Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Święta do poprawki - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 marca 2025
37,00
3700 pkt
punktów Virtualo

Święta do poprawki - ebook

Prawdopodobnie pierwsza polska powieść świąteczno-polityczna. "Święta do poprawki" to satyra na polską rzeczywistość polityczną i medialną, w której prezydent jedną, niefrasobliwą decyzją wkurza wszystkich obywateli od prawa do lewa i rozpętuje polityczno-społeczną burzę, jakiej kraj dotąd nie widział. Za sprawą szalonego pomysłu głowy państwa cnotliwa nauczycielka, niespełniony scenarzysta, harda urzędniczka, chciwy biznesmen, listonoszka z przeszłością i nieszczęśliwie zakochany maturzysta zostają wciągnięci w wir absurdalnych wydarzeń, które na kilka tygodni przed świętami wywracają ich codzienność do góry nogami. Pogodowe anomalie, porwanie, handel ziołem, telewizyjny show, katolickie liceum pod wodzą nieco zbzikowanych zakonnic, a w końcu także tytułowe święta Bożego Narodzenia i Wielkanocne – to wszystko i wiele więcej znajdziecie w tej opowieści. Wejdź na ksiazkanaswieta.pl - przeczytaj więcej o powieści i jej bohaterach i zobacz opinie tych, którzy już czytali.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788394118617
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Tej zimy po­go­da była dla Po­la­ków wy­jąt­ko­wo wred­na. Naj­pierw za nic mia­ła swe od­wiecz­ne pra­wo na­tu­ry, że jak jest zima, to musi być zim­no. I tak, w Wi­gi­lię na­wet su­wal­skie ter­mo­me­try wska­zy­wa­ły osiem­na­ście stop­ni na plu­sie, nie mó­wiąc już o tem­pe­ra­tu­rach na po­łu­dniu kra­ju, któ­re­go miesz­kań­cy mo­gli­by za­siąść do kar­pia w pla­żo­wych szor­tach. O bia­łych świę­tach moż­na więc było co naj­wy­żej po­śpie­wać, bo już na­wet nie po­ma­rzyć. Za­raz po­tem fe­rie – na złość gó­ra­lom i spra­gnio­nym bia­łe­go sza­leń­stwa ce­prom – też oka­za­ły się cie­płe ni­czym ser­ce gaź­dzi­ny na wi­dok dut­ków zo­sta­wia­nych przez tu­ry­stów. Za to, gdy tyl­ko prze­rwa mię­dzy­se­me­stral­na do­bie­gła koń­ca, kraj jak dłu­gi i sze­ro­ki przy­sy­pał śnieg, pa­ra­li­żu­jąc – do spół­ki z siar­czy­stym mro­zem – ko­mu­ni­ka­cję, go­spo­dar­kę i w ogó­le wszyst­ko, co tyl­ko się dało. I tak zima za­sko­czy­ła nie tyl­ko dro­go­wców. Po­cie­chy nie do­star­cza­ły też pro­gno­zy syn­op­ty­ków – wy­jąt­ko­wa zima mia­ła sza­leć na Sta­rym Kon­ty­nen­cie na­wet w wy­pa­da­ją­cą tego roku póź­no, bo pod ko­niec kwiet­nia, Wiel­ka­noc. Czym chłod­niej było w miesz­ka­niach, szko­łach czy za­kła­dach pra­cy, tym go­rę­cej ro­bi­ło się w świe­cie po­li­ty­ki. Co praw­da tyl­ko naj­więk­si en­tu­zja­ści spi­sko­wej teo­rii dzie­jów po­dej­rze­wa­li wła­dzę o ste­ro­wa­nie po­go­dą i ce­lo­we wy­mra­ża­nie spo­łe­czeń­stwa, ale ugi­na­ją­ce­mu się pod cię­ża­rem róż­nych pro­ble­mów rzą­do­wi mróz i śnieg by­naj­mniej nie uła­twia­ły ży­cia.

Ani po­go­do­we ano­ma­lie, ani po­li­tycz­ne per­tur­ba­cje nie do­star­cza­ły zmar­twień trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nie­mu Fi­li­po­wi Grab­skie­mu, któ­re­go głów­nym wro­giem i cie­mię­ży­cie­lem nie­zmien­nie po­zo­sta­wał bank i łą­czą­ca go z nim hi­po­te­ka. Ba, całe to za­mie­sza­nie było Fi­li­po­wi wręcz na rękę. Prze­cież te­le­wi­zja uwiel­bia emo­cje, a to wła­śnie w tej bran­ży Fi­lip od lat pró­bo­wał zwią­zać ko­niec z koń­cem, pra­cu­jąc jako głów­ny sce­na­rzy­sta naj­po­pu­lar­niej­sze­go w kra­ju roz­ryw­ko­we­go talk-show. Bie­żą­cy ga­li­ma­tias po­go­do­wo-po­li­tycz­ny był w pro­gra­mie sta­łym te­ma­tem żar­tów, a cza­sem wręcz nie­wy­bred­nych kpin. _Rich Show_ emi­to­wa­no na żywo z udzia­łem pu­blicz­no­ści w każ­dy czwar­tek. Pod­czas na­grań Fi­lip za­szy­wał się w gar­de­ro­bie, gdzie w sku­pie­niu pod­glą­dał ob­raz ze stu­dia, kon­tro­lu­jąc, jak też jego żar­ty spraw­dza­ją się na ekra­nie. Miej­sce to było dla nie­go po­nie­kąd zsył­ką – wo­lał­by śle­dzić wszyst­ko z re­ży­ser­ki i na bie­żą­co pod­po­wia­dać pro­wa­dzą­ce­mu ko­lej­ne bły­sko­tli­we wstaw­ki, jed­nak po kil­ku spek­ta­ku­lar­nych wto­pach do­stał od ko­le­gów z pro­duk­cji za­kaz ta­kie­go po­ma­ga­nia.

Pro­wa­dzą­cym i za­ra­zem gwiaz­dą pro­gra­mu był Ri­chard. Co praw­da lata temu za­re­je­stro­wa­ny zo­stał w urzę­dzie sta­nu cy­wil­ne­go jako Ry­szard Kisz­ka, jed­nak to ple­bej­skie imię nie było w sta­nie po­mie­ścić jego ego, a co do­pie­ro mó­wić o na­zwi­sku, to­też zna­ny był wszem wo­bec jako Ri­chard wła­śnie. Jego praw­dzi­we per­so­na­lia zaś słu­ży­ły nie tyle gwiaz­do­ro­wi, co in­nym do wy­pro­wa­dza­nia go z rów­no­wa­gi. Jak po­zwa­lał so­bie cza­sem żar­to­wać do ko­le­gów Fi­lip, ce­chą cha­rak­te­ry­stycz­ną Ri­char­da było to, że spo­śród wszyst­kich istot ży­wych tego glo­bu, od Ala­ski po Au­stra­lię, naj­bar­dziej ko­chał sie­bie. O ile w ogó­le ży­wił wyż­sze uczu­cia do ko­go­kol­wiek in­ne­go. Jego wiek owia­ny był ta­jem­ni­cą, a więc na­tu­ral­nie sta­no­wił w show-biz­ne­sie przed­miot plo­tek. Kon­sen­sus spo­łecz­ny wska­zy­wał na oko­ło lat czter­dzie­ści, co było bli­skie praw­dy. Ri­chard dys­po­no­wał cał­kiem przy­stoj­ną twa­rzą, któ­ra za­pew­ne uła­twi­ła mu zro­bie­nie ka­rie­ry. Po­dob­ny był tu zresz­tą do Fi­li­pa – łą­czy­ły ich nie­bie­skie oczy, blond wło­sy i sła­by za­rost. Kil­ka razy zo­sta­li na­wet po­my­le­ni lub wzię­ci za bra­ci. Ta­kie sy­tu­acje Ri­chard prze­ży­wał aku­rat okrop­nie, gdyż sam uro­dy swe­go sce­na­rzy­sty zu­peł­nie nie po­wa­żał. Obu pa­nów łą­czy­ła też syl­wet­ka – śred­ni wzrost i szczu­płe cia­ła, rów­no nie­ska­la­ne pra­cą fi­zycz­ną czy si­łow­nią. Róż­nił ich na­to­miast styl. Ri­chard był eks­tra­wa­ganc­ki. Fi­lip zaś no­sił się skrom­nie, sto­sow­nie zresz­tą do za­moż­no­ści, a ra­czej jej bra­ku. Czy to dzię­ki uro­dzie, au­rze, czy po pro­stu me­dial­nej sła­wie, Ri­chard cie­szył się przez całe lata uwiel­bie­niem ko­biet, a plot­ki o jego licz­nych ro­man­sach jesz­cze do nie­daw­na re­gu­lar­nie roz­pa­la­ły bru­kow­ce. Wszyst­ko to do cza­su, gdy kil­ka mie­się­cy wcze­śniej show­man zde­cy­do­wał się na co­ming out. Od tego też mo­men­tu nie­od­łącz­nym ele­men­tem jego wi­ze­run­ku sta­ły się tę­czo­wa pe­ru­ka i ce­ki­no­we sty­li­za­cje, przez wie­lu uwa­ża­ne za bez­gu­ście.

