- W empik go
Świt Kambriddów - ebook
Świt Kambriddów - ebook
Najbardziej realistyczne opowieści to... baśni!
Lud Kambriddów pod przywództwem króla Mikora żyje w stanie nieustannej gotowości do walki. Stale musi zmagać się ze swoim odwiecznym wrogiem - plemieniem Mammonitów, ale zagraża mu również znacznie bardziej przebiegły nieprzyjaciel. Fikcyjnym królestwem nieoficjalnie rządzą kapłani Świątyni. Czy potrzebujemy jeszcze więcej analogii do świata realnego?
Prace autora były nagradzane tytułem Książka Roku w latach 2006, 2009, 2013.
Fantastyka, magia i rozbudowane sceny batalistyczne - fani Tolkiena powinni pognać do księgarń!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-9186-7 |
Rozmiar pliku: | 644 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
-
_Mikor_ – władca Kambriddów
-
_Hisab_ – ojciec Mikora, wielki warong Kambriddów, twórca zjednoczonego państwa
-
_Aszter_ – opiekun i przyjaciel Mikora
-
_Amsa_ – miłość Mikora
-
_Miszra_ – druh Mikora
-
_Kwapra_ – wielki kapłan
-
_Nersefit_ – dowódca królewskiego hufca
-
_Ominia_ – córka Nersefita, pierwsza miłość Mikora
-
_Sigir_ – znawca sztuki lekarskiej
-
_Husadam_ – władca MammonitówPROLOG
Nie wyprzedzaj swych dni,
Byś nie umarł na wieki.
Nie wyważaj bram Krainy,
Bo zostanie przed tobą zamknięta.
Księga Kri, Droga Wędrowca 2, 1
Czas wolno płynie. Czekam cierpliwie, nic mnie nie ponagla. Wszystko mam już za sobą. Pozostało mi tylko liczenie mijających chwil, bez konieczności gonienia tego, co oddala się z każdym dniem, przymusza oporne ciało do kolejnego wysiłku. Mój czas dobiegł końca.
Jestem jak starzec, który stoi jeszcze po tej stronie gór, lecz z każdym oddechem coraz bardziej przynależy do krainy po drugiej stronie szczytów. Podobny jemu, a przecież jakże inny! Szczęśliwy Kambridd, który, wydając ostatnie tchnienie, wierzy, że gdy zgaśnie płomień pogrzebowego stosu i żarłoczne kirhy napełnią sobie brzuchy jego doczesnymi szczątkami, wzniesie się na ich skrzydłach ku wierzchołkom Samalaków i znajdzie się po drugiej stronie. Nie dana mi jest jego wiara i nadzieja na nowe życie. Opuściły mnie na zawsze, gdy stanąłem na najwyższym ze szczytów i wybiegłem wzrokiem ku krainie, której obraz każdy Kambridd nosi w sercu od dnia narodzin po kres swej wędrówki. Biada mi! Zobaczyłem, co zobaczyłem i przejrzawszy na oczy, czuję się tak, jakbym stracił wzrok. Bo oto zamiast jasności ujrzałem mrok i poruszam się teraz niby ślepiec po drodze, której nigdy nie było.
Przeklęta niech będzie chwila, gdy porwałem się na szaleńczy krok, który pozbawił mnie nadziei! Przeklęty Kwapra, przez którego podstępne knowania dałem posłuch zazdrości i nienawiści, najwierniejszym przyjaciółkom śmierci. Przekleństwo, wieczne przekleństwo niech spłynie na Mammonitów, którzy mieczem odebrali mi to, co kochałem najbardziej. Oby sczeźli w pomroce dziejów, nie wydawszy na świat nowego pokolenia.
Lecz kimże jestem, by rzucać przekleństwa na innych? Ja, com sprzeniewierzył się samemu sobie, stał się zakładnikiem namiętności i zgubnych pragnień i przyczynił się do śmierci ukochanych osób? Złamałem niemal każde ze świętych praw, zdeptałem Księgę i tradycję, z cnoty męstwa uczyniłem pośmiewisko. Gdy spojrzę w głąb duszy, widzę ogrom win, których się dopuściłem. Jeśli ktoś sprawiedliwie zasłużył na klątwę, to ja sam. Tak się też stanie. Odchodzę, nie zostawiwszy potomka, więc imię moje umrze wraz ze mną. Czyż nie dość sroga to kara? Wszak jeszcze do wczoraj sława waronga Mikora sięgała dalej niż granice wyznaczone przez skrzydła najbardziej lotnych kirhów. Jutro imię władcy Kambriddów pamiętać będzie tylko garstka przyjaciół i liczne zastępy wrogów. Czyż nie dość sroga to kara, powtarzam? Pytam sam siebie i sam sobie odpowiadam, bo któż lepiej niźli ja zna mroczne zakamarki mej biednej duszy. A zatem nie! Zasłużyłem na karę stokroć surowszą!
Gdybyż śmierć mogła zmazać część moich haniebnych przewinień... Nawet i ta pociecha została mi odebrana. Umrę jak każde z pospolitych stworzeń, bez nadziei na odkupienie win. Moje prochy zmieszają się z popiołem łuskowatych tarogów, pełzających rangów, piskliwych stiraków i kirhów. Nie mam nadziei na zbawienie. Naczynie, po które pokolenia Kambriddów sięgały z wiarą w chwili śmierci, okazało się puste. Gdy dostawszy się z mozołem na najwyższy szczyt Samalaków, wybiegłem spojrzeniem przed siebie, miast obiecanej Krainy Mons ujrzałem kamienne pustkowie pokryte kępami mizernych roślin. Przekleństwo, przekleństwo, przekleństwo!
Dziesiątki pytań drążą mi głowę niczym zastępy obleni toczące owoc durianu. Nie sposób się od nich uwolnić.
Skoro kraina zbawienia okazała się mrzonką, to misterna sieć wiary tkana przez dziesiątki pokoleń strzępi się oto i rwie niczym znoszona szata. Gdzie tylko spojrzę, miast gładkiej tkaniny widzę szkaradne łaty przyszyte niezgrabnie i szpetnie. Choćbym zamykał oczy, widzę je dalej.
Zatem brzemię grzechu, z którym każdy Kambridd rodzi się i umiera, byłoby jeno wymysłem?... Bluźnierstwo Balbieta i Baltydery, które przykuło nas na zawsze do ziemi, byłobyż niczym więcej, jak krzywym zwierciadłem myśli szukającej usprawiedliwienia dla nieszczęść, które stają się naszym udziałem? Czym zatem, jeśli nie ułudą, jest obraz Stworzyciela?
Wybiegam ze spowitej mrokiem jaskini, staję nad brzegiem przepaści. Słońce jeszcze świeci, ale czerwona poświata na dnie doliny zwiastuje bliski już koniec dnia. Trącam nogą kamień – spada z łoskotem na dno przepastnej otchłani. Jutro z samego rana pójdę jego śladem.
Wracam do jaskini i okrywam się futrem. Miękkie futro manbesy, pokryte gęstym włosiem i okolone bujną grzywą, ochroni mnie przed chłodem nocy. Jasnobrunatna skóra zwierza, naznaczona śladem mej włóczni, to jedyne, co łączy mnie jeszcze ze światem.
Nieprawda. Pozostały mi wspomnienia.
Skrawek nieba wypełniający prześwit jaskini powoli ciemnieje. Wiatr przegania granatowe chmury, nadając im fantazyjne kształty. Przesuwają się przed moimi oczami. Widzę wojownika Melkama, jak pędzi na grzywaczu, przynaglając go ostrzem magicznego raźca do galopu. Z chmurzastej plątaniny wyłania się łeb zendo, wielki niczym góra, zbrojny w potężne zębiska. Za potworem ciągnie korowód postaci, a każda zdaje się patrzeć na mnie z wyrzutem i przyzywać bezgłośnie, bym dołączył do pochodu. Przodem kroczy Hisab, wielki warong Kambriddów, który dał mi życie. Potrząsając brodą gęstą jak grzywa manbesy, wiedzie cienie mych biednych braci. Za nimi Miszra, skulony i cierpiący, tak jak musiał wyglądać w godzinie śmierci. U jego boku podąża Amsa. Spogląda na mnie i dobrze wiem, co chce powiedzieć.
Zamykam oczy, ale obraz nie znika. Widzę wszystko tak wyraźnie, jakby działo się wczoraj. Nie ucieknę od przeszłości. Nim nadejdzie świt, muszę przeżyć wszystko jeszcze raz.
Niech więc tak się stanie.
____________CZĘŚĆ PIERWSZA
Krzyk jego brzmi jak głos wojennej trąby,
Wrogowie pierzchają na dźwięk jego imienia.
Lecz i on stanie kiedyś na skraju otchłani
I stoczy się jak ziarnko piasku na pustynię bez kresu.
Księga Kri, Dzieje 12, 4
I
Ojciec nadał mi imię Mikor, co znaczy ósmy, urodziłem się bowiem jako ósmy syn w królewskim rodzie Hisaba. Mój wierny Aszter, którego winienem nazywać raczej przyjacielem niźli sługą, opowiadał mi później, że w trzy dni po mych narodzinach ojciec zawinął mnie w ciepły pled, przytroczył cenne zawiniątko do grzbietu grzywacza i pomknął na górę Ałtu, by pokazać mi granice swego królestwa.
Podróżny, który w owych czasach pragnąłby przemierzyć ziemie waronga Hisaba od krańca do krańca, maszerować by musiał bez wytchnienia dwadzieścia dni i nocy, nim wreszcie dopiąłby celu. Na południu sięgały aż po Wielki Bór Hitarra, który ciągnął się ciemną gęstwiną drzew i chaszczów, nieprzeniknioną i groźną, wzbudzającą strach nawet u najdzielniejszych batangów zaprawionych w sztuce wojennej. Wschodnią granicę tworzyło szerokie rozlewisko licznych odnóg rzeki Marry, obfitujące w błota, bagna i grzęzawiska, przez które nawet żyjące w wodzie tarogi z trudem odnajdywały bezpieczną drogę. Od zachodu granica dochodziła do podnóża świętych Samalaków, których niebotyczne szczyty tylko skrzydlate kirhy zdolne byłyby dosięgnąć. Dalej biegła wzdłuż Marry, która spływała z gór i rozlewała się szeroko, oddzielając kraj Kambriddów od ich odwiecznych wrogów Mammonitów.
Przed równo trzydziestu laty, kiedy mój ojciec Hisab wkraczał w dwudziesty rok życia, żyzna ongiś ziemia Kambriddów przypominała owoc toczony przez robaki. Trzech braci Hisaba prowadziło z nim i między sobą nawzajem zażarte walki. Żądni bogactw i władzy, nadali sobie samozwańczo tytuł ronga przynależny pierworodnemu Hisabowi i podzieliwszy kraj na podległe sobie dzielnice, urządzali bratobójcze wyprawy. Za życia ledwie jednego pokolenia kraj pogrążył się w chaosie i biedzie, jakich nie znał najstarszy z Kambriddów.
Kiedy kraj najechali Mammonici, napotkali znikomy opór. Trzej bracia Hisaba polegli w boju, do ostatka zaciekli w nieprzyjaźni wobec siebie, nie godząc się na połączenie sił i wspólne wystąpienie przeciwko najeźdźcy. Ten zaś przez nikogo nie wstrzymywany posuwał się naprzód, dopełniając dzieła zniszczenia. Żywiołem Mammonitów był ogień; gdziekolwiek przeszli, zostawiali za sobą ziemię spaloną do ostatniego drzewa i ostatniego domostwa. Widmo zagłady zawisło nad krajem, który Stworzyciel uczynił przedsionkiem do Krainy Mons i w którym przyzwolił mieszkańcom na wymawianie swego imienia. Setki najdzielniejszych batangów zginęło w nierównej walce, daremnie wypatrując przybycia wielkiego wojownika Melkama. Łudzili się do ostatniej chwili, że zjawi się i dobywszy magicznego Jaftera, powiedzie ich do zwycięskiego boju, tak jak uczynił był to przed wiekami. Ale batang Melkam nie wstał ze snu, do którego ułożył go Stworzyciel. Zdawać by się mogło, że Pan Krainy Mons odwrócił się od Kambriddów. Najodważniejsi z odważnych tracili nadzieję, widząc, jak zlatujące z gór kirhy wyszarpują z ciał zabitych ciepłe jeszcze wnętrzności, a tarogi zwabione zapachem czerwi wypełzają z wodnych ostępów, by napełnić brzuchy łatwą zdobyczą.
W taki to czas Hisab wspiął się samotnie na górę Ałtu i pozostawał tam przez trzy dni i trzy noce. Kiedy wrócił do rodzinnej ostoi nazwanej Mendera, przywdział skórę manbesy, naciągnął na głowę okolony grzywą łeb zwierza i dosiadł najokazalszego grzywacza. Gęsta broda Hisaba splatała się z grzywą manbesy i nikt, kto go w tamtej chwili widział, nie potrafił zaiste powiedzieć, czy ma przed sobą Kambridda czy krwiożerczego władcę Hitarry.
Hisab ruszył w milczeniu, nie oglądając się, czy ktoś za nim podąża. Jechał z obnażonym mieczem przez zniszczony kraj, podobny w groźnym majestacie do Melkama, jak tamten mocarny i niosący zapowiedź zwycięstwa. Na ten widok z ziemnych kryjówek i z leśnych ostępów poczęły się wyłaniać zastępy ocalałych Kambriddów. Ziemia, która jeszcze wczoraj zdawała się wymarła, ożyła stukotem kopyt grzywaczy i szczękiem ostrzonej broni. Kiedy pochód Hisaba zatrzymał się na ostatni przed bitwą postój, liczył osiem tuzinów wojowników na grzywaczach, cztery razy po dziesięć tuzinów batangów pieszych i sto tuzinów Kambriddów nie zaprawionych jeszcze w boju. Hisab uderzył pod osłoną nocy, gdy obozowisko Mammonitów oświetlały ogniska, a wartownicy znużeni czuwaniem i rozleniwieni ciepłem płomieni zapadli w mocny sen. Jeden po drugim padali pod ciosami żądnych zemsty Kambriddów, nie wydawszy nawet jęku. Hisab wraz z sześcioma najmężniejszymi druhami przekradł się bezszelestnie pod watrok Mantery, wielkiego ronga Mammonitów, oznakowany dwoma królewskimi mieczami zatkniętymi u wejścia. Otoczyli watrok i na znak Hisaba przebili skórzane ściany namiotu długimi dzirgytami o ostrzach twardych jak zęby tarogów. Hisab wpadł z obnażonym mieczem do namiotu i wywlekł na plac ciało Mantery. Obciął mu głowę, nadział ją na drzewce namiotu i podniósł wysoko. Na ten znak batangowie wydali zwycięski okrzyk. Wyrwani ze snu Mammonici wylegli z watroków, chwytając w pośpiechu za broń. Widok żałosnych szczątków władcy odebrał im wolę walki. Rzucili się do ucieczki, podobni stadu dzikich burkasów, które po utracie przywódcy rozpierzcha się w bezładzie. Ci, którzy nie polegli od razu, stali się łatwym łupem dla goniących ich myśliwych. Resztę zaś niedobitków zwycięzcy zapędzili na rozlewiska rzeki Marry, by ich śmierć uczynić okrutniejszą. Tak bowiem jak ogień jest żywiołem Mammonitów, tak woda jest ich przekleństwem – szli na dno niczym kamień, nie zdążywszy nawet zawołać imienia swego poczwarnego bóstwa o dwóch obliczach. Inni mieli mniej szczęścia i ginęli w paszczach tarogów lub od ukąszeń rangów. Tak oto w ciągu jednej nocy wojownicy Kambriddów pod wodzą Hisaba pokonali armię dziesięć razy od nich liczebniejszą.
Hisab nie poprzestał na jednym zwycięstwie. Z oddziałem wiernych sobie Kambriddów przemierzył kraj wzdłuż i wszerz, by karać popleczników swych wiarołomnych braci i dusić zarzewia nowych buntów. Ale wszędzie, dokąd przybywał, witano w nim zwycięzcę i nowego ronga. Odjeżdżając, zostawiał w każdej ostoi posłusznych mu batangów. Po powrocie do rodzinnej Mendery nadał sobie tytuł waronga i wieść o tym kazał rozgłosić w całym królestwie. Nie znalazł się nikt, kto odważyłby się powątpiewać, czy zwycięski Hisab ma prawo do tytułu „władcy wszystkich władców”.
Pod rozumnymi i silnymi rządami Hisaba w kraju zapanował pokój, a wraz z nim zagościło bogactwo, jakiego Kambriddzi nie zaznali nawet za czasów Melkama. Ostoje rozrastały się, mocne gospodarnością mieszkańców i bezpieczne orężem strzegących je batangów. Miast skórzanych watroków, które wiatr od gór nieraz porywał jak zwiędłe liście, zaczęto wznosić solidne biety z drewna, osadzone na wkopanych w ziemię palach. Tak budowane domostwa wychodziły zwycięsko z burzowych deszczów i huraganów i zdolne były przetrwać lata.
Jak rzekłem, urodziłem się jako ósmy syn Hisaba. Kiedy przyszedłem na świat, ojciec wkraczał w czterdziesty rok życia, a jego pierworodny potomek Mebrat kończył lat siedemnaście i wyrastał na dzielnego młodzieńca, zdolnego podźwignąć trud rządzenia krajem. Równo jednak w tydzień po mych narodzinach zginął od ukąszenia ranga we własnym łożu i miast królewskiego siedlca doczekał się królewskiego pogrzebu. Hisab na znak żałoby obciął długie włosy i złożył je na pogrzebowy stos, by drogę Mebrata do Krainy Mons uczynić łatwiejszą. Gdy ostatnie kirhy wzbiły się w niebo, unosząc szczątki mego nieszczęsnego brata, Hisab powrócił z dawną energią do rządzenia krajem. Począł przemyśliwać nad wyborem nowego sukcesora, który zasiądzie po nim na siedlcu w Menderze. Wciąż miał siedmiu synów, mógł więc patrzeć z ufnością w przyszłość. W zgodzie z prawem starszeństwa obrał Sahyna, który choć kończył lat dopiero piętnaście, mógł śmiało stawać w szranki z batangami z ojcowskiego hufca. W sześć miesięcy po śmierci najstarszego brata Sahyn stracił życie pod kopytami grzywacza, który zrzuciwszy jeźdźca na ziemię, stratował go, tocząc pianę z pyska i plwając ogniem niczym potwór zendo.
Nad królewskim rodem Hisaba zawisło przekleństwo. Kolejni potomkowie waronga ginęli w nierównej walce z przeciwnikiem, któremu nawet najprzedniejsze hufce Hisaba nie były zdolne stawić czoła. Sigtar zginął pod kamienną lawiną, Tanter umarł na polowaniu od ran zadanych przez manbesę, Hamus trawiony dziwną gorączką wyzionął ducha po dwóch dniach choroby, Symarak zaś stracił życie przygnieciony drzewem nadłamanym przez wichurę.
Ojciec posypał głowę ziemią i wraz z kapłanem Kwaprą wyruszył na górę Ałtu, by na jej szczycie zapalić błagalny stos. Przez siedem dni i siedem nocy zanosił z Kwaprą żarliwe modły, upraszając Stworzyciela, by odwrócił zły los od dwóch pozostałych królewskich potomków. Lecz przekleństwo nie odstąpiło Hisaba. W dziesięć dni po powrocie z góry Ałtu siedział przy łożu mego brata Mykina i przyglądał się bezsilnie, jak z ust i nosa chorego wypływa gęsta czerw. Zanim wzeszło słońce, Mykin skonał na rękach ojca i udał się tam, dokąd odeszło przed nim jego sześciu braci.
Miałem wtenczas pięć lat i dobrze zapamiętałem ten dzień. Ojciec posadził mnie na kolanach i gładząc moje włosy, drugą ręką tulił mnie do siebie z taką siłą, że brakowało mi tchu. Powtarzał coś niezrozumiale, jakby się żarliwie modlił albo uskarżał przed kimś niewidzialnym.
Kiedy oprzytomniał, usadził mnie na siedlcu i przykucnąwszy, przemówił do mnie dziwnie twardym głosem:
– Posłuchaj dobrze, Mi. Nie wiem, kiedy mój czas się dopełni. Ale czy stanie się to jutro, czy za lat dwadzieścia, ty zajmiesz moje miejsce. Musisz okazać się godny próby, która cię czeka.
Przerwał, dźwignął się na nogi i wsparty na kralcu spojrzał w stronę. Samalaków, których dalekie szczyty majaczyły w otworze ościeżnicy. Widziałem jego długą brodę, gęstą jak dzikie zarośla Hitarry, i olbrzymie dziurki w nosie, które zdawały mi się równie nieprzeniknione jak ciemne wody Marry.
– Jeśli Stworzyciel, odbierając mi siedmiu synów, chciał mnie ukarać za sobie znane przewinienia, to wierzę, że poprzestanie na tych siedmiu ranach. Pan Krainy nie zadaje niepotrzebnych cierpień. – Przyjrzał mi się ze zmarszczonym czołem. – Winieneś się gotowić, by dzień twego królowania nie zaskoczył cię. Zaczniesz od jutra.
Nazajutrz przyprowadził do mej komnaty męża, który mym dziecięcym oczom zdał się wielki niczym góra Ałtu.
– Powierzam cię opiece Asztera. Słuchaj go we wszystkim i bądź mu posłuszny jak ojcu. W całym królestwie nie znajdziesz wojownika równego mu wprawą we władaniu bronią i umiejętnością używania rozumu. Z pomocą Stworzyciela, przy nim będziesz bezpieczny.
Od tego dnia Aszter nie odstępował mnie na krok. Wespół ze mną spożywał posiłki, asystował mi w każdej niemal czynności i spał obok mego łoża, zagradzając wejście do komnaty swym mocarnym ciałem. Choć na twarzy pozbawiony zarostu, zwyczajem wojowników nosił długie włosy splecione w gruby warkocz, który na czas walki czy ćwiczebnych zapasów upinał na głowie. Ubierał się zazwyczaj po żołniersku w szerokie nargoty i ściągnięty w pasie kaftan o luźnych rękawach.
Wkrótce poznałem historię jego życia. Urodził się w wieśniaczej rodzinie w dalekiej ostoi nad wodami Marry. I tam też dopełniłby zapewne swego żywota, gdyby nie siła, którą się odznaczał. Podnosił bez wysiłku głaz, nad którym mozoliło się daremnie pół tuzina rosłych mężczyzn, i jednym ciosem między rogi powalał najtęższego mlaskura. Wieść o jego niezwykłej sile dotarła z czasem do Mendery i warong Hisab zapragnął włączyć mocarza do swego przybocznego hufca. Aszter okazał się nie tylko siłaczem, ale i nader zręcznym wojownikiem. Zadziwiał dowódców biegłością w posługiwaniu się wszelakim orężem oraz łatwością, z jaką zgłębiał kolejne tajniki sztuki wojennej. Od waronga po zwykłego batanga, wszyscy zadawali sobie pytanie, skąd u wieśniaczego syna tak wielki zmysł do wojennego rzemiosła.
Aszter miał lat dwadzieścia pięć, kiedy go poznałem, i dosłużył się już tytułu bataranga, czyli dowódcy chorągwi. Królewski hufiec liczył sześć chorągwi po dwanaście tuzinów batangów każda; dowodził nim wabatang, wojownik obierany spośród mężów najdzielniejszych i najbardziej zaprawionych w boju. Nikt nie wątpił, że pewnego dnia ów chwalebny trud stanie się udziałem bataranga Asztera i że jego imię wymawiać będą z trwogą Mammonici. Wszelako rola, którą w trosce o mnie wyznaczył Aszterowi mój przezorny ojciec, odebrała mu nadzieję na osiągnięcie słusznie należnej mu pozycji.
Mąż surowych obyczajów i wzór żołnierskich cnót musiął zadowolić się rolą piastuna. Jednakże gdy przywołuję w myślach nasze pierwsze spotkanie i wszystkie późniejsze lata, nie przypominam sobie, by choć raz okazał mi niechęć czy lekceważenie. Miałem w nim nie tylko troskliwego opiekuna i niezrównanego nauczyciela, ale też i brata. Zastępował mi matkę, zmarłą w tydzień po wydaniu mnie na świat, oraz ojca, który zajęty sprawami królestwa z rzadka znajdował dla mnie czas.
W dniu mych szóstych urodzin odbywałem pod czujnym okiem Asztera naukę jazdy na grzywaczu. Zwierz, którego mi wybrał, choć dorodny i silny, był łagodnego usposobienia. Lecz widać każde ze stworzeń ma poza jasną także i ciemną naturę, bo grzywacz raptem wierzgnął i porwał się do szaleńczego biegu, unosząc mnie ze sobą. Zanim zdążyłem się na dobre przestraszyć, Aszter dogonił grzywacza i jednym skokiem znalazł się za mną na jego grzbiecie. Objął mnie ramieniem, po czym tak mocno ścisnął udami boki zwierza, że ten zachwiał się i przyklęknął, jakby zginał kolana przed potęgą jeźdźca.
Aszter zsadził mnie z grzywacza i upewnił się wprzódy, że nie ucierpiałem w niebezpiecznej przygodzie. Następnie począł gładzić pysk zwierza i mówił coś przy tym ściszonym głosem, a grzywacz spoglądał na niego z uległością właściwą stworzeniom uznającym wyższość pana. Przyglądałem się tej scenie i duma rozpierała mnie na myśl, że mąż o nadludzkiej sile pozwala mi nazywać siebie przyjacielem.
– Jesteś prawdziwym mocarzem, Aszterze – wyszeptałem. – Gdyby śtylko chciał, mógłbyś go bez trudu zabić.
Przyjrzał mi się z namysłem. Przywiązał grzywacza do drzewa i usiadł na ziemi, dając mi znak ręką, bym spoczął naprzeciw niego.
– Jesteś mądrym chłopcem, Mi, posłuchaj więc, co ci rzeknę. Pośród obfitości wszelakich stworzeń Pan dał życie mnie i temu grzywaczowi. Mnie uczynił panem, grzywacza zaś posłał, by mi służył najlepiej jak potrafi, w zgodzie ze swą naturą. Słuszne jest zatem, że na czas naszej ziemskiej wędrówki to on nosi mnie na swym grzbiecie. Ale gdy przekroczymy bramę Krainy i staniemy przed obliczem Stworzyciela, życie grzywacza i moje będą tyle samo warte, bo z jednego źródła pochodzą. Czy godzi się więc, by dla kaprysu albo w chwili gniewu odbierać to, co nie jest naszą własnością?
Podniósł się i skierował wzrok ku Samalakom, których dalekie wierzchołki ginęły teraz pod zbitą masą chmur. Poszedłem za jego przykładem.
– Kiedyś wszyscy staniemy po drugiej stronie – podjął ściszonym głosem. – Gdy wydamy ostatnie tchnienie i wzlecimy na skrzydłach kirhów ponad szczyty Samalaków, wtenczas powrócimy do Krainy, skąd wygnał nas nieszczęsny występek Balbieta i Baltydery. Ale ważne jest, z czym się zjawimy. Czy przyniesiemy Panu krzyk i cierpienie wrogów, czy czerw słabszych stworzeń przelaną dla rozrywki? Pan osądzi nas z każdego postępku i wyznaczy nam miejsce, na jakie zasłużyliśmy.
Przerwał, lecz ja nadal trwałem w milczeniu. Aszter uśmiechnął się na widok mojej zadumanej miny.
– Pora wracać, Mi. Takie chmury zwiastują ulewę. Musimy zdążyć, zanim deszcz rozpada się na dobre.
Tego wieczoru długo nie mogłem zasnąć. Przed oczami wciąż miałem wyniosłe wierzchołki Samalaków. W uszach dźwięczały mi słowa Asztera, których znaczenia nie do końca rozumiałem. Pocieszałem się wszakże myślą, że będę miał jeszcze dość czasu i okazji, żeby go o wszystko dokładnie wypytać.
Nazajutrz jednak czekało mnie spotkanie z osobą, która wprowadziła do mego życia nieznany wcześniej zamęt i lęk.
II
Spałem jeszcze, znużony wczorajszą przygodą i nocnym rozmyślaniem, kiedy zjawił się ojciec. Miał na sobie cienki kaftan z czerwonego aksamitu przeplatany czarną nitką, która tworzyła na piersiach wizerunek kirha w locie, i czarne, długie do kostek nargoty, tak szerokie, że zdawały się raczej podobne do koronacyjnej szaty. Bujna czarna broda, gęsto przetykana siwizną, była misternie spleciona i ozdobiona białymi łuskami z brzucha ranga. Posiwiałe włosy opadały mu krótkim grubym warkoczem na plecy. Na głowie nosił królewski czapiec wysadzany zebranymi z góry Ałtu kamieniami w kolorach czarnym, czerwonym i zielonym; miałem wrażenie, że mrugają teraz do mnie niby ślepia potwora zendo z dręczących mnie po nocach snów.
– Już czas, Mikorze – odezwał się, kiedy otworzywszy oczy, przyglądałem mu się na poły rozbudzony. Pojąłem opacznie jego słowa i zerwałem się z łoża tak spiesznie, że zaplątałem się w przykrycie i upadłem na skórę mlaskura rozciągniętą koło łoża.
Ojciec roześmiał się, lecz zaraz na powrót spoważniał. Dał znak Aszterowi, by pomógł mi się ubrać, i przemówił głosem, w którym brzmiała troska i podniosła nuta:
– Wczoraj, Mikorze, skończyłeś sześć lat. Czas już, byś rozpoczął naukę, bez której każda wiedza jest jak naczynie napełnione tylko do połowy. Chodź za mną.
Ruszyłem posłusznie za ojcem, Aszter zgodnie ze swym zwyczajem podążał moim śladem. Przeszliśmy długi pałacowy korytarz i jedną z tylnych ościeżni wyszliśmy na pałacowy podwórzec. Zaraz dołączyło do nas czterech batangów z królewskiego hufca, lecz ojciec odprawił ich stanowczym ruchem ręki. Poszliśmy dalej tylko we trójkę. Skręciliśmy przy wieży północnej w prawo, a kiedy minęliśmy ostatnie pałacowe zabudowania i wyszliśmy na otwartą przestrzeń, zobaczyłem pojedynczą budowlę oddaloną o dobre dwieście kroków. Z wyglądu przypominała górę Ałtu, choć bardziej niż tamta zwężała się ku szczytowi, który niby ostrze miecza mierzył prosto w niebo, jakby chciał przeciąć je na połowę. Kiedy podeszliśmy bliżej, spostrzegłem, że budowla – w przeciwieństwie do wszystkich znanych mi domów – wykonana jest nie z drewna, lecz z kamienia. Duże kamienne bryły przylegały ściśle do siebie, jak gdyby ociosane mieczem. Nie potrafiłem powstrzymać okrzyku zdziwienia. Ojciec domyślił się przyczyny mego zaskoczenia, bo spojrzał na mnie z uśmiechem i rzekł:
– Nie pierwsza to i nie ostatnia rzecz, która wprawi cię w zdumienie. Świątynia Kri pełna jest tajemnic.
Staliśmy już pod murem świątyni. Ojciec wyjął z pochwy przy pasie krótki raziec i jego kościanym trzonkiem zapukał w którąś z kamiennych brył. Na ten sygnał w jednej z niewielkich ościeżnic pojawiła się na moment czyjaś głowa, a zaraz potem kamienna ściana poruszyła się. Odskoczyłem przestraszony. Ojciec położył mi uspokajającym gestem rękę na ramieniu. Patrzyłem w osłupieniu, jak kamienna góra rozstępuje się – dwa kamienne kloce wysunęły się i wykonawszy pół obrotu, odsłoniły wąski otwór. Ojciec ruszył pierwszy, pociągając mnie za sobą. Obejrzałem się na Asztera i uspokoiłem się nieco, widząc, że podąża za nami. Ledwie przestąpiłem próg świątyni, ujrzałem czekającą na nas postać; mówię „postać”, nie wiedziałem bowiem wówczas, czy mam do czynienia z mężczyzną, biełką czy jakową zjawą. Postać ruszyła przodem, oświetlając nam przejście pochodnią.
Droga, którą przyszło mi przebyć, wydawała się nie mieć końca, choć – czego doświadczałem później na co dzień przez cztery kolejne lata – mierzyła niewiele ponad osiemdziesiąt kroków dorosłej osoby. Biegła wąskim korytarzem, który nawet mnie zdał się niski, skręcając dwukrotnie w prawo i tyleż razy w lewo. Za ostatnim zakrętem przeszliśmy jeszcze dziesięć kroków i na znak przewodnika stanęliśmy. Drżałem na całym ciele, na poły z chłodu, na poły ze zdenerwowania. Nagle pochodnia zaskwierczała i zgasła. Zrobiło się ciemno, choć oko wykol. Ojciec odszukał moją rękę i mocno ją ścisnął; poczułem się odrobinę pewniej. Zadarłem głowę i pobiegłem wzrokiem w lewo: tuż pod wysoką powałą, górującą nad przestronnym kolistym pomieszczeniem, widniał krągły otwór, przez który wpadały teraz pierwsze promienie wstającego słońca. Promienie biegły ukośnie, rozszerzając się ku dołowi i rozświetlając stojącego na kamiennej posadzce mężczyznę. Mrużąc oczy, przyjrzałem mu się.
Skąpany w promieniach słońca, wyglądał jak jedno z owych drzew o fantazyjnych kształtach, na jakie zabłąkany wędrowiec może natrafić nocą w gęstwinach Hitarry. Okryty był długim, opadającym aż do ziemi płaszczem, równie czarnym jak pióra kirhów. Nie nosił brody ni żadnego zarostu, głowę miał gładko wygoloną, cerę bladą. Domyśliłem się, że mam przed sobą pakriego, najwyższego kapłana w Świątyni Kri, o którym kilkakroć słyszałem od ojca.
– Zaszczyt to dla mnie powitać waronga Hisaba – przemówił pakri. Głos miał niski, lekko skrzeczący.
– Witaj, czcigodny. Mikor skończył sześć lat i nadszedł czas, byś zajął się jego edukacją. Ufam, że nowy uczeń wynagrodzi twój trud pilnością i posłuszeństwem, które starałem się mu wpoić.
Wymienili jeszcze wiele słów, z których coraz mniej pojmowałem. Słoneczne promienie wpadały teraz przez małe ościeżnice wykute w kamiennej powale kolistego pomieszczenia i naraz zrobiło się jasno.
Podczas gdy ojciec i pakri wiedli uczoną rozmowę, ja rozglądałem się dyskretnie wokół siebie. Sala pozbawiona była jakichkolwiek sprzętów i ozdób. Łuczywa zamocowane w ściennych uchwytach stanowiły dowód, że po zachodzie słońca życie nie musiało tu zamierać. Ściany sali zbiegały się pośrodku ku sporemu wykuszowi, który przesłaniała długa aż do ziemi zasłona z czarnego materiału. Poczułem niepokój, którego przyczyny daremnie starałem się dociec.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos ojca:
– Zapamiętaj zatem, Mikorze, że pakri Kwapra będzie ci od dziś nauczycielem i przewodnikiem po świecie rzeczy nowych i zjawisk niewidzialnych. Winieneś mu posłuszeństwo i szacunek należne z racji funkcji i wieku.
Położył mi ręce na ramionach i mocno mnie uścisnął. Odwracał się już, żeby odejść, lecz dostrzegł pytające spojrzenie Kwapry skierowane na Asztera. Może mi się zdawało, lecz tym razem w głosie ojca wyczułem władczy ton:
– Powierzyłem Aszterowi opiekę nad Mikorem. Z mego rozkazu nie odstępuje go na krok i chcę, żeby tak pozostało. Aszter jest tylko cieniem i swą obecnością nie będzie sprawiał ci kłopotu.
Po tych słowach odszedł, nie czekając na odpowiedź kapłana. Kwapra obrzucił Asztera chmurnym spojrzeniem i nakazał mu pozostać w sali, mnie zaś powiódł ku czarnej zasłonie. Poczułem na twarzy muśnięcie zimnego materiału i raptem ogarnęło mnie przerażenie. Zapragnąłem porwać się do ucieczki, ale ręka Kwapry trzymała mnie mocno. Bił od niej chłód, który przenikał mnie na wylot niczym ostrze dzirgytu. Odetchnąłem, kiedy ręka puściła mnie wolno. Chłopięca ciekawość wzięła górę nad lękiem: rozejrzałem się dookoła.
Znajdowałem się w pomieszczeniu o prostych bokach, długim na trzydzieści i szerokim na dobre dwadzieścia kroków. Przez niewielkie ościeżnice w górze powały wpadało światło dnia. Rozmieszczone na ścianach w równych odstępach łuczywa dymiły jeszcze, jak gdyby ktoś zgasił je tuż przed naszym przybyciem. Pośrodku stał niewysoki kamienny siedlik z oparciem, przykryty skórą mlaskura, tak duży, że mogło się na nim zmieścić kilka dorosłych osób. Nie on jednak zwracał mą uwagę: nie mogłem oderwać oczu od przeciwległego końca sali, gdzie nad podłogą wznosiły się trzy wysokie stopnie, na które spływała czarna zasłona pokryta znakami przypominającymi ślepia, pazury i wygięte ogony zwierząt. Po obu jej stronach siedziały dwa potężne kirhy przykute do ścian nałożonymi na nogi łańcuchami. Na mój widok wyprężyły się, zatrzepotały skrzydłami, jakby chciały zerwać się do lotu. Owiał mnie strumień powietrza i poczułem mdły zapach dobiegający od kirhów. Cofnąłem się zdjęty strachem i odrazą.
– Nie lękaj się, Mikorze. To przecież kirhy, wysłannicy Stworzyciela i przewodnicy w naszej wędrówce do Krainy Mons.
Kwapra przymknął powieki, jak gdyby obraz Krainy miał tuż przed oczami. Trwał tak przez długi czas i zacząłem już myśleć, że zapadł w sen i zostawił mnie samego z kirhami szarpiącymi się na uwięzi. Raptem otworzył oczy i krzyknął coś gardłowym głosem. Nie rozumiałem słów, ale kirhy momentalnie uspokoiły się.
– Proszę, uwygodnij się, Mikorze. – Zachęcił mnie gestem, bym zajął miejsce na siedliku. Poszedłem za jego radą.
On sam stanął przed kamiennymi stopniami i położył dłonie na łbach kirhów. Zamarły jak zaczarowane. Kwapra stał w czarnym płaszczu na tle czarnej zasłony, otoczony dwoma czarnymi jak noc wysłannikami z Krainy Mons, i sam zdawał mi się coraz bardziej podobny do wielkiego kirha. Miałem wrażenie, że lada moment pochwyci mnie i poniesie ze sobą. Chwyciłem się instynktownie oparcia siedlika i zacisnąłem powieki.
Otworzyłem oczy na dźwięk jego głosu.
– Niewiele jest tajemnic, które pozostaną przed tobą zamknięte, Mikorze, ale bacz na jedno: pod żadnym pozorem nie waż się podnieść tej zasłony i przekroczyć progu, który skrywa. To wyklucznia, miejsce najświętsze ze świętych, do którego ma dostęp jedynie najwyższy kapłan. Tam spoczywa Księga Kri, objawiona nam przed wiekami głosem Stworzyciela i zapisana świętym pismem przez mego wielkiego poprzednika, pakriego Sigara. Przez cztery lata pilnego studiowania poznasz z mych ust całą jej treść i zapamiętasz tak dokładnie, jakbyś miał ją otwartą przed sobą i czytał stronicę po stronicy. Słuchaj zatem pilnie, ćwicz rozum i pamięć, a staniesz się godnym strażnikiem słów Pana i pomostem do Krainy Mons.
Jego głos przybrał nowy ton, tak jakby pakri Kwapra zaiste nie w swoim przemawiał imieniu i wypowiadał nie przez siebie ułożone słowa. Głos to wznosił się, to opadał, a ja, falując wraz z nim, doznałem wrażenia, że unoszę się nad kamiennym siedlikiem i przenikam przez czarną zasłonę do wykluczni, na której straży stały dwa czarnopióre kirhy.
– „I stworzył Pan w swej dobroci obfitość zwierzyny i mnogość roślin, o kształtach cieszących oko i barwach radujących serce każdego, kto na nie spojrzał. Balbieta i Baltyderę uczynił gospodarzami tej ziemi i zezwolił im na wszystko, co w swej mądrości uważał za słuszne. Przechadzali się beztrosko po leśnych ścieżkach pośród dzikiego zwierza, bez obaw kąpali się w czystych wodach wespół z tarogami, karmili się owocami Krainy i wygrzewali się w promieniach słońca, które nigdy nie zachodziło. Podobni do Stworzyciela i jego lotnych posłańców, mogli wznosić się na podarowanych im skrzydłach i szybować swobodnie ponad wszystkimi zakątkami Krainy”.
– „Pomni jednak na słowa Stworzyciela, nie zapuszczali się nad górskie rewiry, albowiem Pan Krainy zabronił im przekraczać szczyty gór. Lecz dnia pewnego Baltydera tak odezwała się do Balbieta: »Piękna jest Kraina, którą dał nam Pan, ale ziemia po drugiej stronie gór jest pewnie piękniejsza. Znużyło mnie oglądanie wciąż jednakich obrazów i nęci mnie obietnica tego, co nowe. Wzbijemy się bezszelestnie i polecimy niezauważenie na drugą stronę, a rzuciwszy tylko okiem, wrócimy do Krainy Mons. Skoro sami się nie zdradzimy, to jakże pozna Pan, że nie posłuchaliśmy jego zakazu?« I Balbiet dał się przekonać, bo sam trawiony był ciekawością. Wzleciawszy w górę, przekroczyli zakazaną granicę i znaleźli się nad nową ziemią. Lecz to, co ujrzeli, napełniło ich lękiem. Zobaczyli wyschnięte drzewa, wody zatrute wyziewami potworów, zwierzęta pożerające siebie nawzajem i słońce spadające z nieba jak kamień. Wrócili spiesznie do Krainy Mons i nic nie mówiąc, stanęli przed obliczem Pana. Lecz Pan ujrzał ich strwożone lica i po tym poznał, gdzie byli i co widzieli. Zawrzał gniewem i zapłakał, albowiem bardzo ich umiłował. Rzekł: »Złamaliście mój zakaz i ręka mi nie zadrży, gdy będę wymierzał wam karę«.”
– „Odebrał im tedy skrzydła i wygnał do zakazanej ziemi, by doznając głodu, strachu i zimna, spoglądali tęsknie ku szczytom, za którymi otwiera się Kraina Mons. Występek Balbieta i Baltydery dotknął wszystkie ich dzieci, aż po ostatnie pokolenie Kambriddów, które narodzi się, gdy czas będzie zmierzał ku końcowi. Znosić będą swój los w pokorze, czekając śmierci, która wyzwoli ich od odwiecznego występku i otworzy bramę do Krainy Mons”.
Kwapra skończył i popatrzył na mnie surowo. Musiał dostrzec w mych oczach lęk, bo wzrok mu złagodniał. Zbliżył się i ujął mnie pod brodę. Miałem teraz przed sobą jego bladą twarz i starannie wygoloną głowę. Zadrżałem: w górze czoła, w miejscu, gdzie powinny zaczynać się włosy, widniało czarne znamię w kształcie kirha ze skrzydłami rozpostartymi do lotu.
– Nie lękaj się, Mikorze. – Starał się mówić miękko, lecz mnie się zdawało, że słyszę jazgot skrzydlaczy. – Pan w słowach Księgi zawarł też nadzieję. Odebrał nam skrzydła, lecz obiecał zarazem, że krocząc drogą posłuszeństwa, możemy powrócić do Krainy. Posłuszeństwo, Mikorze. Ta cnota otworzy ci bramę Krainy. Bądź posłuszny nakazom Księgi i nakazom kapłana.
Pochylił się nade mną.
– Stworzyciel przemawia przeze mnie. Cokolwiek rzeknę, wykonasz z ochotnym sercem, bo taka będzie wola Pana. Pamiętaj, tylko ja przygotuję ci miejsce w Krainie Mons i moimi ustami oznajmię twoje przybycie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.