Świsty i pomruki - ebook
Świsty i pomruki - ebook
Partner wydania: Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem
Magii Tatr ulegnie każdy, kto spojrzy na górskie szczyty, ale żeby znaleźć się w gronie prawdziwie wtajemniczonych, trzeba umieć patrzeć tak jak autor tej książki. Wtedy można zobaczyć pluszcza korduska, pomurnika, płochacza, krzyżodzioba, orła szybującego nad granią, świstaki i kozice. Usłyszeć głuszca czy jelenia na rykowisku. A u podnóża skalistych szczytów, tam gdzie rozciągają się lasy, trafić do matecznika, w którym żyje niedźwiedź. Przekonać się, że nie taki wilk straszny, za to człowiek owszem. Bo Tatry, wieczne i wielkie, raj dla tych, co rozumieją i szanują piękno przyrody, są bardzo poważnie zagrożone. Dlatego w granicach Parku Narodowego utworzono liczne obszary rezerwatów ścisłych, do których wstęp mają tylko nieliczni. Wśród nich jest Lechosław Herz, a co widział tam, gdzie zwykły śmiertelnik wejść nie ma prawa, opisał w tej książce. I jeszcze, jak to drzewiej w Tatrach bywało i jak jest teraz. I jak kłusownik stał się obrońcą tatrzańskiej przyrody. I jakie cuda dzieją się na oczach turystów, nawet gdy tego nie widzą.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-528-9 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był maj. W dolinach nad potokami kwitły kaczeńce. Na Gęsiej Szyi było dokładnie tak, jak w maju być powinno. W czasie podejścia z Rusinowej Polany towarzyszyła mi miłosna aria drozda obrożnego, siedzącego na czubie młodego świerka. Ze szczytowych skałek odchodzić się nie chciało. Góry stały w śniegu, fioletowa mgiełka oddalenia nadawała im kształt niemal nierealny. Ale przecież one były. Trwały. Wciąż zachwycające. Ileż to pokoleń karmiło się ich widokiem!
Najpiękniejsze widoki Tatr są zawsze z oddalenia, jak właśnie z Gęsiej Szyi lub z pobliskiej Rusinowej Polany. Tytus Chałubiński był tym widokiem zauroczony. „Kto raz napił się narkotyku wolnego powietrza Tatr, niczym innym nie ugasi już pragnienia” – pisał Franciszek Henryk Nowicki. Nawet w szczycie sezonu często można kontemplować stąd widoki w zupełnej samotności, co w polskiej części Tatr jest rzadkim luksusem. Widokiem obejmuje się przede wszystkim stronę słowacką. W panoramie z Gęsiej Szyi można się doliczyć co najmniej pięćdziesięciu wysokich szczytów i przełęczy. To, co stąd widać, to nie tylko nazwy i wysokości. To również kawał skomplikowanej historii tej pogranicznej, jałowej i skalistej, a bardzo pięknej ziemi.
Po lewej panoramę z Gęsiej Szyi otwierają Tatry Bielskie. To ogromna ostoja kozic i pasmo gór obfitujące w rzadkie gatunki roślin, które jako pierwszy zidentyfikował w Tatrach szwedzki botanik Göran Wahlenberg, autor najstarszego naukowego opisu flory tatrzańskiej z 1814 roku. Wiele wspomnień łączy mnie z widocznym stąd wyraźnie szerokim siodłem Przełęczy pod Kopą, za którą już po drugiej stronie Tatr, w dolinie Popradu znajduje się trzynaście spiskich miast, przez kilkaset lat podlegających polskim królom, otoczonych ziemią, którą władał król węgierski; skomplikowane są dzieje tej części Karpat. Pierwszym szczytem słowackim, na który wchodziłem – właśnie od Przełęczy pod Kopą, wtenczas jeszcze znakowanym szlakiem – był Jagnięcy Szczyt.
Po słowackiej stronie Tatr. Dolinka Dzika. Nie tylko z nazwy (fot. L. Herz, 1963)
U podnóża skalistych, teraz pobielonych śniegiem szczytów rozciągają się lasy. Moc lasów. W lasach zwierz dziki. Większość – ba!, pewnie wszyscy z turystów na góralskich wasągach podążających ku Morskiemu Oku – nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że znaleźli się pośrodku ogromnego matecznika dziko żyjących zwierząt. W tej okolicy, przez Roztokę i Pięć Stawów wiedzie odwieczny szlak wędrówek niedźwiedzich, przechodzących przez Gładką Przełęcz do legendarnie pięknych Ciemnych Smreczyn po południowej stronie Tatr. Mają one swoje zimowe gawry w Roztockiej Czubie i w zerwach Wołoszyna, po drugiej stronie Białki. W roku 1952 jeden z misiów zbyt wcześnie opuścił gawrę i gdy szedł przez zamarznięty staw, załamał się pod nim lód; obserwowali to ludzie, nawet próbowali mu pomóc. Po obu stronach granicy w Tatrach przebywa około siedemdziesięciu niedźwiedzi. Jeszcze więcej żyje w niedalekich stąd słowackich Niżnych Tatrach.
Rok wcześniej, na początku pierwszego grudnia XXI wieku, jechałem z nadleśniczym Janem Chmielem do Morskiego Oka. Pogoda wspaniała. Nad jeziorem cisza. Nikogo prócz nas. Jeno pstrągi rzucały się w wodzie. Szczyty przykurzone. Po drodze odwiedziny w leśniczówce na Wancie u leśniczego Krzysztofa Cudzicha. Gorąca herbata, narzekania na rzeczywistość i polityków, opowieści o niedźwiedziach i o Bigosce, która wciąż jątrzy na park i śle donosy. No i oczywiście rozmowa o niedźwiedziu na Wancie.
Ja: Czy często widuje pan niedźwiedzia?
On: Często. Odwiedza mnie czasem… Kilkanaście razy na rok…
Ja : Zachodzi tu do pana niedźwiedź?
On: A zachodzi, zachodzi… Kilka razy musiałem go wyganiać z kuchni…
Ja : Chyba pan żartuje?
On : Nigdy nie żartuję, gdy mówię o niedźwiedziu…
Ja: A co…? Czy drzwi były otwarte?
On: Nie… sam sobie otworzył. Bo niedźwiedź, proszę pana, to ma taki obyczaj, aby sobie drzwi otwierać. Tyle że trzeba potem zupełnie nowe wstawiać na to miejsce… A raz w lecie to wszedł przez otwarte okno od kuchni…
Ja: No i co?
On: Jak to co? On się wcale nie orientował, że ktoś jest w domu.
Ja: Przestraszył się pan bardzo?
On: Obaj się przestraszyliśmy. Po równo.
Dolina Białej Wody to prawdziwa niedźwiedzia kraina. Ostatnimi laty coraz więcej ich w okolicy, po kilkanaście razy na rok nocami odwiedzają pobliskie leśniczówki i schronisko w Starej Roztoce. Jesienią nie mogą w nim zasnąć turyści, gdy w porze rykowiska donośne i basowe ryki zakochanych jeleni niosą się po okolicy. Gdy spadnie śnieg, wędrując drogą jezdną od Palenicy Białczańskiej, można zobaczyć chmary łań z cielętami, i to tuż obok drogi. Gdy śnieg poczyna topnieć, na grani Opalonego poczynają tokować „głuchanie”, największe z polskich kuraków – głuszce. (W jednym z wydawnictw, dla których o głuszcach pisałem, młoda redaktorka jakoś nie bardzo chciała mi uwierzyć, że „głuchaniami” Podhalanie nazywają głuszce, i nie wierząc mi do końca, napisała w moim imieniu w mojej książce, że słychać „głuchanie głuszców”, gdyż wedle niej głuszce „głuchają”. Też pięknie!). W górę Białki wciąż płyną na tarło pstrągi, chociaż teraz, po wybudowaniu pod Niedzicą zapór na Dunajcu, już mniej. Wysoko nad Doliną Roztoki, gdzieś koło Turni nad Dziadem, Turni nad Szczotami, grani Wołoszyna, idącym dolinnymi szlakami przyglądają się z góry kozice. Cała okolica jest ogromnym matecznikiem i jest to wielką zasługą wieloletniej ochrony w Tatrzańskim Parku Narodowym.
Wołoszyn i Koszysta z Rusinowej Polany (fot. T. Dohnalik, 1953)
Wspinające się na stoki Wołoszyna i Koszystej lasy, wchodzące w skład parku narodowego, na północy ciągnące się aż po Bukowinę, są ważnym elementem tatrzańskich ekosystemów. W przeszłości zostały mocno nadwerężone przez ludzką gospodarkę rabunkową, a jednowiekowe monokultury świerkowe łatwiej poddawały się wiatrom. Długo jeszcze będą się goić ogromne i bolesne szkody, jakie poczynił potężny wicher halny w roku 1968. Już całkiem w dole, w okolicach Brzezin, Zazadni, Małego Cichego budzą zachwyt przyrodników wspaniałe dolnoreglowe bory świerkowe, rosnące na warstwach podhalańskiego fliszu, przykrytych utworami morenowymi; ich ładne partie widać z Drogi Oswalda Balzera. Bez tych wszystkich lasów uboższe byłyby Tatry i ich fauna.
Nad Gęsią Szyją wznosi się masyw Wołoszyna. W jego nazwie przechowała się pamięć pasterzy przybywających do podnóża Tatr od XIV do XVII wieku wzdłuż Karpat z terenów Wołoszczyzny, położonej na obszarze dzisiejszej Rumunii; w kulturze pasterskiej Podhala zachowało się wiele elementów wołoskich. A niedaleko Gęsiej Szyi pośród lasu znajdują się śródleśne górskie polany: Polana pod Wołoszynem oraz Waksmundzki Przysłop, Waksmundzka Rówień i Polana Waksmundzka, ośrodek dużej pasterskiej Hali Waksmundzkiej. Dopiero w roku 1981 wypas ustał. Już niemal nie widać polan Waksmundzkiego Przysłopu, a i Polana pod Wołoszynem po zaprzestaniu wypasów mocno zarosła lasem. Stały tam szałasy i pasterska perć wiodła na grań Wołoszyna. Ksiądz Walenty Gadowski stamtąd zaczął znakować Orlą Perć po roku 1900 ku przełęczy Krzyżne, lecz od kilkudziesięciu lat zaprzestano znakowania tego odcinka, a i perć już nie istnieje. Dziś to królestwo kozic.
Na skraju opustoszałej Polany Waksmundzkiej stoi Krzyż Nowickiego, wykonany – podobnie jak jego ogrodzenie – z żelaza w Kuźnicach; postawił go profesor Maksymilian Nowicki, inicjator objęcia ochroną kozic i świstaków badający w XIX wieku tatrzańską faunę. Jego syn Franciszek był młodopolskim poetą, pisał tatrzańskie sonety, a po śmierci został upamiętniony w nazwie jednej z przełęczy w Buczynowej Grani. Jeszcze wtedy gdy mogłem, bo siły były, zbiegałem ku tej polanie Doliną Waksmundzką z Krzyżnego. A jeszcze wcześniej – dzień ten był jednym z najpiękniejszych dni tatrzańskich w moim życiu – wynajdywałem ślady perci pasterskich na Wołoszyńskich Szczotach.
Z wierzchołka Gęsiej Szyi wyławiam wzrokiem Kołowy Szczyt. Wchodziłem nań od Zielonego Stawu Kieżmarskiego pięknie poprowadzoną dróżką turystyczną z ubezpieczeniami na stromiźnie progu Kołowej Dolinki, a schodziłem niemal niewidoczną percią przez cudowną Dolinę Czarną Jaworową, w której chciałbym być jeszcze raz, chociaż wiem, że to nierealne, że już tylko z oddalenia będę ku niej patrzeć i jeszcze dalej od niej będąc, będę o niej marzył. Tą doliną na Kołowy Szczyt jako pierwszy wchodził ksiądz Stanisław Staszic w roku 1804. Nazwany ojcem polskiej geologii prowadził na szczycie badania naukowe, a przy okazji został pierwszym polskim taternikiem.
Sławny szczyt Łomnicy stąd jest ledwo widoczny i przesłonięty innymi. Jeszcze dalej, za jej wierzchołkiem, u jej stóp leży miasteczko Kieżmark; z niego w roku 1565 na wycieczkę do Doliny Kieżmarskiej odbyła Beata, żona pana na Kieżmarku Olbrachta Łaskiego, i były to pierwsze historycznie stwierdzone turystyczne odwiedziny wnętrza Tatr! W całej okazałości, jak właściwie ze wszystkich lepszych miejsc widokowych w całych Tatrach, od Krywania poczynając, jawi się Lodowy Szczyt, trzeci pod względem wysokości szczyt tatrzański; przy dobrej pogodzie widać go nawet z odległego Krakowa. W jego północnej grani widoczny jest ząb Śnieżnego i u jego stóp wisząca stroma Śnieżna Dolinka, przez której śniegowe pola przypominające lodowczyki wspinałem się kiedyś z wielką frajdą. Teraz patrzę ku Lodowemu z oddali. Polubiłem ten szczyt, kto wie czy nie właśnie dzięki wierszom Kasprowicza, dzięki jego serdecznemu westchnieniu w Księdze ubogich: „O Wierchu, ty Wierchu Lodowy! Olbrzymie, rozbłękitniony / Na tym błękitnym niebie”.
Przed Lodowym na pierwszym planie po wschodniej stronie rozkraczyło się rozległe gniazdo Szerokiej Jaworzyńskiej. Bardzo na niej być chciałem. Chcę nadal. Wiem jednak, że marzenie to nigdy nie zostanie zrealizowane. Wokół niej Tatry Jaworzyńskie, nad którymi unosi się duch historii. Od końca XVI wieku wchodziły one w skład „państwa niedzickiego” węgierskich magnatów z rodziny Horváthów-Palocsayów i ich spadkobierców, a w 1879 roku kupił je pruski książę Christian Hohenlohe i urządził w nich ogromny zwierzyniec myśliwski. W roku 1936 nabył je rząd Czechosłowacji, a gdy w 1938 roku Hitler zagarnął Czechy, w ich rozbiorze udział wzięła – niestety – Polska, na krótko anektując tę część Tatr.
Pamiętam, że jako dziecko oglądałem oddział wojska wkraczający przez Bystre do Zakopanego. To był rok? Który? 1939? A może raczej rok 1938, bo ludzie rzucali kwiaty żołnierzom; pamiętam barwę tych kwiatów, były żółte. Dziś nie ma mi kto powiedzieć, w którym to było roku, jakie to było wojsko, a ja miałem wówczas zaledwie trzy lata i nie żyje już nikt z moich bliskich, co ze mną wtedy tam byli. Drogą dedukcji – tak mi się zdaje – doszedłem, że to było polskie wojsko, wracające po aneksji Tatr Jaworzyńskich. Ale zadziwia mnie to, iż pamiętam to wojsko, te kwiaty i miejsce zdarzenia, przed Imperialem na Bystrem. Na ile to obraz zapamiętany, a na ile jest to pamięć późniejszych rodzinnych opowieści?
Mam w swoich zbiorach przedwojenną „setkę” całych Tatr. Wiele godzin przed nią spędziłem. Czerwoną linią zaznaczono tam nową granicę polską po tamtej aneksji. Budziło to moje chłopięce dumy, patriotyzmy, nacjonalizmy i coś tam jeszcze. Dzisiaj patrzę na to inaczej.
Po utworzeniu parku narodowego w 1949 roku Tatry Jaworzyńskie objęto ochroną w rezerwacie ścisłym, lecz wkrótce zaczęły odgrywać rolę rezerwatu łowieckiego dla dygnitarzy partii komunistycznej. Chronione są teraz w granicach rezerwatu ścisłego TANAP-u, tylko w sezonie letnim udostępnianego turystom i tylko trzema szlakami dolinnymi, między innymi Doliną Białej Wody na Polski Grzebień. W romantycznych czasach tatrzańskich przez tę przełęcz na południową stronę gór wędrowali polscy turyści i tędy szła tam słynna wyprawa Tytusa Chałubińskiego w 1878 roku, gdy „królowi Tatr” towarzyszył ksiądz Stolarczyk i kilku turystów oraz góralscy przewodnicy, na biwakach tańczący przy muzyce gęślików Sabały nad płonącą watrą pod rozgwieżdżonym niebem.
Przed laty byłem na Rusinowej Polanie z moim wówczas bardzo młodym przyjacielem. Ów przyjaciel, nadzwyczajny mol książkowy, połykający opasłe tomy esejów w pół dnia i natychmiast zabierający się za tom następny, usiadł był koło mnie na głazie, wyciągnął książkę i zaczął czytać. Pogoda była znakomita, a widok nadzwyczajny. Wysokie szczyty widać było wyraziście, mimo niewielkiej błękitnej mgiełki, jaka towarzyszy niemal zawsze widokom w dnie pogodnego wyżu. A on niczego nie widział, zagłębiony w swojej lekturze. Siedzieliśmy obok siebie i nie ze sobą. Każdy miał przed oczami swoją księgę…
Stąd jej nie widać i trzeba się domyślać obecności Polany pod Wysoką w Dolinie Białej Wody, ale należy zatrzymać wzrok na miejscu, gdzie się znajduje pośród lasu u stóp stromościennego Młynarczyka. Uroda jej otoczenia od lat budzi zachwyt glacjologów i geomorfologów i po wielekroć okolicę malowano i opisywano znajdujące się tutaj sławne wiszące doliny polodowcowe, a na potężnych skalnych ścianach od dziesiątków lat wspinają się taternicy. Jakże nie pokłonić się widzianemu stąd Gierlachowi! Na ten najwyższy szczyt tatrzański dopiero w roku 1855 weszli ludzie. Siódme z kolei wejście, z roku 1874, należało do zakopiańskiego proboszcza, księdza Józefa Stolarczyka, w towarzystwie góralskich przewodników. Trzeba przyznać, że jegomość miał krzepę i ambicje nadzwyczajne i nic a nic nie przejmował się swoją niecodzienną tuszą, która zdawała się zupełnie mu nie przeszkadzać w realizacji taternickich wyczynów! Jedną z pierwszych wycieczek wysokogórskich, jaką odbyłem wspólnie z moją młodą żoną, było turystyczne wejście na Gierlach przez Wielicką Próbę, z zejściem przez Próbę Batyżowiecką. Była to dla mnie przygoda nie lada! Wówczas jeszcze nie przeżywałem historii tak jak dzisiaj. Zachowywałem się tak jak każdy młody człowiek. Łowiłem przygodę, nie echa historii…
U stóp masywu Gierlacha jest Kacza Dolina. Jak opowiadają, po Zielonym Stawie w tej pięknej dolinie w noc świętojańską pojawia się zaczarowana kaczka, aby w sobie tylko wiadomym miejscu złożyć złote jajko. Z tej odległości pod słońce trudno wypatrzyć Ganek, będący jednym z oryginalniej wyglądających szczytów, który przyjął nazwę od galerii przecinającej stromiznę jego ściany. Na prawo od Ganku wspina się ku niebu Wysoka, wspaniały szczyt, powszechnie uznawany za najpiękniejszy w Tatrach; w 1876 roku w towarzystwie Jana Gwalberta Pawlikowskiego i Macieja Sieczki od Polany pod Wysoką przez przełęcz Waga szedł na szczyt Adam Asnyk, który przed wejściem spędził w Dolinie Ciężkiej „noc pod Wysoką”, później upamiętnioną przezeń w jednym z najlepszych wierszy tatrzańskich, jakie kiedykolwiek zostały napisane.
Myśli zbłąkane w państwie nieruchomem.
Geniusz tych wyżyn, surowy i groźny,
Powstał z przepaści, mierząc mnie oczyma,
Swego oddechu słał mi powiew mroźny.
I tę samotność zamarłego świata,
Co dziwnym smutkiem ludzką pierś przygniata,
Samotność, w której milczącym ogromie
Człowiek swą słabość poznaje widomie
I chce się cofać przed nieznaną mocą…
Walery Eljasz-Radzikowski, Koleba księdza Stolarczyka w Tatrach, 1876
Jest tam w tej dolinie koleba, zwana Kolebą Stolarczyka. I ja tam spałem w tej kolebie, a noc była pogodna, gwieździsta i na tle gwiazd pomykały sputniki.Lato zakopiańskie
W poniedziałek lało, przed południem okropnie. Jak to w Tatrach. Tam, jak wiadomo, głównie pada. O takiej aurze, nawet będąc z daleka od gór, zawsze mówiło się w rodzinie, że to pogoda „zakopiańska”. Do Zakopanego jeździłem od zawsze. Oczywiście, że po to, aby chodzić po górach. Gdy nadchodziła trzydniówka deszczowa i po górach nie dawało się chodzić, pozostawały spacery po Krupówkach. Czasem szło się do kina Giewont, ale przedtem trzeba było odstać swoje w kolejce do kasy. Nie było telewizji w czasach mojej młodości. Kino stanowiło naszą główną rozrywkę. Dobre filmy wyświetlano, nie gościła wtedy na ekranach bylejakość, dzisiaj powszechna.
Dla mnie samego wspominanie letnich moich pobytów w Zakopanem zadziwia egzotycznością. Niekiedy uwierzyć sam sobie nie mogę, że naprawdę tak właśnie było. A było, było… W peerelowskie dni deszczowe chodziło się na mleczne smakołyki do Cocktail-Baru koło hotelu Morskie Oko, tam też stało się w kolejkach, w deszczowy dzień wszyscy wczasowicze miewali podobne pomysły, wybór nie był zresztą wielki. Pojedynczy klient przegrywał z rodzinnym, bo rodzina obstawiała jednocześnie kilka punktów w lokalu, więc ktoś stawał w kolejce do kasy, ktoś w innej po odbiór potraw, a jeszcze ktoś zajmował stolik i bronił go przed obcymi.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.