Szó­ste­go mar­ca, dzień po in­au­gu­ru­ją­cej Wiel­ki Post Śro­dzie Po­piel­co­wej, Fi­lip jak co czwar­tek z no­tat­ni­kiem w ręku do­glą­dał z gar­de­ro­by re­ali­za­cji pro­gra­mu. Go­ściem Ri­char­da była tym ra­zem mło­dziut­ka pio­sen­kar­ka San­dra. Drob­na, blon­d­wło­sa pięk­ność z wy­uczo­ną non­sza­lan­cją w gło­sie i ru­chach. Obiekt wes­tchnień na­sto­lat­ków i mło­dych do­ro­słych. Za­le­d­wie dzie­więt­na­sto­let­nia, a już z dwo­ma hi­ta­mi na kon­cie. Wła­śnie pro­mo­wa­ła trze­ci. Po­pu­lar­ność gwiaz­dy da­le­ce wy­prze­dza­ła jej in­te­lekt, co jed­nak w show-biz­ne­sie nie było przy­pad­kiem ani dziw­nym, ani rzad­kim. Każ­da taka sy­tu­acja sta­no­wi­ła na­to­miast wy­zwa­nie dla eki­py przy­go­to­wu­ją­cej show. De­cy­den­ci mu­sie­li do­ko­nać stra­te­gicz­ne­go wy­bo­ru – ośmie­szyć taką isto­tę na wi­zji, na­ra­ża­jąc się jej fa­nom i pro­mo­to­rom, czy ra­czej grzecz­nie włą­czyć się w pro­mo­cję no­we­go me­dial­ne­go od­kry­cia? Nie spo­sób było prze­wi­dzieć, kie­dy wa­riant nu­mer je­den, czy­li ostra jaz­da bez trzy­man­ki, za­żre tak, że po wszyst­kim na­wet spo­nie­wie­ra­ny ce­le­bry­ta bę­dzie za­chwy­co­ny i wdzięcz­ny, zgod­nie z za­sa­dą, że nie­waż­ne jak mó­wią, byle mó­wi­li. Tym ra­zem, po uzgod­nie­niu z ma­na­ge­rem gwiaz­dy, Fi­lip za­pla­no­wał, że pro­wa­dzą­cy nie bę­dzie grzecz­ny.

Stu­dio te­le­wi­zyj­ne. Sce­no­gra­fia skrom­na, choć jak wszyst­ko w _Rich Show_ z pew­no­ścią nie­ta­nia – dwie wy­god­ne ka­na­py i sto­lik. No i oczy­wi­ście pu­blicz­ność. U Ri­char­da pe­łen luz – le­żał na so­fie, jak­by był u sie­bie w domu. Spod pe­ru­ki i oku­la­rów na pół twa­rzy nie­wie­le go było zresz­tą wi­dać. Go­rzej mia­ła San­dra. Zwy­kle wy­szcze­ka­na, te­raz sie­dzia­ła wbi­ta w kąt ka­na­py, ze­stre­so­wa­na tak, że aż bu­dzą­ca współ­czu­cie. Niby pró­bo­wa­ła wal­czyć, od­gry­zać się pro­wa­dzą­ce­mu, ale była bez szans.

Na­gle na ścia­nie za ka­na­pa­mi po­ja­wi­ło się zdję­cie uśmiech­nię­te­go pięć­dzie­się­cio­lat­ka w gar­ni­tu­rze. Je­go­mość był naj­wy­raź­niej po­wszech­nie zna­ny, bo pu­blicz­ność spon­ta­nicz­nie za­re­ago­wa­ła na jego wi­dok. Od śmie­chów po bu­cze­nie i gwiz­dy.

– Zna­cie się już? – Ri­chard wska­zał zde­ner­wo­wa­nej San­drze wy­świe­tlo­ną za ple­ca­mi po­stać.

– Yyy, nie. Chy­ba…

– No jak to!? Jesz­cze cię nie za­pro­sił na her­bat­kę? Żad­nych wspól­nych im­prez, ścia­nek? – San­dra wy­da­wa­ła się za­gu­bio­na. – Nic? A może kum­plu­jesz się z jego sy­nem? Jest ja­koś w two­im wie­ku!

– Star­szy! – krzyk­nął ktoś z pu­blicz­no­ści.

– No do­bra, star­szy! – po­wtó­rzył pro­wa­dzą­cy, po czym ode­brał wia­do­mość z re­ży­ser­ki. – Eee, dużo star­szy. Dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Pra­wie tyle co ja!

Pu­blicz­ność za­wy­ła. Ri­chard, pod­no­sząc ręce, do­dat­ko­wo mo­bi­li­zo­wał ze­bra­nych do aplau­zu. Pio­sen­kar­ce jed­nak zu­peł­nie nie było do śmie­chu.

– A, wła­śnie. To może o tym po­ga­da­my. Lu­bisz star­szych? Bo jak­by co, to wiesz, na­sze gar­de­ro­by są obok! – rzekł po­bu­dzo­ny jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle i pu­ścił do swo­jej roz­mów­czy­ni oczko.

– Prze­cież ty… – wy­pa­li­ła San­dra. – Je­steś… no wiesz.

Wi­dow­nia za­czę­ła bu­czeć, a na twa­rzy pro­wa­dzą­ce­go za­go­ści­ła iry­ta­cja. Po krót­kiej chwi­li jed­nak Ri­chard po­skro­mił gry­mas, uśmiech­nął się sze­ro­ko i uci­szył pu­blicz­ność ge­stem dło­ni.

– Ach tak! Wy­bacz, przy to­bie pra­wie o tym za­po­mnia­łem. Do­bra, wróć­my do nie­go. – Zno­wu wska­zał na po­stać z ekra­nu. – Czy­li się nie po­zna­li­ście. No, ale na pew­no masz o nim ja­kieś zda­nie. Ce­le­bry­ci zna­ją się na wszyst­kim. Zo­bacz: na­ród cze­ka na twój głos!

Pu­blicz­ność za­czę­ła skan­do­wać: „San­dra, San­dra”.

– Ale że mam coś za­śpie­wać?

– A, cze­kaj! Ty nie wiesz kto to jest!?

– No skądś go ko­ja­rzę! Ja­kiś ak­tor?

Pu­blicz­ność wy­bu­chła śmie­chem.

– Ko­ja­rzy! No do­bra, pójdź­my w to, jak ob­sta­wiasz: _Klan_ czy _M jak mi­łość_?

– Weź, moja pra­bab­cia oglą­da _Klan_!

– Moja też. Dziec­ko, po­słu­chaj: to jest pre­zy­dent tego kra­ju. Przy­naj­mniej na ten mo­ment. Zo­ba­czy­my jak dłu­go jesz­cze. – W stu­diu roz­le­gło się bu­cze­nie. – Tak, moż­na bu­czeć, śmia­ło.

– A skąd ja mam wie­dzieć, że to pre­zy­dent! – San­dra skrzy­żo­wa­ła ręce na pier­siach i wes­tchnę­ła z te­atral­nym obu­rze­niem, zno­wu roz­ba­wia­jąc pu­blicz­ność. – Mie­li­śmy roz­ma­wiać o mo­jej no­wej pły­cie, a ty mi ja­kie­goś go­ścia w gar­ni­tu­rze po­ka­zu­jesz. Wiesz co!

– Cze­kaj, za­raz doj­dzie­my do pły­ty. Do tego zmie­rzam. Bo mie­li­śmy tu­taj taki sza­lo­ny po­mysł, że­byś za­śpie­wa­ła dla pre­zy­den­ta. Wiesz, jak kie­dyś Ma­ri­lyn Mon­roe… Tak od ser­ca. Ale Ma­ri­lyn to ko­ja­rzysz, coś ci to mówi?

– Uwiel­biam ją! – San­dra uśmiech­nę­ła się, jak­by wresz­cie po­czu­ła, że roz­mo­wa wra­ca na wła­ści­we tory. – Taka ak­tor­ka… ona gra­ła w tym, no _Dia­beł ubie­ra się u Pra­dy_!

– A, to Me­ryl Stre­ep!

Pu­blicz­ność za­re­cho­ta­ła.

– No wła­śnie, Mer­lin Stre­ep – wy­pa­li­ła San­dra, wy­wo­łu­jąc u wszyst­kich obec­nych w stu­diu spa­zmy śmie­chu. Ri­chard po­trze­bo­wał do­brych dwóch mi­nut, żeby dojść do sie­bie. Ope­ra­to­rzy ka­mer rów­nież. W tym cza­sie pro­wa­dzą­cy po­dał San­drze kart­kę z tek­stem pio­sen­ki, o któ­rej za­śpie­wa­nie chciał ją po­pro­sić. Dziew­czy­na spoj­rza­ła na tekst i za­chi­cho­ta­ła pod no­sem.

– To na me­lo­dię two­jej no­wej nuty _Za­klę­ty_. Dasz radę? – za­py­tał Ri­chard, gdy w koń­cu od­zy­skał od­dech.

Pu­blicz­ność po­now­nie za­czę­ła skan­do­wać imię pio­sen­kar­ki. Dziew­czy­na była już bli­ska pod­ję­cia rę­ka­wi­cy, jed­nak trwa­ją­cy mniej niż se­kun­dę kon­takt wzro­ko­wy z ma­na­ge­rem sie­dzą­cym po­śród wi­dow­ni szyb­ko zmie­nił jej na­sta­wie­nie:

– Nie! Mogę za­śpie­wać ory­gi­nal­ną wer­sję. Chce­cie?

– Nuda! – stęk­nął Ri­chard, ale zo­stał za­krzy­cza­ny przez wi­dow­nię.

San­dra wsta­ła i za­czę­ła śpie­wać ko­lej­ną pio­sen­kę o wiel­kiej mi­ło­ści. Z gło­śni­ków po­le­cia­ła me­lo­dia, a pu­blicz­ność kla­ska­ła do ryt­mu.

Ob­ser­wu­ją­cy pro­gram z gar­de­ro­by Fi­lip ża­ło­wał, że _Za­klę­ty_ nie wy­brzmiał z jego tek­stem, któ­ry uwa­żał za znacz­nie lep­szy od miał­kie­go ory­gi­na­łu. Rów­no­cze­śnie już kom­bi­no­wał, jak za­go­spo­da­ro­wać nie­wy­ko­rzy­sta­ny po­mysł w przy­szło­ści.

– I wła­śnie ten utwór moż­na usły­szeć na two­jej pły­cie – za­koń­czył wy­stęp pro­wa­dzą­cy i za­pre­zen­to­wał do ka­me­ry okład­kę.

Dziew­czy­na wzię­ła głę­bo­ki wdech i za­czę­ła wy­gła­szać wy­uczo­ną for­muł­kę, ja­kie to anio­ły i de­mo­ny tar­ga­ły nią pod­czas prac nad naj­now­szym dzie­łem, gdy Ri­chard zbił ją z tro­pu:

– A masz tam ja­kieś ko­lę­dy?

– Że co!?

– No prze­cież idą świę­ta! A w świę­ta śpie­wa się co? Ko­lę­dy.

– Ale… to te dru­gie. Na Wiel­ka­noc też się śpie­wa ko­lę­dy? – za­py­ta­ła, a jej szcze­re zdzi­wie­nie zno­wu roz­śmie­szy­ło wi­dow­nię.

– Je­śli taka po­go­da zo­sta­nie z nami do świąt, jak naj­bar­dziej na Wiel­ka­noc bę­dzie moż­na ko­lę­dy śpie­wać i cho­in­ki ubie­rać – sko­men­to­wał Ri­chard, a na­stęp­nie wstał i zwró­cił się do pu­blicz­no­ści. – Dzię­ku­ję, moim go­ściem była dziś San­dra, wiel­kie bra­wa. A te­raz łą­czy­my się z na­szym spe­cjal­nym ko­re­spon­den­tem, któ­ry jest pod Pa­ła­cem Pre­zy­denc­kim i wła­śnie ob­ry­wa kul­ka­mi śnie­gu od roz­złosz­czo­ne­go tłu­mu do­ma­ga­ją­ce­go się dy­mi­sji rzą­du. Jan­ku, jak się trzy­masz?

– Mu­si­my po­ga­dać o pod­wyż­ce – wy­mam­ro­tał re­dak­tor, ście­ra­jąc z twa­rzy ostat­ni śnież­ny ła­du­nek.2

Od kil­ku ty­go­dni wszy­scy w Pa­ła­cu Pre­zy­denc­kim, na­wet pra­cow­ni­cy tech­nicz­ni, cier­pie­li już na syn­drom ob­lę­żo­nej twier­dzy. W koń­cu je­cha­li na tym sa­mym po­li­tycz­nym wóz­ku, a ten bli­ski był wy­wrot­ki. Bo cho­ciaż ka­den­cja pre­zy­den­ta Grze­go­rza Kos­sa koń­czy­ła się do­pie­ro w na­stęp­nym roku, a pro­ble­my, z któ­ry­mi mie­rzył się kraj po­win­ny być ra­czej zmar­twie­nia­mi rzą­du, to jed­nak le­gen­dar­na dys­po­zy­cyj­ność, a wręcz ule­głość pre­zy­den­ta wo­bec pre­mie­ra Wal­de­ma­ra Fal­kow­skie­go, dzia­ła­ła w tej sy­tu­acji na nie­ko­rzyść gło­wy pań­stwa i jego eki­py.

Tak­że Mo­ni­ka Ma­lic­ka, trzy­dzie­stocz­te­ro­let­nia urzęd­nicz­ka pre­zy­denc­kiej kan­ce­la­rii, źle zno­si­ła at­mos­fe­rę w pra­cy. De­mon­stra­cje utrud­nia­ły prze­do­sta­wa­nie się na ze­wnątrz i z po­wro­tem, co dla mat­ki sa­mot­nie wy­cho­wu­ją­cej przed­szko­la­ka było do­dat­ko­wą kło­dą rzu­co­ną pod nogi przez ży­cie. Całe szczę­ście jej szef, czy­li sam pre­zy­dent, był wy­ro­zu­mia­ły dla sze­ścio­let­nie­go Ty­mo­na i po­zwa­lał mu prze­by­wać w za­byt­ko­wych wnę­trzach pa­ła­cu, po­mi­mo tego, że chło­piec re­gu­lar­nie po­wo­do­wał szko­dy na tym za­cnym, pań­stwo­wym mie­niu. Poza tą drob­ną kwe­stią był jed­nak dziec­kiem o zno­śnym tem­pe­ra­men­cie i uro­czym spoj­rze­niu, któ­re­mu wie­le moż­na było wy­ba­czyć. Tego wie­czo­ru rów­nież to­wa­rzy­szył ma­mie w pra­cy, dzię­ki cze­mu Mo­ni­ka mo­gła wziąć udział w póź­nym, pil­nym spo­tka­niu.

Mo­ni­ka cie­szy­ła się dużą sym­pa­tią i za­ufa­niem Grze­go­rza oraz jego żony Iza­be­li. Nie­któ­rzy w Pa­ła­cu żar­to­wa­li na­wet, że gdy­by tyl­ko me­dia do­wie­dzia­ły się, z jaką swo­bo­dą urzęd­nicz­ka może po­ru­szać się nie tyl­ko po ga­bi­ne­cie pre­zy­den­ta, ale i pry­wat­nym apar­ta­men­cie pary pre­zy­denc­kiej, od razu zwę­szy­ły­by tu po­ten­cjał do na­wią­za­nia ro­man­su. A wol­na i młod­sza o czter­na­ście lat od gło­wy pań­stwa Mo­ni­ka by­ła­by wdzięcz­nym obiek­tem do snu­cia ta­kich do­my­słów. Atrak­cyj­na, zie­lo­no­oka, za­wsze ele­ganc­ka wy­so­ka bru­net­ka, z sze­ro­kim uśmie­chem, ale i so­lid­nym uści­skiem dło­ni, przez któ­ry wie­lu bra­ło ją za ko­goś z pre­zy­denc­kiej ochro­ny. Ale nic z tego. Mo­ni­ka była bar­dzo lo­jal­na i zdy­scy­pli­no­wa­na, to­też ża­den ro­mans z prze­ło­żo­nym nie wcho­dził w grę. Jej pra­wo do wcho­dze­nia tam, gdzie inni wstę­pu nie mie­li, ozna­cza­ło tyle, że gdy pre­zy­dent nie do­cie­rał na za­pla­no­wa­ne spo­tka­nia, ją pierw­szą wy­sy­ła­no na po­szu­ki­wa­nia. Tak było i tym ra­zem. Choć wszy­scy cze­ka­li już na pre­zy­den­ta w jed­nej z sal, on wciąż wpa­try­wał się w show Ri­char­da. Le­ciał już ostat­ni punkt pro­gra­mu – na­pi­sa­ny przez Fi­li­pa skecz, w któ­rym świę­ty mi­ko­łaj w swej la­poń­skiej cha­cie czy­tał proś­by i skar­gi Po­la­ków, w tym tak­że od pre­zy­den­ta, i po­waż­nie za­sta­na­wiał się nad po­wtór­ką Bo­że­go Na­ro­dze­nia w Pol­sce, żeby ten wiecz­nie na­rze­ka­ją­cy na­ród w koń­cu się uśmiech­nął i dał mu spo­kój. Mo­ni­ka lu­bi­ła swo­je­go sze­fa, jed­nak sła­bo­ści gło­wy pań­stwa do dość głu­pa­wych show i w ogó­le te­le­wi­zji ani nie ro­zu­mia­ła, ani nie po­wa­ża­ła. Chrząk­nę­ła tyl­ko dwa razy, by za­zna­czyć swo­ją obec­ność, a gdy Koss zdał już so­bie z niej spra­wę, przy­po­mnia­ła mu o ze­bra­niu. Grze­gorz z pew­nym ża­lem wy­łą­czył te­le­wi­zor i udał się ra­zem z nią.

Pre­zy­dent Grze­gorz Koss był czło­wie­kiem o cał­kiem po­tęż­nej syl­wet­ce – wy­so­ki na bli­sko dwa me­try, szpa­ko­wa­ty pięć­dzie­się­cio­la­tek z lek­ką nad­wa­gą na pierw­szy rzut oka mógł spra­wiać wra­że­nie po­waż­ne­go, a na­wet groź­ne­go fa­ce­ta. Jed­nak każ­dy, kto choć tro­chę in­te­re­so­wał się po­li­ty­ką, wie­dział, że Koss, na prze­kór po­stu­rze, był sym­pa­tycz­nym i cie­płym czło­wie­kiem. Nie­ste­ty, do kom­ple­tu zu­peł­nie nie­sa­mo­dziel­nym. To­też cen­trum de­cy­zyj­ne pre­zy­den­ta Kos­sa znaj­do­wa­ło się da­le­ko poza jego cia­łem, bo w gło­wie pre­mie­ra Fal­kow­skie­go, po­sta­ci kom­plet­nie od nie­go róż­nej, tak­że fi­zycz­nie – kil­ka lat star­sze­go, ni­skie­go, chu­de­go in­try­gan­ta w okrą­głych oku­la­rach.

Gdy Koss po­ja­wił się w drzwiach sali, roz­mo­wy uci­chły, a wszyst­kich sied­mio­ro ze­bra­nych po­de­rwa­ło się z miejsc, by po chwi­li zno­wu za­siąść przy wspól­nym sto­le. Dla żad­ne­go z uczest­ni­ków wie­czor­ne spo­tka­nie nie było pierw­szy­zną. Wszy­scy więc spo­dzie­wa­li się po nim tego sa­me­go, czy­li do­kład­nie ni­cze­go. Je­śli jesz­cze ktoś łu­dził się, że dys­ku­sja przy­nie­sie ja­kieś sen­sow­ne kon­klu­zje, na­dzie­je te Koss roz­wiał już na po­cząt­ku, za­czy­na­jąc od mi­ni­wy­kła­du o tym, jak waż­ne w ży­ciu, tak­że po­li­tycz­nym, jest sku­tecz­ne od­wra­ca­nie uwa­gi. Na do­wód przy­wo­łał do­świad­cze­nia ze szko­ły, gdy na­uczy­cie­li czę­sto za­ga­dy­wa­ło się, aby ci nie od­py­ty­wa­li nie­przy­go­to­wa­nych uczniów. Część słu­cha­ją­cych przy­kład­nie ki­wa­ła gło­wą, sły­sząc te zło­te my­śli, nie­któ­rzy jed­nak pod­śmie­chi­wa­li się pod no­sem. Stra­te­gią po­li­tycz­ne­go prze­trwa­nia dla wła­dzy w tej trud­nej i mroź­nej sy­tu­acji mia­ło być, we­dług pre­zy­den­ta, sku­tecz­ne od­wró­ce­nie uwa­gi opi­nii pu­blicz­nej – czy­li umow­ne igrzy­ska. Za­nim jed­nak Koss zdą­żył roz­wi­nąć swój kon­cept, do sali, bez pu­ka­nia czy ja­kich­kol­wiek in­nych uprzej­mo­ści, wtar­gnął pre­mier Fal­kow­ski. Na jego wi­dok wszy­scy uczest­ni­cy spo­tka­nia, łącz­nie z pre­zy­den­tem, wsta­li.

– Wal­dek! Do­brze, że je­steś. Wła­śnie pra­co­wa­li­śmy nad… – roz­po­czął pre­zy­dent.

Pre­mier jed­nym ge­stem i spo­koj­nym „Won” wy­po­wie­dzia­nym pod no­sem od razu spra­wił, że spo­tka­nie do­bie­gło koń­ca, a po chwi­li w sali zo­stał już tyl­ko sam z pre­zy­den­tem. Per­so­nel kan­ce­la­rii szcze­rze nie­na­wi­dził Fal­kow­skie­go za jego ma­nie­ry, a słyn­ne „Won!” rzu­ca­ne do urzęd­ni­ków, któ­rzy aku­rat zna­leź­li się w miej­scu, gdzie on wi­dzieć ich nie chciał, aż pro­si­ło się o na­gra­nie i po­da­ro­wa­nie me­diom. Bra­ko­wa­ło jed­nak od­waż­ne­go, któ­ry by to zro­bił. Tym ra­zem jed­nak Fal­kow­ski aku­rat na coś się przy­dał – ura­to­wał ze­bra­nych przed dal­szy­mi nud­ny­mi wy­wo­da­mi Kos­sa, któ­re w po­rze póź­no­wie­czor­nej za­kra­wa­ły o tor­tu­rę.

– Nie ma nad czym du­mać, Grze­chu! – Pre­mier za­jął miej­sce i wska­zał pre­zy­den­to­wi dru­gie krze­sło, na któ­rym ten kar­nie za­siadł. – Wszyst­ko go­to­we. Przy­sze­dłem ci prze­ka­zać, zna­czy, omó­wić z tobą na­sze pla­ny. Wiesz, żeby zno­wu nie było, że do­wia­du­jesz się z me­diów. Tra­dy­cyj­nie: uciecz­ka do przo­du. Od­wra­ca­my uwa­gę…

– Bin­go! – Koss po­czuł wiatr w ża­glach. – Wła­śnie to im przed chwi­lą mó­wi­łem! Trze­ba lu­dzi czymś za­jąć!

– No wi­dzisz, na­da­je­my na tych sa­mych fa­lach! Jak do­brze się z tobą pra­cu­je, Grze­chu. Więc tak, spójrz – pre­mier roz­ło­żył na sto­le kil­ka te­czek – Kru­pa, Mar­kas i Dziw­now­ski…

– Co z nimi? – Grze­gorz po­smut­niał, gdyż za­czę­ło do nie­go do­cie­rać, co się świę­ci.

– Po­ju­trze o szó­stej rano ich za­wi­ja­my! Pa­pie­ry przy­go­to­wa­ne, spra­wy od­po­wied­nio gru­be, ale spo­koj­nie, nie za gru­be. Me­dia będą mia­ły ro­bo­ty na kil­ka ty­go­dni. Aż śnieg stop­nie­je, ha, ha, ha. Mar­kas za ener­ge­ty­kę, Kru­pa za in­fla­cję, a Dziw­now­ski za po­go­dę.

– Po­go­dę?!

– Żart. Dziw­now­ski idzie do kom­ple­tu. Po­tem się go wy­pu­ści w bla­sku fle­szy, że nie­win­nie sie­dział, bo my wy­pa­la­my z mar­gi­ne­sem, u nas nie ma świę­tych krów i ta­kie tam. Ro­zu­miesz.

– Ale po co od razu do wię­zie­nia? Może są nie­win­ni?

– Grze­chu, w po­li­ty­ce nie ma nie­win­nych. Po tylu la­tach po­wi­nie­neś to wie­dzieć. Są tyl­ko nie­prze­świe­tle­ni. Zresz­tą, włos im z gło­wy nie spad­nie. Mamy tam dla nich apar­ta­men­ty VIP, że tak po­wiem. Grze­chu, wiesz, że po­trze­bu­je­my show, mu­szą im opaść szczę­ki: „Tacy lu­dzie! Bio­rą się za swo­ich!”.

– No wła­śnie, show. Bo ja mam…

– Grze­chu, bła­gam, nie wkur­wiaj mnie zno­wu po­my­sła­mi w sty­lu: „Pój­dę do _Tań­ca z gwiaz­da­mi_!”. Spra­wa jest do­ga­da­na. Po­ju­trze, szó­sta, wcho­dzą. Ty tyl­ko grasz za­sko­czo­ne­go. „Nic nie wie­dzia­łem! Pro­ku­ra­tu­ra jest nie­za­leż­na!” i tak da­lej.

– Mar­ka­sa od­puść. Gram z nim w te­ni­sa!

Pre­mier za­zgrzy­tał zę­ba­mi.

– A ja z nim leję w sej­mie, w ki­blu, i co?

– Za­wsze mnie ogry­wa. Jak go za­mkniesz, to po­my­śli, że ma­cza­łem w tym pal­ce! Nie chcę ucho­dzić za mści­we­go.

– Do­brze – wes­tchnął pre­mier. – Dam za nie­go ko­goś z li­sty re­zer­wo­wej. Z po­zo­sta­ły­mi też łą­czą cię ja­kieś pa­sje i na­mięt­no­ści?

– Kru­pa…

Fal­kow­ski po­de­rwał się z miej­sca i za­czął pa­ko­wać do­ku­men­ty.

– Dupa! Kru­pa… co­kol­wiek robi, bę­dzie się w tym za­kre­sie roz­wi­jał w izo­la­cji. Mu­szę wra­cać – po­wie­dział, po czym skie­ro­wał się w stro­nę wyj­ścia.

