Świt, który nie nadejdzie - ebook
Świt, który nie nadejdzie - ebook
Były pięściarz, Ernest Wilmański, to człowiek bez przeszłości. Stracił wszystko, co miał do stracenia. W poszukiwaniu nowego życia wyjechał do stolicy, jednak znalazł się w złym czasie i w złym miejscu. Zanim zaczął rozglądać się za pracą, praca znalazła jego i… nie miała nic wspólnego z uczciwym zarobkiem.
Wilmański wbrew swojej woli został wciągnięty w świat Banników, grupy przestępczej, która swą nazwę zawdzięcza temu, że z przeciwnikami rozprawia się tak, jak robił to słowiański demon topiąc ich w baniach.
Ernest wspina się po gangsterskiej drabinie, nie spodziewając się, że jedna kobieta może pokrzyżować wszystkie jego plany. Ani że zjawy z przeszłości dopomną się o uwagę…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-537-9 |
Rozmiar pliku: | 974 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
Wilmański wysiadł z pociągu na tymczasowym dworcu przy Chmielnej bez żadnego bagażu. Nie zabrał ze sobą nawet własnej przeszłości. Z pugilaresem w kieszeni, w którym zgromadził czterysta złotych, zamierzał zacząć wszystko od początku. Był to czteromiesięczny zarobek przeciętnego robotnika i Ernest Wilmański przypuszczał, że tyle wystarczy mu na rozruch w stolicy.
Obejrzał się na parowóz, głęboko wciągając nosem chłodne, wieczorne powietrze. Zdawało się przesiąknięte smarem, oparami palonego węgla i czymś metalicznym. Mrok w hali przyjazdowej rozganiały ledwo działające lampy, a pasażerów było niewielu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że bezpieczniej podróżować za dnia. Jemu jednak było wszystko jedno.
Dostrzegł trafik kawałek dalej i przyszło mu na myśl, by kupić kilka papierosów. Szybko jednak uświadomił sobie, że o tej porze kiosk będzie już zamknięty.
Wyszedł na Chmielną i ściągnął poły gabardynowego płaszcza. Było chłodno, nawet jak na listopad, ale Ernest był na to przygotowany – w Warszawie rzekomo zawsze panowały niższe temperatury niż w innych miejscach w kraju.
Wilmański przez moment się zastanawiał, po czym ruszył w kierunku Złotej. Przeciął biegnące nią tory, gdzieś w oddali słysząc dzwonki tramwajów. Mimo późnej pory ruch nadal był wzmożony. W gąszczu domów czynszowych, sklepów, kafejek i podejrzanych wyszynków kłębili się ludzie zajęci własnymi sprawami. Nikt nie zwracał uwagi na wysokiego, postawnego mężczyznę w szarym płaszczu, z twarzą znaczoną głębokimi bliznami. A powinni, pomyślał Ernest. Jako jedyny nie nosił żadnego nakrycia głowy, wyróżniał się z tłumu.
Miał mocno podgolone włosy z tyłu i po bokach, a grzywkę ułożoną na bok dzięki niemałej ilości brylantyny. Zastanawiał się, ile kosztowałby go zwykły, filcowy kapelusz. Przypuszczał, że tutaj mógłby przepłacić, ale na Kercelaku z pewnością udałoby się trochę utargować. Słyszał, że to tam należy pójść, jeśli kupującemu nie zależy na legalnym pochodzeniu towarów.
Potrząsnął głową i poprawił nieodłączne czarne, skórzane rękawiczki. Nadal myślał po swojemu, a obiecał sobie, że tym razem będzie inaczej. Zamierzał zacząć nowe życie w zgodzie z prawem i trzymać się z dala od półświatka. W dłuższej perspektywie planował zatrudnić się w jednej z kas wekslowych, w najgorszym razie jako biuralista. Będzie to spokojna, uczciwa praca, dzięki której utrzyma się bez większych problemów.
Westchnął, a potem powiódł wzrokiem po szeregu budynków na Sosnowej. Iluminowane reklamy zdawały się rzucać więcej światła od ulicznych lamp łukowych. Z mrowia zakładów szewskich, sklepów spożywczych, salonów fryzjerskich, zegarmistrzów, optyków i składów szkła niełatwo było wyłowić sklep z kapeluszami, ale w końcu go dostrzegł.
Minął dwóch tragarzy śpiących przy jednym z budynków, bacznie się rozglądając. Poczucie, że nikt nie zwraca na niego uwagi, mogło być złudne, a nieraz słyszał, że stolica to królestwo kieszonkowców. Tutaj nazywano ich doliniarzami i kształcono tak, jak adeptów każdego innego zawodu. Jeśli wierzyć doniesieniom „Gazety Codziennej”, potrafili obrabować każdego, niezauważenie rozcinając kieszeń, odpinając guzik czy po prostu wyciągając pugilares.
Ernest wiedział, że musi się pilnować bardziej niż inni. Gdyby stracił trzymane przy sobie pieniądze, skończyłby z niczym.
Dotarł do sklepu z kapeluszami, po drodze omijając większe grupy ludzi. Wyszedł z założenia, że im mniej osób wokół niego, tym bezpieczniej. I może był to nie tylko sposób na uniknięcie doliniarzy, ale także filozofia życia.
Powiódł wzrokiem po wystawie, ale nie zdążył nawet przelotnie zastanowić się, jaki kształt główki i ronda by go interesował. Gdzieś niedaleko rozległ się dziewczęcy pisk, który sprawił, że Wilmański natychmiast odwrócił się w tamtym kierunku.
Wydawało mu się, że dochodził z jednej z mniejszych uliczek. Rozejrzał się i odniósł wrażenie, że tylko on zainteresował się hałasem. Życie w Śródmieściu pozostawało niezakłócone, ludzie zajmowali się swoimi sprawami.
Po chwilowym namyśle uznał, że w taki sposób się tu funkcjonuje. Obojętność stanowiła coś więcej niż styl życia. Zrobił krok w kierunku wejścia do sklepu, ale zatrzymał się jak rażony piorunem, gdy dziewczyna znów krzyknęła.
Zaklął pod nosem, a potem odwrócił się i ruszył szybkim krokiem w stronę zaułka. Minął róg budynku i wszedł w wąską, niewybrukowaną uliczkę. Śmierdziało w niej odchodami i wilgocią, a bieda zdawała się namacalna.
Mężczyzna w przekrzywionym kaszkiecie stał nad dwunasto-, może trzynastoletnią dziewczyną. Kawałek dalej ktoś postawił węglarkę, z której wypadło kilka czarnych brykietów. Dziewczyna zawodziła cicho, a mężczyzna uniósł drewnianą pałkę, cedząc coś pod nosem.
Nie tak Wilmański chciał zacząć nowe życie.
– Hej! – krzyknął.
Napastnik zamarł, a potem szybko się odwrócił.
– Naprawdę tego potrzebujesz? – rzucił Ernest.
Mężczyzna spojrzał na trzymane narzędzie.
– Miałem na myśli biedę, której sobie napytasz.
– O czym ty mówisz?
– Zamachnij się tym jeszcze raz, a się dowiesz.
Rozmówca przez chwilę wyglądał na skołowanego. Poprawił kaszkiet, podrapał się kijem po karku i skrzywił, jakby nie bardzo mógł zrozumieć, dlaczego ktokolwiek mu przeszkodził.
– Zaszedłeś w złe miejsce – oznajmił.
Akurat tego Wilmański nie miał zamiaru kwestionować. Pomyślał, że to krótkie zdanie mogłoby spiąć klamrą całe jego dotychczasowe życie.
Uniósł spokojnie otwarte dłonie.
– Nie szukam zaczepki.
– W takim razie znikaj, nic tu po tobie.
– Mam taki zamiar. – Ernest powoli wskazał na dziewczynę. – Ale ona pójdzie ze mną.
Mężczyzna na moment obejrzał się przez ramię i zaśmiał cicho.
– To zasrane dziewuszysko chciało ukraść mi węgiel. Nie puszczę jej ot tak.
– Puścisz.
– Dopiero, jak nauczę ją kilku zasad.
Wilmański opuścił ręce i zacisnął lekko pięści. Rozmówca spojrzał na nie z rezerwą, marszcząc czoło.
– Po co ci te rękawiczki, człowieku? – burknął. – Kapelusza nie masz, nagusem jesteś, a…
– Nie noszę ich ze względu na modę.
– Ta? A ze względu na co?
Ernest nie miał zamiaru wdawać się w dyskusję. Tracił czas, który mógł przeznaczyć na szukanie tymczasowego lokum. W dodatku wedle wszelkiego prawdopodobieństwa straci też energię, by wyperswadować temu człowiekowi ukaranie dziewczyny.
Ta szybko się uspokoiła, jakby wznoszone przed momentem lamenty były tylko pozorowaniem strachu. Teraz rozglądała się na boki, a w oczach miała opanowanie. Wilmański zrozumiał, że szuka drogi ucieczki.
– Więc jak będzie? – zapytał.
– Chcesz zabrać tę małą mamazelę, musisz się postarać.
Mężczyzna w kaszkiecie zbliżył się do niego. Ernest nabrał głęboko powietrza, unosząc wzrok. Mógł po prostu odejść, zapomnieć, że cokolwiek się wydarzyło. Do takich sytuacji jak ta musiało dochodzić tutaj każdego wieczoru. Dziewczyna dostanie nauczkę, brykiety węgla wrócą na swoje miejsce, a potem wszyscy się rozejdą.
Wilmański cofnął się o krok.
– Słuszna decyzja – powiedział napastnik.
– Nie lubię nierównych pojedynków.
Rozmówca zerknął na pałkę.
– Nie. Znów nie to mam na myśli – sprostował Ernest. – Ty jesteś jeden, a ja biję jak za dwóch.
Przeciwnik ponownie się roześmiał.
– Nie jesteś stąd, prawda?
– Dopiero przyjechałem.
– To widać – odparł mężczyzna i zakręcił kijem w dłoni. – Skąd?
– Z miejsca, do którego nie mam zamiaru wracać.
– A jednak najmądrzej byłoby, gdybyś to zrobił.
Ernest znów się cofnął, a pałkarz ruszył w ślad za nim. Jeszcze kilka kroków, a dziewczyna będzie miała odpowiednio wiele miejsca, by uciekać. Wilmański widział, że zwietrzyła okazję i już się do tego przygotowywała. Wystarczyło, by jeszcze przez moment robił to, co dotychczas. Przy odrobinie szczęścia uda się uniknąć konfrontacji, której wyniku nie mógł być pewien.
Gdyby doszło do starcia na gołe ręce, nie miałby żadnych obaw. Mimo że był już w wieku, kiedy zawodowe pięściarstwo nie wchodziło w grę, wciąż poradziłby sobie bez trudu z niewyszkolonym przeciwnikiem. Obuch zmieniał jednak układ sił. Zanim Wilmański doskoczy do napastnika, ten niechybnie zdąży uderzyć.
Ernest spojrzał w stronę dziewczyny. Porozumiewawczo do niego skinęła.
Nagle miejscowy się obejrzał.
– A cóż to? – spytał, unosząc lekko kącik ust. – Chcesz dać jej okazję, żeby zwiała?
Nie czekając na odpowiedź, zatrzymał się, pokręcił zawiedziony głową, a potem wycofał się na poprzednią pozycję.
– To nie wchodzi w grę – oznajmił z satysfakcją. – Albo załatwimy to, jak trzeba, albo daj sobie spokój i odejdź, póki możesz.
Wilmański namyślał się tylko przez moment. Ściągnął płaszcz, złożył go na pół, a potem umieścił na jednym z parapetów. W mieszkaniu przelotnie dostrzegł przerażoną kobietę, która znikła natychmiast, kiedy tylko ich spojrzenia się spotkały.
Poprawił rękawiczki i kamizelkę. Nigdy nie nosił marynarek, nie znosił ich. Kamizelki były jednak stałym elementem jego ubioru. Odróżniał się na tym tle od tych, którzy hołdowali obecnym trendom, ale nie było to ani pierwsze, ani ostatnie odstępstwo od normy.
– Niech będzie – rzucił mężczyzna.
Ernest machinalnie chciał przyjąć pozycję do ataku, jakby był na deskach ringu, ale w porę się zmitygował. Niemądrze byłoby zawczasu oznajmiać przeciwnikowi, że zna się na rzeczy.
Ten nie dał mu zresztą sposobności. Ruszył na Wilmańskiego, ściskając obuch obiema rękoma. Wziął zamach, a w jego oczach zapalił się zew, który Wilmański dobrze znał. Nie z ringu, a z ulicy. Adwersarz niewątpliwie uczestniczył w niejednym mordobiciu.
Ernest uniósł lewą rękę, przyjmując cios na przedramię. Zawył z bólu, jakby drewno połamało mu kości. Na okamgnienie stracił orientację, ale ciało zadziałało mechanicznie.
Zanim mężczyzna zdążył przygotować kolejny atak, Wilmański wyprowadził krótki, mocny prawy prosty. Trafił w klatkę piersiową i właściwie tyle wystarczyło, by przejął inicjatywę.
Natychmiast poprawił lewym sierpowym, aż coś gruchnęło w szczęce napastnika, a potem uderzył go jeszcze kilkakrotnie. Pałka upadła w kałużę, mężczyzna w kaszkiecie zatoczył się w tył, a Ernest od razu ruszył za nim. Jeden, ostatni cios powalił go na ziemię.
Wilmański spodziewał się, że mała natychmiast ucieknie, ale ta wstała spokojnie, otrzepała zniszczone ubranie i spojrzała z góry na mężczyznę w kaszkiecie. Nieumiejętnie splunęła w jego kierunku, po czym podniosła kilka brykietów i upchnęła je do kieszeni.
Ruszyła w stronę Ernesta.
– Coś ci nie pasuje? – spytała.
Wilmański uniósł brwi.
– Dużo na tym nie zarobisz.
Zatrzymała się i rozmierzwiła czarne, pozlepiane włosy. Popatrzyła na węglarkę, jakby oceniała, czy uniesie tyle kilogramów. W końcu machnęła na to ręką.
Wilmański kontrolnie zlustrował przeciwnika. Z ust i nosa ciekła mu krew, dyszał ciężko i zdawał się na moment przenieść do innego świata. Ostatecznie nic mu nie będzie, może nie licząc niewielkiego uszczerbku na honorze.
– Chodź – odezwała się dziewczyna, ruszając w stronę Sosnowej.
– Hm?
– Im dłużej tu zostaniesz, tym gorzej dla ciebie. Nie widzisz, ilu szpicli wygląda z okien?
Ernest popatrzył po brudnych elewacjach i przekonał się, że nastolatka ma rację. Podobnie jak wcześniej kobieta w jednym z mieszkań, tak i teraz gapie wycofywali się natychmiast, gdy tylko padł na nich jego wzrok.
– Choć może i tak już cię zapamiętali – dodała.
Wilmański zerknął jeszcze na przeciwnika, zabrał płaszcz z okna, a potem ruszył za dziewczyną. Jego pobyt w stolicy nie zapowiadał się najlepiej. Ale czego się spodziewał? Od lat znał tylko jeden sposób rozwiązywania problemów.
– Masz jakieś dulce? – odezwała się mała.
– Co?
– Papierosy?
– Nie mam.
– Kupisz na rogu Twardej i Żelaznej. Opowiem ci, w co żeś się wpakował, a potem się rozejdziemy.
Wilmański słuchał tego z niedowierzaniem. Dziewczyna wyszła za winkiel, a potem rezolutnie rozejrzała się na boki. Skinęła na swojego towarzysza, jakby nie dopuszczała możliwości, że postąpi wbrew niej.
Kupił kilka papierosów po półtora złotego za sztukę i ją poczęstował. Najpierw wypluła nieco tytoniu, a potem nawet się nie zaciągnęła. Chyba paliła po raz pierwszy. Przyjrzała się papierosowi, obracając go w dłoni, po czym głęboko westchnęła, jakby była ciężko doświadczona trudami życia.
– Gdzie znajdę miejsce na nocleg? – zapytał Wilmański.
– A ile masz pieniędzy?
– Wystarczająco, żeby nie spać na ulicy, ale jednocześnie nie tyle, żeby zatrzymać się w Bristolu.
– Więc jednak wiesz coś o Warszawie.
– Tylko tyle, że Paderewski urządza tam polityczne dyskusje.
Dziewczyna rozejrzała się, mrużąc oczy.
– Pójdź na Krochmalną – powiedziała. – Tuż przed koszarami stoi niewielka kamienica, na trzecim piętrze gospodyni da ci pokój w niezłej cenie.
Wilmański popatrzył na młodą z dystansem. Przypuszczał, że skierowała go do jednego z lupanarów, ale właściwie nie robiło mu to różnicy. Chciał jedynie trochę odpocząć, zanim o świcie rozpocznie poszukiwanie punktu zaczepienia dla nowego życia.
– I zostań w tamtych rejonach – dodała dziewczyna. – Tutaj długo nie pożyjesz.
– Na razie radzę sobie nie najgorzej.
– Na razie – odparła i wzruszyła ramionami. – Ale jak się tu kiedykolwiek pokażesz, Bannicy ci nie przepuszczą.
– Kto?
Wyglądała, jakby usłyszała najbardziej niemądre ze wszystkich pytań. Przyjrzała mu się z niedowierzaniem, a potem upuściła papierosa i zagniotła go butem. Szkoda całkiem niezłego tytoniu, pomyślał Ernest.
– Nie słyszałeś o nich?
– Jedyni bannicy, których znam, to demony topiące ludzi.
Wydęła usta, przez moment się zastanawiała i ostatecznie skinęła głową. Najwyraźniej w jakiś sposób trafił w sedno.
– To tutejszy gang – wyjaśniła. – Kontrolują teren od Krochmalnej do Rakowieckiej.
– Mhm.
– Na północ od Krochmalnej rządzą ci z Kercelaka. Tam będziesz bezpieczny, może nawet ktoś uściśnie ci rękę za to, że pobiłeś jednego z Banników. Ale tutaj się nie pokazuj.
Zanim zdążył choćby zastanowić się nad tym, czy podziękować jej za radę, dziewczyna uniosła dłoń i szybkim krokiem oddaliła się w stronę dworca. Wilmański dopiero teraz uświadomił sobie, że nie zapytał nawet, jak ma na imię.
Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Jeśli mówiła prawdę, rzeczywiście nie powinien się tu pojawiać.
Dopalił papierosa, myśląc o tym, że już na samym początku narobił sobie wrogów wśród ludzi, od których należało się trzymać z daleka. Zaczepiwszy jednego z przechodniów, zapytał o Krochmalną, a potem ruszył w jej kierunku. Nie spieszył się, chciał oczyścić nieco umysł. Poszedł naokoło, robiąc rundkę wokół zamkniętych hal targowych na placu Kazimierza Wielkiego.
Przed wejściem do lupanaru uznał, że najroztropniej będzie, jeśli jego noga rzeczywiście nie postanie już w Śródmieściu.
Tylko czy to zda się na cokolwiek? Jeśli ci ludzie trzymali w ryzach samo serce stolicy, należało uznać, że łatwo nie odpuszczą. Bannicy będą go szukać i nie spoczną, dopóki nie wymierzą mu sprawiedliwości.
Z tą myślą zasnął jak dziecko.
Ciąg dalszy w wersji pełnej