Sybirpunk. Tom 1 - ebook
Sybirpunk. Tom 1 - ebook
Przyszłość - sterylnie czyste miasta, uporządkowane społeczeństwa i służąca ludzkości zaawansowana technologia...
... No nie, sorry, ale nie.
Przyszłość to NeoSybirsk: rozpadająca się, sklecona na sznurek i szmatę cywilizacja pokryta węglowym pyłem. Cuchnące zaułki, w których można stracić życie za butelkę wody. Syntetyczne jedzenie, trujące powietrze i ludzie tak napakowani cybernetyką, że właściwie nie wiadomo czy jeszcze są ludźmi.
W takim świecie żyje Sasza Hudovec_74 zwany Chudym - facet od załatwiania spraw trudnych.
Tym razem został windykatorem i ma odzyskać pieniądze, które jeden paskudnie bogaty oszust ukradł drugiemu obrzydliwie nadzianemu oszustowi. Pieniądze są ogromne, prowizja Chudego - niebagatelna. Szybko jednak okazuje się, że nie zarobi swojej forsy ani łatwo, ani bezpiecznie, a problemy związane z tym zleceniem są zaledwie wierzchołkiem wielkiej góry lodowej.
Orkiestra gra do samego końca, silniki idą pełną mocą naprzód, zaś Chudy pędzi na zderzenie czołowe.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-537-4 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potężny, lśniący aurus mknął po głównej magistrali NeoSybirska, prowadzącej od samego serca miasta aż ku położonemu kilkadziesiąt kilometrów dalej lotnisku. Krople deszczu bębniły o potrójną szybę przednią, rozjeżdżały się smugami po wyciągniętej w przód, agresywnej mordzie maski.
Mało co na tej trasie mogło równać się z imponującym grawilotem, prowadzonym nieomylną ręką elektronicznego kierowcy. Pomniejsze ścigacze i co lepsze samochody, bezskutecznie usiłujące dorównać prędkością maszynie, jeden za drugim zostawały z tyłu. Jeśli nawet ktoś z dognanych równał się z aurusem i nie chciał odpuścić, to automat robił delikatny, ale zauważalny trawers w jego stronę.
Nikt nie miał na tyle odwagi, by ryzykować uderzenie zbrojoną burtą ważącego przeszło sześć ton pojazdu, więc posłusznie odpuszczali i zostawali z tyłu – tam gdzie ich miejsce.
Sobkow spojrzał na zegarek o nietypowym wyświetlaczu ze wskazówkami, nawiązującym do starego, analogowego stylu: dochodziło wpół do drugiej w nocy.
Westchnął. Pół godziny do odlotu jego czarterowego odrzutowca. Akurat zdąży wejść na terminal, łyknąć coś mocniejszego przed drogą i przejść kontrolę.
Nie miał ze sobą nic z wyjątkiem małej walizki podręcznej. Nic więcej zresztą nie potrzebował, zaś to, co miał, zostawiał za sobą niemalże bez żalu. Apartament, prywatny kort tenisowy, firma, zakład produkcji biokończyn... Nawet dwie kochanki nie były tym, za czym mógłby zatęsknić.
Wóz ostro wszedł w zakręt, wspinając się na ślimaka zjazdu z trasy. Biznesmen przytrzymał się uchwytu, spojrzał w bok, ku lśniącemu światłami kompleksowi portu transportowego.
Akurat padał deszcz, pierwszy od przeszło miesiąca – tak upragniony i wyczekiwany przez wszystkich w spalonym przez słońce, tonącym w duchocie NeoSybirsku. Ciężkie krople przesyconej kurzem wody uderzały o szyby, rozmazywały się długimi zaciekami na przyciemnionych oknach bocznych aurusa... Aż gotów byłby pomyśleć, że nie było tu tak źle, że można by zostać!
Ale nie. Sprawy zaszły zbyt daleko i zdecydowanie należało zmienić klimat.
Limuzyna zahamowała ostro, zwalniając przed podjazdem na terminal, aż w końcu zatrzymała się tuż przed wejściem, wprost pod zakazem wjazdu. Któryś z chowających się przed deszczem kierowców taksówek od razu ruszył, gotów zrobić bezczelnemu przybyszowi awanturę, ale zauważył oznakowania K-Mer Corporation na drzwiach i zatrzymał się w pół kroku – z tą firmą lepiej było nie zadzierać.
Drzwi podniosły się, do środka wpadło wilgotne, lepkie powietrze. Sobkow chwycił swoją walizkę, szybko wysiadł z wozu i ruszył ku wejściu; za nim podążyli niczym cienie dwaj barczyści ochroniarze w przydymionych okularach, którzy wysiedli z przedniego przedziału pasażerskiego.
Reklamy zamigotały natrętnie, gdy tylko wszedł w zasięg czujników, od razu bezbłędnie odczytujących poziom zdolności kredytowej z czipa w nadgarstku. Zazwyczaj lubił pozwolić sobie na chwilę słabości i podczas każdej podróży kupował jakąś mało istotną błyskotkę... Ale tym razem naprawdę nie był w nastroju.
– Opcja: wygaś wszystkie – mruknął pod nosem.
Moduł rozpoznawania głosu odczytał wgraną komendę, reklamy w zasięgu jego wzroku zgasły. Kilku stojących nieopodal ludzi spojrzało ze zdumieniem na martwe wyświetlacze, typ w podświetlonym diodami zielonkawym futrze gwizdnął z uznaniem: no, no, niezła rozrzutność, żeby za kasę gasić nośniki!
Sobkow jednak nawet tego nie zarejestrował, szybkim krokiem maszerując prosto ku linii odpraw.
Fotokomórka, potem druga. Kontrola bezpieczeństwa, konieczność pokazania, że dwaj ochroniarze mają pozwolenia na wszystko, co wisi u każdego z nich pod pachą. Bramka wykrywacza, prześwietlenie. Przekierowanie do strefy VIP. Sczytanie siatkówki, kontrola czipów... W końcu przyłożenie ręki do skanera, a potem już tylko uśmiechnięta, długonoga dziewczyna, pokazująca drogę do wynajętego saloniku. Coś do picia, gazeta? Może kanapkę z kawiorem?
– Setkę wódki z cytryną. Tylko dobrze zmrożoną! – warknął mężczyzna. Kelnerka uśmiechnęła się i zaszczebiotała:
– Naturalnie, panie Sobkow. Postaram się znaleźć najzimniejszą butelkę.
Dziewczyna wyszła, on opadł ciężko na miękki fotel, pokazał dwóm przybocznym: spocznij, tutaj nic się nie stanie.
Gest był zupełnie zbędny, bo nie za to im płacono, żeby mieli w jakiejkolwiek chwili opuszczać gardę. Fakt, że on poczuł się na moment bezpieczniej, nie znaczył wcale, że oni mieli prawo tak myśleć... Jednak pomimo tego, co widział już w życiu i co czasami robił, nie zatracił resztki ludzkich odruchów.
Nawet służący to przecież człowiek, powtarzał często.
Podniósł się i przesiadł na miejsce bliżej okna. Jego samolot już przysuwał się pod rękaw terminala, więc tylko patrzeć, jak wezwą ich do wyjścia. Jak dobrze pójdzie, to dziewczyna nawet nie zdąży...
Syknęły odsuwające się drzwi, za którymi przed chwilą zniknęła kelnerka.
– I jak, udało się... – zaczął Sobkow, ale nie dokończył.
Błysnęło oślepiająco i huknęło tak, że aż zadrżały wzmocnione szyby. Oparcie fotela, na którym przed chwilą siedział, dosłownie rozleciało się na strzępy, gdy kula rozerwała plecy mebla, wychodząc przez pikowaną czerwoną alt-skórę w fontannie odłamków plastiku i aluminium.
Sobkow odruchowo wtulił głowę w ramiona i rzucił się na ziemię. Nawyk i trauma, pozostałe po ataku terrorystycznym w moskiewskim metrze kilka lat wcześniej, uratowały mu życie – stojąca za fotelem lampa rozprysła się na tysiąc kawałków kwarcu, kula trzasnęła o szybę i zrykoszetowała w kontuar, zostawiając wzmocnione szkło pokryte pajęczyną pęknięć.
Ochroniarze zareagowali jeszcze szybciej od swojego bossa.
Ten większy i szerszy od razu rzucił się ku klientowi, gotów zasłonić go własnym ciałem... I nie na darmo, bo trzeci pocisk trafił go w piersi, rzucił w tył niczym szmacianą lalkę. Mimo to kamizelka kuloodporna wytrzymała, a on nie wypuścił z ręki już dobytego pistoletu maszynowego i pociągnął długą serią na oślep w kierunku drzwi, skąd padły strzały.
Drugi z najętych siepaczy nie zaprzątał sobie nawet głowy próbą dobycia broni; stojąc bezpośrednio przy drzwiach, od razu wyszarpnął zza pasa elektropałkę i zamachnął się, chcąc uderzyć zabójcę w wyciągniętą rękę.
Sobkow widział to wszystko kątem oka, rejestrując oraz rozumiejąc wyłącznie dzięki wszczepionemu modułowi analitycznemu. Do tej pory używał go do zabawy w kasynie i zabawy na giełdzie, a tutaj...
Trafiony ochroniarz w kamizelce sapnął ciężko, uderzył plecami o kanapę i zjechał prosto na Sobkowa, przygniatając biznesmena do ziemi. Już chciał się poderwać – ale wtedy czwarta kula znów uderzyła dokładnie tam, gdzie poprzednia.
Kamizelka nie wytrzymała, nie wytrzymały też skryte pod nią mostek, płuca i serce. Kula odbiła się od płyty na plecach i wróciła, po czym koziołkując, zrykoszetowała jeszcze raz od pancerza na piersiach, zamieniając wszystko pośrodku w krwawą miazgę.
Sobkow, jeszcze niezdający sobie sprawy z poświęcenia przybocznego, wrzasnął głośno i spróbował wydostać się spod ciała.
Drugi ochroniarz uderzył pałką – błysnął i trzasnął łuk elektryczny, rozszedł się swąd topniejącego plastiku i zwęglonej nanoskóry. Napastnik wypuścił broń z ręki, wywinął się w bok – ale sparaliżowane wyładowaniem mięśnie odmówiły posłuszeństwa, potknął się i poleciał na ziemię.
Mimo że martwy już teraz goryl strzelał niemalże na oślep, to trzy wypuszczone przezeń kule sięgnęły celu. Żadna z nich nie strzaskała ani nawet nie naruszyła tytanowego szkieletu, który zastępował kruche i łamliwe kości zabójcy, ale przecież tytan obłóczony był w ludzkie ciało... A to, nawet naszprycowane dopalaczami i z wyłączonymi receptorami bólu, słabło i odmawiało posłuszeństwa.
Ochroniarz skoczył ku przeciwnikowi, uderzył od góry nogą – ale zabójca tylko przetoczył się, żelazny obcas uderzył w podłogę z hukiem, krusząc ceramiczne płytki. Kolejny cios pałką, znów pudło, trzeci sięgnął celu, ale napastnik przyjął go na tę samą rękę, na której spod stopionego rękawa widać było poczerniałą nanoskórę i przebłyskujący metal...
A potem nagle zapadła cisza. Nagła, nieruchoma, napięta cisza.
Sobkow zepchnął z siebie trupa, nawet nie podnosząc głowy, przeczołgał się za kanapę, wyjrzał za róg.
Ponad przewróconym stolikiem z gazetami widział ochroniarza, nachylonego nad napastnikiem, ze wciąż wzniesioną do ciosu pałką. Łuk elektryczny trzaskał lekko i przeskakiwał pomiędzy elektrodami, ale broń nie opadała. Na twarzy tamtego widać było napięcie, na czole wystąpiła pulsująca żyła, twarz przybrała kolor głębokiej czerwieni...
I wtedy moduł analityczny Sobkowa podświetlił mu pomarańczową obwódką wystający z pleców ochroniarza lśniący, ostry kawał stali.
Zabójca rozprostował palce zaciśniętej w pięść prawej dłoni, ostrze w okamgnieniu schowało się z powrotem do podskórnej pochwy na przedramieniu. Ochroniarz sapnął, zacharczał i kaszlnął krwią, opadł w przód, ale napastnik odepchnął go do tej pory zgiętą w kolanie nogą i odrzucił do tyłu.
Sobkow pisnął i zaczął czołgać się z powrotem. Tamten jest trafiony, powtarzał sobie. Zdążę dotrzeć do drugich drzwi! Ochrona lotniska zaraz tu będzie, a wtedy...
Zamarł, widząc na podłodze przed sobą spiczasto zakończony nosek skórzanego buta na niewysokim obcasie. Podniósł wzrok wyżej, na obłóczone w taką samą, czarną i lśniącą skórę kolano, potem udo, po którym ściekała strużka krwi.
Spojrzał w twarz napastnika, a w zasadzie: napastniczki.
Nie powinna żyć, pomyślał. Nie miała prawa już żyć. Nawet biorąc poprawkę na tytanowy szkielet, same obrażenia organów wewnętrznych powinny ją wykończyć... Dostała trzy kule! Widział ziejącą dziurę w prawym ramieniu, wyrwę na wysokości żeber i zapewne śmiertelną ranę podbrzusza.
Kobieta nachyliła się nad nim, uśmiechnęła do połowy spalonymi przez uderzenie elektropałki kształtnymi ustami, widocznymi spod zasłony lekkiego hełmu bojowego.
I dopiero wtedy Sobkow poczuł, że naprawdę, ale to naprawdę się boi.
Bo nawet teraz widział, jak zwęglona tkanka się regeneruje.
– Zapłacę... zapłacę ci więcej niż oni! Ile tylko chcesz! – wyrzucił z siebie.
Kobieta pokręciła głową, wygięła usta w podkówkę.
– Nie zabijaj mnie, błagam! – jęknął, widząc, jak lufa pistoletu unosi się i spogląda mu prosto w twarz.
– Obawiam się, że muszę – szepnęła, a w jej głosie dało się wyczuć prawdziwy, nieudawany żal.
Paweł Sobkow zacisnął powieki na ułamek sekundy przed tym, jak pociągnęła za spust.Uważam się za człowieka stosunkowo zamożnego.
Podniosłem wzrok znad talerza z prawdziwego szkła, na którym w artystycznym nieładzie leżały pomieszane z prawdziwą grillowaną wołowiną wąskie paski prawdziwych warzyw, spryskane idealnie okrągłymi, równymi kroplami gęstego, prawdziwego octu balsamicznego.
Przynajmniej tak głosiło wyświetlone nad talerzem holograficzne menu; nigdy w życiu nie próbowałem ani prawdziwego, ani nawet syntetycznego octu balsamicznego, więc musiałem wierzyć na słowo.
A wierzenie na słowo w tych czasach było, delikatnie mówiąc, retro.
– Z całą pewnością tak jest. – Przełknąłem kęs, otarłem usta zaskakująco miękką serwetką i sięgnąłem po szklankę. – Oczywiście, wszystko zależy od punktu odniesienia.
Skrzywiłem się, kiedy sos tabasco zapiekł w usta. Szczerze mówiąc, sok pomidorowy akurat wolę bez niego, ale mój rozmówca chyba nawet nie zarejestrował faktu, że mógłbym pić coś innego niż on, i po prostu zamówił dla mnie to samo.
Siedzący naprzeciwko mnie człowiek, rozwalony w niedbałej pozie na idealnie czystym, miękkim fotelu w lobby barze jednego z najlepszych hoteli nie to, że miasta, ale zapewne całej Federacji, odwrócił się i popatrzył ponad szkłami niebieskich okularów.
– Myślę, że doskonale pan wie, co jest moim punktem odniesienia. – mężczyzna uśmiechnął się samymi ustami. – A w zasadzie KTO.
Daniłow, tak mi się przedstawił, przez chwilę jak gdyby szukał w mojej twarzy śladu reakcji na tę jakże ewidentną zaczepkę. Pokiwałem tylko głową.
Na zewnątrz było upiornie gorąco. Słońce wisiało bezlitosną kulą żaru nad pokrytym pyłem NeoSybirskiem, który zdążył już zapomnieć o padającym nocą deszczu. Woda spłynęła po betonie, zostawiła brudne plamy na szkle i kolejne kwasowe odbarwienia na metalu, po czym odparowała.
Zostało po niej tylko przesycone wilgocią powietrze, które teraz oklejało skórę cienką warstewką potu i brudu.
Brałem dziś prysznic dwa razy, a mimo to nadal miałem wrażenie, że cały aż się lepię.
Tutaj, za potrójnymi szybami przyciemnionych okien, światło tylko drażniło oczy, ale panował przyjemny, kojący chłodek. Schowane gdzieś wysoko, ponad najwyższym piętrem wieżowca potężne klimatyzatory niestrudzenie zasysały ciężki od wyziewów fabryk i zakładów smog, przepuszczały przez zestaw filtrów i tłoczyły zimne, idealnie czyste powietrze przez nawiewy, ukryte pośród wyszukanych detali architektonicznych imponującego wnętrza.
Blask dnia był tu tylko elementem wystroju, podobnie zresztą jak widok na miasto.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć, ile bloków starego NeoSybirska zostało planowo przeznaczonych pod rozbiórkę, przemocą wysiedlonych i wyburzonych, żeby siedzący w lobby hotelu Ojczyzna goście mieli widok na rzekę i panoramę metropolii... Ale robiło to wrażenie, nie da się zaprzeczyć.
Za pieniądze można było kupić wszystko, przede wszystkim piękno.
– To oczywiste. Czy nie uważa pan jednak, że byłoby zasadne, żeby...
Urwałem, widząc minimalnie zauważalny grymas na jego twarzy. Sięgnął do kieszeni niebieskiej marynarki, wyciągnął tablet oprawiony w niebieski plastik.
Kto dziś używa jeszcze tabletów?! – pomyślałem.
Daniłow w ogóle był dziwny, tego byłem pewien już po półgodzinnej znajomości. Niski, wręcz mały, ubrany cały w odcienie i wariacje niebieskiego. Porozumiewający się stwierdzeniami, oświadczeniami w zasadzie. Przeskakujący z myśli na myśl, jak gdyby prowadził ze sobą wewnętrzny dialog.
Wyjął staromodny rysik, puknął w ekran. Coś przesunął. Przez chwilę patrzył na wyświetlacz, jak gdyby zapominając, że w ogóle tu jestem.
– Omówiliśmy już tę kwestię i nie widzę zasadności powracania do niej. Przyjąłem do wiadomości pańskie zastrzeżenia, więc może pan uważać, że zostałem należycie uprzedzony. W niczym nie zmienia to natury powierzonego panu zadania.
Nie spojrzał nawet na mnie, mówiąc przed siebie i nieustannie przewijając jakieś informacje na ekranie. Daniłow rzadko patrzył rozmówcom w oczy. Nie wynikało to jednak ze słabości charakteru ani chęci uniknięcia konfliktu.
Uwierzcie mi: naprawdę nie.
– Oczywiście – przytaknąłem, odkrawając kolejny fragment idealnie wysmażonego mięsa. Ciekawe, czy jakbym odkładał cały miesiąc, to byłoby mnie stać na taki stek? – Czy mogę zatem uważać, że kwestie natury finansowej...
– Niech pan odeśle po prostu umowę ze wstawionymi cyframi. – Daniłow zamknął pokrowiec i odłożył tablet.
– Ale... nie uzgodniliśmy jeszcze procentów.
– Tak.
Pozwoliłem sobie wygrać trochę czasu, dokładnie, pieczołowicie wręcz przeżuwając kolejny kęs. Jednocześnie moje myśli biegły jak oszalałe, a mózg pracował na najwyższych obrotach, usiłując wyliczyć kwotę na tyle wysoką, by zlecenie było naprawdę opłacalne, a zarazem taką, która nie wyda się Daniłowowi oburzająco wygórowana.
Nie chodziło o to, że nie zapłaciłby mi tych pieniędzy.
Bałem się raczej tego, że spojrzy prosto na mnie i powie: „Proszę teraz przedstawić mi swój tok rozumowania” – a wiedziałem, że wtedy będzie miał mnie na widelcu.
Bynajmniej nie dlatego, że nie potrafiłbym tego zrobić... Po prostu wiedziałem, że cokolwiek powiem, on będzie miał od razu gotowy kontrargument, którego nie będę mógł podważyć.
Miałem miażdżącą świadomość tego, że negocjacje z nim to fikcja, bo on i tak doskonale wie od samego początku, ile mi zapłaci.
Pytanie brzmiało tylko: czy zgadnę za pierwszym razem, czy będzie miał ochotę się ze mną wcześniej pobawić.
– Dwa – wydusiłem w końcu przez ściśnięte gardło.
Nie zabrzmiało to tak, jak sobie wymarzyłem, hardo i pewnie; wyszło coś pośredniego pomiędzy kaszlnięciem a stłumionym jękiem, zdecydowanie za wysokim na końcowej nucie.
Daniłow sięgnął znów po swój tablet, włączył. Tym razem trzymał go tak, że mogłem spojrzeć na ekran... I aż poczułem, jak robi mi się gorąco.
On na nim pisał!
Nie to, że klawiaturą: ręcznie pisał! Widziałem różnokolorowe szlaczki wykaligrafowanych liter, jakieś notatki, punkty... Przełączył kolor na czerwony, nabazgrał coś, postawił kropkę. Wyłączył, schował do kieszeni niebieskiej marynarki, na której rękaw nie byłoby stać mnie i wszystkich moich znajomych, gdybyśmy nawet pracowali każdy po pięćdziesiąt lat bez przerwy.
Przekręcił głowę i popatrzył na mnie; jego twarz nie wyrażała dokładnie nic. Na lekko przydymionych szkłach niebieskich okularów przesuwały się z góry na dół rządki informacji, liter i cyfr, wyskakiwały jakieś powiadomienia.
– Dobrze – powiedział po prostu.
Świat zawirował, kiedy dwa diametralnie rozbieżne uczucia szarpnęły moją świadomością niczym przeciwstawne sobie ośrodki wysokiego i niskiego ciśnienia, na których styku powstają burze, równające ze sobą całe osiedla mieszkaniowe na pograniczu tundry.
A niech mnie, łyknął to! Dwa procent od sumy, o której mówił, to... to... To więcej, niż zarobiłem przez ostatnie pięć lat! Tak po prostu się zgodził!
A niech mnie, łyknął to – więc mogłem powiedzieć trzy. Albo chociaż dwa i pół. Albo dwa koma dwa pięć... Skrewiłem, sprzedałem się po taniości.
– Czy moglibyśmy w dodatku do tego... – zacząłem, ale on wymownym gestem poklepał się po kieszeni.
– Dwa. Czy jest coś, o co chce pan jeszcze zapytać?
– Nie, wydaje mi się, że wiem wszystko. Dane, o których pan wspominał, kiedy mogę je dostać?
– Już.
Zapadła cisza. Przez chwilę spoglądałem na Daniłowa wyczekująco, potem on sięgnął do innej kieszeni i położył na stoliku kartę pamięci.
Karta pamięci. Ostatni raz używałem czegoś takiego, jak miałem... pięć lat? Osiem? No może dwanaście, nieważne. Dzisiaj wszystko szło przez Strumień, nikt nie używał nośników fizycznych!
Nikt, poza upiornie bogatym Daniłowem, który przyleciał do NeoSybirska tylko po to, żeby spotkać się ze mną.
Zgarnąłem kartę z blatu, próbując nie dać poznać po sobie, jak bardzo nie wiem, co zrobić z nią dalej. Gdzie ja to odczytam, na czym? Skąd dziś wziąć urządzenie, do którego można to wpiąć? I jak potem przekonwertować do formatu pod wejście osobiste?
I wtedy do mnie dotarło: te informacje nie mogły trafić do mojego portu, nie mogłem ich wprowadzić do swojej puli danych. Nie mogły nawet dotknąć Strumienia, bo... Bo nie.
Daniłow jak gdyby czytał moje myśli, gdyż pokiwał głową.
– Cieszę się, że osiągnęliśmy porozumienie. Rekomendujące pana osoby wypowiadały się bardzo pochlebnie o pańskiej dyskrecji.
– Tak – przytaknąłem tylko, nie mając pojęcia, kogo może mieć na myśli.
– Jeśli więc mamy omówione wszystko, to będę czekał na informacje. Kiedy będzie pan gotów przystąpić do pracy?
– No cóż. Mam kilka spraw, które muszę dokończyć, więc myślę, że... – zająknąłem się, widząc jego wzrok. – Niezwłocznie, jeszcze dziś.
Wstał, wyciągnął do mnie dłoń. Spotkanie było skończone.
– Dobrze. Zjawię się w mieście za jakieś dwa tygodnie. Mam nadzieję, że znajdzie pan czas na wspólny obiad?
To spotkanie, ta rozmowa była dla mnie jak dotknięcie nieba. Niczym autokarowa wycieczka objazdowa po raju ze wszystkimi jego bajerami. Klimatyzacja, czyste powietrze, czyste żarcie... Czyste kible, spłukiwane czystą wodą! Wszystko było ładne, nowe i takie eleganckie.
Ten hotel, to jedzenie, cały ten mikrokosmos świata bogatych ludzi. Perfekcyjny bąbel marzeń. Równie dobrze moglibyśmy funkcjonować bez świata zewnętrznego, zawieszeni w idealnej, sterylnej pustce. Nieustannie stabilni w zadanej przez system temperaturze, doskonałej na koszulę z mankietem, marynarkę i krawat.
A teraz spotkanie się kończyło. Autokar wycieczkowy podjeżdżał do ostatniego przystanku, gdzie już czekała na mnie winda, mająca zwieźć mnie z powrotem do piekła, które nazywałem życiem.
Przełknąłem ślinę, patrząc na niedojedzoną porcję. Ciekawe, czy zapakują mi na wynos, jak poproszę...? Nie, pewnie nie.
– Oczywiście. W dowolnej chwili.
– Powodzenia zatem, przyda się panu.
Potrząsnął moją ręką mocno, zdecydowanie. Zapiąłem przyciasną, niewygodną i zapewne niemodną marynarkę, wymamrotałem jakieś pożegnanie i ruszyłem ku wyjściu.
– Do widzenia, panie Khudovec, hotel Ojczyzna zaprasza ponownie! – zaszczebiotała cycata recepcjonistka zza kontuaru, kiedy byłem już przy drzwiach.
Drgnąłem jak smagnięty batem, obróciłem do niej. Pełne usta rozciągnęły się w uśmiechu, pokazując dwa rzędy idealnie równych, praktycznie identycznych zębów.
Ciekawe, ile musiały kosztować takie zęby i taki uśmiech? A może była po prostu androidem, podpiętym do systemu rezerwacji hotelowych przez wiązkę schowanych pod ladą kabli?
No tak, identyfikacja wchodzących, pomyślałem sobie. Tylko spokojnie, Chudy, bez nerwów. Przecież w takich miejscach mają pełną kartotekę wejść i wyjść. A jako że siedziałem tam, jadłem i piłem... Pewnie mieli już o mnie komplet informacji, z grupą krwi i długością członka włącznie.
– Czy możemy zaoferować panu jakieś dodatkowe usługi, panie Khudovec? – Przekręciła głowę filuternie i puściła do mnie oko.
Android na sto procent. Sczytuje teraz moje reakcje skórne, rejestruje przyspieszone tętno, widzi ciepłotę ciała, zmieniające się ukrwienie i dostosowuje bieg rozmowy do zachowań.
A ja nie cierpię androidów.
No nie cierpię i nic na to nie poradzę, mimo że w tej chwili można to cholerstwo spotkać coraz częściej, niemalże na każdym kroku. Jakoś tak patrzę na nie i... i aż mnie wstrząsa.
To samo mam ze starymi ludźmi i upośledzonymi dziećmi. Nie to, że się nimi brzydzę czy gardzę, nic z tych rzeczy. Babcię przez ulicę przeprowadzę, dziecku nawet rękę podam. Ale po prostu nie lubię przy nich przebywać i tyle.
Z ciężkim westchnieniem po raz ostatni odetchnąłem czystą, chłodną atmosferą hotelu i przeszedłem przez pancerne obrotowe drzwi na zewnątrz.
Powietrze NeoSybirska uderzyło mnie w twarz niczym gorąca, mokra szmata do podłogi. Wiszący w powietrzu zapach dymu, spalin i rozgrzanego metalu, przepalony olej, smród kwasów i plastiku, dławiąca woń płynów ustrojowych i syntokrwi, wyrzucana przez wentylatory klinik augmentacyjnych... Smród toczącej swój bury nurt rzeki, niosącej ku niewyobrażalnie odległemu morzu hektolitry toksycznych ścieków z kopalni i zakładów przemysłowych K-Merowa.
Spojrzałem jeszcze raz tęsknym wzrokiem ku schowanemu za przyciemnionymi szybami wnętrzu z jego klimatyzacją i czystym powietrzem, a potem ruszyłem szybkim krokiem po chodniku do miejsca, gdzie zostawiłem samochód.
Udające naturalny kamień płytki szybko ustąpiły miejsca pokryciu z bardziej wytrzymałego durakwarcu, żeby po chwili zmienić się w standardowe bloczki z przemielonych odpadów produkcyjnych.
Tutaj, na obrzeżach coraz bardziej zagęszczającego się śródmieścia, dało się jeszcze znaleźć kawałki starych chodników z betonu, albo nawet fragmenty dróżek wylanych dziesięciolecia temu z asfaltu. Masa miękła podczas upału, zachowując w sobie wgłębienia po obcasach, a potem twardniała na kamień – uwieczniając ślady przejścia niczym błoto z odciskami łap dawno wymarłych dinozaurów.
Dalej, bliżej ku centrum miasta, była już tylko nowoczesność. Interaktywne chodniki z reklamami. Holograficzne okna, pokazujące spersonalizowane reklamy. Wielkie, trójwymiarowe bannery, nieustająco wyświetlające propagandowo-konsumencką sieczkę.
Nawet stąd widziałem rzędy dizajnersko jednakowych, do wyrzygania nudnych w swej zamierzonej monumentalności wieżowców, które codziennie połykały i wypluwały z siebie rozkrzyczaną, kolorową masę pochłoniętych pędem ku lepszemu jutru, wysoko wykwalifikowanych pracowników. Ludzi przeświadczonych o swojej wyjątkowości, będących w istocie całkowicie zbywalnym, powtarzalnym aktywem.
Skręciłem za róg, zanurzając się pomiędzy stare, kilkunastopiętrowe bloki. Większość miała już zamurowane wejścia, powybijane okna straszyły resztkami szyb, tablice ostrzegawcze głosiły: „Nie zbliżać się, budynek przeznaczony do rozbiórki”.
Dalej pomiędzy betonowymi megalitami widać było już potężne cielska maszyn budowlanych. Wymalowane w jaskrawy żółty kolor, oznaczone obowiązkową patriotyczną trójkolorową wstęgą uwijały się bez wytchnienia dniem i nocą, niczym robotnice w ulu, kawałek po kawałku wyburzając stare miasto, aby wznieść na jego gruzach nową, lepszą przyszłość.
No tak, w końcu do wyborów zostało niespełna trzy miesiące, więc gubernator robił, co tylko mógł, żeby wyróżnić się przed władzami centralnymi w nadziei na reelekcję. Kolejne kwartały biurowców, jeszcze więcej apartamentów dla bogaczy... Może jakiś kompleks spa albo, jeszcze lepiej, nowa szkoła z rozszerzonym wychowaniem patriotycznym? To zawsze było dobrze punktowane.
Samochód stał, jak go zostawiłem, centralnie pod zakazem. Piknął agonalnie, kiedy sensor wyczuł, że podchodzę.
– Otwórz bagażnik – powiedziałem, a kiedy nie stało się nic, powtórzyłem dobitniej: – Otwórz bagażnik, kupo złomu!
Nadal nic, więc westchnąłem ciężko i namacałem pod klapą przycisk otwierania. Siłowniki zacharczały, próbując unieść klapę, która ani drgnęła – no tak, znów się zatarły.
Złapałem obiema rękami i czując, jak pot ścieka mi strużką po plecach, pociągnąłem klapę w górę. Poszło, chociaż z trudem; siłowniki zajęczały rozdzierająco, coś zarzęziło w mechanizmie, w końcu załapało i bagażnik zaczął otwierać się sam.
Ściągnąłem, w zasadzie zerwałem z siebie nieludzko niewygodną i zbyt ciepłą marynarkę. W pierwszym odruchu gotów byłem pizgnąć ją w zakurzone wnętrze przestrzeni ładunkowej, ale zacisnąłem tylko zęby: nie. Taki ciuch się szanuje, a przecież mam tylko jeden. Wyjąłem wieszak, rozwiesiłem, zapiąłem folię ochronną, ułożyłem równo na półce. Zacząłem rozpinać przepoconą koszulę...
– Gorące laski w twojej okolicy szukają faceta! Zobacz, jak chętne mamuśki same chcą wskoczyć na twojego... – natrętna reklama holograficzna wyskoczyła z kamerki cofania przy zderzaku, ale po prostu pacnąłem dłonią po wyłączniku, w połowie ucinając przekaz.
– Pieprzone reklamy kontekstowe... – warknąłem, mocując się z zapięciami mankietów.
Zawsze tak wychodzi, że najpierw ściągam koszulę, a potem sobie przypominam, że trzeba rozpiąć rękawy, i wyglądam jak na wpół rozebrany debil, tańczący przy nieistniejącej rurce w klubie dla transów.
W końcu zdołałem zdjąć koszulę; zamiast ciepnąć ją na ziemię, strzepnąłem kulturalnie, też wsunąłem na wieszak i zasunąłem folię.
Z westchnieniem ulgi wciągnąłem przez głowę tiszert, a potem równie wysłużoną co solidną i wzmocnioną kurtkę. Zapiąłem suwak aż pod samą szyję, czując, jak system od razu rusza: po chwili wszyte w materiał mikroprzewody podały chłodziwo, schowane na plecach dysze promienników zaszumiały, odprowadzając nagrzane powietrze.
– O mamusiu, jak dobrze... – jęknąłem z autentyczną błogością.
W tej chwili gotów byłem powiedzieć, że furda hotel, furda jego luksusowe wnętrze i prawdziwe jedzenie: klimakurtka, to jest to! Grzeje zimą, chłodzi latem. W dodatku filtruje pot, składując wodę w kieszeniach chłodniczych...
Większość ludzi uważała picie własnego potu, nawet tak oczyszczonego, za obrzydliwe; mnie po pobycie w Afryce mało co już ruszało.
We wnętrzu mojego wysłużonego merca było oczywiście gorąco i duszno jak w saunie. Ryknął odpalający silnik, nawiewy bluznęły kurzem, ale już po chwili zaczęły tłoczyć zimne powietrze. Głośniki zachrypiały, potem zadudniły basem... Przerzuciłem wajchę, skręciłem kierownicę i wysunąłem się z miejsca parkingowego na pokrytą pyłem uliczkę.
– Szybko, skutecznie i dyskretnie! Masz problem, o którym wolisz nie mówić? Albo może chcesz pomóc komuś z rodziny? Pogotowie nałogowe tylko czeka na twój telefon! Wyprowadzamy z cugu syntalkoholowego, oferujemy... – Kolejna reklama zaświeciła się nad deską rozdzielczą, ale wbudowany w kierownicę układ zagłuszający sprawnie wyśledził i odciął pasmo.
Jeden wąski zaułek, drugi, trzeci... Wszędzie to samo – resztki starego miasta, jeszcze z czasów, zanim „Nowo” zamieniło się w „Neo”.
Kamieniczki, bloki, bloki, opuszczone place zabaw, zamknięte centra handlowe, więcej bloków... Snujący się pomiędzy nimi nijacy, szarzy ludzie, próbujący fluorescencyjnymi wstawkami na ubraniach pokazać, że świat jest lepszy i bardziej kolorowy niż w rzeczywistości.
Ręcznie przerzuciłem automat na niższy bieg, wcisnąłem gaz – wyminąłem i zajechałem drogę wlokącej się jak ślimak ciężarówce, wciskając się przed nią na światłach.
Zerknąłem w lusterko wsteczne: siedzący w szoferce brodaty gastarbeiter oczywiście pieklił się, rzucał, wygrażał mi pięściami i pokazywał, co zrobi mnie, matce, ojcu, siostrze i całej rodzinie, ale jakoś nie spieszył się do wysiadania. Nawet puścił sprzęgło i wcisnął gaz, chcąc najechać mi na tył, ale własne systemy wspomagania ciężarówki zahamowały gwałtownie po kilku centymetrach. Znów szarpnął w przód, maszyna stanęła dęba; po raz kolejny ryknął silnikiem, podsuwając się parę cali...
– Ej, ej, ej, zważaj se! – krzyknąłem do niego w lusterku, jednocześnie zerkając na wciąż migające czerwienią światło. No dawaj, zmieniaj się, no... – Małpo czarna ty, brudasie jeden, uderzysz mnie przecież!
W końcu światło przeskoczyło na pomarańczowe, wdusiłem gaz – merc zawył i rzucił się w przód niczym wystrzelony z katapulty. Zawinąłem z piskiem opon, prawie zahaczyłem jadącą zbyt wolno jakiś malutkim, pseudomiejskim gówienkiem paniusię i wysterowałem na środkowy pas magistrali, szybko nabierając prędkości.
Zerknąłem na zegarek: dobra nasza, powinienem się wyrobić w opłaconym czasie jeżdżenia po śródmieściu. Mogłem niby zapłacić więcej, ale szkoda kasy, a spotkanie nie powinno było trwać tak długo... tak długo, jak potrwało.
Gubernator sam już nie wiedział, skąd brać kasę, więc wprowadzili kilka lat temu ten debilny przepis o strefie płatnego wjazdu. Że niby w ten sposób ludzie zaczną zostawiać samochody na parkingach – też płatnych, a jak – i jeździć komunikacją miejską. Również płatną, rzecz jasna.
– Niedoczekanie wasze... – warknąłem, wyprzedzając po prawej stronie wlokącego się bez sensu luksusowym grawilotem wąsacza w okularach. – Jak się ma kasę na taką brykę, to i moduł jazdy byś se mógł wszczepić, grubasie!
Chyba wolałbym już piechotą chodzić, niż używać transportu zbiorowego. Na samą myśl o tych wszystkich spoconych, śmierdzących ludziach stłoczonych w ciasnej, nagrzanej puszce autobusu czy metra od razu zrobiło mi się duszno. Już lepiej przemęczyć się w samochodzie, ale przynajmniej własnym! Czasami zabulić, nierzadko odstać swoje w korkach, ale przecież...
Wrzuciłem migacz, ściąłem dwa pasy ostrym skrętem w lewo i wjechałem prosto w korek.
Samochód zahamował ułamek przed tym, jak wbiłem pedał w podłogę, ledwie dając radę zatrzymać merca może kilka milimetrów przed zderzakiem samochodu przede mną.
Zrobiło mi się tak gorąco, że klimakurtka aż zasyczała, odprowadzając dodatkową ciepłotę ciała – ale wcale nie dlatego, że bałbym się kogoś obetrzeć.
– O nie, kochaniutcy moi. Tak się nie będziemy bawić – zamruczałem, zerkając w lusterko i sięgając do dźwigni biegów. Wrzucę wsteczny, wykręcę, pojadę kawałek pod prąd i ucieknę boczną ulicą. Przecież nie będę tu stał, bo...
I w tej właśnie chwili dognała mnie fala samochodów jadących w tę samą stronę. Przed sekundą ich tam nie było, a teraz nagle pojawiły się – po lewej, po prawej, za mną... Wszędzie! Skutecznie domykając mnie i blokując możliwość ucieczki.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.