-
promocja
Świetlisty miecz - ebook
Świetlisty miecz - ebook
Uznana za najlepszą książkę roku przez „The New York Times”, „The Wall Street Journal”, „ Time”, „Elle”, „Kirkus Reviews”.
Opowiedziana na nowo inteligentnie i z humorem legenda o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu.
Wczesne średniowiecze. Collum, pełen ambicji i zapału młody chłopak, przybywa na Camelot. Jest jednak zbyt późno. Okazuje się, że zaczarowana epoka dobiegła kresu dosłownie kilka chwil wcześniej.
Nie ma już króla Artura i najsłynniejszych rycerzy, cały świat jest strzaskany, Brytania przypomina ogromny statek, którym wstrząsnął sztorm. Słabnie trzymająca kraj w ryzach boska moc, a wzmaga się magia elfów.
W Camelot została banda oryginałów i cudaków. Dołącza do nich Nimue, która wygryzła Merlina z roli nadwornego czarodzieja. Wraz z nimi Collum będzie próbował sprowadzić świat na właściwe tory.
Finalista Los Angeles Times Book Prize , Finalista Locus Award
Świetlisty miecz jest tym wobec legend arturiańskich, czym "Czarodzieje" byli wobec "Opowieści z Narnii", a "Gra o tron" wobec "Władcy pierścieni".
Asher, Goodreads
"Świetlisty miecz" wyróżnia się jako najlepsza fantastyka roku.
„The Wall Street Journal”
Grossman, który jest najbardziej znany ze swojej serii "Czarodzieje", w "Świetlistym mieczu" jest w szczytowej formie.
„The New York Times Book Review”
Ekscytujące nowe spojrzenie na legendę arturiańską. . . . Cudowne.
„The Washington Post”
Jeśli kochasz Króla Artura tak bardzo jak ja, pokochasz "Świetlisty miecz", świeże i wciągające spojrzenie na Brytanię z barwną obsadą rycerzy Okrągłego Stołu, którzy często nie dostają tyle czasu na opowieść, na ile zasługują. Twórca "Czarodziei" utkał kolejne zaklęcie.
George R. R. Martin, autor Gry o Tron
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8425-233-8 |
| Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Collum trzasnął przeciwnika głowicą miecza prosto w twarz. Uderzył tak mocno, że na ciemnym inkrustowanym metalu jego rękawicy zostało wyraźne wgłębienie. Rycerz jednak ani myślał upaść czy skapitulować. Chłopak zmełł pod nosem przekleństwo. Chciał poprawić mierzonym w kostkę kopniakiem, lecz chybił i w efekcie prawie się przewrócił. Rywal wykręcił wdzięczny piruet, po czym grzmotnął go w głowę. Uszy Colluma wypełniło dzwonienie. Ochoczo zapłaciłby choćby tysiąc funtów, byle tylko pozbyć się zalewającego oczy potu. Naturalnie tysiąca funtów nie miał. W jego posiadaniu znajdowały się dokładnie trzy szylingi i dwa srebrne pensy.
Adwersarze wycofali się i zaczęli krążyć. Wielkie miecze trzymali przed sobą sztywno uniesione, zasłaniali się to z jednej, to z drugiej strony. Rażące refleksy słonecznych promieni odbijały się od stalowych ostrzy. Tarcze odrzucili zaraz po konnym starciu, by mieć wolne obie ręce. Dobrze, teraz już żadnych pomyłek – przykazał sobie w duchu Collum. Koła, nie linie – rozległ się w jego głowie szept marszałka Aucassina. – Obserwuj ciało, nie miecz. Wyprowadził ukośne cięcie, które jednak nieszkodliwie odbiło się od opancerzonego ramienia rycerza. Pod hełmem zrobiło się gorąco jak w piecu, pachniało intensywnie sianem, potem i surową skórą. Collum przybył tu, by spróbować sił w starciu z kwiatem brytyjskiego rycerstwa, najwspanialszymi wojownikami świata, i Bóg świadkiem, rzeczywistość sprostała oczekiwaniom. Dostawał iście nieprzeciętny łomot.
Obaj stąpali lekko, krążyli na palcach, badali się nawzajem, wyczekiwali. Przy każdym najdrobniejszym ruchu pancerze popiskiwały, grzechotały i zgrzytały, mącąc panującą na łące ciszę. Nawet miecze strzelały niczym rozcinające powietrze baty. Co mu wpadło do głowy, że porwał się na coś takiego? Dlaczego nie został na Mull? Poczuł na karku mrowienie, pierwszą oznakę nadchodzącego udaru cieplnego. Nie walczyli na śmierć i życie, lecz porażka oznaczałaby utratę konia, a także zbroi, którą z niemałym przecież trudem skradł lordowi Alasdairowi, jak się okazuje po to jedynie, by teraz oddać ją jakiemuś anonimowemu rycerzowi, w którego przytulnym zamku czekał zapewne tuzin podobnych.
Bez wierzchowca i pancerza Collum był nikim i niczym. Ot, sierota, biedny jak mysz kościelna bękart, zagubiony z dala od domu. A wrócić nie mógł. Z własnej zresztą winy, do diaska.
Nie miał nawet pojęcia, z kim walczy. Natknął się na tego człowieka wskutek przypadkowego zrządzenia losu lub może z woli Bożej – dzięki Ci wielkie, jak zwykle – gdy tamten siedział na łące z głową w dłoniach, w cieniu pochyłego jesionu, zgięty, jakby ciążył mu spływający z nieba blask słońca. Na widok Colluma nieznajomy podniósł wzrok i z miejsca rzucił mu wyzwanie. Kto w ogóle tak robi? Teraz? W tych czasach? Sytuacja zupełnie jak wyjęta z dawnych opowieści. Kimkolwiek był, jako rycerz zdecydowanie hołdował staroświeckim obyczajom.
Zbroję również miał staromodną. Czarny, pokryty misternymi zawijasami napierśnik z damasceńskiej stali, ozdobiony pośrodku srebrną różą. Pancerz bogacza. Arystokraty. Przód jego hełmu wyciągał się naprzód na podobieństwo ptasiego dzioba. Tak samo jak Collum nosił vergescu – prostą białą tarczę początkującego rycerza. Chłopak posługiwał się taką, ponieważ ściśle rzecz ujmując, co swoją drogą próbował tamtemu wyłuszczyć, wcale rycerzem nie był, nie złożył ślubów. Vergescu nosiło się jednak także z innych powodów, takich na przykład jak chęć ukrycia tożsamości, szczególnie ważna dla mężów okrytych niesławą. Oczywiście czasami sięgał po vergescu także sir Lancelot, gdyż w przeciwnym wypadku nikt nie chciałby się z nim potykać.
Jego rywal Lancelotem nie był, lecz okazał się diabelnie dobry. Bez dwóch zdań nie był wojownikiem początkującym. Collum nieco przerastał go wzrostem, tajemniczy rycerz był jednak szybszy – chłopak ledwie zarejestrował atak, gdy trach! Stracił czucie w nadgarstku i brzęk! Maleńki ćwiek wystrzelił mu z rękawicy, po czym zniknął na wieki wśród trawy. Przeciwnik gładkim krokiem wszedł w zasięg Colluma i wyciągnął wolną dłoń, by chwycić chłopaka za przegub. Posapujący niczym miech kowalski Collum odskoczył, ale się potknął i tamten wraził ostrze w szczelinę niedokładnie spasowanego naramiennika, spiłowując ostry kawałek jasnej stali.
Wyczuł przewagę i spróbował ją wykorzystać. Zamachnął się na odlew i zaatakował głowę Colluma. Chybił dosłownie o włos…
Teraz. Impet niecelnego ciosu sprawił, że rycerz pochylił się za nisko. Był zmęczony lub zanadto rozgorączkowany, tak czy inaczej nie zdołał w porę zatrzymać ramienia i stracił równowagę. Krew w Collumie zawrzała bojowym animuszem. Chłopak zebrał resztki sił, zacisnął zakutą w rękawicę pięść i TRZASK, gruchnął w bok hełmu przeciwnika. I jeszcze dwa razy. BRZĘK, BRZĘK. I nagle ogarnął go stan, w którym czuł się jak lśniący stalowy bożek, któremu nic nie jest w stanie zagrozić. Z pewnością nie taki żałosny, słaniający się nędznik, jakiego miał właśnie przed sobą! Collum ponownie chwycił miecz oburącz i ciął precyzyjnie, poziomo. Głowa rycerza odskoczyła na bok, a on sam przysiadł na trawie.
Sir Vergescu spróbował jeszcze poderwać miecz, lecz zaraz go opuścił, jakby na ostrze padła klątwa elfów sprawiająca, że ważyło przynajmniej tysiąc funtów. Zdyszany Collum zgiął się wpół i wziął się pod boki. Oczy piekły go od potu, który spływał też po całej twarzy i zbierał się na podbródku. Czyżby wygrał? Naprawdę zwyciężył? Nieznajomy nadal po prostu siedział. Tak, wygrał.
Osunął się na jedno kolano i przycisnął hełm do rękojeści miecza. Dzięki Ci, o wszechmocny Boże w niebiesiech! Dziękuję, Boże, za to, że obdarzyłeś mnie – sługę niegodnego – tym fantastycznym, kurwa, zwycięstwem. Stoczył walkę z brytyjskim rycerzem na najprawdziwszej brytyjskiej łące i wygrał. A dzięki temu mógł zatrzymać bezcenny pancerz, przynajmniej na najbliższą przyszłość. Ukryty w ciemności hełmu poczuł pod powiekami zupełnie nierycerską wilgoć. Gdzieś głęboko w sobie nosił siłę, siłę, do której od dawna tęsknił, lecz w której istnienie nigdy do końca nie wierzył. Nie szczerze. Nie całym sercem.
Tylko czy aby na pewno? Czy sukces nie przyszedł przypadkiem odrobinę zbyt łatwo? Collum odepchnął od siebie tę nieprzyjemną refleksję, pociągnął nosem i dźwignął się na równe nogi.
– Dzielnie walczyłeś, panie – powiedział. – Czy się poddajesz? – Collum myślał po gaelicku, w mowie północy, w tej chwili jednak posłużył się najbardziej wytworną, najbardziej poprawną i najbardziej rzymską łaciną, na jaką było go stać.
Tamten nie odpowiedział. Ptasi hełm wpatrywał się niemo w chłopaka. Zdawał się lekko zdziwiony i wyglądał nieco zabawnie.
Swoją drogą teraz, kiedy Collum miał chwilę, by przyjrzeć się rywalowi uważniej, doszedł do wniosku, że rycerz prezentuje się mocno niecodziennie. Zbroja, choć ukrywała twarz, to mówiła na temat właściciela wiele. Ta urocza srebrna róża na piersi była cała pokryta rysami i zadrapaniami; ktoś popracował nad nią gwoździem bądź ostrym kamieniem. A na szczycie hełmu, tam gdzie mogłaby się znaleźć wstążka, dowód przychylności jakiejś damy, widniał jedynie wiecheć zeschłej trawy. Podszycie pancerza w miejscach, gdzie stalowe płyty nachodziły jedna na drugą i zatrzymywały wilgoć pod spodem, pokryte było plamami rdzy. Zapewne wędrował od dawna. Może wcale nie różnił się od Colluma tak bardzo.
Chłopak strząsnął z dłoni rękawice, sięgnął palcami do haczyków i klamer za hełmem, który po chwili odrzucił na trawę. Jasny świat zaatakował go ze wszystkich stron jednocześnie, głośny i jadowicie zielony. Collum energicznie rozmasował twarz. Rozgrzane letnie powietrze chłodziło tak cudownie. Emocje zwycięstwa zaczynały opadać, wypierane przez upał, a także powracający głód i pragnienie. Czuł, że miękną mu kolana. Już od dwóch dni nie miał nic w ustach.
Miał nadzieję, że tamtemu nic się nie stało. Bardzo chętnie uciąłby sobie z nim pogawędkę. Omówił przebieg pojedynku, porozmawiał jak rycerz z rycerzem. Może dowiedziałby się od niego, jak mają się sprawy w Camelocie. Może zagadkowy przeciwnik znał nawet sir Bleoberysa, rycerza Okrągłego Stołu.
– Dzielnie walczyłeś, panie – powtórzył Collum. – Czy jesteś gotów się poddać?
– Pieprzyć twoją matkę – przemówił nieznajomy ochrypłym, zmęczonym głosem.
Gdzieś nieopodal zaśpiewał skowronek: luuuuu tuiiiit tuiiit.
– Przepraszam, co?
– Twoją matkę. – Łacina rycerza była na zaskakująco wysokim poziomie. Mówił w tym języku znacznie płynniej niż Collum. – Pieprzyć ją.
Cóż, raczej jednak pogawędki nie będzie.
– Niegodnie jest tak mówić, panie – rzucił chłopak i odchrząknął. – Zapytam raz jeszcze: czy się poddajesz?
– No, to zależy – odparł tamten. – Od tego, czy wypieprzyłeś już swoją matkę.
Był ewidentnie wściekły. To wstyd ulec nieopierzonemu rycerzykowi. Bóg świadkiem, że Collum również nie chciałby ze sobą przegrać. Ale przecież nie on wpadł na pomysł tej walki, prawda?
Może więc jednak rycerz był ranny. Może go bolało? Chłopak wyciągnął dłoń, by pomóc pokonanemu wstać. Tajemniczy rycerz uniósł rękę – i nagle, szybko niczym atakująca jaszczurka, chwycił chłopaka za przegub, a drugą dłonią wyciągnął z pochwy u pasa coś cienkiego i ciemnego. Mizerykordię. Długi, wąski sztylet zaprojektowany z myślą o wnikaniu między płyty pancerza. Wyszarpnął ją i dźgnął Colluma w krocze.
Wiedziony czystym instynktem chłopak skręcił biodra i przyjął cios na stalową płytę. Złapał uzbrojoną rękę tamtego i przez moment siłowali się ze sobą w napięciu. Rycerz machnął nogą, podciął Colluma i wtoczył się na niego całym ciężarem. Chłopak wypuścił ramię rywala – na rany Chrystusa! – spanikował, szarpnął się i chwycił je ponownie, w ostatniej chwili ratując gardło przed poderżnięciem.
Drugą ręką otoczył ramiona nieznajomego i naparł na niego, przetoczyli się.
– Na gwoździe z krzyża Pańskiego, przestań! – W jego okrzyk wkradła się histeryczna nuta. – Poddaj się wreszcie!
Collum zdołał wyciągnąć własny sztylet i wbił go w szczelinę w przyłbicy hełmu rycerza. Przeciwnik zadrżał niby schwytany w sidła królik, drapnął chłopaka po twarzy i wściekle wierzgnął miednicą. A potem zakasłał i znieruchomiał.
Owady grały jak najęte, ich cykanie i brzęczenie przypominały grzechot nasion w suchym strąku. Milczące snopy złotych promieni wiejskiego słońca z wolna wypalały trawę, obracając ją w siano.
Rycerz legł na ziemi, wyglądał, jakby runął z wielkiej wysokości.
Jezusie! – Chłopak poderwał się na równe nogi. – Jezusie zasrany. – Jeszcze nigdy nikogo nie zabił. – Boże, zmiłuj się nad nami oboma.
Anonimowy przeciwnik machnął spazmatycznie nogą, po czym zastygł na wieki. Jedyną odsłoniętą częścią jego ciała była blada jak ryba dłoń, ta, którą obnażył, by sięgnąć po mizerykordię. Jej grzbiet pokrywały brązowe cętki i kilka grubych, sinych żył. Sir Mizerykordia nie był mężczyzną pierwszej młodości.
A teraz już nie żył. Dlaczego? Z byle powodu. Za sprawą gry, którą bezsensownie podjęli na pustym polu.
I pomyśleć tylko, że od Camelotu dzielił ich zaledwie dzień jazdy. Od Camelotu, słońca opromieniającego całą Brytanię złotym blaskiem rycerskich ideałów.
– Boże, miej litość – wyszeptał Collum.
Jeszcze przed godziną był nikim, potem został bohaterem, a teraz stał się mordercą. Trwał w bezruchu i patrzył tak długo, że sam nie wiedział, jak bardzo. Słoneczną tarczę przesłoniła chmura. Dwa konie, wierzchowce jego i zabitego rycerza, wpatrywały się w chłopaka obojętnie spod długich rzęs.
Wreszcie Collum przyklęknął i czując na plecach dreszcz, wyciągnął nóż z oczodołu tamtego. Podszedł do leżącej na trawie awersem do dołu porzuconej tarczy rywala i odwrócił ją stopą. Spod niestarannie nałożonej warstwy białej farby wyglądał zamalowany w pośpiechu herb. Błękitne pole, trzy berła, złoty szewron.