– Jak­by co, mogę ich uła­ska­wić!

– Żad­nych ta­kich od­pa­łów! Gra­my w jed­nej dru­ży­nie, ja­sne?

Grze­gorz spu­ścił gło­wę i ści­snął na po­że­gna­nie rękę pre­mie­ra.3

Gdy pra­wie wszy­scy oglą­da­li show Ri­char­da dla roz­ryw­ki i wie­czor­nej por­cji re­lak­su, przed te­le­wi­zo­rem obec­ny był też je­den widz, któ­ry na dzi­siej­szy pro­gram pa­trzył z cier­pie­niem po­mie­sza­nym ze zło­ścią. Był nim Mi­łosz Ru­daś, zna­ny wśród przy­ja­ciół i ko­le­gów, a przy­naj­mniej tych, któ­rych jesz­cze do nie­daw­na za ta­kich uwa­żał, jako Rudy. Ksyw­ka by­naj­mniej nie wzię­ła się od uro­dy, lecz na­zwi­ska. Rudy był krę­co­nym blon­dy­nem z nie­bie­ski­mi ocza­mi, a że szczu­płym i nie­spe­cjal­nie wy­ro­śnię­tym, to moż­na po­wie­dzieć, że po­sia­dał apa­ry­cję anioł­ka. Uczęsz­czał do kla­sy ma­tu­ral­nej w pre­sti­żo­wej szko­le pro­wa­dzo­nej przez Za­kon Sióstr Uwiel­bie­nia, zwa­nych uwiel­bian­ka­mi, co jed­nak wca­le nie przy­bli­ża­ło go do aniel­skie­go sta­nu. Do in­sty­tu­cji tej nie za­pa­łał sym­pa­tią już od sa­me­go po­cząt­ku – ka­to­lic­ka pla­ców­ka była ra­czej am­bi­cją jego ro­dzi­ców, za­ra­bia­ją­cych na wy­so­kie cze­sne w Ham­bur­gu, ani­że­li jego. Ostat­nio jed­nak Mi­łosz już szcze­rze tego miej­sca nie­na­wi­dził. Po­wód nie­chę­ci Ru­de­go, za­rów­no do dzi­siej­sze­go od­cin­ka pro­gra­mu, jak i do szko­ły, był pro­sty i miał na imię San­dra – jego eks.

Co się wy­da­rzy­ło? Jak to mó­wią – do za­ko­cha­nia je­den krok. Ale od mi­ło­ści do nie­na­wi­ści też czę­sto nie­wie­le wię­cej. Mi­łosz i San­dra spo­ty­ka­li się nie­mal przez cały ogól­niak, bo od po­ło­wy pierw­szej kla­sy. Wy­rwał ją na gi­ta­rę. A ra­czej swo­ją czu­łą grę. Mu­zy­kal­na bab­cia Ru­de­go – Wan­da – już w pod­sta­wów­ce do­strze­gła we wnu­ku ta­lent i na­uczy­ła go tej sztu­ki. To­też, gdy na­de­szła wła­ści­wa pora, a Amor wpra­wił już strza­łę w swój łuk, Mi­łosz od­po­wied­nio szarp­nął stru­na­mi, za­mru­czał i pach, zdo­był uwa­gę, a za­raz po­tem i ser­ce uro­czej dziew­czy­ny. Co wię­cej, gdy uczu­cie za­czę­ło się na do­bre roz­wi­jać, tym ra­zem to Mi­łosz do­szedł do wnio­sku, że jego dziew­czy­na dys­po­no­wa­ła pięk­nym gło­sem i za­chę­cił ją do zgło­sze­nia do ta­lent show. San­dra co praw­da pro­gra­mu nie wy­gra­ła, ale za­ist­nia­ła w show-biz­ne­sie wy­star­cza­ją­co moc­no, by za­cząć mie­rzyć na­praw­dę wy­so­ko. Mi­łość kwi­tła, ka­rie­ra się roz­wi­ja­ła, a sła­wa dziew­czy­ny za­czę­ła spły­wać tak­że na Mi­ło­sza, któ­ry z za­hu­ka­ne­go szkol­ne­go out­si­de­ra stał się „tym Mi­ło­szem od San­dry”. Nie­śmia­ły chło­pak szyb­ko po­lu­bił swo­je nowe miej­sce w li­ce­al­nej li­dze gwiazd. Mi­łosz i San­dra byli ze sobą szczę­śli­wi. Chło­pak dłu­go igno­ro­wał fakt wody so­do­wej ude­rza­ją­cej co­raz moc­niej do gło­wy jego wy­bran­ce. Pro­blem ob­ja­wił się na do­bre, gdy San­dra prze­szła pod skrzy­dła no­we­go ma­na­ge­ra, wy­szcze­ka­ne­go i bez­czel­ne­go Tom­ka, dla któ­re­go nie li­czy­ły się żad­ne świę­to­ści. Ci­chy i wraż­li­wy Mi­łosz, jako chło­pak gwiaz­dy, był dla nie­go wprost kulą u nogi. To­też szyb­ko do­pro­wa­dził zwią­zek San­dry i Mi­ło­sza do koń­ca. Wszyst­ko to na kil­ka ty­go­dni przed Bo­żym Na­ro­dze­niem. Pół bie­dy, gdy­by po­prze­stał tyl­ko na tym. Ale nie – pra­gną­cy roz­gło­su dla swej gwiaz­dy agent szyb­ko za­aran­żo­wał pod­opiecz­nej ro­mans. A że ta na­gry­wa­ła wła­śnie świą­tecz­ny te­le­dysk, tra­fi­ło na go­rą­ce­go tan­ce­rza, któ­ry w nim wy­stę­po­wał. Co praw­da w stro­ju świę­te­go mi­ko­ła­ja, ale by­naj­mniej nie w świę­tej roli.

Z tego to po­wo­du ostat­nie uro­dzi­ny Je­zu­sa zo­sta­ły przez Mi­ło­sza wręcz wy­par­te. W ca­łym miesz­ka­niu, w któ­rym miesz­kał wraz ze swo­ją bab­cią, nie wy­sta­wio­no żad­nych świą­tecz­nych de­ko­ra­cji. Nie od­by­ła się wi­gi­lia, nie mo­gło być też mowy o pre­zen­tach. Te­le­dy­sko­wa San­dra w czu­łych ob­ję­ciach por­no mi­ko­ła­ja sta­ła się dla Ru­de­go kosz­ma­rem, a każ­de wcie­le­nie czer­wo­ne­go świę­te­go, na­wet w po­sta­ci gru­be­go, bro­da­te­go dzia­da, jego bo­le­snym przy­po­mnie­niem.

Cała ta an­ty­świą­tecz­na hi­ste­ria Mi­ło­sza mo­gła wy­da­wać się ir­ra­cjo­nal­na, a na­wet śmiesz­na. Jed­nak chło­pak na­praw­dę cięż­ko to wszyst­ko prze­ży­wał. Od roz­sta­nia z San­drą, szko­ła sióstr uwiel­bia­nek sta­ła się też miej­scem upo­ko­rzeń Ru­de­go, któ­re­go po­zy­cja w li­ceum wy­ni­ka­ła prze­cież z fak­tu by­cia chło­pa­kiem swo­jej dziew­czy­ny. Jak­że chciał­by być z po­wro­tem tym ano­ni­mo­wym szczu­płym blon­dy­nem, na któ­re­go nikt po pro­stu nie zwra­cał uwa­gi! Każ­dy taki wy­wiad San­dry, jak ten u Ri­char­da, tyl­ko do­star­czał jego prze­śla­dow­com no­we­go pa­li­wa.

Tak się nie­szczę­śli­wie dla Mi­ło­sza skła­da­ło, że okna jego po­ko­ju wy­cho­dzi­ły na ki­pią­cą świą­tecz­nym kli­ma­tem wi­try­nę skle­pu cze­ko­la­do­we­go mar­ki Kró­le­stwo. Mi­łosz nie­raz wy­obra­żał so­bie znisz­cze­nie wy­sta­wy – naj­chęt­niej wła­sno­ręcz­ne. Na dro­dze do re­ali­za­cji te­goż ma­rze­nia stał jed­nak ko­deks kar­ny, któ­re­go chło­pak nie chciał prze­ra­biać w prak­ty­ce. Zu­peł­nie nie­świa­do­ma tej zło­ści była au­tor­ka in­sta­la­cji – Ka­sia Kró­lic­ka, cór­ka ma­gna­ta prze­my­słu cze­ko­la­do­we­go Ja­nu­sza Kró­lic­kie­go, wła­ści­cie­la Kró­le­stwa i sa­mo­zwań­cze­go Kró­la Cze­ko­la­dy. Ostat­nie świę­ta były pierw­szy­mi, gdy oj­ciec po­wie­rzył jej tak po­waż­ne za­da­nie, jak za­pro­jek­to­wa­nie oko­licz­no­ścio­wej de­ko­ra­cji. Zresz­tą, sama się do tej funk­cji od­de­le­go­wa­ła i po speł­nie­niu kil­ku wa­run­ków Kró­la – w tym do­sta­nia się na od­po­wied­nie stu­dia – otrzy­ma­ła w koń­cu jego zgo­dę.

Ka­sia była naj­młod­szym dziec­kiem Ja­nu­sza, owo­cem jego krót­kie­go, acz burz­li­we­go ro­man­su z eks­cen­trycz­ną ma­lar­ką – Ba­ri­ką z RPA. To po niej dziew­czy­na odzie­dzi­czy­ła nie tyl­ko wy­jąt­ko­wą uro­dę – ciem­niej­szą kar­na­cję, brą­zo­we oczy i gę­ste, czar­ne wło­sy – ale też ar­ty­stycz­ne za­mi­ło­wa­nia. Prócz tego, że naj­młod­szym, Ka­sia była też je­dy­nym dziec­kiem utrzy­mu­ją­cym z Ja­nu­szem Kró­lic­kim kon­takt. Gdy jej ro­dzeń­stwo daw­no łą­czy­ły z oj­cem już tyl­ko pie­nią­dze spły­wa­ją­ce na ich kon­ta w for­mie re­gu­lar­nych prze­le­wów, ona – świe­żo upie­czo­na stu­dent­ka – wciąż żyła z Kró­lem pod jed­nym da­chem. Dziew­czy­na nie na­rze­ka­ła, choć miesz­ka­nie z oj­cem ozna­cza­ło do­syć czę­stą wy­mia­nę współ­lo­ka­to­rek – ko­lej­nych part­ne­rek Ja­nu­sza. Wciąż jed­nak pod­war­szaw­ska po­sia­dłość Kró­lic­kie­go była znacz­nie przy­jem­niej­szym miej­scem do ży­cia ani­że­li wy­na­ję­ty po­kój w miesz­ka­niu stu­denc­kim. Ja­nusz bo­wiem wca­le nie roz­piesz­czał fi­nan­so­wo swo­ich dzie­ci. Ow­szem, wo­lał prze­le­wy niż ro­dzin­ne awan­tu­ry w ta­blo­idach, to­też pła­cił, ale by­naj­mniej nie hoj­nie. Przed Ka­sią na­to­miast ukry­wał, nie­zbyt zresz­tą sku­tecz­nie, fakt po­sia­da­nia miesz­ka­nia w sto­li­cy, któ­re ta mo­gła­by prze­cież za­jąć. Wo­lał mieć cór­kę na oku. Dziew­czy­na tak­że do­strze­ga­ła ko­rzy­ści z trzy­ma­nia się bli­sko taty. W domu cze­ka­ła nie tyl­ko peł­na lo­dów­ka, ale i obiad­ki przy­go­to­wy­wa­ne przez po­moc do­mo­wą – pa­nią Ja­dzię. Do­dat­ko­wo, z co bar­dziej rów­ny­mi współ­lo­ka­tor­ka­mi mo­gła za­ła­pać się na ja­kieś ciu­cho­we za­ku­py fi­nan­so­wa­ne kar­tą ojca. Był też po­wód naj­waż­niej­szy – jako ostat­nia nie­skłó­co­na z Ja­nu­szem krew­na mia­ła re­al­ną szan­sę prze­ję­cia cze­ko­la­do­we­go biz­ne­su i za­mie­rza­ła z tej oka­zji sko­rzy­stać.

Mło­da Kró­lic­ka nie była ja­kąś chci­wą in­try­gant­ką. Po pro­stu, w prze­ci­wień­stwie do swo­je­go ro­dzeń­stwa, mia­ła łeb na kar­ku i zwy­czaj­nie szko­da było jej słod­kie­go im­pe­rium ojca. Za­pi­sa­ła się więc na stu­dia z za­rzą­dza­nia, tak jak wy­my­ślił oj­ciec, oraz wzię­ła pod opie­kę je­den z re­pre­zen­ta­cyj­nych skle­pów fir­my, by po­wo­li oswa­jać sie­bie i Kró­la z moż­li­wą suk­ce­sją. Jed­nak w środ­ku, po mat­ce, w Kasi cza­iła się wraż­li­wa ar­tyst­ka. Po­ta­jem­nie roz­po­czę­ła więc dru­gi kie­ru­nek – na Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych. Wła­śnie dla­te­go moż­li­wość za­pro­jek­to­wa­nia świą­tecz­nej wy­sta­wy była dla niej tak istot­na.

Ka­sia sie­dzia­ła wła­śnie w pu­stym skle­pie i przy dźwię­kach gwiazd­ko­wej mu­zy­ki wpa­try­wa­ła się w od­bi­cie swo­je­go dzie­ła w szy­bie. Z de­ko­ra­cji, któ­ra ozdo­bi­ła nie tyl­ko wi­try­nę war­szaw­skie­go skle­pu, ale i wszyst­kich punk­tów han­dlo­wych Kró­le­stwa, była tak dum­na, że mimo roz­po­czę­te­go wła­śnie Wiel­kie­go Po­stu, nie mia­ła ocho­ty się z nią roz­stać. Zresz­tą, uwa­ża­ła, że bo­żo­na­ro­dze­nio­we bar­wy świet­nie kom­po­no­wa­ły się z do­stoj­nym, drew­nia­nym wnę­trzem skle­pu, nie mó­wiąc już o wciąż wy­bit­nie gwiazd­ko­wej po­go­dzie za oknem. Sie­lan­kę prze­rwa­ło gwał­tow­ne szarp­nię­cie za drzwi oraz od­głos po­łą­czo­ne­go z nimi dzwon­ka. Do po­miesz­cze­nia wszedł star­szy męż­czy­zna w ele­ganc­kim czar­nym płasz­czu i sty­lo­wej apasz­ce. Jego buj­na far­bo­wa­na czu­pry­na, a tak­że na­cią­gnię­ta twarz, nie­raz te­stu­ją­ca na so­bie do­bro­dziej­stwa współ­cze­snej me­dy­cy­ny es­te­tycz­nej, nie­co go od­mła­dza­ły. Ka­sia jed­nak do­brze wie­dzia­ła, że ten wal­czą­cy z prze­mi­ja­niem je­go­mość skoń­czył nie­daw­no do­kład­nie sie­dem­dzie­siąt dwa lata. Był to sam Ja­nusz Kró­lic­ki, a jego, zna­ny Kasi do­sko­na­le, za­cię­ty wy­raz twa­rzy zda­wał się wy­ra­żać: „No, gów­nia­ro! Prze­sa­dzi­łaś!”. I na pew­no nie cho­dzi­ło mu o jej nową fry­zu­rę na boba.

Tę sce­nę z uli­cy pod­glą­da­ła Wan­da – nie­mal rów­no­lat­ka Ja­nu­sza, ale w prze­ci­wień­stwie do nie­go nie­tknię­ta la­se­rem, skal­pe­lem ani żad­ną inną in­ter­wen­cją me­dy­cy­ny es­te­tycz­nej. Krót­ko­wło­sa, siwa ko­bie­ta o prze­cięt­nej syl­wet­ce, choć w tam­tej chwi­li, przez kil­ka warstw ubrań ja­kie na so­bie mia­ła, nie było tego wi­dać. Mimo mro­zu i sy­pią­ce­go się z nie­ba śnie­gu, ko­bie­ta przez dłuż­szą chwi­lę ob­ser­wo­wa­ła gwał­tow­ną wy­mia­nę zdań mię­dzy Ka­sią a oj­cem. Choć zza szy­by nie była w sta­nie ni­cze­go usły­szeć, mo­gła do­my­ślać się, że cho­dzi­ło w niej o bo­żo­na­ro­dze­nio­wą wy­sta­wę, któ­ra istot­nie nie­co się tam za­sie­dzia­ła. Pod­glą­da­nie Wan­da od­pu­ści­ła so­bie do­pie­ro, gdy spo­tka­ła się wzro­kiem z dziew­czy­ną, a ta ru­szy­ła w jej stro­nę, bio­rąc ją praw­do­po­dob­nie za po­ten­cjal­ną klient­kę roz­wa­ża­ją­cą wej­ście do środ­ka. Se­nior­ka po­spiesz­nie od­wró­ci­ła się i po­drep­ta­ła do swo­jej ka­mie­ni­cy, miesz­czą­cej się nie­mal na­prze­ciw­ko.

Po­mi­mo wie­ku daw­no upraw­nia­ją­ce­go ją do po­bie­ra­nia eme­ry­tu­ry, Wan­da bez tru­du we­szła po scho­dach na trze­cie pię­tro. Za­raz po otwar­ciu sta­rych, dwu­czę­ścio­wych drzwi po­wi­tał ją pies, a ra­czej suka – Cel­lo – na­le­żą­ca do tego ro­dza­ju psów, któ­re na każ­dy po­wrót swo­je­go wła­ści­cie­la re­agu­ją wręcz hi­ste­rycz­ną ra­do­ścią, tak że go­to­we by­ły­by go z tej ra­do­ści prze­wró­cić. Całe przy­wi­ta­nie od­by­wa­ło się jesz­cze w ciem­no­ściach, bo mio­ta­na przez Cel­lo ko­bie­ta nie mo­gła przez dłuż­szą chwi­lę za­pa­lić świa­tła. W koń­cu ru­szy­ła da­lej, w głąb swe­go trzy­po­ko­jo­we­go miesz­ka­nia z wy­so­ki­mi su­fi­ta­mi. Prze­cho­dząc obok jed­ne­go z za­mknię­tych po­miesz­czeń, za­stu­ka­ła dwa razy w drzwi.

– Wró­ci­łam! Ko­niec wa­le­nia do por­no­sów – krzyk­nę­ła.

– Ja­kich por­no­sów? – za­mru­czał zza drzwi Mi­łosz.

– Cho­dzisz do ka­to­lic­kiej szko­ły. Już ja tam wiem, co się z ta­kich wy­no­si – po­wie­dzia­ła i mia­ła odejść, gdy drzwi po­ko­ju się otwo­rzy­ły i po­ja­wił się w nich jej wnuk, by­naj­mniej nie­wy­glą­da­ją­cy na czło­wie­ka szczę­śli­we­go. Cel­lo oczy­wi­ście w mgnie­niu oka sko­rzy­sta­ła z oka­zji i wsko­czy­ła do środ­ka.

– To oglą­dam… – Mi­łosz wska­zał na te­le­wi­zor, na któ­re­go ekra­nie wi­dać było wła­śnie twa­rze Ri­char­da i San­dry. Wan­da wy­cią­gnę­ła z kie­sze­ni oku­la­ry, za­mon­to­wa­ła je na no­sie i spoj­rza­ła w stro­nę od­bior­ni­ka.

– Toż to gor­sze niż por­no­gra­fia! Wy­łącz na­tych­miast! – Wpa­dła do po­ko­ju i za­czę­ła roz­glą­dać się za pi­lo­tem. Choć w sy­pial­ni pa­no­wał, jak eu­fe­mi­stycz­nie okre­śla­ła to Wan­da, „cha­os prze­strzen­ny”, czy­li dość ty­po­wy dla na­sto­lat­ków nie­po­rzą­dek, mniej wię­cej wie­dzia­ła, gdzie go szu­kać. Mi­łosz szyb­ko przej­rzał plan bab­ci i chwy­cił za nie­go pierw­szy. W efek­cie mu­siał si­ło­wać się z nią o to, kto przej­mie te­le­wi­zyj­ne ste­ry. – Już na­praw­dę le­piej byś po­pa­trzył na ja­kieś inne dziew­czy­ny, a nie ka­to­wał się gda­ka­niem by­łej. Wła­śnie, mam do­brą wia­do­mość!

– Jaką?

– Spójrz na uli­cę. – Mi­łosz od razu pod­biegł do okna, dzię­ki cze­mu Wan­da wresz­cie prze­ję­ła do­wo­dze­nie nad te­le­wi­zo­rem i go wy­łą­czy­ła. – Zwi­ja­ją w koń­cu tę cho­ler­ną wy­sta­wę!

Mło­da Kró­lic­ka pod su­ro­wym nad­zo­rem ojca nie­chęt­nie roz­mon­to­wy­wa­ła swo­je bo­żo­na­ro­dze­nio­we cuda.

– Na­resz­cie! – wes­tchnął. – Ale to­bie to ona ra­czej zwi­sa­ła?

– Je­den za wszyst­kich, wszy­scy za jed­ne­go! – Przy­tu­li­ła moc­no wnu­ka, a pies do­łą­czył. – Na­wet Cel­lo ci ten sklep ob­si­ki­wa­ła, jak ją wy­pro­wa­dza­łeś. Nie myśl, że mi to umknę­ło.4

Gdy tyl­ko Ri­chard po­ja­wił się w gar­de­ro­bie, Fi­lip ze­rwał się z fo­te­la, by na­tych­miast okla­ski­wać i kom­ple­men­to­wać za­koń­czo­ny przed chwi­lą pro­gram. Szyb­ko się jed­nak zo­rien­to­wał, że aku­rat po tym od­cin­ku Ri­chard wca­le nie był w hu­mo­rze:

– No co jest? Prze­cież za­je­bi­ście po­szło! – Fi­lip ob­jął Ri­char­da, ale tyl­ko na uła­mek se­kun­dy, bo ten mo­men­tal­nie od­trą­cił jego ra­mię.

– Mia­łem ją, mia­łem! Gdy­by nie to pe­dal­skie zna­mię, bzy­kał­bym ją tu i te­raz. – Ri­chard zdarł ko­lo­ro­wą pe­ru­kę z gło­wy i ci­snął nią w Grab­skie­go, po czym za­czął zdej­mo­wać z sie­bie resz­tę stro­ju i za­stę­po­wać nie­co mniej ce­ki­no­wym ubio­rem.

– Je­steś cho­ry! Ona jesz­cze nie skoń­czy­ła li­ceum! Zresz­tą, nie mo­żesz za­li­czać każ­dej baby, z któ­rą ro­bisz pro­gram.

– Nie pła­cę ci za by­cie moim te­ra­peu­tą ani ka­pe­la­nem!

_Może rze­czy­wi­ście po­win­ni­śmy po­sze­rzyć eki­pę o ta­kich dwóch le­ka­rzy dusz?_ Fi­lip za­du­mał się i z miej­sca za­czął to so­bie wi­zu­ali­zo­wać. _Moje prze­pra­wy z tym nar­cy­zem by­ły­by prost­sze! Tyl­ko jak tu mieć pew­ność, że ksiądz nie bę­dzie tak samo_ po­rząd­ny _jak i Ry­siek? Mało to ostat­nio mó­wią?_ Z bra­ku pro­fe­sjo­nal­nej opie­ki psy­cho­lo­gicz­nej pod ręką, po­sta­no­wił sam po­cie­szyć sze­fa:

– Spo­koj­nie, jesz­cze się na­dy­masz.

– Kur­wa, od­kąd zro­bi­łeś ze mnie geja…

– …a ty się zgo­dzi­łeś!

– Żeby nas nie zdję­li z an­te­ny! – Ri­chard usiadł przed lu­strem. – Gdzie jest ta cipa od make-upu? Śpie­szę się!

– Zwol­ni­łeś ją.

– Niby kie­dy?!

– Przed pro­gra­mem. Po­wie­dzia­łeś, żeby spie…

Ri­chard wes­tchnął i prze­wró­cił ocza­mi.

– To­bie też mó­wi­łem, a da­lej tu je­steś. Trud­no! Zro­bi­łeś ze mnie klau­na, wyj­dę stąd z wy­ma­lo­wa­nym ry­jem, jak klaun.

Gwiaz­dor po omac­ku za­czął szu­kać cze­goś do de­ma­ki­ja­żu. Wresz­cie zna­lazł i przy­stą­pił do dzia­ła­nia.

– Co ci nie pa­su­je? Oglą­dal­ność sko­czy­ła, masz ogrom­ne za­się­gi…

– Post mi nie pa­su­je. Ce­li­bat. Od tam­te­go cza­su zero sek­su. _Null_! Ro­zu­miesz!? Je­stem dla dup ja­kiś, kur­wa, trę­do­wa­ty!

– Do­bra, znaj­dzie­my ci ja­kie­goś ko­le­sia. Po­myśl, ja­kie to będą za­się­gi!

– Spier­da­laj.

– Żar­to­wa­łem, Ri­chard! Spo­koj­nie, coś wy­my­śli­my, że­byś wró­cił na ry­nek.

– Sam wy­my­ślisz. I to, kur­wa, szyb­ko! Nie wiem, znajdź ja­kie­goś ho­mo­fo­ba, co po­wie na an­te­nie, że mi się tyl­ko wy­da­wa­ło. Że mnie zma­ni­pu­lo­wa­li.

– Ale Ri­chard…

– Do­bra, nie, bo się ak­ty­wisz­cza ze­sra­ją i zro­bią nam je­sień śre­dnio­wie­cza. Ina­czej: to była pro­wo­ka­cja, chcia­łem po­ka­zać, że na­ród jest nie­to­le­ran­cyj­ny i tak da­lej. Ge­ne­ral­nie, że ich ko­cha­my, ale kur­wa nie aż tak!

– Nie ma opcji. Za ty­dzień wy­grasz ple­bi­scyt na co­ming out roku mie­sięcz­ni­ka „Gej Okej”. Po­twier­dzi­łeś już obec­ność na gali.

– Co kur­wa!? – Ri­chard po­de­rwał się z miej­sca, po­rzu­ca­jąc trud wła­sne­go de­ma­ki­ja­żu mniej wię­cej w pół dro­gi. Czer­wo­ny ko­lor jego ob­li­cza prze­bi­jał się przez po­zo­sta­ły na twa­rzy pu­der.

– Ry­siek, spo­koj­nie…

– Nie mów do mnie, kur­wa, Ry­siek!

– Sor­ry, za­po­mnia­łem. Słu­chaj… Ri­chard, nie mo­że­my tak. Bę­dzie, że po­trak­to­wa­li­śmy ich przed­mio­to­wo.

– A pa­mię­tasz jesz­cze, kto to wy­my­ślił? Aż się cały trzą­słeś, jaki to masz ge­nial­ny plan!

– Po­wie­dzia­łeś: „Zro­bię wszyst­ko, żeby tyl­ko ten chuj Dy­le­wicz mnie nie wy­gryzł!”. Nie było in­ne­go wyj­ścia. Nie mo­gli nas wy­wa­lić. Ja mam hi­po­te­kę! Wła­śnie. Wi­sisz mi dwie wy­pła­ty.

– Wy­cią­gnij mnie z tego tę­czo­we­go ma­trik­sa, to wszyst­ko za­pła­cę! – Ri­chard chwy­cił za wi­szą­cy przy wej­ściu płaszcz i prze­rzu­cił przez ra­mię.

– Już mi kar­ty po­blo­ko­wa­li. Za­raz się ko­mor­ni­ka do­cze­kam!

– To masz do­dat­ko­wą mo­ty­wa­cję – od­rzekł, po czym klep­nął swe­go sce­na­rzy­stę na od­chod­ne w ra­mię i znik­nął za drzwia­mi.5

Po nie­ła­twym dla Kos­sa dniu, któ­re­mu cały czas to­wa­rzy­szy­ły okrzy­ki pro­te­stu­ją­cych przed Pa­ła­cem, na­de­szła rów­nie trud­na noc. Bo choć lu­dzie wresz­cie ro­ze­szli się i gwar za oknem ustał, Grze­gorz w gło­wie na­dal go sły­szał. Od daw­na źle zno­sił ten po­li­tycz­ny kry­zys, ale ta ostat­nia bez­czel­na wi­zy­ta Fal­kow­skie­go i na­wet nie do­pusz­cze­nie jego, pre­zy­den­ta, do gło­su? Tego było już za wie­le! Zło­śli­wi ob­ser­wa­to­rzy ży­cia po­li­tycz­ne­go po­wie­dzie­li­by, że Grze­gorz po­wi­nien do­strzec ta­kie trak­to­wa­nie przez sze­fa rzą­du już daw­no i wi­nić za to przede wszyst­kim sie­bie. Jed­nak do Kos­sa do­pie­ro tej nocy do­tar­ło, że te­le­wi­zja i In­ter­net nie śmia­ły się ra­zem z nim, lecz z nie­go. I na­gle po­czuł się z tym od­kry­ciem bar­dzo sa­mot­nie i źle. Może i sie­dział wła­śnie w pięk­nym ga­bi­ne­cie pierw­szej oso­by w pań­stwie, na biur­ku miał bez­piecz­ny te­le­fon, w szu­fla­dzie pre­zy­denc­kie pie­czę­cie, a ze ścia­ny spo­glą­dał na nie­go sam Mar­sza­łek ze swo­ją Kasz­tan­ką, ale co mu z tego? Je­śli jego po­li­tycz­ni przy­ja­cie­le rze­czy­wi­ście tak go so­bie pod­po­rząd­ko­wa­li, zna­czy, że przy­ja­ciół­mi wca­le nie byli. On zaś _de fac­to_ nie był pre­zy­den­tem tego kra­ju.

Nie mógł też li­czyć na ro­dzi­nę. Żona daw­no spa­ła. Zresz­tą wie­dział, że pro­te­sty jej nie słu­ży­ły, to­też wał­ko­wa­nie z nią po­li­tycz­nych te­ma­tów uwa­żał za na­ra­ża­nie mi­ło­ści ży­cia na do­dat­ko­wy stres. Na­to­miast jego do­ro­sły już, choć wio­dą­cy ży­wot wiecz­ne­go stu­den­ta, syn – Ka­mil – jak zwy­kle nie od­bie­rał te­le­fo­nu. Za­pew­ne plą­tał się po mie­ście ze swo­im zbla­zo­wa­nym to­wa­rzy­stwem, te­stu­jąc cier­pli­wość pre­zy­denc­kiej ochro­ny. Re­la­cje Kos­sa z sy­nem były chłod­ne. Grze­gorz nie mógł­by li­czyć na jego tro­skę. Na­wet je­śli chciał­by po­dzie­lić się z nim dzi­siej­szym dra­stycz­nym od­kry­ciem, że był fra­je­rem. Ka­mil daw­no po­wie­dział mu to w twarz, i to kil­ka razy.

Naj­bliż­si pre­zy­den­ta do po­li­ty­ki i Pa­ła­cu wca­le się nie pcha­li. Od­ra­dza­li mu sta­ra­nia o pre­zy­den­tu­rę, ale u Kos­sa górę wzię­ła po­li­tycz­na lo­jal­ność. Całe to kan­dy­do­wa­nie było prze­cież po­le­ce­niem z góry. _I na co mi to było_ – __ po­my­ślał i za­czął ukła­dać w gło­wie sce­na­riusz, w któ­rym rzu­ca to wszyst­ko w cho­le­rę.

Z go­ni­twy my­śli wy­bu­dził go na­łóg i przy­po­mniał, że daw­no nie miał w ustach pa­pie­ro­sa. Grze­gorz rzu­cił okiem w stro­nę okna, prze­klął pod no­sem czę­ścio­wo win­ną jego zmar­twień po­go­dę, a na­stęp­nie udał się w jed­no z nie­wie­lu miejsc, gdzie mógł pu­ścić dym­ka bez ry­zy­ka włą­cze­nia alar­mu prze­ciw­po­ża­ro­we­go. Był to wą­ski bal­ko­nik przy­le­ga­ją­cy do pa­ła­co­wej kuch­ni. Le­d­wo zdą­żył za­cią­gnąć się pa­pie­ro­sem, gdy w wej­ściu zja­wił się ja­kiś cień. _Na­wet na faj­ka nie moż­na wyjść bez ob­sta­wy!_ – wes­tchnął w my­ślach Koss. My­lił się. Nie do­łą­czył do nie­go bo­wiem nikt z ochro­ny, lecz pa­ła­co­wy ku­charz Ro­man.

Choć byli z Grze­go­rzem nie­mal rów­no­lat­ka­mi, Ro­man wy­glą­dał na znacz­nie star­sze­go od pre­zy­den­ta. W ze­sta­wie­niu z twa­rzą Kos­sa z pla­ka­tu wy­bor­cze­go, to już w ogó­le o po­ko­le­nie wy­żej. Przy ta­kich wa­run­kach fi­zycz­nych wy­da­wał się więc wprost stwo­rzo­ny do roli pa­ła­co­we­go mę­dr­ca, któ­rą zda­rza­ło mu się peł­nić. W prze­ci­wień­stwie do pre­zy­den­ta Ro­man był ni­skim męż­czy­zną, któ­ry w do­dat­ku, jak przy­sta­ło na wy­ko­ny­wa­ną pro­fe­sję, nie wa­żył tyle, ile przy jego wzro­ście re­ko­men­do­wa­ła­by WHO. Za koł­nierz nie wy­le­wał, płuc rów­nież nie oszczę­dzał. Wła­śnie te­sto­wał na wła­sny uży­tek nowy, re­lak­su­ją­cy susz, któ­rym po­czę­sto­wał go­spo­da­rza. Spo­tka­nie za­owo­co­wa­ło więc na­mięt­ną dys­ku­sją, w któ­rej do­świad­czo­ny ży­ciem my­śli­ciel sprze­dał swe­mu zwierzch­ni­ko­wi kil­ka zło­tych rad.

Tak za­pra­wio­ny Grze­gorz wró­cił do ga­bi­ne­tu w o nie­bo lep­szym hu­mo­rze. Z bra­ku praw­dzi­wych in­ter­lo­ku­to­rów po­czął pro­wa­dzić dia­log z Mar­szał­kiem na ob­ra­zie. A ten, wia­do­mo, w po­li­ty­ce ra­czej się nie cac­kał – za­ję­cie Wil­na, za­mach ma­jo­wy, Be­re­za. Ta­kie atrak­cje by­naj­mniej nie były w sty­lu Kos­sa, jed­nak ze­staw: Mar­sza­łek, odro­bi­na THC oraz zło­te rady ku­cha­rza Ro­ma­na ośmie­li­ły go na tyle, by wresz­cie wal­nął pię­ścią w stół: ju­tro po­ka­że wszyst­kim, kto tu rzą­dzi! Jak po­sta­no­wił, tak zro­bił – prze­ka­zał do biu­ra pra­so­we­go no­tat­kę o pla­no­wa­nym na na­stęp­ny wie­czór orę­dziu do na­ro­du. Za­do­wo­lo­ny z pod­ję­cia jak­że sa­mo­dziel­nej de­cy­zji, udał się do sy­pial­ni zu­peł­nie nie­świa­dom za­mie­sza­nia, ja­kie wła­śnie za­po­cząt­ko­wał.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij