Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sylwek Cmentarnik - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sylwek Cmentarnik - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 439 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dzień je­sien­ny miał się ku koń­co­wi. Po­mię­dzy nie­bem a roz­ło­ga­mi bru­nat­nych ról, wi­sia­ła mgła drob­ne­go desz­czu. W mgle tej to­czy­ły się tur­ko­ty i gwa­rzy­ły szep­ty wia­trów, a u spodu jej fale wiel­kiej rze­ki biły się z plu­skiem o wy­so­kie brze­gi.

Gdy­by kto­kol­wiek, za­wie­szo­ny na jed­nej z chmur, cięż­ko wlo­ką­cych się pod brud­no-bia­łem nie­bem, spoj­rzał z góry na pas prze­strze­ni, rów­no­le­gły od jed­ne­go z brze­gów rze­ki, uj­rzał­by trzy punk­ty róż­nych wiel­ce roz­mia­rów, lecz na jed­nej li­nii i w nie­wiel­kiej od sie­bie od­le­gło­ści zo­sta­ją­ce. Pierw­szym i naj­więk­szym z punk­tów tych było mia­sto, zaj­mu­ją­ce sobą wiel­kie koło grun­tu i wy­bie­ga­ją­ce po za to koło kil­ku­na­stu pro­ste­mi i krę­te­mi od­ro­śla­mi. Od­ro­śle te wy­glą­da­ły jak ra­mio­na, wy­cią­ga­ne, przez ol­brzy­ma ku prze­strze­ni, po łup albo ra­tu­nek. Uję­te w gęst­szą, niż gdzie­in­dziej mgłę desz­czu i wy­zie­wów, niby w ba­nię z brud­ne­go szkła, mia­sto owo wy­dzie­rać się zda­wa­ło w górę wie­ża­mi swych ko­ścio­łów, a ża­lić się przed sa­mot­no­ścią pól lub z niej na­igra­wać się mru­ga­niem i bla­skiem, gę­sto po ciem­nem tle roz­sia­nych, ogni­ków. Z sze­ro­kie­go koła tego, od wy­wi­ja­ją­cych się zeń ra­mion, od mru­ga­ją­cych świa­teł, nad strze – li­stę wie­że, nad obej­mu­ją­cą to wszyst­ko brud­no-szklan­ną ba­nię, wzbi­ja­ły się głu­che, cha­otycz­ne gwa­ry, w któ­rych, gdy­by przez dłu­gą chwi­lę za­to­pi­ło się bacz­ne ucho, usły­sza­ło­by tur­ko­ty kół, dźwię­ki mu­zy­ki, szcze­ka­nia psów, ude­rze­nia dzwon­ków, ru­basz­ne śmie­chy, urwa­ne wo­ła­nia, wrza­ski, szep­ty, szme­ry mnó­stwa śpie­szą­cych kro­ków, cały sło­wem wiecz­no­brz­mią­cy akord zbio­ro­we­go ludz­kie­go ży­wo­ta. Gwa­ry te bu­cha­ły w nie­bo go­rącz­ką, lecz spodem ich wia­ła nie­znur­to­wa­na me­lan­cho­lia ludz­kich prze­zna­czeń.

Dru­gim punk­tem był cmen­tarz, sze­ro­ko na wy­so­kim a spa­dzi­stym brze­gu rze­ki roz­ło­żo­ny, po­dob­ny w zmro­ku do gaju, na­peł­nio­ne­go tłu­mem po­sta­ci nie­ru­cho­mych, nie­wy­raź­nych, sza­rych, albo śnież­nie bia­łych. I tu tak­że ci­szy zu­peł­nej nie było. Nie prze­ry­wa­ły jej wpraw­dzie szep­ty wia­tru w drze­wach i plu­ski desz­czu, bi­ją­ce­go o gro­bow­ce, były to bo­wiem skła­do­we jak­by jej czę­ści; lecz mą­cił ją gwar, zło­żo­ny z kil­ku gło­sów ludz­kich i do­no­śne­go, choć ochry­płe­go nie­co, śpie­wu, na­peł­nia­ją­cy dom cmen­tar­ne­go stró­ża. Dom ten, przy­ro­sły jak­by do mu­ro­wa­ne­go ogro­dze­nia cmen­ta­rza, był ra­czej mu­ro­wa­ną cha­tą, niż do­mem. Niz­ki, zżół­kły od wil­go­ci i za­nie­dba­nia, z za­pa­dłym da­chem, po­sia­dał on jed­ne drzwi i trzy okna. W dwu oknach go­rza­ło ja­skra­we świa­tło roz­pa­lo­nych łu­czyw; u jed­ne­go z nich sta­ła wąz­ka ław­ka, wil­go­cią prze­sią­kła. Roz­mo­wy i śpie­wy, na­peł­nia­ją­ce cmen­tar­ną cha­tę, le­cia­ły z jed­nej stro­ny na gro­by, z dru­giej – na błot­ni­ste i su­che­mi ba­dy­la­mi ster­czą­ce grun­ta.

Punk­tem trze­cim, o kil­ka stai od cmen­ta­rza od­da­lo­nym, lecz co­raz ku nie­mu zbli­ża­ją­cym się… była ko­bie­ta, po­wo­li bar­dzo i z cięż­ko­ścią wi­docz­ną, po­stę­pu­ją­ca nad stro­mym brze­giem rze­ki. Zkąd szła? Od da­le­kich ja­kichś krań­ców bru­nat­nych pól tych, któ­re sła­ły się aż pod sto­py nie­doj­rza­nych pra­wie la­sów, czar­ną ni­cią od­zna­cza­ją­cych skłon nie­ba. Z naj­dal­szej głę­bi tej desz­czo­wej mgły, któ­ra od krań­ca do krań­ca na­peł­nia­ła wid­no­krąg. Od punk­tu ja­kie­goś nie­wia­do­me­go, z któ­re­go wy­ry­wa­ły się wia­try te, któ­re, ude­rza­jąc w jej ple­cy, zda­wa­ły się wy­pę­dzać ją zkąd­ciś, kę­dyś ją gnać, za coś ją kar­cić. Szła sama, zu­peł­nie. Ani przed nią, ani za nią, nie wi­dać było żad­nej ży­wej du­szy ludz­kiej. Chwi­la­mi wiatr mio­tał po­ła­mi jej odzie­nia, a gdy uci­szy­ło się w po­wie­trzu, sta­wa­ła przy drze­wie albo krza­ku przy­droż­nym, dla od­po­czyn­ku za­pew­ne. Do­szedł­szy do cmen­ta­rza, po­wo­li i nie­śmia­ło zbli­ży­ła się ku do­mo­wi stró­ża i usia­dła na ła­wie, pod ścia­ną jego sto­ją­cej. Czer­wo­na smu­ga świa­tła uko­śnie spły­wa­ła na nią z okna. Odzież, okry­wa­ją­ca ją, nie była bar­dzo ubo­gą, lecz na wskróś prze­ję­tą desz­czem i gę­sto ob­le­pio­ną bło­tem, po dro­dze ze­bra­nem. Na gło­wie i ra­mio­nach mia­ła wiel­ką czar­ną chust­kę, któ­ra i twarz jej tak­że za­kry­wa­ła do po­ło­wy, tak, że w mi­go­tli­wem i ską­pem oświe­tle­niu uka­zy­wa­ło się tyl­ko głę­bo­ko śnia­de czo­ło jej, wło­sa­mi kru­czej czar­no­ści bez­ład­nie za­rzu­co­ne i pod czo­łem tem go­re­ją­ce wiel­kie czar­ne oczy. W ra­mio­nach trzy­ma­ła, a sia­da­jąc na ko­la­nach swych zło­ży­ła, duże ja­kieś za­wi­nię­cie, ka­wa­łem ba­ra­nie­go ko­żu­cha okrę­co­ne.

Przez okna wy­la­ty­wa­ły wciąż uryw­ki roz­mów i śpie­wów. Głos ja­kiś męz­ki, lecz cien­ki i ochry­pły, śpie­wał.

– Od Boga ze­sła­na,

Śmier­ci ty ko­cha­na,

Stań się two­je żni­wo,

Bę­dzie mnie na piwo!

Spo­sób od­śpie­wa­nia cy­nicz­nej strof­ki tej tem się od­zna­czał, że dwa pierw­sze jej wier­sze brzmia­ły skocz­ne­mi tak­ta­mi kra­ko­wia­ka, a dwa ostat­nie po­wle­kły się prze­cią­głą i ża­ło­śli­wą nutą, przy­po­mi­na­ją­cą pie­śni ko­ściel­ne, zna­ne pod na­zwą Gorz­kich ża­lów.

W od­po­wie­dzi, ode­zwał się głos ko­bie­cy krzy­kli­wy i roz­ją­trzo­ny.

– Piwo! piwo! jemu tyl­ko piwo w gło­wie! we­se­le­nie się! ra­do­wa­nie się! chi­cho­ta­nie! śpie­wa­nie! Bę­dziesz ty miał na piwo, jak cię ks. dzie­kan od mo­gi­łek od­pę­dzi! Ki­jem cię wte­dy pod ko­ściół po­gnam! Lo­ka­jem za mło­du by­łeś, ko­ściel­nym dzia­dem umrzesz!

– Ano! – ozwał się głos, któ­ry przed chwi­lą śpie­wał piosn­kę do śmier­ci, – gdzie umrzeć, to umrzeć, byle we­so­ło prze­żyć! czy na scho­dach ko­ściel­nych, czy w zło­ci­stych pa­ła­cach, śmierć znaj­dzie się i chwy­ci! Ja stróż cmen­tar­ny, tam­ten pan wiel­ki; ja człek pro­sty i tyl­ko mar­nych pro­chów ludz­kich pil­no­wać umiem, tam­ten uczo­nym jest i gwiaz­dy na nie­bie li­czy, a wszy­scy­śmy rów­ni w obec Ojca na­sze­go Wszech­mo­gą­ce­go, któ­ry po­chwa­lo­nym niech bę­dzie na wie­ki wie­ków, Amen!

– Amen, – z wy­raź­nem prze­ję­ciem się po­wtó­rzy­ło chó­rem kil­ka gło­sów a wnet po­tem dał się sły­szeć wy­krzyk cien­kie­go i chra­pli­we­go męz­kie­go gło­su:

– Na­sta­siu! kieł­ba­sy ka­wa­łe­czek daj! no, daj kieł­ba­sy! na za­ką­skę po pi­wie kie­dy po­czę­stu­nek, to już niech bę­dzie po­czę­stu­nek! kie­dy bal, to bal!

– Nie trze­ba, nie trze­ba! niech pani Łu­ka­szo­wa nie fa­ty­gu­je się! – ozwa­li się go­ście, a je­den z nich cią­gnął:

– My tak so­bie, na ga­węd­kę tu przy­cho­dzim i dla oka­za­nia grzecz­no­ści na­szej. Pana Łu­ka­sza słu­chać lubo! jak­by z książ­ki na­boż­nej czy­tał!

Go­spo­dy­ni, udo­bru­cha­nym nie­co, lecz za­wsze gru­bym i po­pę­dli­wym gło­sem, z kąta izby… w któ­rym szu­ka­ła może żą­da­nej kieł­ba­sy, od­rze­kła:

– Ja tam po­czci­wym lu­dziom, co nam grzecz­ność oka­zu­ją, nie ża­łu­ję ni­cze­go. Kie­dy jest, to niech so­bie bę­dzie. Już on mnie do tego przy­zwy­cza­ił. Tyl­ko strach po­my­śleć, ot, o sta­ro­ści! człek goły, jak­by tyl­ko co się uro­dził! On, co za­ro­bi; to prze­pi­je i prze­we­se­li, a po­tem co? że­brać przyj­dzie?

Im wię­cej mó­wi­ła, tem wię­cej w gło­sie jej brzmia­ło roz­ją­trze­nie, zmie­sza­ne z płacz­li­wo­ścią. Gli­nia­ne na­czy­nie ja­kieś, misa czy ta­lerz, stuk­nę­ło o stół, na któ­ry sta­wi­ła go po­pę­dli­wa snać ręka, a cien­ki głos męz­ki prze­wle­kle mó­wić za­czął:

– To na­sze, co dziś, Na­sta­siu, to na­szę, co dziś! Czas ucie­ka, śmierć goni, wiecz­ność cze­ka! Czło­wie­cze, z mat­ki śmier­tel­nej zro­dzo­ny, nie wiesz dnia… ani go­dzi­ny swo­jej. Dziś je­steś, ju­tro cię nie bę­dzie. W zim­ną zie­mię cię wło­żą, pia­skiem oczy za­sy­pią i cze­go nie wi­dzia­łeś, to już i nie zo­ba­czysz, a cze­go nie zja­dłeś, to już i nie zjesz, a cze­go nie ura­do­wa­łeś się, to już nie ura­du­jesz się… Do kró­le­stwa nie­bie­skie­go dro­ga da­le­ka i przez czy­ściec wio­dą­ca.

I wnet po­tem ozwa­ła się zno­wu pi­skli­wa i chra­pli­wa śpiew­ka:

– Oj, głę­bo­każ to mo­gi­ła,

W któ­rej leży lu­dzi siła;

Gdy w nią le­gniesz, grzesz­ny człe­cze,

Stra­wa z misy ci ucie­cze….

– Cha, cha, cha… cha, cha! pi­skli­wym, lecz ser­decz­nym chi­cho­tem za­koń­czył śpie­wa­ją­cy, a za­ra­ża­jąc się jak­by we­so­ło­ścią jego, za­śmie­li się i inni. W we­so­łym chó­rze tym je­den tyl­ko głos ko­bie­cy od­zy­wał się gder­li­wem i roz­ją­trzo­nym mru­cze­niem.

Czy ko­bie­ta, sie­dzą­ca na ła­wie, u ze­wnętrz­nej ścia­ny domu, słu­cha­ła tych roz­mów, śpie­wów i śmie­chów, któ­re prze­cież wy­raź­nie do ucha jej do­cho­dzi­ły, trud­no było po­wie­dzieć. W opra­wie czar­nej chu­s­ty, okry­wa­ją­cej gło­wę jej i ra­mio­na, twarz jej zo­sta­wa­ła wciąż nie­ru­cho­mą. Błysz­czą­ce­mi ocza­mi swe­mi pa­trza­ła wciąż w je­den punkt sza­rej prze­strze­ni. W sztyw­nym wzro­ku jej ma­lo­wa­ło się osłu­pie­nie, się­ga­ją­ce stop­nia bez­myśl­no­ści. Z wy­sta­ją­ce­go gzem­su da­chu, pod któ­rym sie­dzia­ła, spa­da­ły na odzież jej gę­ste i gru­be kro­ple desz­czu, lecz ona nie zda­wa­ła się ich czuć, ani spo­strze­gać, i nic nie czy­ni­ła, aby się od nich uchro­nić. Parę razy pod­nio­sła się z ław­ki, jak­by do odej­ścia, po­sta­ła chwi­lę, z twa­rzą zwró­co­ną ku mia­stu, i sia­dła zno­wu.

W cha­cie cmen­tar­ne­go stró­ża gwar, to wzma­gał się, to przy­ci­chał. Od cza­su do cza­su wy­bu­chał zeń gru­by, roz­ją­trzo­ny głos ko­bie­cy, zda­ją­cy się za­po­wia­dać sro­gą kłót­nię. Za każ­dym ra­zem jed­nak, cien­ki głos męz­ki prze­wle­kle, i to­nem mo­no­ton­nie od­ma­wia­ne­go pa­cie­rza, re­cy­to­wać za­czy­nał o do­cze­sno­ści czło­wie­ka na zie­mi i o po­trze­bie uży­cia, do­pó­ki czas, wszel­kich uciech ży­wo­ta, a koń­czył śpie­wem, któ­re­go pierw­sze tak­ty skocz­ne były i we­so­łe, a ostat­nie z ża­ło­śli­wych pie­śni ko­ściel­nych za­po­ży­czo­ne, a w któ­rych fi­gu­ro­wa­ły nie­odmien­nie: śmierć i piwo, mo­gi­ła i misa. W obec prze­mó­wień tych i przy­śpie­wek kłó­tli­wy i roz­ją­trzo­ny głos ko­bie­cy to­pił się w gniew­ne, lecz ci­che i jak­by znie­chę­co­ne, mru­cze­nie.

Na­ko­niec, otwo­rzy­ły się drzwi do­mo­stwa i bie­siad­ni­cy po jed­ne­mu wy­cho­dzić z nie­go za­czę­li. Byli to wszy­scy lu­dzie pro­ści i gru­bi­jań­scy w ubo­giej odzie­ży, ze zczer­nia­łe­mi twa­rza­mi. Każ­dy z nich, na pro­gu jesz­cze, wy­ma­wiał ja­kieś sło­wo uprzej­me­go po­że­gna­nia i po­dzię­ko­wa­nia za czę­stu­nek, każ­dy też, mi­ja­jąc sie­dzą­cą n ścia­ny ko­bie­tę, spo­glą­dał na nią przez chwi­lę z obo­jęt­ną cie­ka­wo­ścią i od­cho­dził. Z za otwar­tych drzwi od sie­ni go­spo­darz wy­krzyk­nął jesz­cze po­że­gna­nie:

– A by­waj­cie tam zdro­wi i żywi, bo wa­sze umie­ra­nie czło­wie­ko­wi i dziu­ra­wych bu­tów nie przy­spo­rzy!

Tu na notę kra­ko­wia­ka za­śpie­wał:

– Od Boga ze­sła­na

Śmier­ci ty ko­cha­na….

Za­trzęś kost­ka­mi swo­je­mi….

I do­koń­czył mo­no­ton­nym pa­cie­rzo­wym to­nem.

– Nad pa­ła­ca­mi zło­ci­ste­mi, nad ka­mie­ni­ca­mi mu­ro­wa­ne­mi, nad szka­tu­ła­mi peł­ne­mi, nad tymi, co nosy do góry za­dzie­ra­ją, a przed tobą w proch pa­da­ją, jak mar­ne two­ry Pana Boga Wszech­mo­gą­ce­go, któ­re­mu niech bę­dzie cześć i chwa­ła na wie­ki wie­ków, Amen.

Gdy prze­kleń­stwo to, w dziw­ny spo­sób z mo­dli­twą zmie­sza­ne, mil­kło w głę­bi do­mo­stwa, na pro­gu zja­wi­ła się gru­ba i wy­so­ka po­stać ko­bie­ca. Obej­rza­ła się do­ko­ła i na­gle krzyk­nę­ła.

– A toż co? Zgiń maro, prze­pad­nij! Kto tu taki sie­dzi pod ścia­ną?

Ko­bie­ta, sie­dzą­ca pod ścia­ną, zwró­ci­ła gło­wę ku mó­wią­cej i zwol­na po­wsta­jąc, z ci­cha i nie­śmia­ło wy­mó­wi­ła;

– Prze­pra­szam… to ja!…

– Kto ja? ja­kie ja? – brzmiał w pro­gu głos gniew­ny, gru­by i kłó­tli­wy. Włó­czę­go ja­kaś? czy że­bracz­ka? czy zło­dziej­ka może? Pa­nie Boże… od­puść! Po no­cach włó­czyć się i pod cu­dze­mi okna­mi sia­dać…

Z pod ścia­ny, ci­chy i nie­śmia­ły głos ode­zwał się.

– Sia­dłam od­po­cząć…

– Od­po­cząć! jak od­po­cząć? co od­po­cząć? gdzie od­po­cząć? pod na­sze­mi okna­mi od­po­czy­wać! Pod­słu­chi­wać może i pod­pa­try­wać! Czy nie Je­że­wicz to cza­sem przy­słał tu pa­nią, że­byś nas szpie­go­wa­ła i żeby do ks. dzie­ka­na z ję­zy­kiem le­cieć: u Łu­ka­sza piją! u Łu­ka­sza je­dzą! u Łu­ka­sza hu­la­ją! Idź, idź, zkąd przy­szłaś, i ga­daj coś wi­dzia­ła i coś sły­sza­ła…

Ko­bie­ta, cał­kiem te­raz ukry­ta w cie­niu, wy­mó­wi­ła:

– Przy­szłam z da­le­ka…

– Zda­le­ka! zda­le­ka! Od Je­że­wi­cza… od wro­ga na­sze­go od szpie­ga na­sze­go! z pod Fary! z ka­mien­ne­go za­uł­ku! zda­le­ka! zda­le­ka! zką­dże na­przy­kład?

W cie­niu ozwał się szept:

– Ze wsi…

Tym ra­zem ko­bie­ta, sto­ją­ca w pro­gu, nie od­po­wie­dzia­ła nic. Na­gle ja­koś umil­kła i wy­cią­gnę­ła szy­je w kie­run­ku przy­by­łej, chcąc snać śród cie­nia do­strzedz jej rysy. Po chwi­li, ci­szej znacz­nie i ła­god­niej, niż wprzó­dy, wy­mó­wi­ła.

– Ze wsi… A zką­dże? z ja­kiej stro­ny?

– Z Tar­go­wa, – od­rze­kła przy­by­ła.

– Z Tar­go­wa? Nie­znam. Nie wiem. Gdzież to jest?…

– Dzie­sięć mil ztąd… za temi wiel­kie­mi la­sa­mi…

– Za la­sa­mi… – w za­my­śle­niu po­wtó­rzy­ła go­spo­dy­ni do­mo­stwa i do­da­ła: dzie­sięć mil… no, no! ka­wał dro­gi! I cóż? pie­cho­tą szłaś? dłu­go? wie­leż dni?

– Pie­cho­tą. Trzy dni. Nie mogę iść pręd­ko…

– No, no! ze wsi… za la­sa­mi!… ze wsi! cóż, mo­że­byś le­piej w cha­cie od­po­czę­ła, jak tu­taj! Z da­chu leje się… cały boży dzień deszcz pa­dał. Mo­że­byś prze­no­co­wa­ła u nas. Noc ciem­na… lu­dzie ot za­raz spać po­kład­ną się… jak pój­dziesz do mia­sta, to chy­ba na uli­cy no­co­wać bę­dziesz… chodź do cha­ty…

Przy­by­ła nie po­ru­szy­ła się z miej­sca. Mil­cza­ła.

– No cóż – z po­wra­ca­ją­cą nie­cier­pli­wo­ścią po­wtó­rzy­ła go­spo­dy­ni, – głu­cha je­steś, czy nie­ma? Ja do niej ga­dam jak do czło­wie­ka, a ona jak słup… O Mat­ko Bo­ska! ja­kiż wi­cher zry­wa się na dwo­rze! Chodź do cha­ty!

przy­by­ła, z więk­szą jesz­cze, jak wprzó­dy, nie­śmia­ło­ścią szep­nę­ła.

– Dzię­ku­ję pani… prze­no­co­wa­ła­bym… cze­muż? zmę­czo­na je­stem i… tak zim­no. Ale… nie wiem… ja mam…

– Chodź do cha­ty! sły­szysz! – sten­to­ro­wym już gło­sem i trzę­sąc się od gnie­wu krzyk­nę­ła go­spo­dy­ni. Noc taka, że psa z domu nie wy­pę­dzić… a ona tu jesz­cze: dzię­ku­ję! nie­wiem!… ce­re­gie­le, fa­na­be­rye, głup­stwa ja­kieś stroi! Jak nie pój­dziesz mi za­raz, to obi­ję, prze­pę­dzę i drzwi za­ry­glu­ję! Idź i prze­pa­daj! Cóż idziesz – czy nie?

– Idę, idę, – szyb­ko od­rze­kła przy­by­ła i we­szła do do­mo­stwa.

Go­spo­dy­ni z gwał­tow­nym stu­kiem za­ry­glo­wa­ła drzwi od po­dwó­rza.

Spo­rą izbę z dwo­ma nie­wiel­kie­mi okna­mi, wklę­słe­mi głę­bo­ko w mur i uję­te­mi w prze­gni­łe i zczer­nia­łe ramy, oświe­tlał pło­myk łu­czy­ny, do­pa­la­ją­cej się i zwi­sa­ją­cej u szcze­li­ny gli­nia­ne­go pie­ca. Przy drga­ją­cem, czer­wo­na­wem świa­teł­ku tem, sprzę­ty, na­peł­nia­ją­ce izbę, zle­wa­ły się w ciem­ną i bez­ład­nie gru­pu­ją­cą się masę. Były to sto­ły gru­be i nie­he­blo­wa­ne, drew­nia­ne zy­dle, kosz­la­we stoł­ki, ce­bry, niec­ki, garn­ki, gra­bar­skie i ogrod­ni­cze na­rzę­dzia. Przez otwar­te i niz­kie drzwi uka­zy­wa­ła się dru­ga ma­lut­ka iz­deb­ka, z dwo­ma sze­ro­kie­mi tap­cza­na­mi, słu­żą­ce­mi za łóż­ka, i z dłu­gim sze­re­giem świę­tych ob­ra­zów i ob­raz­ków za­wie­szo­nych na ścia­nie, a w róż­no­ko­lo­ro­we i po­zła­ca­ne ram­ki opra­wio­nych. Przed jed­nym z ob­ra­zów tych, po sa­mym środ­ku ścia­ny za­wie­szo­nym, na mo­sięż­nym łań­cusz­ku zwie­szo­na, bla­do pa­li­ła się mała lamp­ka. W pierw­szej od wej­ścia izbie czuć było wil­goć, stę­chli­znę, dusz­ne go­rą­co sil­nie roz­pa­lo­ne­go pie­ca, reszt­ki swę­du od ja­kie­goś sma­żo­ne­go mię­sa i cuch­ną­cy dym ty­tu­niu naj­gor­sze­go ga­tun­ku. Sły­chać też tam było prze­cią­głe chra­pa­nie ko­goś śpią­ce­go. Na zy­dlu pod ścia­ną, z twa­rzą ku su­fi­to­wi zwró­co­ną i rę­ka­mi za­rzu­co­ne­mi na gło­wę, spał su­chy, ko­ści­sty czło­wiek, w wy­sza­rza­nym Spen­ce­rze, nie po­sia­da­ją­cym rę­ka­wów. Cien­kie a dłu­gie ra­mio­na jego okry­te były rę­ka­wa­mi gru­bej, sza­rej ko­szu­li.

– Masz to­bie! – wcho­dząc do izby mruk­nę­ła go­spo­dy­ni, – już i śpi! tak to za­wsze! naje się, na­pi­je, wy­ga­da się, wy­śpie­wa i chra­pie… a cała ro­bo­ta na moje ręce spa­da. Kto na­czy­nie po nim i po jego czę­stun­kach po­my­je? ja. Kto gra­ty po­zbie­ra, żeby w bru­dzie nie mar­no­wa­ły się? ja. Kto drze­wa z sie­ni na ju­tro na­no­si? ja. Kto Je­że­wi­czo­wi oczy wy­dra­pie za jego prze­klę­te plot­ki i in­try­gi? ja. Kto przed księ­dzem dzie­ka­nem wy­ję­czy i wy­pła­cze, żeby nas ztąd nie wy­pę­dzał? ja. Wszyst­ko ja. A co mnie za to? ot dziu­ra ta na te­raz, a na sta­rość… ko­ściel­ne scho­dy i tyle! Że­bym ja była le­piej świa­tła dzien­ne­go nie zo­ba­czy­ła… je­że­li kie­dy że­bracz­ka mam być…

W ten spo­sób szep­tem lub pół­gło­sem gde­rząc i ża­ląc się, cho­dzi­ła po izbie wiel­kie­mi, cięż­kie­mi kro­ka­mi, zbie­ra­ła ze sto­łu i przy pie­cu myła gli­nia­ne, ubo­gie na­czy­nia, reszt­ki ja­dła sta­ran­nie cho­wa­ła, gru­bym far­tu­chem ście­ra­ła ze sto­łu okru­chy chle­ba i roz­la­ne piwo. Na­gle zwró­ci­ła się ku drzwiom.

– Cóż tak sto­isz pod pro­giem, jak bał­wan jaki! – za­wo­ła­ła. Cze­mu nie sia­dasz? Czy może ława na­sza za twar­da, izba za cia­sna… Po­dejdź, siądź… i po­ga­daj po ludz­ku, a nie, to ru­szaj so­bie… Ja tu mar­twych nie po­trze­bu­ję, mam już ich do­syć tam…

Rzu­ci­ła ręką… w stro­nę cmen­ta­rza.

Przy­by­ła zbli­ży­ła się ci­cho, usia­dła na zy­del­ku pod pie­cem i mil­cząc roz­wi­jać za­czę­ła za­wi­nię­cie, któ­re wciąż przed­tem trzy­ma­ła w ra­mio­nach. Go­spo­dy­ni sta­nę­ła na środ­ku izby, jak wry­ta.

– Co to? – za­wo­ła­ła. Dziec­ko?

– Dziec­ko, – od­po­wie­dzia­ła przy­by­ła.

– Czy­jeż? two­je?

– Moje.

– Aha! roz­po­wiń­że to! udu­sić się może w ta­kiem go­rą­cu.

Dziec­ko za­kwi­li­ło zci­cha.

– Wie­leż to ma? – za­py­ta­ła go­spo­dy­ni.

– Ośm mie­się­cy.

– Z ta­kiem ma­leń­stwem, w taką porę, w dro­gę wy­pra­wiać się… no! – O kil­ka kro­ków sto­jąc, bacz­nie przy­pa­try­wa­ła się przy­by­łej.

– Wdo­wa, co? mąż zmarł? – za­py­ta­ła.

– Nie, – krót­ko brzmia­ła od­po­wiedź!

– Cóż? po­rzu­cił może ło­trzy­sko ja­kiś?

– Nie, – ci­szej jesz­cze od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta.

– Nie i nie! cóż tedy? dla cze­góż włó­czysz się po świe­cie, sama jed­na i z dziec­kiem?

Na­gle umil­kła i py­tać prze­sta­ła.

– Aha! – rze­kła, jak­by do­wie­dzia­ła się już o wszyst­kiem.

– No, no, – za­czę­ła po­tem ła­god­nie. Cóż ro­bić? cóż ro­bić? zda­rza się róż­nie na świe­cie. Źle, bo źle. Wstyd i ob­ra­za bo­ska! ale kie­dy sta­ło się, to już się nie od­sta­nie. Chry­stus Pan nam po­wie­dział: kto z was bez grze­chu, niech ka­mień rzu­ci!

We wspa­nia­ło­myśl­nej prze­mo­wie tej było nie­co szcze­rej po­błaż­li­wo­ści; da­le­ko wię­cej jed­nak wy­wo­ła­ła ją cie­ka­wość, bo małe oczki jej, za­głę­bio­ne śród po­licz­ków pulch­nych, lecz żół­tą bla­do­ścią okry­tych, dziw­nie żywo bły­snę­ły i za­mi­go­ta­ły. Usia­dła pod pie­cem, obok przy­by­łej.

– Bied­na ty! – za­czę­ła, – któż ty taka? na pa­nien­kę jak­by wy­glą­dasz? su­kien­ka ele­ganc­ka kie­dyś była, tyl­ko te­raz po­pla­mio­na i po­dar­ta, a i ten płasz­czyk ni­cze­go… na chło­dy nie zdał się… ale cien­ki… zgrab­ny, któ­żeś ty taka…

Przy­by­ła uczu­ła się znać uję­tą i ośmie­lo­ną przez oka­zy­wa­ne jej współ­czu­cie. Czar­ne źre­ni­ce jej, za­to­pio­ne w ma­lut­kich, sza­rych oczkach py­ta­ją­cej, po­sia­da­ły w tej chwi­li wy­raz śmier­tel­nie ra­nio­nej łani.

– Słu­gą by­łam, – od­po­wie­dzia­ła gło­śniej, niż mó­wi­ła wprzó­dy, – gar­de­ro­bia­ną u nie­boszcz­ki pani, mat­ki mło­de­go pana… dziec­kiem z cha­ty mię wzię­li, lu­bi­li, ro­bót uczy­li, ład­nie ubie­ra­li… do­brze mi było.

Umil­kła.

– Cóż da­lej? co da­lej? – na­tar­czy­wie py­ta­ła go­spo­dy­ni.

Przy­by­ła, ko­ły­sząc w ra­mio­nach dzie­cię i nie spusz­cza­jąc z twa­rzy go­spo­dy­ni cier­pią­ce­go wzro­ku swe­go, mó­wi­ła da­lej:

– Kie­dy nie­boszcz­ka pani umar­ła, by­łam jesz­cze cały rok przy pan­nie Pla­cy­dzie, krew­nej pana; ale jak pan­na

Pla­cy­da za mąż po­szła, ot bę­dzie już ze czte­ry lata temu, pan bra­tu memu dom zbu­do­wał w le­sie i le­śni­kiem go zro­bił. Miesz­ka­łam przy bra­cie: pi­jak on i zło­śnik, bra­to­wa pro­sta chłop­ka, ale pana lę­ka­li się i do­brzy dla mnie byli…

– No to cze­go­żeś od nich wy­szła? Trze­ba było w cha­cie sie­dzieć i z bra­ter­stwem pra­co­wać.

Przy­by­ła, po chwi­li mil­cze­nia, od­po­wie­dzia­ła.

– Wy­pę­dził.

– Kto wy­pę­dził?

– Brat.

– A za cóż on cię wy­pę­dził? le­niuch pew­nie je­steś, albo zło­śni­ca!

– Nie, tyl­ko się mu na nic nie zda­łam. Żąć nie umiem, ani ogro­dów ko­pać, ani stra­wy go­to­wać… przy­tem… lu­dzie mu za mnie do­ja­da­li… i pan prze­stał przez pal­ce pa­trzeć na to, że on drze­wo z pań­skich la­sów sprze­da­je,.. Ko­mi­sarz za­po­wie­dział, że wy­pę­dzi go ze służ­by, bo zło­dzie­jem jest i pi­ja­kiem… Wte­dy on do mnie przy­cze­pił się: a ty taka i taka! co ja z cie­bie za ko­rzyść mam? cze­go ty tu sie­dzisz mnie na kar­ku i chleb zja­dasz!… Już to rok mi­nął od tego cza­su… cier­pia­łam, zno­si­łam… ale raz, jak upił się, to tak mnie wy­bił, że kasz­lać za­czę­łam i te­raz jesz­cze pier­si bolą i kasz­lę… A bra­to­wa mówi: idź ty od nas, bo on jesz­cze za­bi­je cię kie­dy po pi­ja­ne­mu i kry­mi­nał bę­dzie… To i po­szłam…

Go­spo­dy­ni słu­cha­ła z uwa­gą.

– No, no, – rze­kła, – co­to­się­na tym świe­cie dzie­je! Źleś ty zro­bi­ła, nie ma co! bar­dzo źle! ależ i bra­ci­szek, niech go! póki ko­rzy­stał, trzy­mał; jak ko­rzy­ści nie miał, prze­pę­dził! No…

Za­wa­ha­ła się chwi­lę, lecz cie­ka­wość prze­mo­gła wszyst­kie inne wzglę­dy.

– No… a… pan? – za­py­ta­ła bar­dzo ci­cho i nad sa­mem nie­mal uchem przy­by­łej.

Py­ta­nie to wy­war­ło na znę­ka­ną ko­bie­tę wpływ szcze­gól­ny. Wstrzą­snę­ła się cała, jak­by od elek­trycz­ne­go ude­rze­nia, z miej­sca się po­rwa­ła, dziec­ko uśpio­ne na ła­wie zło­ży­ła i chu­s­tę gwał­tow­nym ru­chem z gło­wy i ra­mion ze­rwa­ła.

– Ach! ach! ach! – krzyk­nę­ła, – żeby jemu każ­da go­dzi­na taka gorz­ka była, jak całe moje ży­cie! żeby on świa­tło­ści bo­skiej nig­dy nie oglą­dał! Niech jemu Pan Bóg krzyw­dy mo­jej nie pa­mię­ta! niech szczę­ście jego bę­dzie ta­kie wiel­kie, jak moja nie­do­la! Niech jemu wła­sne dziec­ko nóż w ser­ce za­to­pi! niech go Anio­ło­wie Stró­żo­wie strze­gą od mąk ta­kich, jak moje! żeby jemu jed­nę go­dzi­nę tak gorz­ko było, jak mnie bę­dzie do śmier­ci!

Łzy po­to­kiem lały się po roz­ognio­nej jej twa­rzy. Oczy jej go­rza­ły, głos to wzdy­mał się na­mięt­nie, to prze­brzmie­wał ża­lem, po­łą­czo­nym z rzew­no­ścią.

Go­spo­dy­ni wstrzą­sa­ła gło­wą, wpół z li­to­ścią, wpół z po­śmie­wi­skiem.

– Wa­ry­at­ką je­steś, moja ko­cha­na, – ozwa­ła się tro­chę już gniew­nie… – prze­kli­nasz i win­szu­jesz… nie­na­wi­dzisz i lu­bisz… sama nie wiesz co ga­dasz i ko­niec! Ale, jak­że to tam było? hę!

Z wry­te­mi w zie­mię ocza­mi, przy­by­ła od­po­wie­dzia­ła po­nu­ro:

– Oże­nił się.

Uspo­ko­iła się nie­co, sia­dła zno­wu na ła­wie i, ko­ły­sząc w ra­mio­nach dziec­ko, za­czę­ła:

– Ot był­by może i nie oże­nił się jesz­cze; ale lu­dzie, ga­dać za­czę­li, że on ma ro­mans z jed­ną pan­ną z są­siedz­twa.

Ktoś mu to w żywe oczy po­wie­dział… Była po­dob­no z tego po­wo­du wiel­ka kłót­nia… wy­zwał na po­je­dy­nek tego, kto o tej pan­nie ta­kie rze­czy mó­wił… strze­la­li się… plot­ki zro­bi­ły się z tego jesz­cze więk­sze… ra­nio­ny był w ra­mię i, jak tyl­ko wy­zdro­wiał, oświad­czył się tej pan­nie i oże­nił się… Panu Sie­nic­kie­mu, któ­ry z nim w wiel­kiej przy­jaź­ni żyje, po­wie­dział: ja nie ścier­pię, żeby prze­zem­nie ko­bie­ta stra­cić mia­ła ho­nor i opi­nię… Sta­łam wte­dy pod oknem i pod­słu­cha­łam. On bo już taki jest, moja pani; do­bre­go ser­ca i strasz­nie ho­no­ro­wy… to i nie dziw, że za pan­ną ujął się i wy­na­gro­dził jej krzyw­dę, przez złe ję­zy­ki ludz­kie wy­rzą­dzo­ną…

Ana­sta­zya słu­cha­ła opo­wia­da­nia tego ze szcze­gól­nym uśmie­chem na wy­dat­nych i bla­dych war­gach. Małe oczki jej świe­ci­ły gniew­ną iro­nią.

– No, a ten­że? – za­py­ta­ła. Cze­muż to­bie nie wy­na­gro­dził? Przy­by­ła ze zdzi­wie­niem wpa­trzy­ła się w nią.

– Toż to wca­le co in­ne­go, rze­kła. Tam­ta pani z pa­nów, ślicz­na jak ob­raz, po fran­cuz­ku mówi i na for­te­pia­nie gra… czy mnie z nią rów­nać się?…

Nie było w sło­wach tych ani go­ry­czy, ani szy­der­stwa. Mó­wi­ła szcze­rze.

Ana­sta­zya za­my­śli­ła się. Zmarszcz­ki, okry­wa­ją­ce wiel­kie, bla­de jej czo­ło, po­ru­sza­ły się i fa­lo­wa­ły, pod wpły­wem jak­by cięż­ko pra­cu­ją­cej my­śli.

– Tak to tak, to praw­da, – zwol­na i po chwi­li mó­wić za­czę­ła. Pani z pa­nów. po fran­cuz­ku mówi… co nam rów­nać się do ta­kich… Jed­na­ko­woż, żeby mój Łu­kasz nie spał, a słu­chał… on, wi­dzisz, le­ni­wy jest i ob­żar­ty, nie opój broń Boże, bo piwo tyl­ko pije, a wód­ki do gęby nie bie­rze; ale, co ob­żar­ty, to ob­żar­ty, i tęgo so­bie le­ni­wy… ale przy­tem ro­zum­ny bar­dzo, tak że aż lu­dzie scho­dzą się słu­chać jego ga­da­nia… toż żeby on nie spał te­raz to ani chy­bi po­wie­dział­by, ja stróż cmen­tar­ny, tam­ten pan wiel­ki, ja pro­sty człek, tam­ten uczo­ny i gwiaz­dy li­czy… a wszy­scy­śmy rów­ni w obec Ojca na­sze­go Wszech­mo­gą­ce­go…

Chwi­lę mil­cza­ły obie. Przy­by­ła ozwa­ła się pierw­sza.

– Żeby mi tyl­ko chłop­ca z rąk zbyć… jak­kol­wiek już da­ła­bym so­bie rady… w służ­bę pój­dę.

– Do mia­sta? – za­py­ta­ła go­spo­dy­ni.

– Do mia­sta, czy na wieś, jak się zda­rzy… ale z dziec­kiem cięż­ko… nie weź­mie nikt…

– A no! zo­staw­cie chłop­ca u kogo na ho­do­wa­nie, pła­cić za nie­go bę­dzie­cie, a sami słu­żyć.

– U kogo zo­sta­wić? w mie­ście ży­wej du­szy nie znam. Ana­sta­zya za­my­śli­ła się.

– Ochrzczo­ne to? – za­py­ta­ła.

– A jak­że! w tar­gow­skiej pa­ra­fii. Me­try­kę z sobą wzię­łam, bo lu­dzie mó­wi­li, że bez niej nikt chłop­ca nie weź­mie.

Zwró­ci­ła się do go­spo­dy­ni i ko­la­na jej rę­ka­mi ob­ję­ła.

– Mat­ko naj­mil­sza, – za­czę­ła, – na­raj­cie mi miej­sce ja­kie, dla dziec­ka cha­tę jaką, gdzie­by je przy­tu­li­li, a pod­ho­do­wa­li choć trosz­kę. Ja w służ­bę pój­dę i całą choć pen­syę od­da­wać będę, so­bie tyl­ko na trze­wi­ki i łach­man jaki zo­sta­wia­jąc… Na­raj­cie dla mi­ło­ści bo­skiej, za­re­ko­men­duj­cie, po­móż­cie, bo sama so­bie w nie­zna­jo­mem mie­ście rady nie dam!

Ana­sta­zya mil­cza­ła dłu­go.

– A no, – ozwa­ła się z tro­cha wa­ha­nia w gło­sie, niech może chło­piec u nas zo­sta­nie… Dzie­ci nie mamy, we dwo­je tu, w dziu­rze tej mo­gil­nej jak wil­ki miesz­ka­my i bo­gac­twa u nas nie ma, oj nie ma! bo choć jaki taki grosz wpad­nie cza­sem do cha­ty, to go mój wnet prze­je i prze­we­se­li…

Przy­by­ła po­chwy­ci­ła jej rękę i uca­ło­wa­ła ją go­rą­co. Dłu­gi jed­nak kwa­drans upły­nął, za­nim za­war­ły z sobą sta­now­czą umo­wę. Ana­sta­zya wa­ha­ła się. Chcia­ła­inie chcia­ła. Obie­cy­wa­ła i od­ma­wia­ła.

– Do­brze­by było, – mó­wi­ła, – mieć jaką taką po­moc do­te­go nędz­ne­go na­sze­go ży­cia i cza­sem… śmiech dzie­cin­ny po­sły­szeć. My bo tyl­ko dzwo­ny a śpie­wy po­grze­bo­we, la­men­ty a pła­cze sły­szym cią­gle i na mo­gi­ły pa­trzym… dla tego może Łu­kasz mój we­se­lić się tak lubi… nie­chby moją we­so­ło­ścią chło­piec ten był… bez­dziet­nam.

Po chwi­li jed­nak, ostro wpa­tru­jąc się w przy­by­łą, za­py­ty­wa­ła.

– A je­że­li nam nic da­wać nie bę­dzie­cie? pój­dzie­cie kę­dyś na skraj świa­ta… goń wiatr w polu… my zaś jed­nej gęby wię­cej kar­mić nie mamy za co… nie mamy, nie mamy…

Z ostrych i gniew­nych bły­sków, któ­re strze­la­ły z oczów jej, gdy to mó­wi­ła, moż­na było od­gad­nąć, jak bar­dzo by­ła­by roz­gnie­wa­ną, gdy­by przy­szło jej dziec­ko to za dar­mo ho­do­wać.

Przy­by­ła przy­rze­ka­ła być słow­ną, przy­się­ga­ła i w ręce ją ca­ło­wa­ła.

Po dłu­giej roz­mo­wie Ana­sta­zya wzię­ła w ra­mio­na uśpio­ne dzie­cię i, przy­pa­tru­jąc się mu, mó­wić za­czę­ła:

– Pan Bóg Wszech­mo­gą­cy, niech się sta­nie wola Jego świę­ta, szczę­ścia mi nie dał… Ze szla­chec­kiej oko­li­cy ro­dem je­stem, szjach­cian­ką uro­dzi­łam się… i tęgą kie­dyś dzie­wu­chą by­łam. Sta­ra­ło się o mnie wie­lu, ale ot Łu­ka­sza umi­ło­wa­łam… dla cze­go? Bóg­że to wie! Za ser­ce mię wziął mą­drem swo­jem ga­da­niem i może tym czar­nym sur­du­tem, któ­ry no­sił na so­bie, bo lo­ka­jem w są­sied­nim dwo­rze był. Prze­ciw woli ro­dzi­ców i fa­mi­lii ca­łej po­szłam za nie­go, a tu traf! i za nie­po­słu­szeń­stwo kara bo­ska na nas spa­dła. Miej­sce stra­cił… po­wę­dro­wa­li­śmy do mia­sta. W mie­ście, jak w mie­ście… on, to miał służ­bę, to nie miał, a żyć z gro­sza na bru­ku, cięż­ko. Pra­łam tedy, ma­glo­wa­łam, do cięż­kich ro­bót wsze­la­kich naj­mo­wa­łam się, wodę na­wet wia­dra­mi no­si­łam, jak się zda­rzy­ło; zwy­czaj­nie ko­bie­ta, bez domu ni łomu zo­sta­ją­ca. Aż tu raz, za­cho­ro­wał… z cho­ro­by wstał, ale służ­by już ani rusz! nie do­stał. Pa­no­wie mó­wi­li, że sta­ry, mi­zer­ny, nie­po­zor­ny i nie­zgrab­ny. Gdy bez służ­by zo­stał, by­wa­ło z po­cząt­ku ani go w cha­cie utrzy­mać, ani do ro­bo­ty ja­kiej na­pę­dzić… na lo­kaj­skim chle­bie źreć tyl­ko, a we­se­lić się przy­wykł, toż go i krót­ko trzy­mać za­czę­łam… bez par­do­nu ła­ja­łam, bi­łam, jak wy­pa­da­ło… do pi­ło­wa­nia drze­wa i ko­pa­nia miej­skich ogro­dów na­pę­dza­łam i ja­koś, z ła­ski bo­skiej! nie roz­pił się przy­najm­niej, a uczci­wym i ro­zum­nym człe­kiem jak był, tak i po­zo­stał… Po­tom, zda­rzy­ło się to ot miej­sce, przy mo­gił­kach. Cha­ta, ka­wał ogro­du i jaki-taki grosz od tych, co tu swo­ich mają… a mo­gił do­glą­dać każą… Dwa­na­ście lat już tu sie­dzim, ale kto wie, czy dłu­go sie­dzieć bę­dziem! Źli lu­dzie in­try­gu­ją, a szcze­gól­niej Je­że­wicz ten, któ­re­mu te miej­sce pach­nie… Ks. dzie­kan po­wia­da, że to zgor­sze­nie i nie­przy­stoj­ność, aby u cmen­tar­ne­go stró­ża zgro­ma­dze­nia ja­kieś by­wa­ły i ga­da­nia i śmie­chy. A mój bez tego ani rusz! jak tyl­ko grosz jaki w kie­sze­ni, go­ści spra­sza i czę­stu­je… co ja mu zro­bię! Już i sił nie mam krzy­czeć i bić i żal mi go… ste­ra­ny! Je­że­lić jed­nak nas ztąd wy­pę­dzą, o Bo­żeż mój! pro­ściu­teń­ko pod ko­ściół pój­dziem. On sta­ry, cher­la­wy i do żad­nej pra­cy, a ja… pięć­dzie­siąt też z górą lat mam i ot… zmę­czy­łam się… Niby to nic tak przy umar­łych żyć… jed­na­ko­woż umar­li ży­wych śmier­cią za­ra­ża­ją… W oboj­gu nas zdro­wia nie ma, ani za grosz… ja niby gru­ba je­stem i sil­na na oko, ale w rę­kach i w no­gach mocy żad­nej i w pier­siach coś ta­kie­go, że cza­sem le­d­wie dy­szę…

Za­dy­sza­ła się istot­nie od dłu­gie­go mó­wie­nia i dłu­go mil­czeć mu­sia­ła, za­nim od­po­czę­ła nie­co. Umie­jęt­ne oko roz­po­zna­ło­by na­tych­miast, że była sil­nie ast­ma­tycz­ną. Za­ra­zem jed­nak była ona i ga­da­tli­wą. Od­po­cząw­szy, więc mó­wi­ła da­lej:

– I z cha­rak­te­ru nie by­łam ja taka daw­niej, jak te­raz. Złość w du­szę z bie­dą ra­zem wstą­pi­ła. Daw­niej by­wa­ło, żeby mi tam nie wiem co… zno­szę i mil­czę, a kie­dy do­brze, to tak śmie­ję się i wy­śpie­wu­ję, że aż z ro­dzi­ciel­skiej cha­ty, na ogro­dy i pole chi­cho­ty i pie­śni moje lecą… Oj, ogro­dy i pola i lasy szu­mią­ce i po­tok ten czy­sty, co po zie­lo­nej łące pły­nie!… Wszak ci to cała mło­dość moja tam po­mię­dzy nie­mi prze­szła… sta­rość prze­cho­dzi mię­dzy mo­gi­ła­mi!…

Małe, za­pa­dłe jej oczki zwil­ży­ły się, po­licz­ki pulch­ne i wy­dat­ne, lecz po­zór cho­ro­bli­wej obrzę­kło­ści ma­ją­ce, za­drga­ły; niz­ko na pierś gło­wę opu­ści­ła.

– Te­ra­zem taka zła, – mó­wi­ła zno­wu po chwi­li, – że w zło­ści go­to­wam czło­wie­ka za­bić… Ot tak, co trzy­mam w ręku tem ci­snę… Ju­żem się i spo­wia­da­ła z tego i co­dzień Pana Boga pro­szę, aby mi cier­pli­wość i po­pra­wę ze­słał. Nie i nie. Coś we mnie wstą­pi­ło i to nie od razu. Wstę­po­wa­ło, wstę­po­wa­ło, aż i opa­no­wa­ło. A naj­moc­niej nie­czy­sty wte­dy mnie trzy­ma, jak so­bie wspo­mnę, co ze mną i z Łu­ka­szem bę­dzie, kie­dy nas ztąd wy­pę­dzą… Me, już nam przyj­dzie ostat­nie lata na­sze pod ko­ścio­łem prze­żyć i gdzie, pod pło­tem ja­kim, za­mrzeć… Uf!

Za­trzę­sła się cała i oby­dwo­ma rę­ka­mi ob­jąw­szy gło­wę, z któ­rej spa­da­ły w nie­ła­dzie si­wie­ją­ce wło­sy, ko­ły­sa­ła, przez chwi­lę, w stro­ny obie gru­bą po­stać swo­ją, luź­nym wy­sza­rza­nym ka­fta­nem okry­tą.

* * *

Na­za­jutrz, o wscho­dzie słoń­ca, przy­by­łej wczo­raj ko­bie­ty nie było już w do­mo­stwie cmen­tar­ne­go stró­ża. Le­d­wie za­świ­ta­ło, wsta­ła, chwi­lę po­roz­ma­wia­ła z Ana­sta­zyą i zo­sta­wiw­szy jej tro­chę pie­nię­dzy, a ręce jej uca­ło­waw­szy, wy­bie­gła. Była to ko­bie­ta dwu­dzie­sto­kil­ko­let­nia, pięk­na, z cy­gań­ską cerą i na­mięt­ne­mi, czar­ne­mi jak noc… ocza­mi. Szła ku mia­stu, któ­re bu­dzić się już za­czy­na­ło, nie tak jak wczo­raj, z cięż­ko­ścią i po­wo­li, lecz szyb­ko i śmia­ło. Znać było, że spadł z niej cię­żar, któ­re­mu po­do­łać nie mo­gła, któ­re­go może dźwi­gać nie chcia­ła. W wy­ra­zie ust jej, w wy­ra­zie oczu, utkwio­nych w mury miej­skie, nie było już ani wsty­du, ani trwo­gi. Czo­ło jej tyl­ko, zo­ra­ne nie­co, zdra­dza­ło wiel­ką ja­kąś bo­leść prze­ży­tą, a w głę­bi­nach ser­ca jesz­cze tle­ją­cą. Lecz, nad zglisz­cza­mi temi pod­nio­sły się wi­docz­nie nowe ja­kieś na­dzie­je, żą­dza ży­cia, cie­ka­wość przy­szło­ści. W sta­ran­nie oczysz­czo­nem i na­wet gdzie­nieg­dzie bar­wi­stym łach­man­kiem ja­kimś upstrzo­nem odzie­niu, bie­gła ra­czej, niż szła, aż wpa­dła w tę ba­nię z brud­ne­go szkła, w któ­rej ciem­na i cięż­ka… w fan­ta­stycz­ne kształ­ty po­ła­ma­na masa, bę­dą­ca mia­stem, za­czy­na­ła roz­wid­niać się, gwa­rzyć, ję­czyć dzwo­na­mi swe­mi i po­ły­ski­wać okna­mi pur­pu­ro­wo i zło­ci­sto go­re­ją­ce­mi we wscho­dzą­ce­in słoń­cu. Wpa­dła w ba­nię tę i znik­nę­ła, niby ziarn­ko pia­sku, po­rwa­ne ru­chem klap­sy­dry.

W tej sa­mej chwi­li, Łu­kasz, stróż cmen­tar­ny, po krót­kiej roz­mo­wie z żoną, zbli­żył się do ma­łe­go okna, opra­wio­ne­go w zczer­nio­ne i zgni­łe ramy, roz­wi­nął zmię­ty ar­kusz pa­pie­ru i nie bez trud­no­ści wy­sy­la­bi­zo­wał.

"Roku 18… d… w pa­ra­fial­nym ko­ście­le tar­gow­skim, ochrzczo­nem zo­sta­ło dzie­cię płci męz­kiej, uro­dzo­ne z Ro­za­lii Kli­nów­nej, wło­ścian­ki i nie­wia­do­me­go ojca. Imię mu dano Syl­we­ster. "II.

Pierw­szą sce­ną z lat dzie­cin­nych, któ­rą Syl­wek przy­po­mi­nał so­bie po­tem ja­sno i wy­raź­nie, była na­stę­pu­ją­ca.

Jed­ne­go z wio­sen­nych po­ran­ków obu­dził się po­śród cmen­ta­rza, na wiel­kiej spa­dzi­sto uło­żo­nej pły­cie bia­łe­go mar­mu­ru. Bose nogi jego opie­ra­ły się o wy­pu­kłe mar­mu­ro­we kwia­ty, zdo­bią­ce gro­bo­wiec, a gło­wa spo­czy­wa­ła na ta­bli­cy z gro­bo­wym na­pi­sem. Dnia­ło. Po­wie­trze po­sia­da­ło bla­do­si­ną bar­wę i prze­zro­czy­stą gę­stość zwol­na roz­wie­wa­ją­ce­go się dymu. Sza­ra­we drze­wa cmen­tar­ne i bia­łe gro­bow­ce mil­czą­ce były i nie­ru­cho­me. Kę­dyś tyl­ko, w dole, zci­cha szem­ra­ła rze­ka i od cza­su do cza­su chłod­ny wiatr przy­la­ty­wał, wstrzą­sał si­na­wem po­wie­trzem, ko­ły­sał ga­łęź­mi drzew i milkł na­gle, a wszyst­ko do­ko­ła sta­wa­ło zno­wu, w peł­nej niby ocze­ki­wa­nia i sztyw­no­ści, ci­szy.

Chłod­ne­mi po­wie­wy temi zbu­dzo­ny ze snu Syl­wek, prze­cią­gnął się… ziew­nął i wpół na­gie ra­mio­na za­rzu­cił na gło­wę, okry­tą nie­zmier­ną gę­stwi­ną, głę­bo­ko czar­nych, kę­dzie­rza­wych wło­sów. Z twa­rzą, zwró­co­ną ku nie­bu, ści­gał wzro­kiem po­wol­ne fa­lo­wa­nie gór­nych warstw po­wie­trza, któ­re z si­na­wych sta­wa­ły się żół­ta­we­mi i jak z lek­ka po­zło­co­ne dymy za­kre­śla­ły prze­róż­ne koła i skrę­ty, pod błę­kit­nie­ją­cem co­raz skle­pie­niem. Ba­wi­ła go snać ta na­po­wietrz­na gra barw i li­nij, bo przy­pa­try­wał się jej i bacz­nie i we­so­ło. Po cien­kich, bla­da­wych war­gach jego prze­bie­ga­ły uśmie­chy, a bose małe nogi wy­bi­jać po­czę­ły fan­ta­stycz­ne ja­kieś tak­ty, po zim­nej i twar­dej pły­cie mar­mu­ru. Na­gle, nad samą pra­wie gło­wą jego, prze­le­ciał sza­ry pta­szek, wpadł w ga­łę­zie pła­czą­cej brzo­zy, za­sza­mo­tał nie­mi i na jed­nej z nich za­wie­sił się w ten spo­sób, że mło­de li­ście mu­snę­ły czo­ło chłop­ca i ob­la­ły je gę­ste­mi kro­pla­mi rosy. Syl­wek za­śmiał się gło­śno. W tej sa­mej zaś chwi­li, na krań­cu wid­no­krę­gu, wy­buch­nę­ło ja­skra­we, ogrom­ne ogni­sko słoń­ca. Po­mię­dzy drze­wa cmen­tar­ne spadł deszcz iskier i bły­ska­wic. Po zie­lo­nych mo­gi­łach i bia­łych gro­bow­cach po­pły­nę­ły zło­te i ró­żo­we łuny, a jed­na wiel­ka płach­ta świa­tło­ści spa­dła pod sto­py kil­ku brzóz pła­czą­cych, na pły­tę bia­łe­go mar­mu­ru i dziec­ko, po­śród niej roz­cią­gnię­te, a śmie­ją­ce się do pta­ka, któ­ry nad twa­rzą jego ko­ły­sał się na sre­brzy­stej ga­łę­zi. Była to dla Sylw­ka chwi­la nie­wy­mow­nej roz­ko­szy. Przedew­szyst­kiem zzię­błe, od chło­du nocy i mar­mu­ru, małe człon­ki jego obej­mo­wa­ło i prze­ni­ka­ło, na wskroś, miłe sło­necz­ne cie­pło. Nie po raz to pierw­szy wpraw­dzie prze­pę­dzał on noc w ten spo­sób pod go­łem nie­bem i na ka­mien­nej po­ście­li, lecz ja­kie­mi by­wa­ły do­tąd prze­bu­dze­nia jego – nie wie­dział. Nie po­sia­dał jesz­cze wy­raź­nej pa­mię­ci prze­szło­ści. Dziś, po raz pierw­szy, uczuł świa­do­mą sie­bie roz­kosz cia­ła, wy­grze­wa­ją­ce­go się w słoń­cu po dłu­gim chło­dzie, a uczuł ją z mocą, za­po­wia­da­ją­cą na­tu­rę sil­ną i na­mięt­ną. Wy­cią­gnął się na pły­cie w ca­łej swej dłu­go­ści, sto­py za­rzu­ca­jąc już po za wie­niec róż mar­mu­ro­wych, któ­re pły­tę i jego obej­mo­wał do­ko­ła, ra­mio­na chu­de i śnią – de, po­dob­ne w słoń­cu do ciem­ne­go brą­zu, z uczu­ciem nie­wy­po­wie­dzia­nej bło­go­ści roz­rzu­cił w krzyż. Oprócz jed­nak fi­zycz­nej tej przy­jem­no­ści, do­świad­czał on jesz­cze in­ne­go uczu­cia, któ­re, w spo­sób nie­wy­raź­ny, wy­da­wa­ło mu się już zna­jo­mem, nie­no­we­ni, lecz któ­re w tej chwi­li do­pie­ro sta­wa­ło się świa­do­mem sie­bie, jak­kol­wiek ani umiał­by on go na­zwać, ani o na­zy­wa­niu go po­my­ślał. Było to prze­cież uczu­cie, po­spo­li­cie na­zy­wa­ją­ce się za­chwy­ce­niem. Pierw­sze drgnie­nia we­wnętrz­nej stru­ny tej, któ­rą nie każ­dy or­ga­nizm i nie w rów­nym stop­niu po­sia­da, a któ­rą przy­ro­da w or­ga­ni­zmie Sylw­ka za­cią­gnę­ła, pierw­sze drgnie­nia tej stru­ny uczuł on przed chwi­lą, kie­dy z cie­ka­wo­ścią i upodo­ba­niem szcze­gól­nem przy­pa­try­wał się gór­ne­mu fa­lo­wa­niu mgieł po­ran­nych, prze­mie­nia­ją­cych zwol­na bar­wę si­na­wą na żół­tą a roz­pły­wa­ją­cych się w róż­no­kształt­ne szma­ty. Te­raz, w sło­necz­nym oświe­tle­niu, nad nim i do­ko­ła nie­go, roz­legł się ob­raz, zło­żo­ny z ogrom­ne­go bo­gac­twa szcze­gó­łów, któ­re twór­cza na­tu­ra skła­da w naj­skrom­niej­szy choć­by za­ką­tek swe­go pań­stwa. Cmen­tarz wy­glą­dał jak cza­ra, po brze­gi na­peł­nio­na pięk­no­ścią i ki­pią­ca ży­ciem. Syl­wek nie roz­wa­żał szcze­gó­łów ob­ra­zu, ani się nad żad­nym z nich nie za­sta­na­wiał. Pa­trzał na wszyst­ko. Pa­trzał z uśmie­chem zra­zu, po­tem ze szcze­gól­ną po­wa­gą, zdra­dza­ją­cą się za­ry­sem, w jaki uło­ży­ły się drob­ne jego war­gi, i wy­ra­zem czar­nych źre­nic, któ­re pro­mień sło­necz­ny, a tak­że uczu­cie ja­kie­go do­zna­wał roz­ognia­ły. Jak inne dzie­ci, w wie­ku jego bę­dą­ce, ba­wią się błysz­czą­cem i dzwo­nią­cem cac­kiem, tak on ba­wił się pięk­no­ścia­mi na­tu­ry. Pa­trząc na że­glu­ją­ce pod nie­bem ob­ło­ki, wy­cią­gnął w górę ra­mio­na i wpół ze śmie­chem, wpół z gnie­wem, mó­wił do sie­bie. Ucie­ka­ją! ucie­ka­ją! ucie­ka­ją! Naj­draż­liw­szym jed­nak ze zmy­słów jego był słuch. Kie­dy bo­wiem po raz pierw­szy, nad głu­chy gwar po­ran­ku, wzbi­ła się i po­wie­trzem po­pły­nę­ła srebr­na i smęt­na me­lo­dya dzwo­nów miej­skich. Syl­wek po­rwał się, usiadł, ło­kieć wsparł na ko­la­nie, a bron­zo­wo-śnia­dą twarz na ma­lej, chu­dej dło­ni i słu­chać za­czął. Dla cze­go słu­chał? Ani wie­dział, ani my­ślał za­py­ty­wać się o to. Pły­ną­ca po­wie­trzem me­lo­dya, w na­wpół ob­na­żo­nej pier­si jego pod­no­si­ła falę uczu­cia zu­peł­nie mu nie­zro­zu­mia­łe­go, lecz któ­re przej­mo­wa­ło go i bó­lem i roz­ko­szą. W uczu­ciu tem bie­gły psy­cho­log od­na­la­zł­by dwa pier­wiast­ki: tę­sk­no­ty i gnie­wu. Za­czem Syl­wek tę­sk­nił, na co i na kogo gnie­wał się? Nie wie­dział na­wet o tem, że tę­sk­nił i gnie­wał się, a gdy­by do­wie­dział się, nie umiał­by wska­zać, ani przed­mio­tów tę­sk­no­ty swej, ani przy­czyn gnie­wu. Jed­nak­że uczu­cie, któ­re w nim me­lo­dya dzwo­nów obu­dzi­ła, nie było czem in­nem, tyl­ko tę­sk­no­tą i gnie­wem. Za­słu­chał się, spo­chmur­niał i ża­ło­śnie wes­tchnął. Oj, Bo­żeż mój, Boże! Lecz, kie­dy dzwo­ny ude­rzy­ły sil­niej, a wiatr, któ­ry po­wiał w tę stro­nę, pchnął nad cmen­tarz po­tęż­ny, zgieł­kli­wy akord hu­czeń ich i ję­ków, Syl­wek ode­rwał dłoń od twa­rzy, ści­snął obie pię­ści i wstrzą­sa­jąc nie­mi w po­wie­trzu, wy­krzyk­nął: a żeby was wszyst­kich dy­abli wzię­li! żeby pod wami zie­mia roz­stą­pi­ła się! żeby was pie­kło po­chło­nę­ło!…

Czar­ne brwi jego zbie­gły się pod brą­zo­wem czo­łem, z oczu po­sy­pa­ły się iskry.

W tej sa­mej chwi­li, kę­dyś od krań­ca cmen­ta­rza ozwał się do­no­śny, gniew­ny głos ko­bie­cy.

– Syl­wek! Syl­wek! Syl­wek!

Za­słu­cha­ny w na­po­wietrz­ną mu­zy­kę, a wpa­trzo­ny w ogni­sko świa­tła, któ­re tuż przed nim za­pa­li­ło się w krza­ku gło­go­wym i oświe­tli­ło ukry­te w głę­bi jego gniaz­do pta­sie,

Syl­wek nie sły­szał wo­łań tych… po­wta­rza­ją­cych sio wciąż i zbli­ża­ją­cych się ku nie­mu.

Syl­wek! Syl­wek! Syl­wek! brzmia­ło wciąż wo­ła­nie na ścież­kach i w gąsz­czach cmen­ta­rza, ale co­raz bar­dziej zmę­czo­nym i zdy­sza­nym gło­sem po­wta­rza­ne. Na­gle, chło­pak uczuł się po­rwa­nym z tyłu przez dwo­je twar­dych a gwał­tow­nych ra­mion, któ­re ści­snę­ły go, jak że­la­zne ob­rę­cze, i unio­sły z nad mar­mu­ro­wej pły­ty. Nad twa­rzą, jego… po­chy­la­ła się twarz ko­bie­ca wiel­ka, żół­ta, z bo­le­śnie po­ora­nem czo­łem i ma­łe­mi oczka­mi, któ­re wśród obrzę­kłych po­licz­ków i wy­dat­nych si­wych brwi za­to­pio­ne, błysz­cza­ły zło­ścią. Na owo czo­ło po­ora­ne, z pod brud­nej chu­s­ty, opa­da­ły pa­sma si­wych wło­sów. Ła­god­ny szmer po­wie­trza i me­lan­cho­lij­ną mu­zy­kę dzwo­nów, za­głu­szył w uchu Sylw­ka grad ła­jań i zło­rze­czeń.

– Mle­ko! mle­ko! – krzy­cza­ła ko­bie­ta, – gdzie moje mle­ko, któ­rem wczo­raj w garn­ku za pie­cem po­sta­wi­ła! Wy­pi­łeś je ło­trze, zło­dzie­ju, włó­czę­go, pod­rzut­ku ja­kiś! Do dna, do ostat­ka, do kro­pel­ki wy­pił mle­ko! A nam te­raz krup­nik po­st­ny jeść i tego na­wet nędz­ne­go po­sił­ku nie ma, któ­rym ja za ostat­ni grosz przy­go­to­wa­ła! Po­cze­kaj! niech ja cię tyl­ko do cha­ty przy­nio­są! Bę­dziesz ty miał mle­ko!

Ra­mio­na jej i pię­ści wpi­ja­ły się w cia­ło Sylw­ka, ze zdy­sza­nej pier­si bu­chał cięż­ki ast­ma­tycz­ny od­dech, ob­le­wa­ją­cy mu twarz dusz­nem go­rą­cem. Po­mi­mo, iż zda­wa­ła się du­sić pra­wie, nie pusz­cza­ła dziec­ka i szła z nim ścież­ka­mi cmen­ta­rza, okrą­ża­jąc mo­gi­ły.

W izbie pa­lił się w pie­cu sze­ro­ki ogień; nie­da­le­ko pie­ca le­żał stos nie­rów­no po­rą­ba­nych i uło­żo­nych po­lan. Ana­sta­zya, wszedł­szy do izby, po­sta­wi­ła Sylw­ka na zie­mi, a sama upadł­szy na zy­del, dłu­go i cięż­ko dy­sza­ła. Nie mo­gąc jed­nak przez chwi­lę ja­kąś ani sło­wa prze­mó­wić, ani po­ru­sze­nia żad­ne­go uczy­nić, ocza­mi roz­iskrzo­ne­mi pio­ru­no­wa­ła chłop­ca, któ­ry, przy­siadł­szy na zie­mi, oparł twarz na obu rę­kach i osłu­pia­łym wzro­kiem wpa­trzył się w ogień. Gdy od­po­czę­ła już tro­chę, po­rwa­ła się z sie­dze­nia, po­chwy­ci­ła zno­wu Sylw­ka i, unio­sł­szy go z nad zie­mi, umie­ści­ła na sto­sie po­rą­ba­ne­go drze­wa, w po­sta­wie klę­czą­cej.

– Klęcz! – wo­ła­ła, – klęcz tu przez cały dzień, do wie­czo­ra. Wstać nie po­zwo­lę i jeść nie dam! niech ci po­la­na nogi po­ka­le­czą! niech ci brzuch z gło­du prze­pad­nie!

Syl­wek chciał być po­słusz­nym nie przez ła­god­ne pod­da­nie się woli kar­cą­cej go ko­bie­ty, ale przez trwo­gę, któ­rą go ona na­peł­nia­ła i mie­sza­ją­cą się z trwo­gą głu­chą złość! Gdy­by go mia­ła za­bić, nie prze­mó­wił­by w tej chwi­li do niej ani sło­wa i nie spoj­rzał­by na nią. Od­wra­ca­jąc gło­wę, upar­cie pa­trzał w ogień, któ­ry na­wet za­czął go zaj­mo­wać i ba­wić. Trwa­ło to jed­nak krót­ko. Szcze­gól­ny pie­de­stał, na któ­rym klę­cza­ło dzie­cię, ob­la­ne go­rą­cą łuną pło­mie­nia, po­czął sta­wać się ru­cho­mym. Po­la­na roz­su­wa­ły się pod nim. Nie mó­wiąc nic, nie od­wra­ca­jąc twa­rzy od ognia, Syl­wek usi­ło­wał za­cho­wać rów­no­wa­gę. Odzież jego była znisz­czo­ną i po­dar­tą; ostre szpil­ki drzew­ne bez prze­szko­dy wcho­dzi­ły mu w cia­ło. Na­gle, ru­nę­ło wszyst­ko, po­la­na roz­pa­dły się we wsze stro­ny, a Syl­wek upadł na nie twa­rzą.

– A że­byś ty wskróś zie­mi się za­padł! – krzyk­nę­ła Ana­sta­zya, – pod­nieś się mi za­raz i klę­kaj zno­wu!

Pod­niósł się i, mil­cząc za­wzię­cie, ukląkł zno­wu. Kil­ka kro­pel krwi uka­za­ła się na po­licz­ku jego, zra­nio­nym W upad­ku. Ko­la­na jego, opar­te o kan­cia­sty ka­wał drze­wa, drża­ły; na ca­łej twa­rzy po­bla­dłej, po­nu­rej, ma­lo­wa­ła się męka.

W tej chwi­li pod okna­mi do­mo­stwa roz­le­gły się szyb­kie, po­śpiesz­ne kro­ki i do izby wpadł su­chy i przy­gar­bio­ny czło­wiek, z gro­bo­wo bla­dą twa­rzą i odro­bi­ną ru­da­wo-si­wych wło­sów, ster­czą­cych nad wpół łysą czasz­ką. Ze stu­kiem drzwi otwie­ra­jąc, wo­łał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: