by czytać pamiętniki, w których opisywał swoje fantastyczne podróże, oraz listy rozsyłane do polityków i dziennikarzy, w których ostrzegał przed dzieciożernymi wielkoludami.

Potem zwykle siadali nad wodą, by zjeść rybę z frytkami, a w cieplejsze dni lody. Obserwowali dzieciaki polujące na kraby z pomostu i łódki pływające po rzece. Te wspomnienia sprawiały Benjamiahowi szczególny ból, gdy stał teraz w gabinecie Smythe’a tego zimnego styczniowego popołudnia. Wspólne rodzinne wyjścia należały już bowiem do przeszłości.

Ściany sześciokątnego pokoju obwieszono najróżniejszymi absurdalnymi mapami nawigatora oprawionymi w ramki, przedstawiającymi wyspy zamieszkane przez olbrzymów pożerających dzieci, sieć ukrytych kanałów widocznych tylko w świetle księżyca czy wreszcie lokalizację sekretnego przejścia prowadzącego pod jedno ze wzgórz otaczających Wywern-on-the-Water, gdzie, jak głosiły legendy, spał smok.

Ben przyszedł do chaty Smythe’a zaraz po szkole. Niski, chudy chłopiec o rozczochranych brązowo-mysich włosach, brązowych oczach i dziwnie przekrzywionym na lewo nosie był tu częstym gościem. Nosił szkolny mundurek, na który składały się krawat i marynarka w wyjątkowo odrażającym odcieniu ogórkowej zieleni.

To miejsce stało się dla Benjamiaha w ostatnich miesiącach prawdziwym azylem, bezpieczną przystanią, do której uciekał przed chaosem życia domowego. Badania Smythe’a zaczęły go nawet fascynować, choć wcześniej długo uważał nawigatora za błazna. Gabinet podróżnika ani trochę nie interesował chłopca, który wolał raczej przesiadywać w głównej części biblioteki, pochłonięty lekturą książki o architekturze krajobrazu czy oceanografii. Ale to było, zanim przeżył w lecie własne przygody w kompletnie nieprawdopodobnym, magicznym świecie.

Właśnie pochylał się nad jedną z rozprawek nawigatora (wyjaśniającą, jak zabezpieczyć dom przed atakiem gigantów), gdy ktoś kaszlnął mu za plecami.

Benjamiah odwrócił się i zobaczył Hassaana, kolegę ze szkoły. Chłopiec miał owalną twarz, w której świeciły czarne oczy, brązową skórę i oklapłe włosy. Nosił ten sam nieszczęsny zielony mundurek z tą różnicą, że jego krawat był krótszy i niechlujny, a koszula wystawała ze spodni.

– Wszystko gra? – zapytał nowo przybyły.

– Cześć – wymamrotał Ben.

Hassaan uśmiechnął się nieporadnie, po czym prędko oddalił, by podziwiać jeden ze szkiców Smythe’a. Ponieważ byli w pokoju tylko we dwóch, zrobiło się dość niezręcznie.

Benjamiah podejrzewał już od jakiegoś czasu, że tamten chciał zostać jego przyjacielem. Zdarzyło się kilkukrotnie, że zrównywał z nim krok i szli razem do szkoły, co dla Hassaana, równie nieśmiałego mola książkowego, musiało stanowić spore wyzwanie. Nie trzeba chyba dodawać, że rozmowa nigdy się nie kleiła. Parę razy wpadli na siebie w bibliotece, bo Hassaan zwykle przesiadywał w pobliżu z własną lekturą. Czasem nawet częstował Bena chrupkami lub słodyczami, gdy bibliotekarz akurat nie patrzył.

Nie żeby Benjamiah był specjalistą od nawiązywania znajomości: zawsze czuł, jakby wkraczał w tej materii na obcy, grząski grunt. Miał już zresztą najlepszą przyjaciółkę, Elizabellę Cotton, za którą każdego dnia szczerze tęsknił. Nikt nie mógłby jej zastąpić, nikt też nie potrafiłby wypełnić pustki, jaką po sobie zostawiła. Ben w najmniejszym stopniu nie był zainteresowany nowymi przyjaźniami, dziękuję państwu bardzo.

Hassaan znów kaszlnął, tym razem znacznie bliżej. Przeziębił się czy chciał w ten sposób zwrócić na siebie jego uwagę? Prawdziwe pole minowe! Niepewny, jak zachować się w tej sytuacji, Benjamiah zaczął planować ucieczkę.

– Eee… – wybąkał tamten.

Ben się odwrócił. Chłopiec stał tuż za nim, zagryzał dolną wargę, a ręce wciskał w kieszenie.

– Cześć – wychrypiał Benjamiah, a potem przypomniał sobie, że już to mówił, i poczuł się jak ostatni głupek.

– Zastanawiałem się, czy nie chciałbyś do mnie wpaść… – wymamrotał Hassaan, wbijając spojrzenie we własne buty.

– Och! Eee… Muszę spotkać się z mamą…

– Nie że teraz, ale…

– Może następnym razem…

– Dobra, spoko – odparł Hassaan. – Spoko, spoko.

– Spoko – powtórzył Ben, życząc sobie nagłej śmierci.

Zapadła bolesna cisza, jakiej Benjamiah dotąd nigdy nie doświadczył. Na szczęście drugi chłopiec znowu się odezwał:

– Ach, byłbym zapomniał. – Zanurzył dłoń w plecaku i wyciągnął z niego sfatygowane pudełko z talią kart do gry. – Mówiłeś… jak raz szliśmy do szkoły… że je zbierasz? Czy coś?

Ben oblał się rumieńcem, wytrącony z równowagi tym miłym gestem. Hassaan nie tylko nie uznał zbierania kart za dziwne, co więcej, zapamiętał ten fakt i nawet kupił mu talię.

– Dzięki, to naprawdę… – zaczął mamrotać.

– Znalazłem je w sklepie charytatywnym – wyjaśnił Hassaan, kiwając głową.

Benjamiah przyjął prezent, wdzięczny, lecz wciąż absolutnie pewny, że nie potrzebuje nowego przyjaciela. A karty zbierał już od kilku miesięcy, z nadzieją, że kiedyś jeszcze się przydadzą. Zgromadził już pięć talii, które przechowywał w plecaku.

– Dzięki – rzucił znów, czując się głupio z tym, że nie ma nic więcej do powiedzenia.

– Jasne, dobra, no to będę się zbierał – oznajmił tamten. – Widzimy się w szkole?

Ben potwierdził ruchem głowy. Gdy został sam, spakował karty do plecaka obok laleczki z czarnej, skóropodobnej tkaniny z kępką czerwonych nitek w roli włosów i dwoma białymi guzikami zamiast oczu. Na widok kukiełki trawiąca go żałoba zawsze rozpalała się na nowo.

Nim wyszedł, przyjrzał się jeszcze pomieszczeniu. Otaczały go dowody na to, z jak wielkim żalem Smythe opłakiwał niesamowite miejsca, które najwyraźniej odwiedził. Chłopiec doskonale wiedział, jak czuł się nawigator.

Ben ruszył ku brzegowi rzeki. Wybrukowana główna ulica Wywern-on-the-Water wiła się w dół wzgórza wśród chat i sklepów. Chłopiec minął sklepiki z różnościami, kiosk z prasą, warsztat garncarski, kościół, smażalnię ryb oraz księgarnię Pewnego Razu. Przez okno tej ostatniej spostrzegł babcię, rozwiązującą krzyżówkę na ladzie z kasą. Nie podniosła wzroku, a Benjamiah nie zdecydował się wejść.

Mama i tato żyli w separacji od zeszłego lata. Tato wraz z babcią nadal zajmowali piętro nad Pewnego Razu, a mama wynajmowała niewielkie mieszkanie z widokiem na rzekę. Wszyscy bardzo się starali dawać Benowi do zrozumienia, że to tymczasowe rozwiązanie. Rodzice wciąż byli współwłaścicielami księgarni, potrzebowali więc czasu na wypracowanie najlepszej metody działania. Z perspektywy chłopca oznaczało to przeskakiwanie między niewiadomymi.

Mógł mieszkać, gdzie mu się podobało. Zamiast narzucać jakiś grafik, rodzice zachęcali go, by sam wybierał, gdzie chce przebywać: był mile widziany wszędzie i o każdej porze. Pragnęli stworzyć mu dwa domy, Benjamiah czuł jednak, że nie ma żadnego. Lokum mamy pachniało obco, a księgarnia bez niej to już nie było to samo.

Mama pomachała mu z ławki przy pomoście. Odpływ sprawił, że zacumowane do niego łódki utknęły w zwałach lepkiego błota. Porywisty zimowy wietrzyk kołysał skrzypiącymi masztami. Wiszące nisko słońce nie dawało wiele ciepła.

Zoe wstała, przyciągnęła syna do swojej wielkiej żółtej kurtki, by przytulić go nieco mocniej i dłużej niż kiedyś. Ben spojrzał w górę, by odwzajemnić jej uśmiech i zobaczył przekrzywiony nos, włosy w odcieniu mysiego brązu i oczy w kolorze kawy, które po niej odziedziczył.

– Jak było w szkole?

Ruszyli szlakiem biegnącym pomiędzy lśniącymi w promieniach słońca płyciznami rzeki a lasem rozbrzmiewającym śpiewem ptaków. Na drugim brzegu, gdzie porośnięte wrzosem wzgórza pięły się ku bladoniebieskiemu niebu, pasła się dwójka koni. Mama opowiadała o swoich ostatnich badaniach nad Tytanem, jednym z księżyców Saturna, rozmawiali też o szkole Bena i zastanawiali się, czy zjeść na obiad rybę z frytkami.

Chłopiec jednak głównie milczał. Jeszcze nie tak dawno astronomia, szkoła i dorsz w cieście oznaczałyby udany dzień. Teraz żadna z tych rzeczy go nie ekscytowała. Nic go już nie cieszyło.

– Wszystko w porządku? – zapytała mama.

Benjamiah wzruszył ramionami. Absolutnie n i c nie było w porządku. Ten świat wydawał mu się dziwny i popsuty, a ten drugi, za którym tęsknił każdym włóknem swojego jestestwa, pozostawał poza jego zasięgiem.

– Zastanawiam się, co porabia teraz Hansel – odparł.

Reakcja mamy na te słowa była momentalna: zesztywniała, zacisnęła usta w wąską kreskę i wydała z siebie nieartykułowany dźwięk.

Początkowo, gdy Ben wspominał o Wreathenwold, Zoe odpowiadała z entuzjazmem. Przyciszonymi, radosnymi głosami rozprawiali o herbadriakwi, zupie gdyniowej, leniuszkach, kukiełkach i majestatycznych kościoklonach. Kiedy relacjonował jej najważniejsze momenty swojej podróży z Elizabellą (przezornie wybierał te mniej niebezpieczne i nie wdawał się w szczegóły), słuchała go jak urzeczona, z szeroko otwartymi oczami i wyraźnym ożywieniem.

Z czasem jednak zaczęła podchodzić do tematu z większą powściągliwością, tak jakby pragnęła osłabić fascynację syna. Robiła, co mogła, by skierować rozmowy z powrotem ku sprawom tego świata: szkole, książkom, a nawet pogodzie. Kolejna rzecz, której Benjamiah nie potrafił zrozumieć.

– Chciałabyś go jeszcze kiedyś zobaczyć? – naciskał.

– Kogo?

– Hansela. Czy chciałabyś go znowu spotkać?

– Nie wiem.

– A ja tak. Nim odszedłem, chwalił się swoją potrawką z pychomorów, rzekomo najlepszą we Wreathenwold. Nie zdążyłem jej skosztować. Próbowałaś może takiej?

– Ben…

– Miałaś okazję odwiedzić ulicę Korzeniaków? Wyglądają jak mały las i…

– Ben, dość! – rzuciła tak głośno, że chłopiec drgnął z zaskoczenia.

Mama zwykle mówiła cicho, prawie nigdy nie podnosiła głosu. Potrafiła przykuwać uwagę i wzbudzać szacunek bez uciekania się do krzyku. Benjamiah spojrzał na jej spanikowaną minę. Wzięła długi, głęboki wdech, a wzrok utkwiła w przeciwnym brzegu rzeki. Nawet pasące się tam konie przyglądały się ich dwójce z niepokojem.

– Czemu? – zapytał chłopiec. – Czemu już dość?

– Żyjesz t u t a j, Benie. – Położyła dłonie na policzkach syna i zbliżyła jego twarz do swojej. Z jej oczu wyzierał strach.

– Wiem o tym. Ale to nie znaczy, że Wreathenwold nie jest prawdziwy. Dlaczego nie mamy o nim rozmawiać? Mogę o nim mówić tylko z tobą.

– Najlepiej będzie chyba, jeśli w ogóle to sobie darujemy – uznała.

– A to czemu?

– Ponieważ przynależysz t u t a j – powiedziała najłagodniej, jak potrafiła. – Cały ty, włącznie z twoim umysłem, sercem i twoją wyobraźnią. Rozmyślanie o Wreathenwold to strata czasu.

– Więc ty n i g d y o nim nie myślisz?

– Nie. Przestałam, kiedy uświadomiłam sobie, że powrót jest niemożliwy. Cieszę się, że go widziałeś, naprawdę. Ale już czas odpuścić.

– Nie chcę.

– Ale musisz! – Mama znów podniosła głos. – Nie możesz tam wrócić. Żadne z nas nie może. Nie wiem, dlaczego drzwi otworzyły się dla ciebie, nie ma jednak najmniejszego powodu przypuszczać, że to się powtórzy. Rozumiem cię, Ben. Myślisz, że nie tęskniłam za domem? Że całymi latami nie szukałam drogi powrotu? Sądzisz, że go nie o p ł a k i w a ł a m? Nie chcę, żebyś przeżywał to samo.

Z pobliskiego drzewa poderwała się chmara ptaków. W wybujałej trawie grały świerszcze. Benjamiah nagle poczuł się kompletnie wyczerpany.

– Prawie dałem ci się nabrać – powiedział.

– To znaczy?

– Że tu przynależę. – Wyswobodził się z jej uścisku. – Wcale tak nie czuję. Nigdzie już nie przynależę. – Odwrócił się, by odejść.

– Ben, proszę.

Chłopiec zamarł. W kącikach oczu zbierały mu się łzy, a serce wypełnił smutek. Mama podeszła i otoczyła go ramionami. Przytuliła go mocno i trwali tak dłuższą chwilę, aż uznała, że czas na rybę z frytkami.

Benjamiah przebudził się gwałtownie w środku nocy.

W jego piersi zakiełkowała nieokreślona ekscytacja. Usiadł, otrząsnął się ze snu i rozejrzał. Chwilę zajęło mu uprzytomnienie sobie, gdzie się znajduje: nie był to jego stary pokój na piętrze ponad księgarnią, tylko ten drugi, w nowym mieszkaniu mamy. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, wisiało tu jedynie kilka plakatów z rozgwieżdżonymi mapami nieba i układ okresowy pierwiastków. Na stoliku nocnym leżała książka: _Jamima Cleaves i pożeracz książek_, którą dostał od Elizabelli i zdążył przeczytać już cztery razy. Przed pobytem we Wreathenwold nigdy nie sięgał po takie książki, a teraz wciąż nie miał dość historii o magii i niesamowitych przygodach.

Szelma siedziała bezwładnie na szafce przy łóżku, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie Ben zostawiał ją każdego wieczoru. Nagły dreszcz, który go zbudził, ustąpił pola znajomemu żalowi. Chłopiec śnił o Wreathenwold, a konkretnie o Szelmie fruwającej tu i tam w formie lelka, pełnej życia, rozśpiewanej, zachwycającej. Ale to był tylko sen.

– Szelmo? – zapytał.

Zero reakcji. Tam, gdzie kiedyś Benjamiah czuł w głowie żywą, pulsującą obecność kukiełki, ziała teraz dojmująca pustka.

– Proszę…

Sięgnął po laleczkę i zacisnął palce na materiale. Przygryzł dolną wargę z taką siłą, że zaczęła go boleć. Bezskutecznie jednak wytężał umysł – Szelma nie zbudziła się do życia.

– Strasznie za tobą tęsknię…

Nadal nic się nie działo. Może mama miała rację, może nigdy już tam nie wróci. „Sądzisz, że go nie o p ł a k i w a ł a m?” Przyszła pora, by i Ben pogrążył się w żałobie. Siedząc tak w piżamie w figury szachowe i ściskając sztywną kukiełkę, doszedł do wniosku, nie po raz pierwszy zresztą, że to wszystko było potwornie niesprawiedliwe.

Wślizgiwał się już z powrotem pod kołdrę, gdy usłyszał skrzypnięcie dobiegające z sąsiedniego pokoju. Założył papcie, po czym zanurzył się ostrożnie w cienisty bezruch mieszkania. W progu salonu dostrzegł, że drzwi na balkon stały otworem. Mama siedziała na zewnątrz, owinięta białym puchatym szlafrokiem i ściskała coś w dłoniach.

Co tam robiła? Był środek mroźnej nocy. Chłopiec patrzył, jak jej oddech zmienia się w parę. Zaczął skradać się naprzód, niepewny, czy powinien jej przeszkadzać. Co trzymała w rękach? Blady obiekt miał wyszczerbione krawędzie i dziurę w samym środku. Wyglądał jak fragment jakiegoś naczynia.

Nieświadoma obecności syna, Zoe zbliżyła dziwny przedmiot do oka, pilnując, by nie dotknął jej twarzy. Potem zerknęła przez dziurę ku czarnemu niebu pełnemu gwiazd.

– Co to jest? – zapytał Benjamiah.

Mama podskoczyła, wpadła w panikę i prędko schowała osobliwą rzecz do kieszeni szlafroka.

– Ben! Przestraszyłeś mnie!

Chłopiec poczłapał na balkon, żeby do niej dołączyć. Panowało straszliwe zimno. Łodzie skrzypiały przy pomoście w mroku poniżej. Zwykle opanowana mama sprawiała wrażenie solidnie podenerwowanej, co przestraszyło Benjamiaha.

– Myślałam, że już dawno zasnąłeś.

– Co to była za rzecz?

– A, nic ważnego. Chodź, wracamy do łóżka. – Wstała i ponagliła go do wejścia.

– Pokaż mi to.

– To nic takiego, kochanie.

– Dlaczego kłamiesz?

– Ben, dość.

Podobnie jak wcześniej, wypowiedziała te słowa z mocą, której się po niej nie spodziewał. Choć Zoe wyglądała na skruszoną, w jej spojrzeniu wciąż niezłomnie płonęła stalowa determinacja. Czymkolwiek był ten przedmiot, nie zamierzała o nim rozmawiać.

Chłopiec pomyślał, że mogło to oznaczać tylko jedno. Wyprysnął z balkonu bez słowa, spiesząc z powrotem do swojego pokoju. Zamknął za sobą drzwi, zrzucił papcie i przysiadł na łóżku. W głowie mu wirowało.

Mama nigdy nie odmówiła odpowiedzi na zadanie przez niego pytanie. Co więcej, od zawsze pobudzała jego ciekawość i zachęcała do dociekliwości. Objaśniała mu każdą zagadkę, choćby najdziwniejszą, która go frapowała, z radością, jasno i cierpliwie. Istniała więc tylko jedna przyczyna, dla której mogła odmówić mu informacji o obiekcie, przez który spoglądała.

Pochodził z Wreathenwold.

„Widziałeś cały świat”, rzekła Królowa do Podróżnika.

„Cóż jeszcze chciałbyś odnaleźć?”

„Szukam drzwi”, odparł Podróżnik. „Takich, które należałyby tylko do mnie. Drzwi, przez które nikt wcześniej nie przeszedł, czekające, aż ja to zrobię.”

„Czy takie drzwi rzeczywiście istnieją?”, zapytała Królowa.

„Tak, dla każdego z nas”, stwierdził Podróżnik.

_Księga historii ledwie wiarygodnych_,
Mildred Fogge
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij