Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Święty dnia ostatniego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Święty dnia ostatniego - ebook

Znakomita powieść przygodowa Karola Maya opowiadana przez przyjaciela wodza Apaczów, Winnetou, Old Shatterhanda.

Fragment: Gdyby mnie kto zapytał, jakie miasto na ziemi jest najbardziej ponure i gdzie spędza się czas najnudniej, odparłbym bez namysłu: to Guyama w Sonorze, północno zachodnim stanie republiki meksykańskiej. Jest to coprawda przeświadczenie wręcz osobiste i kto inny mógłby się o nie spierać; ja jednak nie mogę go zmienić, gdyż, – przepraszam za wyrażenie, lecz jest ono bardzo odpowiednie, – przepróżniaczyłem w tej przeklętej dziurze dwa najbardziej jałowe tygodnie mojego życia.  Góry, wznoszące się we wschodniej części Sonory obfitują w pokłady szlachetnych metali, miedzi i ołowiu, a prawie w każdej rzece można znaleźć złoty piasek w większych, lub mniejszych ilościach; jednak w tych czasach, z obawy przed Indjanami, wydobywano owe skarby w niewielu miejscach; przytem, dla większego bezpieczeństwa, zapuszczano się w góry tylko w licznej kompanji. Największa trudność polegała na zgromadzeniu odpowiedniej ilości obsługi. Meksykanin nadaje się do wszystkiego, byle nie do pracy; Indjanin nie zgodziłby się nigdy wykopywać za zapłatą złota, które uważa jeszcze dzisiaj za swoją prawowitą własność; Chińczyków zaś, pomimo, że uwija się ich tutaj aż nadto, nikt nie chce najmować, bo gdy raz się najmie żółtego, to już niepodobna się ich pozbyć. Ale zapyta może niejeden, wszak pozostają przecież gambusinowie i prospektorowie, owi prawdziwi poszukiwacze złota i robotnicy kopalniani; ci byliby najodpowiedniejsi; dlaczego ich nie zaangażowano? Odpowiedź bardzo prosta: wszyscy poszukiwacze złota przenieśli się wtenczas właśnie do Arizony, gdzie, jak dochodziły wieści, złoto w nieprzebranych wprost ilościach samo do rąk się garnęło. Obszar Sonory opustoszał zupełnie, podobnie jak teraz, kiedy nietylko górnictwo, ale i hodowla bydła ucierpiała wiele w tym kraju z powodu ciągłej trwogi przed dzikiemi hordami Indjan. Co do mnie, to nie uległszy bynajmniej gorączce złota, chciałem dostać się do Arizony, aby zaobserwować tamtejsze oryginalne życie. Nadarzyła mi się jednak lepsza sposobność poznania okolicy, której inaczej byłbym zapewne nigdy nie zwiedził; mianowicie wydawca pewnej gazety w San Francisko zaproponował mi, ażebym pisał dla niego komunikaty z placu boju powstania znanego meksykańskiego generała Jargasa, które właśnie w tym czasie wybuchło. Z radością przyjąłem propozycję.  Jargas nie miał szczęścia; powstanie upadło, a wodza stracono. – Odesławszy ostatnie sprawozdanie, powróciłem przez góry Sierra Verde ażeby dostać się do Guaymy. Miałem nadzieję znaleźć tam okręt, zdążający do jakiejś miejscowości nad zatoką Kalifornijską, położonej bardziej na północ, gdyż celem mojej podróży była rzeka Rio Gila, gdzie według umowy miałem się spotkać z moim przyjacielem, wodzem Apaczów, Winnetou. Powrót mój nie odbywał się niestety tak szybko, jak sobie tego życzyłem. Jeszcze w samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę; musiałem go zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całemi dniami nie widziałem ludzkiej twarzy; nie mogłem więc marzyć o kupnie konia lub muła. Musiałem się przytem pilnie wystrzegać spotkania z Indjanami Bravos – czyli wolnymi, nieujarzmionymi, gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka była długa i wyczerpująca, to też odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie zeszedłem w trachitową dolinę, w której leży smutna miejscowość Guayama...

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8064-075-7
Rozmiar pliku: 630 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Święty dnia ostatniego. Szatański czyn

I. W SONORZE.

Gdyby mnie kto zapytał, jakie miasto na ziemi jest najbardziej ponure i gdzie spędza się czas najnudniej, odparłbym bez namysłu: to Guyama w Sonorze, północno zachodnim stanie republiki meksykańskiej. Jest to coprawda przeświadczenie wręcz osobiste i kto inny mógłby się o nie spierać; ja jednak nie mogę go zmienić, gdyż, – przepraszam za wyrażenie, lecz jest ono bardzo odpowiednie, – przepróżniaczyłem w tej przeklętej dziurze dwa najbardziej jałowe tygodnie mojego życia. –

Góry, wznoszące się we wschodniej części Sonory obfitują w pokłady szlachetnych metali, miedzi i ołowiu, a prawie w każdej rzece można znaleźć złoty piasek w większych, lub mniejszych ilościach; jednak w tych czasach, z obawy przed Indjanami, wydobywano owe skarby w niewielu miejscach; przytem, dla większego bezpieczeństwa, zapuszczano się w góry tylko w licznej kompanji. Największa trudność polegała na zgromadzeniu odpowiedniej ilości obsługi. Meksykanin nadaje się do wszystkiego, byle nie do pracy; Indjanin nie zgodziłby się nigdy wykopywać za zapłatą złota, które uważa jeszcze dzisiaj za swoją prawowitą własność; Chińczyków zaś, pomimo, że uwija się ich tutaj aż nadto, nikt nie chce najmować, bo gdy raz się najmie żółtego, to już niepodobna się ich pozbyć. Ale zapyta może niejeden, wszak pozostają przecież gambusinowie i prospektorowie, owi prawdziwi poszukiwacze złota i robotnicy kopalniani; ci byliby najodpowiedniejsi; dlaczego ich nie zaangażowano? Odpowiedź bardzo prosta: wszyscy poszukiwacze złota przenieśli się wtenczas właśnie do Arizony, gdzie, jak dochodziły wieści, złoto w nieprzebranych wprost ilościach samo do rąk się garnęło. Obszar Sonory opustoszał zupełnie, podobnie jak teraz, kiedy nietylko górnictwo, ale i hodowla bydła ucierpiała wiele w tym kraju z powodu ciągłej trwogi przed dzikiemi hordami Indjan. –

Co do mnie, to nie uległszy bynajmniej gorączce złota, chciałem dostać się do Arizony, aby zaobserwować tamtejsze oryginalne życie. Nadarzyła mi się jednak lepsza sposobność poznania okolicy, której inaczej byłbym zapewne nigdy nie zwiedził; mianowicie wydawca pewnej gazety w San Francisko zaproponował mi, ażebym pisał dla niego komunikaty z placu boju powstania znanego meksykańskiego generała Jargasa, które właśnie w tym czasie wybuchło. Z radością przyjąłem propozycję.

Jargas nie miał szczęścia; powstanie upadło, a wodza stracono. – Odesławszy ostatnie sprawozdanie, powróciłem przez góry Sierra Verde ażeby dostać się do Guaymy. Miałem nadzieję znaleźć tam okręt, zdążający do jakiejś miejscowości nad zatoką Kalifornijską, położonej bardziej na północ, gdyż celem mojej podróży była rzeka Rio Gila, gdzie według umowy miałem się spotkać z moim przyjacielem, wodzem Apaczów, Winnetou. –

Powrót mój nie odbywał się niestety tak szybko, jak sobie tego życzyłem. Jeszcze w samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę; musiałem go zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całemi dniami nie widziałem ludzkiej twarzy; nie mogłem więc marzyć o kupnie konia lub muła. Musiałem się przytem pilnie wystrzegać spotkania z Indjanami Bravos – czyli wolnymi, nieujarzmionymi, gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka była długa i wyczerpująca, to też odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie zeszedłem w trachitową dolinę, w której leży smutna miejscowość Guayama

Miasto, którego widoku z taką tęsknotą oczekiwałem, nie przedstawiło mi się bynajmniej zachwycająco. Miało wtedy zaledwie dwa tysiące mieszkańców i składało się z domów bez okien, zbudowanych z pustych wewnątrz cegieł. Otoczone naokoło wysokiemi, nagiemi skałami, leżało w nieznośnym żarze słonecznym, podobne do zbielałego szkieletu i zdawało się być zupełnie wymarłe, gdyż zarówno na ulicach, jak w całej okolicy nie zauważyłem w pierwszej chwil żywej duszy.

Muszę jednak przyznać, że jeżeli Guayama wywarła na mnie niezbyt miłe wrażenie, to tem mniej moja osoba mogła zbudować mieszkańców tej mieściny.

Odzienie, za które zapłaciłem 80 dolarów przed odjazdem ze San Francisko, podarło się już na strzępy; obuwie zbliżało się do kresu swojej egzystencji. Prawy but już dawno zapomniał o obcasie; przy lewym zachowała się jeszcze połowa tej ozdoby. To też, gdy obserwowałem rozdziawione zprzodu nosy moich trzewików, przypominały mi się gwałtem szeroko rozwarte, zgłodniałe dzioby naszych poczciwych wiejskich kaczek.

A wreszcie kapelusz! W szczęśliwszych czasach zwany sombrero, to znaczy cienisty, zrezygnował teraz w zupełności ze swego zaszczytnego tytułu. Jego szeroka kresa znikała coraz bardziej, (chociaż do dziś dnia nie rozumiem, z jakiego powodu) a to, co tkwiło jeszcze na mojej głowie jako wierna pozostałość kapelusza, miało kształt mniej więcej tureckiego fezu i nadawałoby się wyśmienicie do cedzenia atramentu. Jedynie pas skórzany, mój długoletni towarzysz, dowiódł i tym razem swej wytrzymałości. Na tem już kończę. –

Idąc powoli wzdłuż ulicy i rozglądając się w obie strony, czy przecież nie ujrzę jakiejś żywej istoty, zauważyłem niski budynek, nad którego wejściem widniał duży napis, zawieszony na dwóch drągach, wystających z dachu. Litery były niegdyś białe, malowane na ciemnem tle; tak jednak wyblakły na deszczu i spłowiały od kurzu, że zdołałem tylko przeczytać zachęcające słowa:

MESON de...

Stałem chwilę, usiłując przecież odcyfrować ostatnie słowo na szyldzie, gdy posłyszałem czyjeś kroki. Obróciwszy się, pozdrowiłem uprzejmie jakiegoś człowieka i poprosiłem, aby mi wskazał najporządniejszą gospodę w mieście. Przechodzień wskazał mi budynek, przed którym stałem.

– Niech pan dłużej nie szuka, sennor! To najwykwintniejszy hotel w mieście. Niech pana nie zraża, że obecnie brak na szyldzie słowa „Madrid”; jeśli się pan poleci gospodarzowi i oczywiście jeśli ma pan czem płacić, sennor będzie miał wszystkiego poddostatkiem. Gospodarz nazywa się don Geronimo. Moim słowom może pan zaufać, gdyż jako escribano-pisarz znam w Guaymie wszystkich obywateli.

Wymieniając swoje dostojne stanowisko, uderzył się kułakiem w piersi, przyczem obrzucił mnie spojrzeniem, które mi wyraźnie powiedziało co o mnie myślał: – Lepiej zapewne zostałbyś przyjęty w więzieniu miejskiem, niż w hotelu!

Ufając tej znakomitości guaymskiej przestąpiłem próg gospody. Byłbym tutaj wstąpił nawet bez polecenia pisarza, gdyż, bardzo znużony, nie miałem ochoty wystawiać się dłużej na żar południowego słońca. –

Najwykwintniejszy hotelu miasta, Maison de Madrid! Miłe pokoje, czyste łóżka, smaczne potrawy! Poczułem ogromny apetyt. Wszedłem i znalazłem się odrazu – we „wszystkich ubikacjach”.

Hotel posiadał jedną, jedyną izbę. Oprócz drzwi od ulicy, zauważyłem naprzeciw drugie, prowadzące na podwórze. Okien, lub jakichkolwiek innych otworów w ścianach, nie było. Obok tylnych drzwi stało kamienne palenisko, oczernione od sadzy; miejsce to było dowcipnie wybrane, gdyż pozwalało dymowi uchodzić wprost przez bramę, bez specjalnego komina. Podłogę stanowiła twardo ubita glina; wkopane w nią pale tworzyły nogi stołów i ławek; krzeseł nie było. Po lewej stronie wisiały wzdłuż muru hamaki jako łóżka dla gości, z których jednak mogli korzystać wszyscy według upodobania. Przy drugiej ścianie stał po prawej ręce bufet, prawdopodobnie zbity z kilku starych skrzyń. Obok niego wisiało znowu kilka hamaków, „buen retiro” - wygodne miejsce dla odpoczynku rodziny właściciela hotelu. W jednym z nich spali trzej chłopcy; ręce i nogi mieli tak poplątane, że dopiero głębokie studjum pozwoliłoby rozróżnić, jakie kończyny do jakiego należą tułowia. W drugim hamaku wypoczywała córka gospodarza, sennorita Felisa. Miała szesnaście lat, jak mi to później powiedziała, chrapała jednak jak unisono szesnastu burz zimowych. W trzecim hamaku odbywała drzemkę południową gospodyni; była to jejmość wysoka na sześć stóp i pięć cali; imię jej brzmiało donna Elvira. Małżonek jej objaśnił mnie później w zaufaniu, że niemasz na świecie niewiasty tak rezolutnej; ja jednak nie miałem szczęścia oglądać wulkanicznego wybuch jej energicznego temperamentu, gdyż donna Elvira zawsze, ile razy ją widziałem, albo drzemała, albo spała jak suseł. W czwartym hamaku odkryłem przedmiot, podobny do pierścienia, barwy szarego, lnianego płótna, który w pierwszej chwili omalże nie wziąłem za pas ratunkowy, jakiego się używa na okrętach morskich. Przypatrzywszy się jednak bliżej, doszedłem do przekonania, że domniemany pas może zamienić się w razie potrzeby w coś szlachetniejszego; z tego więc powodu zdecydowałem się, dać mu lekkiego szturchańca. W odpowiedzi na to pierścień poruszył się i rozwinął. Ukazały się ręce, nogi, nawet głowa i wreszcie pas ratunkowy wyprostował się całkowicie, zeskoczył z hamaku i stanął przede mną jako mały, chudy człowieczek, odziany w szare, lniane ubranie, które przylegało jak ulane do jego postaci. Przypatrzywszy mi się zdziwionym wzrokiem, zapytał tonem, w którym miał być gniew, lecz brzmiał jedynie wyrzut:

– Czego pan chce, sennor? Dlaczego przeszkadza mi pan w moim wypoczynku południowym? I wogóle dlaczego pan nie śpi? Przecież w tym śmiertelnym upale każdy rozumny człowiek kładzie się na spoczynek!

– Szukam gospodarza! – odpowiedziałem.

– Ja jestem gospodarzem. Moje nazwisko brzmi don Geronimo!

– Przybyłem właśnie w tej chwili do Guaymy i chciałbym wyruszyć w dalszą drogę okrętem. Czy mogę tymczasem zamieszkać u pana?

– Zobaczymy później! Teraz jednak niech pan śpi, tam, w jednym z hamaków.

Wskazał na przeciwległą ścianę pokoju.

– Zmęczony jestem, to prawda, – odpowiedziałem – ale i głód mi dokucza.

– Później, później! Tymczasem niech pan śpi! – nalegał natarczywie.

– I w gardle mi wyschło!

– Dobrze, dobrze! postaram się o wszystko, niczego panu nie zabraknie, tylko niech pan teraz śpi, niech pan śpi nareszcie!

Z początku mówił zupełnie cicho; ostatnie słowa jednak zabrzmiały rozgłośnie. Sąsiednie hamaki zaczęły się chwiać, wobec czego don Geronimo szepnął do mnie ostrzegająco:

– Ani słowa, sennor! gdyż inaczej zbudzi się donna Elvira! Śpij pan, śpij pan!

Z temi słowy wskoczył do swojego hamaku i zwinął się znowu w pierścień. Co miałem począć! Zostawiłem w spokoju śpiący pas ratunkowy razem z jego rodziną i, wyszedłszy przez tylne drzwi, znalazłem się na dość obszernem podwórzu. W jednym kącie tego dziedzińca był sporządzony daszek z łodyg kukurydzy, wsparty na słupach, pod którym przechowywano przybory gospodarskie. Obok leżała spora wiązka słomy, a przy niej duży pies, uwiązany na łańcuchu. Słoma była zapewne lepszem legowiskiem, niż hamaki; tak myśląc, zbliżyłem się do wiązki, nieco zaniepokojony, że pies narobi hałasu i obudzi donnę Elvirę; jednakże obawa okazała się płonna, – poczciwe psisko spało także! Otworzyło oczy wprawdzie, lecz aby zamknąć je natychmiast, i nie zwracało wcale na mnie uwagi, gdy sobie przygotowałem posłanie ze słomy i wyciągnąłem się na niem. Zasnąłem, mając obydwie strzelby na ramieniu; znużony, spałem tak twardo, że obudziłem się dopiero, gdy mnie ktoś silnie potrząsnął za ramię. Mijało już południe; nade mną stał mój mały gospodarz, mówiąc:

– Niech pan wstanie, sennor! Teraz mamy czas powziąć decyzję.

– Jaką decyzję? – zapytałem, podnosząc się.

– Czy panu będzie wolno u mnie zostać, czy nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: