- W empik go
Świerszcz za kominem - ebook
Świerszcz za kominem - ebook
Nowela kwalifikowana do zbioru słynnych "Opowieści wigilijnych" Charlesa Dickensa. Za oknem zima, trzaskający mróz i śnieżne zaspy, zaś w skromnym mieszkaniu, za sprawą rozpalonego kominka, jest ciepło i przytulnie. To tu zadomowił się świerszcz, który strzeże ogniska domowego. Obserwuje ukradkiem mieszkańców i daje im mądre rady, pełne pocieszenia i nadziei. A trzeba przyznać, że mieszkańcom nie jest lekko. W małżeństwie młodziutkiej pani Peerybingle i jej dużo starszego męża pojawiły się problemy, zaś Kaleb Plummer i jego niewidoma córka Breta pracują w wytwórni zabawek u bezwzględnego Tackeltona.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-8927-3 |
Rozmiar pliku: | 307 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Samowarek pierwszy pieśń zanucił. — Niech sobie co chce mówi pani Piribingl, — ja wiem lepiej. Niech do końca świata utrzymuje, że nie pamięta, kto pierwszą podał nutę — samowarek czy świerszcz, ja twierdzę stanowczo, że samowarek, a mogę przecież to dobrze wiedzieć. Podług wskazówek na emaliowanym cyferblacie holenderskiego zegara, który stoi tam w kącie, samowarek o całych pięć minut wcześniej zaczął swą pieśń, zanim dało się słyszeć ćwierkanie świerszcza.
Czyż zegar nie przestał wybijać godzin, a mały kosiarz na jego wierzchołku, machając kosą w prawo i w lewo przed pałacem maurytańskim, czyż nie zdążył skosić pół akra malowanej trawy, zanim świerszcz przyłączył się do koncertu?
Z natury nie jestem uparty, to wiedzą wszyscy. Nie spierałbym się też i z panią Piribingl, gdybym nie był przekonany o swej słuszności. Nic nie zmusiłoby mnie do tego. Ale tu idzie o fakt, a fakt widoczny: samowarek zaszumiał o pięć minut wcześniej, nim świerszcz dał znak istnienia.
Trzeba zauważyć, że zaszło tu coś w rodzaju współzawodnictwa w sztuce między samowarem i świerszczem. A oto co było tego powodem i jak się to stało. Wyszedłszy z domu chłodnym wieczorem, stukając po mokrych kamieniach drewnianemi sabotami o żelaznem podkuciu i zostawiając na dworze niezliczone, grube ślady pierwszego zagadnienia Euklidesa, pani Piribingl napełniła samowarek wodą z beczki. Po powrocie do domu, już bez sabotów (a więc o wiele niższa, bo saboty były wysokie a pani Piribingl mała), postawiła samowarek przy ogniu. Czyniąc to, na chwilę zniecierpliwiła się, gdyż woda była bardzo zimna i przy wilgotnej temperaturze zdawała się wszystko przenikać, nawet saboty, przez które wilgoć dostała się do palców pani Piribingl, nawet obryzgała jej nogi. Ponieważ zaś ona chlubiła się swemi nogami (i całkiem słusznie), a wielce dbała o czystość swych pończoch, łatwo zrozumieć, że trudno jej było opanować niezadowolenie.
W dodatku samowar zachowywał się nieznośnie i przekornie. Nie chciał ustawić się na ruszcie komina i dobrodusznie przystosować do nierównych grudek kamiennego węgla; musiał koniecznie szturgać dzióbkiem jak pijany i rozlewać wodę w sposób nierozsądny. W napadzie swarliwości ponuro syczał na ogień. Na domiar złego pokrywka, nieposłuszna palcom pani Piribingl, najpierw się wykręciła a potem bokiem dała nura prosto na samo dno samowarka. I jeszcze samowarek dąsać się nie przestawał; to wyginając uszko w sposób wyzywający, to szydersko i hardo kierując swój dzióbek wprost na panią Piribingl, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „otóż nie będę się gotował. Za nic nie będę!“
Ale pani Piribingl odzyskała już dobry humor; zatarła wesoło swoje pulchne rączki i siadła, śmiejąc się, naprost samowarka. Tymczasem wesoły płomień to podnosił się, to opuszczał, rzucając ruchliwy, jaskrawy odblask na maleńkiego kosiarza na wierzchu holenderskiego zegara. Przy jego bystrem migotaniu wydawało się, że drewniana figurka przed maurytańskim pałacykiem stoi bez ruchu, że wszystko zamarło prócz tego rzucającego się, nieokiełzanego ognia. Ale kosiarz się ruszał; z niezmienną punktualnością wstrząsały go dreszcze dwa razy na sekundę. Gdy zegar bić poczynał, dreszcze te stawały się przerażającymi, a gdy kukułka, wyjrzawszy z poza spuszczonych drzwiczek pałacyku, zakukała sześć razy, biedak wił się w kurczach, jakby usłyszał zagrobowy głos widma lub jakby niewidzialne druty szarpały go za nogi.
I dopiero gdy straszne uderzenia, chrypienie i syczenie wag i mechanizmu zegarowego całkowicie milkło, wystraszony kosiarz wracał do stanu normalnego. A lękał się nie bez powodu, bo te chrapliwe, krzywe szkielety, zwane zegarami, wydają nadzwyczaj niemiły hałas. Nie mogę wydziwić się, jak ludzie, a w szczególności holendrzy zdołali dojść do takiego wynalazku. Wiadomo powszechnie, że holendrzy lubią dostatnią odzież i szerokie spodnie, trudno zrozumieć w obec tego, dlaczego uważali za konieczne pozostawić swoje zegary bez przybrania i ochrony.
I oto — patrzcie — samowar zaczął się ożywiać. W szyjce dało się słyszeć klekotanie, potem zaczął wydawać urwane sapnięcia, dość nieśmiałe, jakby jeszcze nie był zdecydowany rozweselić się i rozhulać na dobre. Nareszcie po dwóch lub trzech próżnych wysiłkach owładnięcia żądzy wywnętrzenia się, pozbył się wszelkiej melancholii, wszelkiej wstrzemięźliwości i zaśpiewał tak wesoło, tak od duszy, że żaden płaczliwy słowik nie mógłby mu dorównać.
A jakie to było proste! Sądzę, że zrozumielibyście pieśń samowara nie gorzej niż książkę, a nawet lepiej niż niejedną książkę, dobrze nam i wam znaną. Wydając gorący oddech, który wesoło i kształtnie, jak lekki obłoczek podnosił się na parę stóp w górę i pod sufitem zgęszczał się w chmurki, samowar śpiewał swą pieśń z takim radosnym zapałem, że jego miedziany korpus drgał i dźwięczał przy ogniu; nawet pokrywka — taki jest wpływ dobrego przykładu — puściła się w pląsy i zabrzęczała na podobieństwo miedzianych talerzyków orkiestry. Nie było wątpliwości, że pieśń samowarka dźwięczy przyzwaniem i powitaniem dla kogoś dalekiego, kto spieszy w tej chwili do przytulnego domu i płonącego ogniska. Pani Piribingl wiedziała o tem, wiedziała doskonale, siedząc zamyślona przy ogniu. — Noc ciemna — śpiewał samowar — zżółkłe liście leżą przy drodze, w górze wszystko zachmurzone i we mgle, a pod nogami błoto i lepka glina. Jedno tylko raduje oko w tym smutnym zmierzchu a i to niewiele, bo jest to tylko odblask: zbita gniewna czerwoność w miejscu zetknięcia się słońca z wiatrem; piętno, leżące na chmurach — sprawczyniach burzy; cała okolica zewsząd okryta czarnym płaszczem; słup wiorstowy zapruszył szron, na drodze kałuże zlekka dotknięte mrozem, lecz nie zamarznięte; nie można nic dojrzeć w ciemności. Ale on nadjeżdża, nadjeżdża, nadjeżdża!...
Tu świerszcz przyłączył się do pieśni, zabrawszy się wtórować swem ćwierkaniem, nakształt chóru i to głosem wcale nie odpowiednim do wielkości w porównaniu ze samowarem. I gdyby tu zaraz na miejscu padł ofiarą swego zapału, gdyby jego ciałko rozpadło się w kawałki, jak oręż przepełniony prochem przy wystrzale, wydałoby się to naturalnem i nieuniknionem następstwem jego nadmiernych usiłowań. Solo, jakie rozpoczął samowar, zamieniło się w duet; samowar z niesłabnącym żarem ciągnął dalej swą nutę, ale świerszcz zawładnął pierwszemi skrzypcami i placu nie ustępował. Boże miłosierny, jak on zawodził! Jego cienki, ostry, przenikliwy głos dźwięczał w całym domu, migotliwie, jak gwiazdy w mroku nocnym za oknami.
Wykonywał niemożliwe trele, rzucał wysokie tony w chwilach najwyższego naprężenia, a z pewnością wyciągał nóżki i poskakiwał w zapale zachwytu. Obaj artyści jednakże nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Ich śpiew zlewał się harmonijnie w ciszy wieczornej, a starając się przewyższyć jeden drugiego, śpiewali coraz głośniej i głośniej.
Mała słuchaczka — naprawdę była ładna i młoda, choć trochę za pełna i przysadzista, ale podług mego zdania, niema w tem nic złego; zapaliła świecę, spojrzała na kosiarza na wierzchu zegara, który tymczasem zdążył skosić pokaźną liczbę minut i podeszła ku oknu, z którego w ciemności nic nie dostrzegła, prócz odbicia własnej twarzy w szybie okiennej. Według mego zdania (sądzę, że i wy na to zgodzilibyście się) mogłaby ta kobieta długo patrzeć w przestrzeń i nie ujrzeć nic, nawet o połowę tak miłego. Gdy powróciła i siadła na dawnem miejscu, świerszcz i samowar ciągnęli dalej swój koncert z wysiłkiem współzawodnictwa. Słabą stroną samowara widocznie było to, że nie uznawał swej porażki, gdy został pobitym. Były to prawdziwe wyścigi. Czirik, czirik, czirik... Świerszcz wyprzedził współzawodnika o milę. Hem, hem, hem, m-m-m! Samowar podśpiewywał za nim zdala, sił oszczędzając. Znowu czirik! Świerszcz okrążył kącik. Hem, hem, hem! Rwał się ku niemu samowar na swój sposób, nie myśląc ustąpić. Czirik, czirik! ciągnął świerszcz głosem czystszym niż kiedykolwiek. Hem, hem, hem, m-m-m! śpiewał samowar z uporem i nie śpiesząc się. Czirik!... Świerczek gotów ostatecznie pobić współzawodnika. Hem, hem, hem, m-m-m! Samowar nie ustępował. Skończyło się na tem, że z ich współzawodnictwa wytworzyła się taka mieszanina, że już nie można było rozróżnić czy szumi świerszcz, a samowar świergocze, czy też przeciwnie samowar szumi, a świerszcz świergocze, lub czy oboje razem szumią i świergoczą. Aby to określić, trzebaby znaleźć głowę sprytniejszą od mojej i waszej. Jedno tylko pewne, że samowar wraz ze świerszczem, ulegając sile zjednoczenia, im samym tylko znanej, śpiewali równocześnie swoją rozkoszną pieśń ogniska domowego, płynącą w jednym kierunku ze światłem świecy, które z okna padało na daleką równinę. A to światło, doszedłszy do człowieka, który się w ciemności ku niemu przybliżał, w jednej chwili opowiedziało mu wszystko, co się w domu działo, ten zaś zawołał z radością: „Witaj, stary! Witaj, serdeczny!“
W końcu samowar ostatecznie zwyciężony, zakipiał i zdjęto go z ognia, gdyż war przelewał się przez brzegi. Wtedy pani Piribringl pobiegła ku drzwiom, gdzie turkot kół furgonu, tętent koni, głos męski, szczekanie psa wywołało zamęt zwiększony zdumiewającem i tajemniczem pojawieniem się małego dziecka. Skąd się wzięło to dziecko i jakim sposobem pani Piribringl zdążyła w tak krótkiej chwili schwycić je na ręce, stanowczo tego zrozumieć nie mogę. W każdym razie żywe dziecko spoczywało na rękach pani Piribingl, która widocznie niem się chlubiła, podczas gdy tęgi mężczyzna, o wiele wyższy i starszy od pani Piribingl, delikatnie pociągnął ją ku kominkowi i aby ją pocałować, dobrze musiał się pochylić. Ale wartą była trudu. Olbrzym wysokości 6 stóp i 6 cali, chory na darcie w kościach nie leniłby się zrobić to samo.
— Boże mój, Janie, — rzekła gospodyni — do czegoś ty podobny!
— Rzeczywiście wyglądał straszliwie. Gęsta mgła osiadła na brwiach biedaka w postaci szronu, a przy świetle ognia zamarznięte faworyty mieniły się barwami tęczy.
— Widzisz, Dot — mówił wolno, odwiązując szalik ze szyi i grzejąc ręce przy ognisku; pogoda nie wiosenna naturalnie. Nic więc dziwnego, żem tak przeziąbł.
— Chciałabym, Janie, żebyś mnie nie nazywał „Dot.“ Nie lubię tego, przerwała pani Piribingl, w sposób, który widocznie przeczył jej słowom.
— A cóż ty jesteś, jeżeli nie Dot? — odpowiedział Jan, z uśmiechem przyglądając się jej od stóp do głowy i obejmując ją wpół z taką delikatnością, na jaką tylko zdobyć się mogła jego ogromna muskularna ręka. Ty jesteś kropka, na rękach zaś ma ta kropka — tu spojrzał na dzieciątko — nie, nie powiem, aby nie powiedzieć w złą godzinę; a już, już chciałem zażartować. Zdaje się, że nigdy nie byłem tak blizkim żartu.
Według swego własnego mniemania często „ledwo — ledwo“ nie zrobił tego lub owego, ten ociężały, cichy, uczciwy Jan; taki ogromny, a tak delikatny sercem, taki gruby na pozór, a miękki duszą, taki nierozmowny przy obcych, a wesoły w domu, taki tępy głową, a dobry uczuciem. O matko przyrodo, obdarz twe dzieci tą szczerą poezyą serca, jaka kryła się w piersi tego woźnicy, (bo był to tylko prosty woźnica) — a wtedy pogodzimy się z prozą życia i ocenić potrafimy istotną wartość człowieka.
Miło było patrzeć na Dot, ładną, malutką z dzieckiem — podobnem do lalki na ręku. Z zalotnem zamyśleniem utkwiwszy oczy w ogień, przechyliła śliczną główkę na bok, opierając ją o szeroką pierś woźnicy, na poły z naturalną, na poły z przybraną naiwnością, pełną pociągającej pieszczoty. Miło było patrzeć na niego, jak czule choć niezręcznie starał się podtrzymywać swój lekki ciężar, aby jego dojrzała męskość służyła za odpowiednią podporę rozkwitającej młodości żony. Przyjemnie było przyglądać się, jak Tilly, która w głębi komnaty czekała, aby jej oddali dziecko, rozkoszowała się, choć jeszcze bardzo młoda, tą grupą i stała z otwartemi ustami i wytrzeszczonemi oczami, wyciągnąwszy naprzód szyję, jakby upojona tym widokiem. Również miło było widzieć, jak Jan, woźnica, przy wzmiance żony o dziecku, chciał z początku dotknąć się go, lecz odsunął rękę, zapewne bojąc się zgnieść maleństwa i nachyliwszy się ku niemu, przyglądał mu się z daleka z uczuciem zdziwienia i dumy, jaką zapewne okazałby dobroduszny pies podwórzowy, gdyby niespodzianie ujrzał się ojcem małego kanarka.
— No, czyż on nie ślicznotka, Janie? Czy nie milutki, kiedy śpi tak słodko?
— Ma się rozumieć, milutki — potwierdził mąż. — Nadzwyczaj miły. On, zdaje się, śpi zawsze, prawda?
— Cóż znowu, Janie? Rozumie się, że nie!
— Naprawdę? — wymówił Jan w zamyśleniu. — A ja myślałem, że oczka ma zawsze zamknięte. — Halo!
— Jak można, Janie! przecież przerazisz ludzi!
— Dziecku zaszkodzi, jeśli tak oczy zawracać będzie — rzekł woźnica — nieprawdaż? Patrz, jak mruga obu oczami naraz! A popatrzno także na jego usteczka. Toć otwiera je, jak złota i srebrna rybka.
— Nie zasługujesz na to, aby być ojcem, nie zasługujesz, zawstydziła go Dot z powagą doświadczonej matrony. Zresztą skądże możesz wiedzieć, na jakie drobne niedomagania narażone bywają dzieci. Janie! Ty nawet nazwaćbyś ich nie umiał, ty niemądry człowieku! Przełożyła dziecko na lewą rękę i klepiąc je po plecach, zapewne dla zdrowia, ze śmiechem pociągnęła męża za ucho.
— Skądże je mogę znać, mówi Jan, zdejmując płaszcz ze siebie — prawdę mówisz, Dot. Nie bardzo się znam na tem. Za to wiem, żem dziś wieczorem musiał całą siłą walczyć z wiatrem. Dął z północo wschodu wprost na furgon przez całą drogę powrotną.
— Biedny stary, to prawda! przerwała pani Piribingl, zaczynając się krzątać. — Bierz prędko drogą kruszynkę, Tilly, ja tymczasem zajmę się gospodarstwem — naprawdę, zadusiłabym je pocałunkami, gdyby mi żal nie było. Idź odemnie, puść, mój psie kochany. Precz, Bokser, precz! Daj mi najpierw przygotować herbatę, Janie, a potem pomogę ci rozdzielać pakunki, jak pracowita pszczoła. „Mała pszczółka przy pracy“ i tak dalej, jak wiesz, Janie. Czy uczyłeś się „Małej pszczółki“, gdyś chodził do szkoły?
— Nie pamiętam dobrze — odrzekł mąż. — Byłem zapewne blizki tego. Ale popsułbym tylko tę bajeczkę.
— Cha, cha! — zaśmiała się Dot. A śmiech miała tak dźwięczny, jak tylko wyobrazić sobie można. — Jaki z ciebie miły, stary głuptas, Janie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.