Świt, który nie nadejdzie - ebook
Świt, który nie nadejdzie - ebook
Odważysz się wejść w przestępczy świat przedwojennej Warszawy?
Były pięściarz, Ernest Wilmański, to człowiek bez przeszłości. Stracił wszystko, co miał do stracenia. W poszukiwaniu nowego życia wyjechał do stolicy, jednak znalazł się w złym czasie i w złym miejscu. Zanim zaczął rozglądać się za pracą, praca znalazła jego i… nie miała nic wspólnego z uczciwym zarobkiem.
Wilmański wbrew swojej woli został wciągnięty w świat Banników, grupy przestępczej, która swą nazwę zawdzięcza temu, że z przeciwnikami rozprawia się tak, jak robił to słowiański demon – topiąc ich w baniach.
Ernest wspina się po gangsterskiej drabinie, nie spodziewając się, że jedna kobieta może pokrzyżować wszystkie jego plany. Ani że zjawy z przeszłości dopomną się o uwagę…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67461-78-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
Wilmański wysiadł z pociągu na tymczasowym dworcu przy Chmielnej bez żadnego bagażu. Nie zabrał ze sobą nawet własnej przeszłości. Z pugilaresem w kieszeni, w którym zgromadził czterysta złotych, zamierzał zacząć wszystko od początku. Był to czteromiesięczny zarobek przeciętnego robotnika i Ernest Wilmański przypuszczał, że tyle wystarczy mu na rozruch w stolicy.
Obejrzał się na parowóz, głęboko wciągając nosem chłodne, wieczorne powietrze. Zdawało się przesiąknięte smarem, oparami palonego węgla i czymś metalicznym. Mrok w hali przyjazdowej rozganiały ledwo działające lampy, a pasażerów było niewielu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że bezpieczniej podróżować za dnia. Jemu jednak było wszystko jedno.
Dostrzegł trafikę kawałek dalej i przyszło mu na myśl, by kupić kilka papierosów. Szybko jednak uświadomił sobie, że o tej porze kiosk będzie już zamknięty.
Wyszedł na Chmielną i ściągnął poły gabardynowego płaszcza. Było chłodno, nawet jak na listopad, ale Ernest był na to przygotowany – w Warszawie rzekomo zawsze panowały niższe temperatury niż w innych miejscach w kraju.
Wilmański przez moment się zastanawiał, po czym ruszył w kierunku Złotej. Przeciął biegnące nią tory, gdzieś w oddali słysząc dzwonki tramwajów. Mimo późnej pory ruch nadal był wzmożony. W gąszczu domów czynszowych, sklepów, kafejek i podejrzanych wyszynków kłębili się ludzie zajęci własnymi sprawami. Nikt nie zwracał uwagi na wysokiego, postawnego mężczyznę w szarym płaszczu, z twarzą znaczoną głębokimi bliznami. A powinni, pomyślał Ernest. Jako jedyny nie nosił żadnego nakrycia głowy, wyróżniał się z tłumu.
Miał mocno podgolone włosy z tyłu i po bokach, a grzywkę ułożoną na bok dzięki niemałej ilości brylantyny. Zastanawiał się, ile kosztowałby go zwykły, filcowy kapelusz. Przypuszczał, że tutaj mógłby przepłacić, ale na Kercelaku z pewnością udałoby się trochę utargować. Słyszał, że to tam należy pójść, jeśli kupującemu nie zależy na legalnym pochodzeniu towarów.
Potrząsnął głową i poprawił nieodłączne czarne, skórzane rękawiczki. Nadal myślał po swojemu, a obiecał sobie, że tym razem będzie inaczej. Zamierzał zacząć nowe życie w zgodzie z prawem i trzymać się z dala od półświatka. W dłuższej perspektywie planował zatrudnić się w jednej z kas wekslowych, w najgorszym razie jako biuralista. Będzie to spokojna, uczciwa praca, dzięki której utrzyma się bez większych problemów.
Westchnął, a potem powiódł wzrokiem po szeregu budynków na Sosnowej. Iluminowane reklamy zdawały się rzucać więcej światła od ulicznych lamp łukowych. Z mrowia zakładów szewskich, sklepów spożywczych, salonów fryzjerskich, zegarmistrzów, optyków i składów szkła niełatwo było wyłowić sklep z kapeluszami, ale w końcu go dostrzegł.
Minął dwóch tragarzy śpiących przy jednym z budynków, bacznie się rozglądając. Poczucie, że nikt nie zwraca na niego uwagi, mogło być złudne, a nieraz słyszał, że stolica to królestwo kieszonkowców. Tutaj nazywano ich doliniarzami i kształcono tak, jak adeptów każdego innego zawodu. Jeśli wierzyć doniesieniom „Gazety Codziennej”, potrafili obrabować każdego, niezauważenie rozcinając kieszeń, odpinając guzik czy po prostu wyciągając pugilares.
Ernest wiedział, że musi się pilnować bardziej niż inni. Gdyby stracił trzymane przy sobie pieniądze, skończyłby z niczym.
Dotarł do sklepu z kapeluszami, po drodze omijając większe grupy ludzi. Wyszedł z założenia, że im mniej osób wokół niego, tym bezpieczniej. I może był to nie tylko sposób na uniknięcie doliniarzy, ale także filozofia życia.
Powiódł wzrokiem po wystawie, ale nie zdążył nawet przelotnie zastanowić się, jaki kształt główki i ronda by go interesował. Gdzieś niedaleko rozległ się dziewczęcy pisk, który sprawił, że Wilmański natychmiast odwrócił się w tamtym kierunku.
Wydawało mu się, że dochodził z jednej z mniejszych uliczek. Rozejrzał się i odniósł wrażenie, że tylko on zainteresował się hałasem. Życie w Śródmieściu pozostawało niezakłócone, ludzie zajmowali się swoimi sprawami.
Po chwilowym namyśle uznał, że w taki sposób się tu funkcjonuje. Obojętność stanowiła coś więcej niż styl życia. Zrobił krok w kierunku wejścia do sklepu, ale zatrzymał się jak rażony piorunem, gdy dziewczyna znów krzyknęła.
Zaklął pod nosem, a potem odwrócił się i ruszył szybkim krokiem w stronę zaułka. Minął róg budynku i wszedł w wąską, niewybrukowaną uliczkę. Śmierdziało w niej odchodami i wilgocią, a bieda zdawała się namacalna.
Mężczyzna w przekrzywionym kaszkiecie stał nad dwunasto-, może trzynastoletnią dziewczyną. Kawałek dalej ktoś postawił węglarkę, z której wypadło kilka czarnych brykietów. Dziewczyna zawodziła cicho, a mężczyzna uniósł drewnianą pałkę, cedząc coś pod nosem.
Nie tak Wilmański chciał zacząć nowe życie.
– Hej! – krzyknął.
Napastnik zamarł, a potem szybko się odwrócił.
– Naprawdę tego potrzebujesz? – rzucił Ernest.
Mężczyzna spojrzał na trzymane narzędzie.
– Miałem na myśli biedę, której sobie napytasz.
– O czym ty mówisz?
– Zamachnij się tym jeszcze raz, a się dowiesz.
Rozmówca przez chwilę wyglądał na skołowanego. Poprawił kaszkiet, podrapał się kijem po karku i skrzywił, jakby nie bardzo mógł zrozumieć, dlaczego ktokolwiek mu przeszkodził.
– Zaszedłeś w złe miejsce – oznajmił.
Akurat tego Wilmański nie miał zamiaru kwestionować. Pomyślał, że to krótkie zdanie mogłoby spiąć klamrą całe jego dotychczasowe życie.
Spokojnie uniósł otwarte dłonie.
– Nie szukam zaczepki.
– W takim razie znikaj, nic tu po tobie.
– Mam taki zamiar. – Ernest powoli wskazał na dziewczynę. – Ale ona pójdzie ze mną.
Mężczyzna na moment obejrzał się przez ramię i zaśmiał cicho.
– To zasrane dziewuszysko chciało ukraść mi węgiel. Nie puszczę jej ot tak.
– Puścisz.
– Dopiero, jak nauczę ją kilku zasad.
Wilmański opuścił ręce i zacisnął lekko pięści. Rozmówca spojrzał na nie z rezerwą, marszcząc czoło.
– Po co ci te rękawiczki, człowieku? – burknął. – Kapelusza nie masz, nagusem jesteś, a…
– Nie noszę ich ze względu na modę.
– Ta? A ze względu na co?
Ernest nie miał zamiaru wdawać się w dyskusję. Tracił czas, który mógł przeznaczyć na szukanie tymczasowego lokum. W dodatku wedle wszelkiego prawdopodobieństwa straci też energię, by wyperswadować temu człowiekowi ukaranie dziewczyny.
Ta szybko się uspokoiła, jakby wznoszone przed momentem lamenty były tylko pozorowaniem strachu. Teraz rozglądała się na boki, a w oczach miała opanowanie. Wilmański zrozumiał, że szuka drogi ucieczki.
– Więc jak będzie? – zapytał.
– Chcesz zabrać tę małą mamazelę, musisz się postarać.
Mężczyzna w kaszkiecie zbliżył się do niego. Ernest nabrał głęboko powietrza, unosząc wzrok. Mógł po prostu odejść, zapomnieć, że cokolwiek się wydarzyło. Do takich sytuacji jak ta musiało dochodzić tutaj każdego wieczoru. Dziewczyna dostanie nauczkę, brykiety węgla wrócą na swoje miejsce, a potem wszyscy się rozejdą.
Wilmański cofnął się o krok.
– Słuszna decyzja – powiedział napastnik.
– Nie lubię nierównych pojedynków.
Rozmówca zerknął na pałkę.
– Nie. Znów nie to mam na myśli – sprostował Ernest. – Ty jesteś jeden, a ja biję za dwóch.
Przeciwnik ponownie się roześmiał.
– Nie jesteś stąd, prawda?
– Dopiero przyjechałem.
– To widać – odparł mężczyzna i zakręcił kijem w dłoni. – Skąd?
– Z miejsca, do którego nie mam zamiaru wracać.
– A jednak najmądrzej byłoby, gdybyś to zrobił.
Ernest znów się cofnął, a pałkarz ruszył w ślad za nim. Jeszcze kilka kroków, a dziewczyna będzie miała odpowiednio wiele miejsca, by uciekać. Wilmański widział, że zwietrzyła okazję i już się do tego przygotowywała. Wystarczyło, by jeszcze przez moment robił to, co dotychczas. Przy odrobinie szczęścia uda się uniknąć konfrontacji, której wyniku nie mógł być pewien.
Gdyby doszło do starcia na gołe ręce, nie miałby żadnych obaw. Mimo że był już w wieku, kiedy zawodowe pięściarstwo nie wchodziło w grę, wciąż poradziłby sobie bez trudu z niewyszkolonym przeciwnikiem. Obuch zmieniał jednak układ sił. Zanim Wilmański doskoczy do napastnika, ten niechybnie zdąży uderzyć.
Ernest spojrzał w stronę dziewczyny. Porozumiewawczo do niego skinęła.
Nagle miejscowy się obejrzał.
– A cóż to? – spytał, unosząc lekko kącik ust. – Chcesz dać jej okazję, żeby zwiała?
Nie czekając na odpowiedź, zatrzymał się, pokręcił zawiedziony głową, a potem wycofał się na poprzednią pozycję.
– To nie wchodzi w grę – oznajmił z satysfakcją. – Albo załatwimy to, jak trzeba, albo daj sobie spokój i odejdź, póki możesz.
Wilmański namyślał się tylko przez moment. Ściągnął płaszcz, złożył go na pół, a potem umieścił na jednym z parapetów. W mieszkaniu przelotnie dostrzegł przerażoną kobietę, która znikła natychmiast, kiedy tylko ich spojrzenia się spotkały.
Poprawił rękawiczki i kamizelkę. Nigdy nie nosił marynarek, nie znosił ich. Kamizelki były jednak stałym elementem jego ubioru. Odróżniał się na tym tle od tych, którzy hołdowali obecnym trendom, ale nie było to ani pierwsze, ani ostatnie odstępstwo od normy.
– Niech będzie – rzucił mężczyzna.
Ernest machinalnie chciał przyjąć pozycję do ataku, jakby był na deskach ringu, ale w porę się zmitygował. Niemądrze byłoby zawczasu oznajmiać przeciwnikowi, że zna się na rzeczy.
Ten nie dał mu zresztą sposobności. Ruszył na Wilmańskiego, ściskając obuch obiema rękoma. Wziął zamach, a w jego oczach zapalił się zew, który Wilmański dobrze znał. Nie z ringu, ale z ulicy. Adwersarz niewątpliwie uczestniczył w niejednym mordobiciu.
Ernest uniósł lewą rękę, przyjmując cios na przedramię. Zawył z bólu, jakby drewno połamało mu kości. Na okamgnienie stracił orientację, ale ciało zadziałało mechanicznie.
Zanim mężczyzna zdążył przygotować kolejny atak, Wilmański wyprowadził krótki, mocny prawy prosty. Trafił w klatkę piersiową i właściwie tyle wystarczyło, by przejął inicjatywę.
Natychmiast poprawił lewym sierpowym, aż coś gruchnęło w szczęce napastnika, a potem uderzył go jeszcze kilkakrotnie. Pałka upadła w kałużę, mężczyzna w kaszkiecie zatoczył się w tył, a Ernest od razu ruszył za nim. Jeden, ostatni cios powalił go na ziemię.
Wilmański spodziewał się, że mała natychmiast ucieknie, ale ta wstała spokojnie, otrzepała zniszczone ubranie i spojrzała z góry na mężczyznę w kaszkiecie. Nieumiejętnie splunęła w jego kierunku, po czym podniosła kilka brykietów i upchnęła je do kieszeni.
Ruszyła w stronę Ernesta.
– Coś ci nie pasuje? – spytała.
Wilmański uniósł brwi.
– Dużo na tym nie zarobisz.
Zatrzymała się i rozmierzwiła czarne, pozlepiane włosy. Popatrzyła na węglarkę, jakby oceniała, czy uniesie tyle kilogramów. W końcu machnęła na to ręką.
Wilmański kontrolnie zlustrował przeciwnika. Z ust i nosa ciekła mu krew, dyszał ciężko i zdawał się na moment przenieść do innego świata. Ostatecznie nic mu nie będzie, może nie licząc niewielkiego uszczerbku na honorze.
– Chodź – odezwała się dziewczyna, ruszając w stronę Sosnowej.
– Hm?
– Im dłużej tu zostaniesz, tym gorzej dla ciebie. Nie widzisz, ilu szpicli wygląda z okien?
Ernest popatrzył po brudnych elewacjach i przekonał się, że nastolatka ma rację. Podobnie jak wcześniej kobieta w jednym z mieszkań, tak i teraz gapie wycofywali się natychmiast, gdy tylko padł na nich jego wzrok.
– Choć może i tak już cię zapamiętali – dodała.
Wilmański zerknął jeszcze na przeciwnika, zabrał płaszcz z okna, a potem ruszył za dziewczyną. Jego pobyt w stolicy nie zapowiadał się najlepiej. Ale czego się spodziewał? Od lat znał tylko jeden sposób rozwiązywania problemów.
– Masz jakieś dulce? – odezwała się mała.
– Co?
– Papierosy?
– Nie mam.
– Kupisz na rogu Twardej i Żelaznej. Opowiem ci, w co żeś się wpakował, a potem się rozejdziemy.
Wilmański słuchał tego z niedowierzaniem. Dziewczyna wyszła za winkiel, a potem rezolutnie rozejrzała się na boki. Skinęła na swojego towarzysza, jakby nie dopuszczała możliwości, że postąpi wbrew niej.
Kupił kilka papierosów po półtora złotego za sztukę i ją poczęstował. Najpierw wypluła nieco tytoniu, a potem nawet się nie zaciągnęła. Chyba paliła po raz pierwszy. Przyjrzała się papierosowi, obracając go w dłoni, po czym głęboko westchnęła, jakby była ciężko doświadczona trudami życia.
– Gdzie znajdę miejsce na nocleg? – zapytał Wilmański.
– A ile masz pieniędzy?
– Wystarczająco, żeby nie spać na ulicy, ale jednocześnie nie tyle, żeby zatrzymać się w Bristolu.
– Więc jednak wiesz coś o Warszawie.
– Tylko tyle, że Paderewski urządza tam polityczne dyskusje.
Dziewczyna rozejrzała się, mrużąc oczy.
– Pójdź na Krochmalną – powiedziała. – Tuż przed koszarami stoi niewielka kamienica, na trzecim piętrze gospodyni da ci pokój w niezłej cenie.
Wilmański popatrzył na młodą z dystansem. Przypuszczał, że skierowała go do jednego z lupanarów, ale właściwie nie robiło mu to różnicy. Chciał jedynie trochę odpocząć, zanim o świcie rozpocznie poszukiwanie punktu zaczepienia dla nowego życia.
– I zostań w tamtych rejonach – dodała dziewczyna. – Tutaj długo nie pożyjesz.
– Na razie radzę sobie nie najgorzej.
– Na razie – odparła i wzruszyła ramionami. – Ale jak się tu kiedykolwiek pokażesz, Bannicy ci nie przepuszczą.
– Kto?
Wyglądała, jakby usłyszała najbardziej niemądre ze wszystkich pytań. Przyjrzała mu się z niedowierzaniem, a potem upuściła papierosa i zagniotła go butem. Szkoda całkiem niezłego tytoniu, pomyślał Ernest.
– Nie słyszałeś o nich?
– Jedyni bannicy, których znam, to demony topiące ludzi.
Wydęła usta, przez moment się zastanawiała i ostatecznie skinęła głową. Najwyraźniej w jakiś sposób trafił w sedno.
– To tutejszy gang – wyjaśniła. – Kontrolują teren od Krochmalnej do Rakowieckiej.
– Mhm.
– Na północ od Krochmalnej rządzą ci z Kercelaka. Tam będziesz bezpieczny, może nawet ktoś uściśnie ci rękę za to, że pobiłeś jednego z Banników. Ale tutaj się nie pokazuj.
Zanim zdążył choćby zastanowić się nad tym, czy podziękować jej za radę, dziewczyna uniosła dłoń i szybkim krokiem oddaliła się w stronę dworca. Wilmański dopiero teraz uświadomił sobie, że nie zapytał nawet, jak ma na imię.
Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Jeśli mówiła prawdę, rzeczywiście nie powinien się tu pojawiać.
Dopalił papierosa, myśląc o tym, że już na samym początku narobił sobie wrogów wśród ludzi, od których należało się trzymać z daleka. Zaczepiwszy jednego z przechodniów, zapytał o Krochmalną, a potem ruszył w jej kierunku. Nie spieszył się, chciał oczyścić nieco umysł. Poszedł naokoło, robiąc rundkę wokół zamkniętych hal targowych na placu Kazimierza Wielkiego.
Przed wejściem do lupanaru uznał, że najroztropniej będzie, jeśli jego noga rzeczywiście nie postanie już w Śródmieściu.
Tylko czy to zda się na cokolwiek? Jeśli ci ludzie trzymali w ryzach samo serce stolicy, należało uznać, że łatwo nie odpuszczą. Bannicy będą go szukać i nie spoczną, dopóki nie wymierzą mu sprawiedliwości.
Z tą myślą zasnął jak dziecko.Rozdział drugi
Gdyby ktoś jeszcze pół roku temu powiedział Elizie Zarzecznej, że przywdzieje mundur Policji Państwowej, zaśmiałaby się w głos. A jednak stała teraz przed lustrem, po raz pierwszy dopinając ostatni guzik służbowego żakietu.
Nie czuła dumy, bo bycie policjantką nigdy nie było jej marzeniem. Los jednak chciał, że jako jedna z pierwszych znalazła się w nowo utworzonej formacji. Formacji, której większość mężczyzn nie wieszczyła sukcesu.
Innego zdania był jednak komendant główny, który jakiś czas temu w końcu podpisał odpowiedni rozkaz. Eliza wraz z dwudziestoma dziewięcioma innymi dziewczynami rozpoczęła kurs, który kończył się promocją w szeregi policji kobiecej.
Nie był to ani najłatwiejszy, ani najprzyjemniejszy okres w życiu Zarzecznej. Przede wszystkim musiała wyrzec się szeregu rzeczy, które dla wielu innych kobiet stanowiły fundament egzystencji. Na kurs bowiem przyjmowano jedynie, jeśli kandydatka zobowiązała się, że przez dziesięć lat nie weźmie ślubu. Inne wymagania były równie absurdalne – określono minimalny wzrost, długość włosów, wiek, a dodatkowo żądano też świadectwa moralności. Z tym ostatnim żadna z nich nie miała problemu – wystarczyło zwrócić się do jednej z sześćdziesięciu czterech organizacji kobiecych, które mogły wystawić taki papier. Eliza otrzymała go dzięki znajomej, która działała w Narodowej Organizacji Kobiet. Namawiała ją swego czasu do kandydowania do sejmu, ale Zarzeczna wychodziła z założenia, że dziewięć posełkiń to wystarczająca liczba. Nawet połowa z nich obnażyłaby polityczne słabości mężczyzn.
Poza tym jako osoba z robotniczej rodziny, wciąż mieszkająca na Muranowie z rodzicami, nadawałaby się bardziej do PPS-u. Tak czy inaczej nie miała ambicji politycznych – powołania do służby także nie, wybrała tę drogę z rozsądku, by wyrwać się z biedy, która ją otaczała.
Eliza przesunęła dłonią po chropowatym materiale munduru. Przypuszczała, że w oczach płci przeciwnej nie będzie budził ani postrachu, ani nawet szczątkowego respektu. Policja kobieca miała jednak zajmować się głównie przestępstwami związanymi z kobietami – walczyć ze wszechobecną prostytucją i plagą handlu młodymi dziewczynami. Kontakty z mężczyznami miały być ograniczone do minimum.
Pożegnała rodziców, a potem opuściła niewielkie mieszkanie. Przeszła przez dziedziniec budynku, zerkając w kierunku drewnianego wychodka. Przez moment się zastanawiała, po czym uznała, że niektóre rzeczy lepiej załatwić na komendzie.
Szła na piechotę – szkoda jej było pieniędzy na dorożkę, a tym bardziej na tramwaj. Zostawiła sobie zresztą spory zapas czasu, nie było się czym przejmować. Dotarłszy do Alei Jerozolimskich, zrobiła głęboki wdech. Czasem miała wrażenie, że to ostatnie miejsce, gdzie może pooddychać powietrzem nieprzesiąkniętym smrodem zatłoczonego miasta.
Wielu twierdziło, że na północ od alei jest już tylko gorzej – na nierównych ulicach zalegają końskie odchody, domy stoją jeden przy drugim, jakby komuś zależało, by upchnąć jak najwięcej osób na jak najmniejszym terenie. I nie dbać przy tym o zasady budownictwa. Część frontonów odpadała, ściany w większości mieszkań były krzywe, a elewacje oblepione dymem i pyłem z pieców węglowych.
Zarzeczna nie musiała jednak zagłębiać się w tę gęstwinę, jeszcze nie teraz. Skręciła w prawo i Alejami Jerozolimskimi dotarła aż do Nowego Światu. Potem skierowała się w lewo i po dziesięciu minutach znalazła się przed siedzibą Komendy Stołecznej przy Krakowskim Przedmieściu.
Weszła na piętro i udała się do sali, w której miała rozpocząć się odprawa. Prowadziła ją komisarz, którą Eliza dobrze znała. Kobieta wcześniej pracowała w Urzędzie Śledczym, gdzie odpowiadała za pion pilnujący obyczajności i przestrzegania zasad sanitarnych.
Po kilku krótkich, krzepiących formułkach prowadząca przeszła do konkretów. Przydziały nie były dla nikogo niespodzianką, informacje na ich temat krążyły między policjantkami od pewnego czasu.
– Posterunkowa Zarzeczna i posterunkowa Kier, okręg ósmy.
Eliza zawczasu sprawdziła na mapie, jak duży teren patrolowy otrzymały. Rozciągał się od Grzybowskiej na północy do Alei Jerozolimskich na południu. Obejmował bodaj najgęściej zabudowaną część Śródmieścia. Tę, na którą patrzyła dziś rano, idąc do pracy.
Gdyby mogła wybrać sobie rewir, z pewnością postawiłaby na inny. Podobnie rzecz miała się, jeśli chodziło o przydzieloną jej partnerkę. Salomea Kier była niczym niewyróżniającą się cichą myszką, która nijak nie pasowała do przywdzianego przez nią munduru. Podczas całego szkolenia odezwała się do innych policjantek może kilkakrotnie, wzrok zawsze wbijała w ziemię i wydawało się, że niezbyt często zażywa kąpieli. W dodatku była o głowę niższa od większości kandydatek i tylko cudem załapała się na dolny pułap wzrostu. Wszystkie wiedziały, że ktokolwiek zostanie z nią sparowany, będzie miał dodatkowe utrudnienia na ulicy.
Zarzeczna spojrzała na partnerkę, chcąc posłać jej lekki uśmiech, ale Salomea sprawiała wrażenie, jakby była obecna jedynie ciałem. Nawet nie podniosła wzroku, kiedy komisarz wyczytała jej nazwisko.
– Zostańcie po odprawie – dodała.
Eliza uniosła brwi. Przy innych przydziałach prowadząca nie polecała zostawać. Czyżby już na samym początku były jakieś komplikacje? A może powodem był fakt, że Kier stanowiła najsłabsze ogniwo?
Zarzeczna czekała z niecierpliwością na koniec spotkania. Wreszcie komisarz dotarła do ostatniej pozycji na liście, zebrała plik kartek, stuknęła nim o blat mównicy i rozkazała się rozejść. Kiedy policjantki zaczęły wymieniać się cichymi uwagami, prowadząca oszczędnie życzyła im powodzenia.
Eliza przypuszczała, że wszystkim dziś się przyda. Szczególnie jej. Nie dość, że otrzymała jeden z najbardziej niebezpiecznych terenów, miała sprawować nad nim pieczę z osobą, która najmniej się do tego nadawała.
Spojrzała na Salomeę. Kier siedziała ze ściągniętymi ramionami, złączonymi nogami i opuszczoną głową. Czekała na to, co miała do powiedzenia komisarz, jak na wyrok.
– Mam coś dla was – odezwała się przełożona. – Wczoraj wieczorem doszło do pewnego… niecodziennego zdarzenia.
– Jakiego? – spytała Eliza.
– Ktoś wszedł na teren Banników i pobił jednego z członków gangu.
Zarzeczna zmarszczyła czoło. Rzadko zdarzało się, by jedni napadali na drugich. W Warszawie panował dość spokojny status quo, tereny zostały podzielone między poszczególne grupy i nikt nie wchodził sobie w paradę.
– Porachunki półświatka? – zapytała.
– Rzecz w tym, że na to nie wygląda.
Eliza skinęła głową, czekając na jakiś ruch ze strony partnerki. Salomea jednak nawet nie drgnęła, zdawała się nie słuchać rozmowy.
– Znani wam są Bannicy? – odezwała się komisarz.
– Oczywiście. To jeden z największych gangów. Obok Żydów z placu Grzybowskiego i ludzi z Kercelaka.
– I kilku innych grup, ale mniejsza z tym – odparła dowódczyni i machnęła ręką. – W każdym razie zdajecie sobie zapewne sprawę z tego, że tacy jak oni nie odpuszczają.
– Oczywiście.
– Ukarzą tego, kto zamachnął się na ich człowieka, nie ma co do tego wątpliwości.
– Do czego pani zmierza?
Szefowa uśmiechnęła się pod nosem.
– Już wyjaśniam – rzuciła. – Otóż byłam tam o poranku, rozmawiałam z pewną kobietą, która twierdziła, że z okna swojego mieszkania widziała całe zajście. Utrzymuje, że ten, który znokautował Bannika, nie był związany z żadną grupą przestępczą. Stanął w obronie jakiejś dziewczyny, prawdopodobnie nieletniej mamazeli lub chustkowej.
Zarzeczna doskonale znała te określenia – wszystkie kandydatki musiały poznać je podczas szkolenia teoretycznego. Hierarchia prostytutek w mieście była jasna i czytelna dla wszystkich, od polityków, przez policjantów, aż po przestępców. Mamazele znajdowały się na samym dole, działały na placach, w pustostanach czy parkach. Chustkowe czekały na klientów pod latarniami, kapeluszowe pod lokalami, a w samych lokalach na mężczyzn polowały najdroższe, grandesy, girlsy i fordanserki.
– I co w związku z tym, pani komisarz? – zapytała Eliza.
– To, że jeśli to prawda, mamy idealne warunki.
– Do czego?
– By zwerbować tego człowieka.
Zarzeczna spojrzała na przełożoną z niedowierzaniem. Doświadczona policjantka zeszła z podestu i zbliżyła się do dwóch posterunkowych. Obróciła jedno z krzeseł stojących przed nimi, po czym usiadła, krzyżując ręce na oparciu.
– Kiedy wypowiedzieliśmy wojnę sutenerstwu, postawiłam sobie za cel, by mieć kogoś w świecie przestępczym – podjęła. – Żadna z kobiet nie wchodzi w grę, bo są zbyt skrupulatnie pilnowane. Mężczyźni mają jednak znacznie większe pole manewru. A w dodatku są podatni na… nasze wdzięki.
– Co pani sugeruje?
– Że w fachu, którym teraz się paracie, trzeba będzie używać wszystkich atutów, jakie mamy.
– Ale…
– A ty masz ich sporo, posterunkowa.
Zarzeczna przełknęła ślinę. Owszem, dbała o siebie na tyle, na ile pozwalały warunki w dzielnicy robotniczej, ale nigdy nie powiedziałaby, że mogłaby uwieść jakiegokolwiek gangstera czy innego przestępcę. Miała wrażenie, że jej twarz jest zbyt pulchna, zbyt owalna. Ciemnobrązowe włosy wciąż się kręciły, a jej figura pozostawiała wiele do życzenia.
– Wierz mi, wiem, co mówię.
Eliza nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Podsumowała w głowie wszystko, co usłyszała, starając się ustalić, jak przełożona zamierza osiągnąć swój cel.
– Przyznam, że nie bardzo rozumiem – odezwała się w końcu. – W jaki sposób ten mężczyzna miałby nam pomóc?
W oczach komisarz pojawił się nagły błysk.
– W bardzo prosty. Jeśli jeszcze żyje, z pewnością uświadomił już sobie, w jak opłakanej sytuacji się znalazł. Bannicy nie spoczną, dopóki go nie utopią, i nieszczęśnik potrzebuje teraz sojuszników. Złożymy mu propozycję.
– My? – spytała z niedowierzaniem. – Jaką?
– Pomożemy mu dostać się do ludzi z Kercelaka lub z placu Grzybowskiego. Choć może raczej do tych pierwszych, bo podobno jest Wołyniakiem, toteż wśród Żydów nie ma czego szukać.
– Jesteśmy tego pewni?
– Świadkini twierdzi, że miał akcent z Wołynia.
Zarzeczna skinęła głową.
– Zapewnimy go, że to jedyny sposób, żeby uszedł z życiem. Musi zyskać protekcję, wejść w strukturę któregoś z konkurencyjnych gangów. A biorąc pod uwagę to, jak rozprawił się z Bannikiem, ma kilka cech, które czynią z niego dobrego kandydata. Wspomożemy go, damy mu wszystkie potrzebne informacje, załatwimy mu lokum w odpowiednim miejscu, a w zamian będzie nas informował o wszystkim, co ma związek z prostytucją i handlem ludźmi. Szczególnie o dostawach nowego… towaru.
– I sądzi pani, że na to przystanie?
Komisarz znów się uśmiechnęła.
– Nie ma innego wyjścia.
– Może próbować zdobyć protekcję na własną rękę.
– Nikt na to nie przystanie. To nieopłacalna inwestycja. My zaś możemy zadbać o to, by było inaczej.
– Nawet jeśli… jak go odnaleźć?
– Przez dziewczynę – odparła przełożona, po czym zreferowała wszystko, czego dowiedziała się od świadka.
Opuszczając budynek komendy, Eliza uznała, że przełożona w istocie ma rację. Wołyniak znalazł się w nieciekawej sytuacji i czy już o tym wiedział, czy nie, potrzebował pomocy. Policja kobieca mogła mu ją zapewnić, szczególnie w sposób, który zaproponowała komisarz.
Jakikolwiek inny nie wchodził w grę. Nawet jeśli mężczyzna był przyjezdnym, z pewnością doskonale zdawał sobie sprawę, jak funkcjonuje Policja Państwowa. Była to formacja utworzona ad hoc po odzyskaniu niepodległości, składająca się z niewykwalifikowanych kadr i zupełnie nieefektywna. Bywało, że pod nosem policjantów dochodziło do przestępstw, oni tymczasem albo to ignorowali, albo tego nie dostrzegali. Zarzeczna nie wiedziała, które z uchybień jest gorsze.
Spojrzała na swoją partnerkę. Na chudej Salomei mundur zdawał się wisieć.
– Co o tym sądzisz? – spytała.
Kier wzruszyła ramionami.
– A zatem chyba się zgadzamy – mruknęła Zarzeczna. – Wątpię, czy w ogóle uda nam się znaleźć tę dziewczynę, co dopiero mówić o Wołyniaku. Ale jeśli tak, to rzeczywiście może się opłacić.
Nie odzywając się, Salomea ruszyła w kierunku ogrodu Saskiego. Od terenu, który miały patrolować, dzielił je najwyżej dziesięciominutowy marsz. Pogoda była ponura, ciemne chmury wisiały nad stolicą i nie zanosiło się na to, by wiatr miał je rozgonić.
Dotarły pod kościół Wszystkich Świętych, a potem weszły między mrowie domów czynszowych. Zarzeczna zastanawiała się, jak w tym miejskim kłębowisku mają odnaleźć jedną dziewczynę.
Ludzie patrzyli na nie z zaciekawieniem. Po raz pierwszy widziano tutaj kobiety w mundurze i reakcje sprowadzały się do skołowania, może nawet dezorientacji. Eliza przypuszczała jednak, że ten stan długo nie potrwa. Kiedy początkowy szok zejdzie na drugi plan, rozbrzmią drwiny, salwy śmiechu i rozpoczną się prowokacje. Żadna z nowo powołanych policjantek nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości.
Przeszły na Sosnową, w okolicach której miało wczoraj dojść do zdarzenia. Ślady krwi w niewielkim zaułku to potwierdzały.
– Ani śladu po dziewczynie.
– Mhm.
– Skoro jednak tu była, to musi być jej rewir.
Salomea nie odpowiedziała, ukradkiem się rozglądając. Wyglądała na przestraszoną, choć Eliza przypuszczała, że jej lęk nie wynika z wejścia na terytorium Banników, a raczej z tego, że znalazły się pośród całego gąszczu ludzi.
– Od jedenastu do trzynastu lat, ciemne, pozlepiane włosy… – powiedziała pod nosem Zarzeczna. – Trochę takich musi tu być.
– Chyba.
– Ale świadkini twierdziła, że to była wyjątkowo bezczelna mała. Może to w jakiś sposób pomoże.
Kier się odwróciła.
– Masz jakiś pomysł? – spytała Eliza.
– Nie.
– W takim razie zostaje nam tradycyjne poszukiwanie. Rozdzielimy się. Ja wezmę Sienną, ty Śliską. Będziemy…
– Lepiej zostać razem.
– Owszem, lepiej. Ale w ten sposób pójdzie szybciej.
– Chyba że będą komplikacje.
Zarzeczna popatrzyła na nią i westchnęła.
– Wtedy pójdzie wolniej – dodała Kier.
Właściwie miała trochę racji. Koniec końców Eliza uznała, że będą trzymać się razem, choć zrobiła to raczej przez wzgląd na partnerkę niż na możliwe problemy. Nie spodziewała się ich teraz, nie na początku pierwszego dnia. Trochę czasu musiało minąć, zanim Bannicy otrzymają wiadomość, że na ich terenie pojawiły się umundurowane, patrolujące okolicę policjantki.
Posterunkowe przeszły po Śliskiej, obserwując bacznie, co dzieje się na ulicach. Po tych nieco szerszych przemykały furmanki i dorożki, tutaj królowali tragarze. Kawałek za kościołem Wszystkich Świętych widok nieco się zmieniał, tam wzdłuż ulic stały przede wszystkim bałaguły, żydowskie wozy, z których sprzedawano każdy produkt, jaki widziało ludzkie oko.
Tutaj wystawiano jednak głównie żywy towar. Kilka dziewczyn na widok mundurów pierzchło do klatek schodowych, ale zdecydowana większość zupełnie zignorowała Zarzeczną i jej towarzyszkę.
Eliza wiedziała, że prędzej czy później będzie trzeba zrobić z nimi porządek. Na tym miała polegać ich służba, choć dzisiaj zadanie było inne. Do walki z prostytucją musiały odpowiednio się przygotować. Sutenerami byli tutaj Bannicy i z pewnością niemądrze byłoby wypowiadać im wojnę już pierwszego dnia, nie mając w odwodzie żadnego wsparcia.
Posterunkowe przeszły Śliską dwukrotnie, zanim uznały, że tutaj dziewczyny nie znajdą. Przeniosły się na kolejną z równoległych ulic i dopiero tam szczęście się do nich uśmiechnęło.
Czarnowłosa nastolatka stała przy jednej z klatek, rozglądając się. Wzrok miała bezpardonowy, wyzywający, jakby starała się oznajmić wszystkim wokół, że szuka zaczepki.
Policjantki zatrzymały się przed nią. Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi i uniosła brodę.
– Bal przebierańców jest w „Adrii” – rzuciła.
Eliza podeszła bliżej i zgromiła małą spojrzeniem.
– Co tu robisz? – zapytała.
– Nic złego.
– W tej chwili być może rzeczywiście nie – przyznała Eliza. – Ale wczoraj było inaczej, prawda?
Mała prychnęła lekceważąco.
– Kradłaś węgiel?
Była wyraźnie zaskoczona. Nie spodziewała się, że mogą spotkać ją jakiekolwiek konsekwencje ze strony stróżów prawa. Gdyby rzeczywiście tak się stało, byłby to bodaj pierwszy raz, kiedy policjanci weszliby w kompetencje lokalnych gangów.
– Skąd wiecie? – zapytała dziewczyna, patrząc niepewnie na Kier. – Przecież…
– Mamy swoje źródła – odparła Zarzeczna. – Ale nie to nas interesuje. A przynajmniej nie będzie interesowało, jeśli powiesz nam, gdzie możemy znaleźć Wołyniaka.
– Kogo?
– Mężczyznę, który wczoraj ci pomógł.
– A czego od niego chcecie?
Tym razem Eliza przyjęła strategię swojej partnerki. Obie milczały, patrząc na dziewczynę ponaglająco.
– Nie zrobił nic złego.
– Zdajemy sobie z tego sprawę. I dlatego chcemy go odnaleźć.
– Ale po co?
– Trzeba go ostrzec.
Mała rozplotła ręce i schowała je do kieszeni znoszonych, luźnych spodni. Zaczęła sprawiać wrażenie nieco przybitej.
– Na to już pewnie za późno – powiedziała. – Do tego czasu dostał już ostrzeżenie.
– Może jeszcze nie.
– Bannicy działają szybko.
– Mimo wszystko…
– Hertz weźmie się za niego, jak tylko dowie się, co się stało.
Zarzecznej nie trzeba było tłumaczyć, kim jest Fryderyk Hertz. Znał go każdy, kto miał jakiekolwiek pojęcie o półświatku. Mimo dystyngowanej aparycji, był to bezwzględny, bezlitosny mężczyzna, który stworzył gang Banników od zera.
– Chcę tego uniknąć – odezwała się Eliza.
– W takim razie masz pecha, bo nie wiem nawet, gdzie jest. Spał na Krochmalnej, tuż przed koszarami. Trzecie piętro.
Zarzeczna wymieniła się znaczącym spojrzeniem z partnerką, po czym skinęły do siebie głowami i szybko ruszyły we wskazanym kierunku. Eliza przypuszczała, że każda minuta może być na wagę złota.
Ciąg dalszy w wersji pełnej