Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Święta ze śmiercią - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Święta ze śmiercią - ebook

Kiedy ktoś zapuka do twych drzwi, dobrze się zastanów, zanim otworzysz, każda randka może się okazać śmiertelną pułapką…

Nikt nie lubi spędzać świąt samotnie. Dla najbardziej ekskluzywnej spośród nowojorskich agencji matrymonialnych to czas wprost idealny, by łączyć ze sobą tych, którzy dotąd nie mieli szczęścia w miłości…

Porucznik Eve Dallas podążająca tropem seryjnego mordercy przebierającego się za Świętego Mikołaja dokonuje przełomowego odkrycia: wszystkie jego dotychczasowe ofiary były też w bazie słynnego biura matrymonialnego. Podczas gdy morderca nie ustaje w polowaniu na kolejne samotne kobiety, Eve zgłębia mroczny świat, w którym poszukiwanie miłości może okazać się śmiertelnie niebezpieczne… Czy zdąży, zanim stanie się jego kolejnym celem?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68283-72-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Śniła o śmierci.

Wście­kle pul­su­jące czer­wone świa­tło neonu wpa­dało przez brudne szyby okienne do pokoju, wydo­by­wa­jąc z mroku poły­sku­jące na pod­ło­dze kałuże krwi.

Sie­działa sku­lona w kącie, mała chuda dziew­czynka z plą­ta­niną kasz­ta­no­wych wło­sów i wiel­kimi oczami koloru whi­sky, którą wle­wał w sie­bie, kiedy miał tro­chę gotówki. Pod wpły­wem bólu i szoku te oczy stały się teraz szkli­ste, a twarz przy­brała zie­mi­sty kolor. Dziew­czynka jak zahip­no­ty­zo­wana wpa­try­wała się w migo­czące świa­tło, które omia­tało ściany, pod­łogę i… jego.

Leżał na pod­ło­dze w kałuży wła­snej krwi.

Z jej gar­dła wydo­był się jęk. W drob­nej dłoni bły­snął zakrwa­wiony po ręko­jeść nóż.

Męż­czy­zna był mar­twy, nie miała co do tego wąt­pli­wo­ści. Czuła uno­szący się nad nim świeży zapach śmierci. Była dziec­kiem, lecz drze­miące w niej zwie­rzę roz­po­znało ten odór, który jed­no­cze­śnie prze­ra­żał i spra­wiał przy­jem­ność.

Ramię pul­so­wało bole­śnie po ude­rze­niu, mię­dzy nogami czuła wil­goć i pie­kący ból po gwał­cie. Uma­zana była nie tylko jego krwią. Lecz on nie żył, naresz­cie była bez­pieczna.

Nagle wolno odwró­cił głowę, jak kukiełka na sznurku, a ból dziew­czynki zmie­nił się w prze­ra­że­nie. Wci­snęła się głę­biej w kąt, mam­ro­cząc coś nie­skład­nie. Jego mar­twe usta roz­cią­gnęły się w uśmie­chu.

_Ni­gdy się mnie nie pozbę­dziesz, mała. Jestem czę­ścią cie­bie. A teraz tatuś uka­rze córeczkę._

Pod­cią­gnął się na rękach i ukląkł. Krew wiel­kimi kro­plami spły­nęła mu z twa­rzy i ple­ców. Kiedy wstał i ruszył ku niej chwiej­nym kro­kiem, krzyk­nęła i się obu­dziła.

Eve ukryła twarz w dło­niach i zaci­snęła usta, by stłu­mić mimo­wolny jęk, parzący gar­dło niczym bryłki gorą­cego szkła. Spa­zma­tycz­nie chwy­ciła powie­trze w płuca.

Zimny dreszcz stra­chu prze­biegł jej po ple­cach, lecz stłu­miła go siłą woli. Nie była już bez­rad­nym dziec­kiem, tylko doro­słą kobietą, poli­cjantką, która potrafi się bro­nić, w sytu­acji kiedy sama może stać się ofiarą. Znik­nął też obskurny pokój hote­lowy. Znaj­do­wała się teraz we wła­snym domu, jej i Roarke’a.

Myśl o mężu spra­wiła, że Eve zaczęła się uspo­ka­jać.

Usnęła w fotelu, w swoim gabi­ne­cie w domu, bo Roarke wyje­chał. Nie potra­fiła spać w ich wspól­nym łóżku, gdy jego nie było obok. Rzadko mie­wała kosz­mary, gdy leżał przy niej, i zbyt czę­sto powra­cały, gdy zosta­wała sama. Nie­na­wi­dziła tej swo­jej sła­bo­ści rów­nie mocno, jak kochała męża.

Obró­ciła się w fotelu i dla doda­nia sobie otu­chy wzięła na ręce gru­bego sza­rego kota, który leżał obok zwi­nięty w kłę­bek i patrzył na nią, mru­żąc róż­no­ko­lo­rowe oczy. Gala­had przy­wykł już do sen­nych kosz­ma­rów Eve, nie lubił jed­nak, kiedy budzono go o czwar­tej nad ranem.

– Prze­pra­szam – mruk­nęła, wtu­la­jąc twarz w mięk­kie futro. – To cho­ler­nie głu­pie. On już nie żyje i ni­gdy tu nie przyj­dzie. Prze­cież umarli nie wra­cają. – Wes­tchnęła, wpa­tru­jąc się w ciem­ność. – Powin­nam o tym wie­dzieć.

Śmierć była jej towa­rzyszką, Eve ocie­rała się o nią każ­dego dnia, każ­dej nocy. W ostat­nich tygo­dniach koń­czą­cego się dwa tysiące pięć­dzie­sią­tego ósmego roku posia­da­nie broni było zaka­zane, a medy­cyna nauczyła się prze­dłu­żać życie powy­żej stu lat. Mimo to ludzie wciąż się zabi­jali. A jej zada­niem było sta­wać po stro­nie zabi­tego.

Nie chciała ryzy­ko­wać kolej­nych kosz­ma­rów, włą­czyła więc świa­tło i pod­nio­sła się z fotela. Nogi prze­stały jej drżeć, a puls wró­cił do nor­mal­nego rytmu. Ostry ból głowy, który zwy­kle nastę­po­wał po drę­czą­cych snach, też wkrótce minie.

Ruszyła do kuchni. Gala­had pobiegł także, mając nadzieję na wcze­sne śnia­da­nie, i otarł się przy­mil­nie o nogi Eve.

– Naj­pierw ja, kolego.

Zapro­gra­mo­wała w auto­ku­cha­rzu kawę, a potem posta­wiła na pod­ło­dze miskę pełną chru­pek. Kot rzu­cił się na nie, jakby to miał być jego ostatni posi­łek w życiu.

Popa­trzyła w zamy­śle­niu przez okno. Roz­cią­gał się za nim długi pas zie­leni, a nad nim czy­ste niebo. Wokół czuło się spo­kój i ciszę, z czego korzy­stali w tym mie­ście tylko ludzie tak bogaci jak Roarke. Jed­nak za tą oazą spo­koju i wyso­kim murem tęt­niło nor­malne życie, a śmierć zbie­rała swe żniwo.

Tam jest mój świat, pomy­ślała, popi­ja­jąc mocną kawę i usi­łu­jąc roz­ru­szać ramię, sztywne po nie­za­go­jo­nej jesz­cze ranie. Drobne prze­stęp­stwa, mor­der­stwa, wiel­kie intrygi, brudne występki i krzy­cząca roz­pacz. Znała się na tym lepiej niż na kolo­ro­wym świe­cie pie­nię­dzy i wła­dzy, w któ­rym obra­cał się jej mąż.

W takich dniach jak ten, kiedy była sama, a nastrój nie dopi­sy­wał, zasta­na­wiała się, jak mogli się spo­tkać – ona, poli­cjantka, sto­jąca na straży prawa, twarda i ostra jak wystrze­lona z łuku strzała, i on, bły­sko­tliwy Irland­czyk, który przez całe życie usi­ło­wał je omi­jać. Połą­czyło ich mor­der­stwo. Dwie zbłą­kane dusze, które, by prze­żyć, obrały różne drogi, odna­la­zły się wbrew logice i rozu­mowi.

– O Boże, tęsk­nię za nim. To idio­tyczne.

Zła na sie­bie, odwró­ciła się z zamia­rem wzię­cia prysz­nica i w tym momen­cie mru­ga­jące świa­tło wide­okomu zasy­gna­li­zo­wało połą­cze­nie. Nie mając wąt­pli­wo­ści, kto to, pod­bie­gła do kon­so­lety i włą­czyła wideo.

Na ekra­nie uka­zała się twarz Roarke’a. Cóż za twarz, pomy­ślała, kiedy uniósł w górę czarne brwi. Nie­wia­ry­god­nie przy­stojna, o rysach poety, kształt­nych ustach, wydat­nych kościach policz­ko­wych i inten­syw­nie błę­kit­nych oczach, oko­lona grzywą gęstych czar­nych wło­sów.

Nawet po roku mał­żeń­stwa na widok męża krew zaczy­nała szyb­ciej krą­żyć jej w żyłach.

– Eve, kocha­nie. – Jego głos miał cie­płe, głę­bo­kie brzmie­nie. – Czemu nie śpisz?

– Wła­śnie się obu­dzi­łam.

Wie­działa, że przed jego uważ­nym wzro­kiem nic się nie ukryje. Na pewno dostrzegł cie­nie pod jej oczami i bla­dość twa­rzy. Chcąc dodać sobie odwagi, wzru­szyła ramio­nami i prze­su­nęła dło­nią po krót­kich roz­czo­chra­nych wło­sach.

– Muszę być wcze­śniej w komen­dzie. Mam mnó­stwo papier­ko­wej roboty.

Widział wię­cej, niż mogła przy­pusz­czać. Dostrzegł siłę, odwagę i ból, lecz także piękno w ostrych rysach, peł­nych war­gach i oczach koloru bursz­tynu, w któ­rych teraz cza­iło się zmę­cze­nie. Natych­miast zmie­nił plany.

– Wra­cam dziś wie­czo­rem – oznaj­mił.

– Prze­cież mia­łeś zostać jesz­cze kilka dni.

– Dziś wie­czo­rem – powtó­rzył i uśmiech­nął się. – Tęsk­ni­łem za tobą, moja pani porucz­nik.

– Tak? – Ku swemu nie­za­do­wo­le­niu poczuła roz­koszne dresz­cze. Uśmiech­nęła się do niego. – Chyba będę musiała poświę­cić ci tro­chę czasu.

– Koniecz­nie.

– Czy to wła­śnie chcia­łeś mi powie­dzieć, że wra­casz wie­czo­rem?

Wła­ści­wie to chciał ją poin­for­mo­wać, że zosta­nie jesz­cze dzień lub dwa, i namó­wić, by przy­le­ciała na week­end na Olimp. Zmie­nił jed­nak zda­nie, uśmiech­nął się i powie­dział:

– Chcia­łem zawia­do­mić moją żonę, jakie mam plany. Wra­caj do łóżka, Eve.

– Dobrze. – Oboje jed­nak wie­dzieli, że tego nie zrobi. – Do zoba­cze­nia wie­czo­rem. Hmm… Roarke?

– Tak?

Musiała wziąć głę­boki oddech, by to z sie­bie wydu­sić.

– Ja też za tobą tęsk­ni­łam.

Prze­rwała połą­cze­nie, mimo że się uśmiech­nął. Już spo­koj­niej­sza, zabrała kubek z kawą i poszła przy­go­to­wać się na nad­cho­dzący dzień.

*

Nie zamie­rzała wymknąć się nie­po­strze­że­nie z domu, lecz także nie sta­rała się hała­so­wać. Cho­ciaż była zale­d­wie piąta rano, nie miała wąt­pli­wo­ści, że Sum­mer­set kręci się gdzieś w pobliżu. Wolała unik­nąć spo­tka­nia ze sztyw­nym major­do­mu­sem Roarke’a czy jak kto woli sier­żan­tem, który o wszyst­kim wie­dział, sumien­nie wypeł­niał obo­wiązki i sta­now­czo zbyt czę­sto wty­kał swój kości­sty nos w ich pry­watne – zda­niem Eve – sprawy.

Ostat­nie śledz­two zbli­żyło ich do sie­bie, przez co oboje czuli się nie­zręcz­nie. Podej­rze­wała, że od tam­tej pory Sum­mer­set uni­kał jej rów­nie sta­ran­nie jak ona jego.

Wspo­mi­na­jąc owo zda­rze­nie, bez­wied­nie potarła sztywne ramię. Rano lub po dłu­gim dniu pracy wciąż odczu­wała w nim lekki ból. Wyko­rzy­sta­nie broni do mak­si­mum nie było doświad­cze­niem, które chcia­łaby powtó­rzyć, lecz jesz­cze gor­szy oka­zał się moment, kiedy Sum­mer­set wle­wał jej do gar­dła lekar­stwo, a ona była zbyt słaba, by mu doko­pać.

Eve zamknęła za sobą drzwi i wcią­gnęła w płuca zimne gru­dniowe powie­trze. Zaraz jed­nak zaklęła siar­czy­ście. Zosta­wiła samo­chód przed wej­ściem głów­nym po to, by roz­wście­czyć Sum­mer­seta. On zaś wpro­wa­dził go do garażu, bo wie­dział, że ją tym ziry­tuje. Wście­kła na sie­bie za to, że nie zabrała pilota do otwar­cia garażu, ruszyła chod­ni­kiem bie­gną­cym wokół domu. Pod jej sto­pami skrzy­piała zamar­z­nięta trawa. Wkrótce zaczęły ją szczy­pać uszy i czu­bek nosa. Zaci­snęła zęby i poło­żyła dłoń na czyt­niku linii papi­lar­nych, po czym weszła do ogrze­wa­nego garażu.

Na dwóch pozio­mach stały błysz­czące samo­chody, rowery, lata­jące sku­tery, a nawet dwu­oso­bowy heli­kop­ter. Jej skromne miej­skie auto wyglą­dało niczym kun­del pośród wymu­ska­nych, lśnią­cych oga­rów. Ale jest nowe i sprawne, pomy­ślała, wsu­wa­jąc się za kie­row­nicę.

Sil­nik zasko­czył natych­miast. Wydała pole­ce­nie i przez otwory wen­ty­la­cyjne dmuch­nęło do wnę­trza cie­płe powie­trze. Deska roz­dziel­cza zabły­sła świa­tłami, roz­po­czy­na­jąc wstępny prze­gląd i po chwili uprzejmy głos poin­for­mo­wał ją, że wszyst­kie sys­temy są sprawne. Za żadne skarby Eve nie przy­zna­łaby się, że tęskni za swym sta­rym, kapry­śnym zde­ze­lo­wa­nym gra­tem.

Płyn­nie wyje­chała z garażu na pod­jazd pro­wa­dzący do żela­znej bramy. Wrota otwo­rzyły się przed nią bez­sze­lest­nie.

Ulice eks­klu­zyw­nej dziel­nicy, w któ­rej miesz­kali, były spo­kojne i czy­ste. Drzewa rosnące na skraju wiel­kiego parku pokry­wała cienka war­stwa szronu, mie­nią­cego się niczym dia­men­towy pył. Gdzieś dalej, w mrocz­nych zakąt­kach, nar­ko­mani koń­czyli swoje nocne sprawy, lecz tu widać było tylko błysz­czące ściany budyn­ków, sze­ro­kie aleje i spo­kojną ciem­ność przed świ­tem.

Kiedy minęła kilka prze­cznic, zapa­liła się pierw­sza tablica rekla­mowa, roz­pra­sza­jąc mrok jaskra­wym świa­tłem. Święty Miko­łaj z czer­wo­nymi policz­kami i przy­kle­jo­nym do ust głu­pim uśmie­chem, przy­po­mi­na­jący prze­ro­śnię­tego elfa z Zeusa, prze­mknął po nie­bie w towa­rzy­stwie wier­nych reni­fe­rów, wykrzy­ku­jąc „ho, ho, ho” i przy­po­mi­na­jąc, że naj­wyż­szy czas pomy­śleć o świą­tecz­nych pre­zen­tach.

– Tak, tak, sły­szę cię, ty gru­ba­sie. – Eve rzu­ciła mu nie­chętne spoj­rze­nie i zatrzy­mała się na świa­tłach. Do tej pory nie musiała się mar­twić o pre­zenty. Zazwy­czaj kupo­wała coś śmiesz­nego dla Mavis i coś smacz­nego dla Feeneya. Poza nimi nie miała nikogo, o kim powinna pamię­tać. A cóż, do cho­lery, można kupić męż­czyź­nie, który nie tylko miał wszystko, lecz był rów­nież wła­ści­cie­lem fabryk, wytwa­rza­ją­cych to wszystko? Dla kogoś, kto wolał cios tępym narzę­dziem od robie­nia zaku­pów, był to praw­dziwy dyle­mat. Eve doszła do wnio­sku, że Boże Naro­dze­nie to jak wrzód na tyłku. Tym­cza­sem Święty Miko­łaj zachwa­lał sklepy i sto­iska w Pod­nieb­nym Cen­trum Han­dlo­wym Big Apple.

Humor nieco jej się popra­wił, kiedy wpa­dła w korek na Broad­wayu. Trwał tu wieczny kar­na­wał. Ruchome plat­formy na chod­niku wypeł­niali prze­chod­nie, z któ­rych więk­szość była pijana albo naćpana lub jed­no­cze­śnie pijana i naćpana. Obwoźni sprze­dawcy trzę­śli się z zimna przy dymią­cych gril­lach. Swo­ich miejsc przy kra­węż­niku musieli bro­nić pię­ściami.

Uchy­liła okno, chwy­ta­jąc w noz­drza zapach pie­czo­nych kasz­ta­nów, sojo­wych hot dogów, dymu i tłumu prze­chod­niów. Ktoś śpie­wał piskli­wym, mono­ton­nym gło­sem o rychłym końcu świata. Zadźwię­czał klak­son, kiedy grupa ludzi weszła na jezd­nię na czer­wo­nym świe­tle. Nad głową wesoło dud­niły air­busy, a pierw­sze tego dnia ste­rowce rekla­mowe zachę­cały do kupna naj­roz­ma­it­szych towa­rów.

Jakieś dwie kobiety okła­dały się pię­ściami. Licen­cjo­no­wane panienki do towa­rzy­stwa, pomy­ślała Eve. Musiały bro­nić swego miej­sca rów­nie zażar­cie, jak sprze­dawcy jedze­nia i napo­jów. Zamie­rzała wysiąść i prze­rwać bójkę, lecz mała blon­dynka powa­liła na chod­nik dużą rudą i znik­nęła w tłu­mie.

Bar­dzo spryt­nie, stwier­dziła z apro­batą Eve, kiedy rudo­włosa dźwi­gnęła się na nogi, potrzą­snęła głową i blu­znęła wią­zanką prze­kleństw.

To wła­śnie jej Nowy Jork.

Z pew­nym żalem wje­chała w sto­sun­kowo spo­kojną Siódmą Aleję, zmie­rza­jąc do cen­trum. Naj­wyż­szy czas wró­cić do nor­mal­nej służby, uznała. Tygo­dnie bez­czyn­no­ści spra­wiły, że czuła się roz­draż­niona, bez­u­ży­teczna i słaba. Z tru­dem prze­trwała ostat­nie dni przy­mu­so­wego urlopu, na który ją wysłano, by doszła do sie­bie. Miała już tych waka­cji powy­żej uszu. Na szczę­ście skoń­czyły się i mogła wró­cić do pracy. Musi tylko prze­ko­nać komen­danta, by zwol­nił ją z papier­ko­wej roboty.

Kiedy zapisz­czał komu­ni­ka­tor, była gotowa do przy­ję­cia zgło­sze­nia, mimo że służbę zaczy­nała dopiero za trzy godziny.

– Do wszyst­kich wozów w oko­licy. Dwa­na­ście dwa­dzie­ścia dwa. Siódma sześć osiem cztery trzy, lokal osiem­na­ście B. Mel­du­nek nie­po­twier­dzony. Kon­takt z admi­ni­stra­to­rem, miesz­ka­nie dwa A. Do wszyst­kich wozów…

– Zgła­sza się porucz­nik Eve Dal­las. Jestem w odle­gło­ści dwóch minut od Siód­mej.

– Zgło­sze­nie przy­jęte. Zamel­duj się po roz­po­zna­niu sytu­acji.

– Zro­zu­mia­łam. Bez odbioru.

Zatrzy­mała się przy kra­węż­niku i powio­dła wzro­kiem po sta­lo­wo­sza­rym budynku. W kilku oknach poły­ski­wało świa­tło, lecz na osiem­na­stym pię­trze pano­wały ciem­no­ści. Kod dwa­na­ście dwa­dzie­ścia dwa ozna­czał ano­ni­mowy tele­fon o domo­wej kłótni.

Wysia­dła z auta i machi­nal­nie dotknęła broni w kabu­rze pod ramie­niem. Nie miała nic prze­ciwko roz­po­czy­na­niu dnia od kło­po­tów, ale nikt nie lubi się mie­szać do nie­po­ro­zu­mień rodzin­nych. Mał­żeń­stwo, które ska­cze sobie do oczu, rów­nież nie lubi, jak gli­niarz pró­buje – licząc na awans – powstrzy­mać skłó­co­nych, by się nie poza­bi­jali. To, że Eve przy­jęła ten mel­du­nek, świad­czyło o jej tęsk­no­cie za pracą.

Wbie­gła po kilku stop­niach do budynku i odszu­kała lokal z nume­rem dwa A. Kiedy ode­zwał się męski głos, mach­nęła odznaką przed ekra­nem wizjera. Drzwi uchy­liły się nie­znacz­nie i uka­zała się w nich para oczu. Poka­zała odznakę.

– Podobno macie tu jakieś kło­poty.

– Nic o tym nie wiem. Gliny do mnie tele­fo­no­wały. Jestem tu tylko dozorcą.

– Widzę. – Zale­ciało od niego brudną bie­li­zną i serem. – Otwo­rzy pan lokal osiem­na­ście B?

– Nie ma pani klu­cza uni­wer­sal­nego?

– W porządku. – Obrzu­ciła go szyb­kim spoj­rze­niem: był niskiego wzro­stu, chudy, śmier­dzący i wystra­szony. – A może coś mi pan powie o miesz­kań­cach tego lokalu?

– To kobieta. Mieszka sama. Roz­wie­dziona czy coś w tym rodzaju. Wię­cej nie wiem.

– W prze­ci­wień­stwie do innych – mruk­nęła Eve. – Wie pan, jak się nazywa?

– Haw­ley. Marianna Haw­ley. Ma jakieś trzy­dzie­ści, trzy­dzie­ści pięć lat. Ładna babka. Mieszka tu od sze­ściu lat. Nie spra­wia kło­po­tów. Pani wła­dzo, niczego nie sły­sza­łem, niczego nie widzia­łem, o niczym nie wiem. Do cho­lery, jest wpół do szó­stej. Jeśli naro­biła jakichś szkód w miesz­ka­niu, chcę o tym wie­dzieć. W prze­ciw­nym razie to nie mój inte­res.

– W porządku – powtó­rzyła Eve, kiedy męż­czy­zna zatrza­snął jej drzwi przed nosem. – Wra­caj do swo­jej nory, wsza­rzu. – Mach­nęła ręką i poszła kory­ta­rzem do windy. Jadąc na górę, połą­czyła się z cen­tralą. – Zgła­sza się porucz­nik Eve Dal­las. Jestem w budynku przy Siód­mej. Tutej­szy dozorca to wesz. Zgło­szę się ponow­nie po roz­mó­wie­niu się z Marianną Haw­ley, miesz­kanką lokalu osiem­na­ście B.

– Potrzebne ci wspar­cie?

– Nie. Bez odbioru.

Scho­wała nadaj­nik do kie­szeni i wysia­dła na osiem­na­stym pię­trze. Jej uważny wzrok natych­miast dostrzegł zain­sta­lo­wane kamery bez­pie­czeń­stwa. W kory­ta­rzu pano­wała abso­lutna cisza. Sądząc z usy­tu­owa­nia i wystroju wnę­trza, miesz­kali tu pra­cow­nicy umy­słowi o śred­nich docho­dach. Więk­szość z nich wsta­wała po siód­mej rano, w pośpie­chu wypi­jała kawę i pędziła do air­busu lub metra. Nie­liczni szczę­śliwcy mieli biura na miej­scu. Nie­któ­rzy odpro­wa­dzali dzieci do szkoły, inni zaś żegnali współ­mał­żon­ków i cze­kali na kochan­ków. Zwy­kłe życie w zwy­kłym domu. Przy­szło jej nawet do głowy, czy aby Roarke nie jest wła­ści­cie­lem tego budynku, lecz odsu­nęła od sie­bie tę myśl i pode­szła do drzwi miesz­ka­nia numer osiem­na­ście B.

Świa­tełko bez­pie­czeń­stwa migało na zie­lono, czyli blo­kada była wyłą­czona. Eve instynk­tow­nie przy­warła ple­cami do ściany i naci­snęła dzwo­nek. Nie usły­szała brzę­cze­nia, doszła więc do wnio­sku, że miesz­ka­nie musi być dźwię­ko­chłonne. Cokol­wiek działo się w środku, nie wycho­dziło na zewnątrz. Lekko ziry­to­wana wsu­nęła w otwór uni­wer­salny klucz i odblo­ko­wała drzwi.

Zanim weszła, wywo­łała naj­pierw loka­torkę po nazwi­sku. Naj­gor­sza rzecz to prze­stra­szyć śpią­cego czło­wieka, wpa­ro­wu­jąc do jego sypialni z obez­wład­nia­czem lub nożem kuchen­nym w ręku.

– Pani Haw­ley? Poli­cja. Otrzy­ma­li­śmy mel­du­nek, że coś się dzieje w pani miesz­ka­niu. Świa­tło – pole­ciła.

Miesz­ka­nie urzą­dzono ze spo­kojną ele­gan­cją. Cie­płe kolory, pro­ste linie. Ekran roz­ryw­kowy został zapro­gra­mo­wany na stary film wideo. Nie­wia­ry­god­nie piękna naga para, sple­ciona w miło­snym uści­sku, prze­ta­czała się po łóżku usła­nym płat­kami róż, wyda­jąc z sie­bie teatralne jęki. Na stole widać było paterę wypeł­nioną po brzegi gumo­wymi drop­sami bez cukru i świece w srebr­nym i czer­wo­nym kolo­rze, wypa­lone do róż­nych wyso­ko­ści. Na prze­ciw­le­głej ścia­nie usta­wiono długą sofę w bla­do­zie­lo­nym odcie­niu. Pach­niało tu sosną i żura­wi­nami. Pod oknem leżała prze­wró­cona mała cho­inka. Świą­teczne lampki i aniołki ze słod­kimi buziami były potłu­czone, a gałę­zie drzewka poła­mane. Znisz­cze­niu ule­gło rów­nież kil­ka­na­ście leżą­cych pod cho­inką pude­łek.

Eve wyjęła broń i obe­szła pokój, lecz ni­gdzie nie dostrze­gła śla­dów prze­mocy. Para na ekra­nie osią­gnęła wspólny orgazm, przy wtó­rze ochry­płych zwie­rzę­cych jęków. Eve poszła dalej, nasłu­chu­jąc i roz­glą­da­jąc się na boki.

Nagle usły­szała ciche dźwięki muzyki. Roz­po­znała w nich jedną z tych iry­tu­ją­cych świą­tecz­nych melo­dii, które roz­brzmie­wały teraz wszę­dzie.

Wyce­lo­wała broń w stronę małego kory­ta­rza. Było tam dwoje drzwi. Jedne pro­wa­dziły do łazienki, bo przez szparę dostrze­gła umy­walkę i brzeg wanny – wszystko lśniąco białe. Posu­wa­jąc się wzdłuż ściany, pode­szła do dru­gich drzwi, skąd docho­dziła muzyka. Natych­miast wyczuła świeży, meta­liczny, kwa­śny zapach śmierci.

Pchnęła drzwi i weszła do pokoju, szyb­kim ruchem obra­ca­jąc się w lewo, potem w prawo, sku­piona i skon­cen­tro­wana. Wie­działa jed­nak, że nie ma tu nikogo prócz niej i ofiary. Mimo to zaj­rzała do szafy, za zasłony, po czym wyszła z pokoju i prze­szu­kała resztę miesz­ka­nia. Dopiero wtedy ode­tchnęła swo­bod­niej i pode­szła do łóżka.

Dozorca miał rację, ta kobieta rze­czy­wi­ście była ładna. Nie nale­żała do zja­wi­sko­wych pięk­no­ści, przy­cią­ga­ją­cych wzrok, lecz miała wiele uroku, mięk­kie, kasz­ta­nowe włosy i ciem­no­zie­lone oczy. Śmierć nie zdą­żyła jesz­cze znisz­czyć jej urody. Sze­roko otwarte oczy wyra­żały zasko­cze­nie. Blade policzki pokryte były deli­kat­nym odcie­niem różu, rzęsy przy­ciem­nione czar­nym tuszem, a wargi pocią­gnięte wiśniową pomadką. We wło­sach, tuż nad pra­wym uchem, tkwiła ozdobna spinka w kształ­cie drzewka, z małym zło­tym ptasz­kiem na jed­nej ze srebr­nych gałą­zek.

Kobieta była naga, jedy­nie owi­nięta błysz­czą­cym łań­cu­chem cho­in­ko­wym. Dostrze­ga­jąc krwawą ranę na szyi, Eve pomy­ślała, że to pew­nie ten łań­cuch posłu­żył do udu­sze­nia ofiary. Na rękach i nogach wid­niały ślady świad­czące o tym, że została zwią­zana i że usi­ło­wała wal­czyć. Z wieży ste­reo, sto­ją­cej przy łóżku, dobie­gał głos pio­sen­ka­rza, zapo­wia­da­jący rado­sne święta Bożego Naro­dze­nia.

Eve wes­tchnęła i wycią­gnęła nadaj­nik.

– Zgła­sza się porucz­nik Eve Dal­las. Mam tu zamor­do­waną kobietę.

*

Cóż za wredny począ­tek dnia.

Poste­run­kowa Delia Peabody stłu­miła ziew­nię­cie i zlu­stro­wała ofiarę ciem­nymi oczami. Pomimo skan­da­licz­nie wcze­snej pory mun­dur Delii był świeżo odpra­so­wany, a ciem­no­kasz­ta­nowe równo obcięte włosy gładko ucze­sane. Jedyną oznakę, świad­czącą o bru­tal­nym wyrwa­niu poli­cjantki ze snu, sta­no­wiło odgnie­ce­nie na policzku.

– Wredny koniec dnia – mruk­nęła Eve. – Wstępne oglę­dziny wska­zują, że śmierć nastą­piła o dwu­dzie­stej czwar­tej, pra­wie co do minuty. – Usu­nęła się na bok, by zro­bić miej­sce eki­pie tech­nicz­nej. – Wszystko świad­czy o tym, że przy­czyną śmierci było udu­sze­nie. Brak ran na ciele dowo­dzi, że ofiara zaczęła się bro­nić dopiero wtedy, gdy została zwią­zana.

Deli­kat­nie unio­sła stopę kobiety i przyj­rzała się otar­tej kostce.

– Ślady wokół pochwy i odbytu wska­zują na to, że przed śmier­cią denatka została zgwał­cona. Miesz­ka­nie jest dźwię­ko­chłonne. Mogła sobie zdzie­rać płuca.

– Nie zauwa­ży­łam śla­dów wła­ma­nia ani walki, z wyjąt­kiem tej cho­inki. To mi wygląda na prze­my­ślaną robotę.

Eve ski­nęła głową, obrzu­ca­jąc Peabody spoj­rze­niem peł­nym apro­baty.

– Trafne spo­strze­że­nie. Skon­tak­tuj się z dozorcą i weź dys­kietki z kamer z tego pię­tra. Spraw­dzimy, kto ją odwie­dzał.

– Tak jest.

– Postaw przy drzwiach dwóch funk­cjo­na­riu­szy – dodała jesz­cze, pod­cho­dząc do łącza sto­ją­cego przy łóżku. – Niech ktoś wyłą­czy tę cho­lerną muzykę.

– Nie jest pani w świą­tecz­nym nastroju, porucz­niku. – Peabody naci­snęła kla­wisz sta­ran­nie pola­kie­ro­wa­nym paznok­ciem.

– Boże Naro­dze­nie to jak wrzód na tyłku. Skoń­czy­li­ście? – Eve spy­tała człon­ków ekipy tech­nicz­nej. – Obróćmy ją, zanim zosta­nie zabrana.

Krew zdą­żyła już spły­nąć do poślad­ków, które przy­brały czer­wony kolor. Żołą­dek i pęcherz były puste. Mimo sprayu ochron­nego na dło­niach Eve poczuła jakieś zadra­pa­nie na skó­rze denatki.

– Wygląda na świeże – mruk­nęła. – Peabody, nagraj to na wideo, zanim wyj­dziesz. – Przyj­rzała się jasnemu napi­sowi na pra­wej łopatce.

– „Mojej miło­ści” – odczy­tała Peabody jasno­czer­wone sta­ro­świec­kie litery na bia­łej skó­rze.

– To chyba świeży tatuaż. – Eve pochy­liła się tak nisko, że omal nie dotknęła nosem ramie­nia ofiary. – Trzeba spraw­dzić, gdzie go zro­biła.

– Prze­piórka na gru­szy.

Eve unio­sła głowę.

– Co?

– Ta spinka we wło­sach. Na pierw­szy dzień Bożego Naro­dze­nia. – Jej sze­fowa naj­wy­raź­niej na­dal nic nie rozu­miała, więc Delia pospiesz­nie wyja­śniła: – To taka stara pio­senka _Dwa­na­ście dni Bożego Naro­dze­nia_. Każ­dego ranka chło­piec daje swo­jej uko­cha­nej jakiś pre­zent, zaczy­na­jąc od prze­piórki na gru­szy.

– A po co komu, do cho­lery, ptak na drze­wie? Idio­tyczny pre­zent. – Eve poczuła w żołądku skurcz, gdy pomy­ślała, co to może ozna­czać. – Miejmy nadzieję, że to była jego jedyna miłość. Daj mi te taśmy i niech zabie­rają ciało – pole­ciła, a następ­nie pode­szła do sto­ją­cego przy łóżku wide­okomu.

Kiedy wynie­siono ciało, pole­ciła wyświe­tlić wszyst­kie połą­cze­nia z ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech godzin.

Pierw­sze zare­je­stro­wano o osiem­na­stej. Była to wesoła roz­mowa ofiary z matką. Słu­cha­jąc ich obu i patrząc na roze­śmianą twarz star­szej kobiety, Eve zasta­na­wiała się, jak będzie wyglą­dać ta twarz, kiedy prze­każe pani Haw­ley wia­do­mość o śmierci córki.

Dru­gie i ostat­nie było połą­cze­niem z zewnątrz. Przy­stojny facet, pomy­ślała Eve, przy­glą­da­jąc się twa­rzy męż­czy­zny na ekra­nie. Około trzy­dzie­stu pię­ciu lat, miły uśmiech, wyra­zi­ste brą­zowe oczy. Ofiara mówiła do niego Jerry. Lub Jer. Mnó­stwo sek­su­al­nych pod­tek­stów, żarty. A więc kocha­nek. Może nawet uko­chany.

Wyjęła dys­kietkę, opa­ko­wała ją i wrzu­ciła do torby. Pod oknem zauwa­żyła kalen­darz Marianny, prze­no­śny wide­okom i notes adre­sowy. Po krót­kim przej­rze­niu ich zawar­to­ści zna­la­zła nazwi­sko Jeremy Van­do­ren.

Kiedy została sama w pokoju, pode­szła jesz­cze raz do łóżka. Leżała na nim zakrwa­wiona pościel. Ubra­nie kobiety zostało sta­ran­nie pocięte i rzu­cone na pod­łogę. Zapa­ko­wano je już do worka. W miesz­ka­niu pano­wała cisza.

Musiała go wpu­ścić, pomy­ślała Eve. Czy poszła z nim do sypialni dobro­wol­nie, czy też została zmu­szona? Raport tok­sy­ko­lo­giczny wyja­śni, czy miała we krwi jakieś nie­le­galne środki. Kiedy zna­leźli się w sypialni, roz­cią­gnął ją na łóżku i przy­wią­zał jej ręce i nogi do czte­rech słup­ków w rogach. Następ­nie pociął jej ubra­nie. Ostroż­nie, bez pośpie­chu. W jego dzia­ła­niach nie było wście­kło­ści czy gniewu ani nawet roz­pacz­li­wego pożą­da­nia. Robił wszystko na zimno, w spo­sób prze­my­ślany. Potem ją zgwał­cił. Miał nad nią wła­dzę. Bro­niła się, krzy­czała, może nawet bła­gała. Spra­wiło mu to przy­jem­ność. To typowe dla gwał­ci­cieli. Eve głę­boko ode­tchnęła kilka razy, bo przed oczami sta­nął jej wła­sny ojciec.

Kiedy mor­derca zaspo­koił żądzę, udu­sił ofiarę, patrząc, jak oczy wycho­dzą jej na wierzch. Potem ją ucze­sał, uma­lo­wał i owi­nął srebr­nym łań­cu­chem. Czy tę spinkę do wło­sów przy­niósł ze sobą, czy też nale­żała do dziew­czyny? Sama sobie zro­biła ten tatuaż, czy to sprawca ją tak przy­ozdo­bił?

Prze­szła do sąsia­du­ją­cej z sypial­nią łazienki. Była wyło­żona śnież­no­bia­łymi kafel­kami, w powie­trzu uno­sił się nikły zapach środka dezyn­fe­ku­ją­cego. Tu pew­nie się mył, zakoń­czyw­szy dzieło, może nawet się ubie­rał, po czym wytarł do czy­sta wszyst­kie ślady.

Tak czy owak trzeba będzie wpu­ścić tu „sprzą­ta­czy”. Naj­mniej­szy nawet wło­sek może mieć zna­cze­nie.

Dziew­czyna miała matkę, która ją kochała, myślała dalej Eve. Wspól­nie pla­no­wały święta, śmiały się, roz­ma­wiały o cia­stecz­kach.

– Pani porucz­nik?

Eve zer­k­nęła przez ramię i zoba­czyła w kory­ta­rzu Peabody.

– Co?

– Mam dys­kietki z kamer moni­to­ringu. Przy drzwiach stoi dwóch funk­cjo­na­riu­szy.

– Dobrze. – Eve prze­tarła dłońmi twarz. – Plom­bu­jemy miesz­ka­nie i zabie­ramy wszystko do cen­trali. Muszę powia­do­mić naj­bliż­szą rodzinę. – Zarzu­ciła torbę na ramię i zabrała swój zestaw pod­ręczny. – Mia­łaś rację, Peabody. To wredny począ­tek dnia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: