- W empik go
Sylwek Cmentarnik - ebook
Sylwek Cmentarnik - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 439 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień jesienny miał się ku końcowi. Pomiędzy niebem a rozłogami brunatnych ról, wisiała mgła drobnego deszczu. W mgle tej toczyły się turkoty i gwarzyły szepty wiatrów, a u spodu jej fale wielkiej rzeki biły się z pluskiem o wysokie brzegi.
Gdyby ktokolwiek, zawieszony na jednej z chmur, ciężko wlokących się pod brudno-białem niebem, spojrzał z góry na pas przestrzeni, równoległy od jednego z brzegów rzeki, ujrzałby trzy punkty różnych wielce rozmiarów, lecz na jednej linii i w niewielkiej od siebie odległości zostające. Pierwszym i największym z punktów tych było miasto, zajmujące sobą wielkie koło gruntu i wybiegające po za to koło kilkunastu prostemi i krętemi odroślami. Odrośle te wyglądały jak ramiona, wyciągane, przez olbrzyma ku przestrzeni, po łup albo ratunek. Ujęte w gęstszą, niż gdzieindziej mgłę deszczu i wyziewów, niby w banię z brudnego szkła, miasto owo wydzierać się zdawało w górę wieżami swych kościołów, a żalić się przed samotnością pól lub z niej naigrawać się mruganiem i blaskiem, gęsto po ciemnem tle rozsianych, ogników. Z szerokiego koła tego, od wywijających się zeń ramion, od mrugających świateł, nad strze – listę wieże, nad obejmującą to wszystko brudno-szklanną banię, wzbijały się głuche, chaotyczne gwary, w których, gdyby przez długą chwilę zatopiło się baczne ucho, usłyszałoby turkoty kół, dźwięki muzyki, szczekania psów, uderzenia dzwonków, rubaszne śmiechy, urwane wołania, wrzaski, szepty, szmery mnóstwa śpieszących kroków, cały słowem wiecznobrzmiący akord zbiorowego ludzkiego żywota. Gwary te buchały w niebo gorączką, lecz spodem ich wiała nieznurtowana melancholia ludzkich przeznaczeń.
Drugim punktem był cmentarz, szeroko na wysokim a spadzistym brzegu rzeki rozłożony, podobny w zmroku do gaju, napełnionego tłumem postaci nieruchomych, niewyraźnych, szarych, albo śnieżnie białych. I tu także ciszy zupełnej nie było. Nie przerywały jej wprawdzie szepty wiatru w drzewach i pluski deszczu, bijącego o grobowce, były to bowiem składowe jakby jej części; lecz mącił ją gwar, złożony z kilku głosów ludzkich i donośnego, choć ochrypłego nieco, śpiewu, napełniający dom cmentarnego stróża. Dom ten, przyrosły jakby do murowanego ogrodzenia cmentarza, był raczej murowaną chatą, niż domem. Nizki, zżółkły od wilgoci i zaniedbania, z zapadłym dachem, posiadał on jedne drzwi i trzy okna. W dwu oknach gorzało jaskrawe światło rozpalonych łuczyw; u jednego z nich stała wązka ławka, wilgocią przesiąkła. Rozmowy i śpiewy, napełniające cmentarną chatę, leciały z jednej strony na groby, z drugiej – na błotniste i suchemi badylami sterczące grunta.
Punktem trzecim, o kilka stai od cmentarza oddalonym, lecz coraz ku niemu zbliżającym się… była kobieta, powoli bardzo i z ciężkością widoczną, postępująca nad stromym brzegiem rzeki. Zkąd szła? Od dalekich jakichś krańców brunatnych pól tych, które słały się aż pod stopy niedojrzanych prawie lasów, czarną nicią odznaczających skłon nieba. Z najdalszej głębi tej deszczowej mgły, która od krańca do krańca napełniała widnokrąg. Od punktu jakiegoś niewiadomego, z którego wyrywały się wiatry te, które, uderzając w jej plecy, zdawały się wypędzać ją zkądciś, kędyś ją gnać, za coś ją karcić. Szła sama, zupełnie. Ani przed nią, ani za nią, nie widać było żadnej żywej duszy ludzkiej. Chwilami wiatr miotał połami jej odzienia, a gdy uciszyło się w powietrzu, stawała przy drzewie albo krzaku przydrożnym, dla odpoczynku zapewne. Doszedłszy do cmentarza, powoli i nieśmiało zbliżyła się ku domowi stróża i usiadła na ławie, pod ścianą jego stojącej. Czerwona smuga światła ukośnie spływała na nią z okna. Odzież, okrywająca ją, nie była bardzo ubogą, lecz na wskróś przejętą deszczem i gęsto oblepioną błotem, po drodze zebranem. Na głowie i ramionach miała wielką czarną chustkę, która i twarz jej także zakrywała do połowy, tak, że w migotliwem i skąpem oświetleniu ukazywało się tylko głęboko śniade czoło jej, włosami kruczej czarności bezładnie zarzucone i pod czołem tem gorejące wielkie czarne oczy. W ramionach trzymała, a siadając na kolanach swych złożyła, duże jakieś zawinięcie, kawałem baraniego kożucha okręcone.
Przez okna wylatywały wciąż urywki rozmów i śpiewów. Głos jakiś męzki, lecz cienki i ochrypły, śpiewał.
– Od Boga zesłana,
Śmierci ty kochana,
Stań się twoje żniwo,
Będzie mnie na piwo!
Sposób odśpiewania cynicznej strofki tej tem się odznaczał, że dwa pierwsze jej wiersze brzmiały skocznemi taktami krakowiaka, a dwa ostatnie powlekły się przeciągłą i żałośliwą nutą, przypominającą pieśni kościelne, znane pod nazwą Gorzkich żalów.
W odpowiedzi, odezwał się głos kobiecy krzykliwy i rozjątrzony.
– Piwo! piwo! jemu tylko piwo w głowie! weselenie się! radowanie się! chichotanie! śpiewanie! Będziesz ty miał na piwo, jak cię ks. dziekan od mogiłek odpędzi! Kijem cię wtedy pod kościół pognam! Lokajem za młodu byłeś, kościelnym dziadem umrzesz!
– Ano! – ozwał się głos, który przed chwilą śpiewał piosnkę do śmierci, – gdzie umrzeć, to umrzeć, byle wesoło przeżyć! czy na schodach kościelnych, czy w złocistych pałacach, śmierć znajdzie się i chwyci! Ja stróż cmentarny, tamten pan wielki; ja człek prosty i tylko marnych prochów ludzkich pilnować umiem, tamten uczonym jest i gwiazdy na niebie liczy, a wszyscyśmy równi w obec Ojca naszego Wszechmogącego, który pochwalonym niech będzie na wieki wieków, Amen!
– Amen, – z wyraźnem przejęciem się powtórzyło chórem kilka głosów a wnet potem dał się słyszeć wykrzyk cienkiego i chrapliwego męzkiego głosu:
– Nastasiu! kiełbasy kawałeczek daj! no, daj kiełbasy! na zakąskę po piwie kiedy poczęstunek, to już niech będzie poczęstunek! kiedy bal, to bal!
– Nie trzeba, nie trzeba! niech pani Łukaszowa nie fatyguje się! – ozwali się goście, a jeden z nich ciągnął:
– My tak sobie, na gawędkę tu przychodzim i dla okazania grzeczności naszej. Pana Łukasza słuchać lubo! jakby z książki nabożnej czytał!
Gospodyni, udobruchanym nieco, lecz zawsze grubym i popędliwym głosem, z kąta izby… w którym szukała może żądanej kiełbasy, odrzekła:
– Ja tam poczciwym ludziom, co nam grzeczność okazują, nie żałuję niczego. Kiedy jest, to niech sobie będzie. Już on mnie do tego przyzwyczaił. Tylko strach pomyśleć, ot, o starości! człek goły, jakby tylko co się urodził! On, co zarobi; to przepije i przeweseli, a potem co? żebrać przyjdzie?
Im więcej mówiła, tem więcej w głosie jej brzmiało rozjątrzenie, zmieszane z płaczliwością. Gliniane naczynie jakieś, misa czy talerz, stuknęło o stół, na który stawiła go popędliwa snać ręka, a cienki głos męzki przewlekle mówić zaczął:
– To nasze, co dziś, Nastasiu, to naszę, co dziś! Czas ucieka, śmierć goni, wieczność czeka! Człowiecze, z matki śmiertelnej zrodzony, nie wiesz dnia… ani godziny swojej. Dziś jesteś, jutro cię nie będzie. W zimną ziemię cię włożą, piaskiem oczy zasypią i czego nie widziałeś, to już i nie zobaczysz, a czego nie zjadłeś, to już i nie zjesz, a czego nie uradowałeś się, to już nie uradujesz się… Do królestwa niebieskiego droga daleka i przez czyściec wiodąca.
I wnet potem ozwała się znowu piskliwa i chrapliwa śpiewka:
– Oj, głębokaż to mogiła,
W której leży ludzi siła;
Gdy w nią legniesz, grzeszny człecze,
Strawa z misy ci uciecze….
– Cha, cha, cha… cha, cha! piskliwym, lecz serdecznym chichotem zakończył śpiewający, a zarażając się jakby wesołością jego, zaśmieli się i inni. W wesołym chórze tym jeden tylko głos kobiecy odzywał się gderliwem i rozjątrzonym mruczeniem.
Czy kobieta, siedząca na ławie, u zewnętrznej ściany domu, słuchała tych rozmów, śpiewów i śmiechów, które przecież wyraźnie do ucha jej dochodziły, trudno było powiedzieć. W oprawie czarnej chusty, okrywającej głowę jej i ramiona, twarz jej zostawała wciąż nieruchomą. Błyszczącemi oczami swemi patrzała wciąż w jeden punkt szarej przestrzeni. W sztywnym wzroku jej malowało się osłupienie, sięgające stopnia bezmyślności. Z wystającego gzemsu dachu, pod którym siedziała, spadały na odzież jej gęste i grube krople deszczu, lecz ona nie zdawała się ich czuć, ani spostrzegać, i nic nie czyniła, aby się od nich uchronić. Parę razy podniosła się z ławki, jakby do odejścia, postała chwilę, z twarzą zwróconą ku miastu, i siadła znowu.
W chacie cmentarnego stróża gwar, to wzmagał się, to przycichał. Od czasu do czasu wybuchał zeń gruby, rozjątrzony głos kobiecy, zdający się zapowiadać srogą kłótnię. Za każdym razem jednak, cienki głos męzki przewlekle, i tonem monotonnie odmawianego pacierza, recytować zaczynał o doczesności człowieka na ziemi i o potrzebie użycia, dopóki czas, wszelkich uciech żywota, a kończył śpiewem, którego pierwsze takty skoczne były i wesołe, a ostatnie z żałośliwych pieśni kościelnych zapożyczone, a w których figurowały nieodmiennie: śmierć i piwo, mogiła i misa. W obec przemówień tych i przyśpiewek kłótliwy i rozjątrzony głos kobiecy topił się w gniewne, lecz ciche i jakby zniechęcone, mruczenie.
Nakoniec, otworzyły się drzwi domostwa i biesiadnicy po jednemu wychodzić z niego zaczęli. Byli to wszyscy ludzie prości i grubijańscy w ubogiej odzieży, ze zczerniałemi twarzami. Każdy z nich, na progu jeszcze, wymawiał jakieś słowo uprzejmego pożegnania i podziękowania za częstunek, każdy też, mijając siedzącą n ściany kobietę, spoglądał na nią przez chwilę z obojętną ciekawością i odchodził. Z za otwartych drzwi od sieni gospodarz wykrzyknął jeszcze pożegnanie:
– A bywajcie tam zdrowi i żywi, bo wasze umieranie człowiekowi i dziurawych butów nie przysporzy!
Tu na notę krakowiaka zaśpiewał:
– Od Boga zesłana
Śmierci ty kochana….
Zatrzęś kostkami swojemi….
I dokończył monotonnym pacierzowym tonem.
– Nad pałacami złocistemi, nad kamienicami murowanemi, nad szkatułami pełnemi, nad tymi, co nosy do góry zadzierają, a przed tobą w proch padają, jak marne twory Pana Boga Wszechmogącego, któremu niech będzie cześć i chwała na wieki wieków, Amen.
Gdy przekleństwo to, w dziwny sposób z modlitwą zmieszane, milkło w głębi domostwa, na progu zjawiła się gruba i wysoka postać kobieca. Obejrzała się dokoła i nagle krzyknęła.
– A toż co? Zgiń maro, przepadnij! Kto tu taki siedzi pod ścianą?
Kobieta, siedząca pod ścianą, zwróciła głowę ku mówiącej i zwolna powstając, z cicha i nieśmiało wymówiła;
– Przepraszam… to ja!…
– Kto ja? jakie ja? – brzmiał w progu głos gniewny, gruby i kłótliwy. Włóczęgo jakaś? czy żebraczka? czy złodziejka może? Panie Boże… odpuść! Po nocach włóczyć się i pod cudzemi oknami siadać…
Z pod ściany, cichy i nieśmiały głos odezwał się.
– Siadłam odpocząć…
– Odpocząć! jak odpocząć? co odpocząć? gdzie odpocząć? pod naszemi oknami odpoczywać! Podsłuchiwać może i podpatrywać! Czy nie Jeżewicz to czasem przysłał tu panią, żebyś nas szpiegowała i żeby do ks. dziekana z językiem lecieć: u Łukasza piją! u Łukasza jedzą! u Łukasza hulają! Idź, idź, zkąd przyszłaś, i gadaj coś widziała i coś słyszała…
Kobieta, całkiem teraz ukryta w cieniu, wymówiła:
– Przyszłam z daleka…
– Zdaleka! zdaleka! Od Jeżewicza… od wroga naszego od szpiega naszego! z pod Fary! z kamiennego zaułku! zdaleka! zdaleka! zkądże naprzykład?
W cieniu ozwał się szept:
– Ze wsi…
Tym razem kobieta, stojąca w progu, nie odpowiedziała nic. Nagle jakoś umilkła i wyciągnęła szyje w kierunku przybyłej, chcąc snać śród cienia dostrzedz jej rysy. Po chwili, ciszej znacznie i łagodniej, niż wprzódy, wymówiła.
– Ze wsi… A zkądże? z jakiej strony?
– Z Targowa, – odrzekła przybyła.
– Z Targowa? Nieznam. Nie wiem. Gdzież to jest?…
– Dziesięć mil ztąd… za temi wielkiemi lasami…
– Za lasami… – w zamyśleniu powtórzyła gospodyni domostwa i dodała: dziesięć mil… no, no! kawał drogi! I cóż? piechotą szłaś? długo? wieleż dni?
– Piechotą. Trzy dni. Nie mogę iść prędko…
– No, no! ze wsi… za lasami!… ze wsi! cóż, możebyś lepiej w chacie odpoczęła, jak tutaj! Z dachu leje się… cały boży dzień deszcz padał. Możebyś przenocowała u nas. Noc ciemna… ludzie ot zaraz spać pokładną się… jak pójdziesz do miasta, to chyba na ulicy nocować będziesz… chodź do chaty…
Przybyła nie poruszyła się z miejsca. Milczała.
– No cóż – z powracającą niecierpliwością powtórzyła gospodyni, – głucha jesteś, czy niema? Ja do niej gadam jak do człowieka, a ona jak słup… O Matko Boska! jakiż wicher zrywa się na dworze! Chodź do chaty!
przybyła, z większą jeszcze, jak wprzódy, nieśmiałością szepnęła.
– Dziękuję pani… przenocowałabym… czemuż? zmęczona jestem i… tak zimno. Ale… nie wiem… ja mam…
– Chodź do chaty! słyszysz! – stentorowym już głosem i trzęsąc się od gniewu krzyknęła gospodyni. Noc taka, że psa z domu nie wypędzić… a ona tu jeszcze: dziękuję! niewiem!… ceregiele, fanaberye, głupstwa jakieś stroi! Jak nie pójdziesz mi zaraz, to obiję, przepędzę i drzwi zarygluję! Idź i przepadaj! Cóż idziesz – czy nie?
– Idę, idę, – szybko odrzekła przybyła i weszła do domostwa.
Gospodyni z gwałtownym stukiem zaryglowała drzwi od podwórza.
Sporą izbę z dwoma niewielkiemi oknami, wklęsłemi głęboko w mur i ujętemi w przegniłe i zczerniałe ramy, oświetlał płomyk łuczyny, dopalającej się i zwisającej u szczeliny glinianego pieca. Przy drgającem, czerwonawem światełku tem, sprzęty, napełniające izbę, zlewały się w ciemną i bezładnie grupującą się masę. Były to stoły grube i nieheblowane, drewniane zydle, koszlawe stołki, cebry, niecki, garnki, grabarskie i ogrodnicze narzędzia. Przez otwarte i nizkie drzwi ukazywała się druga malutka izdebka, z dwoma szerokiemi tapczanami, służącemi za łóżka, i z długim szeregiem świętych obrazów i obrazków zawieszonych na ścianie, a w różnokolorowe i pozłacane ramki oprawionych. Przed jednym z obrazów tych, po samym środku ściany zawieszonym, na mosiężnym łańcuszku zwieszona, blado paliła się mała lampka. W pierwszej od wejścia izbie czuć było wilgoć, stęchliznę, duszne gorąco silnie rozpalonego pieca, resztki swędu od jakiegoś smażonego mięsa i cuchnący dym tytuniu najgorszego gatunku. Słychać też tam było przeciągłe chrapanie kogoś śpiącego. Na zydlu pod ścianą, z twarzą ku sufitowi zwróconą i rękami zarzuconemi na głowę, spał suchy, kościsty człowiek, w wyszarzanym Spencerze, nie posiadającym rękawów. Cienkie a długie ramiona jego okryte były rękawami grubej, szarej koszuli.
– Masz tobie! – wchodząc do izby mruknęła gospodyni, – już i śpi! tak to zawsze! naje się, napije, wygada się, wyśpiewa i chrapie… a cała robota na moje ręce spada. Kto naczynie po nim i po jego częstunkach pomyje? ja. Kto graty pozbiera, żeby w brudzie nie marnowały się? ja. Kto drzewa z sieni na jutro nanosi? ja. Kto Jeżewiczowi oczy wydrapie za jego przeklęte plotki i intrygi? ja. Kto przed księdzem dziekanem wyjęczy i wypłacze, żeby nas ztąd nie wypędzał? ja. Wszystko ja. A co mnie za to? ot dziura ta na teraz, a na starość… kościelne schody i tyle! Żebym ja była lepiej światła dziennego nie zobaczyła… jeżeli kiedy żebraczka mam być…
W ten sposób szeptem lub półgłosem gderząc i żaląc się, chodziła po izbie wielkiemi, ciężkiemi krokami, zbierała ze stołu i przy piecu myła gliniane, ubogie naczynia, resztki jadła starannie chowała, grubym fartuchem ścierała ze stołu okruchy chleba i rozlane piwo. Nagle zwróciła się ku drzwiom.
– Cóż tak stoisz pod progiem, jak bałwan jaki! – zawołała. Czemu nie siadasz? Czy może ława nasza za twarda, izba za ciasna… Podejdź, siądź… i pogadaj po ludzku, a nie, to ruszaj sobie… Ja tu martwych nie potrzebuję, mam już ich dosyć tam…
Rzuciła ręką… w stronę cmentarza.
Przybyła zbliżyła się cicho, usiadła na zydelku pod piecem i milcząc rozwijać zaczęła zawinięcie, które wciąż przedtem trzymała w ramionach. Gospodyni stanęła na środku izby, jak wryta.
– Co to? – zawołała. Dziecko?
– Dziecko, – odpowiedziała przybyła.
– Czyjeż? twoje?
– Moje.
– Aha! rozpowińże to! udusić się może w takiem gorącu.
Dziecko zakwiliło zcicha.
– Wieleż to ma? – zapytała gospodyni.
– Ośm miesięcy.
– Z takiem maleństwem, w taką porę, w drogę wyprawiać się… no! – O kilka kroków stojąc, bacznie przypatrywała się przybyłej.
– Wdowa, co? mąż zmarł? – zapytała.
– Nie, – krótko brzmiała odpowiedź!
– Cóż? porzucił może łotrzysko jakiś?
– Nie, – ciszej jeszcze odpowiedziała kobieta.
– Nie i nie! cóż tedy? dla czegóż włóczysz się po świecie, sama jedna i z dzieckiem?
Nagle umilkła i pytać przestała.
– Aha! – rzekła, jakby dowiedziała się już o wszystkiem.
– No, no, – zaczęła potem łagodnie. Cóż robić? cóż robić? zdarza się różnie na świecie. Źle, bo źle. Wstyd i obraza boska! ale kiedy stało się, to już się nie odstanie. Chrystus Pan nam powiedział: kto z was bez grzechu, niech kamień rzuci!
We wspaniałomyślnej przemowie tej było nieco szczerej pobłażliwości; daleko więcej jednak wywołała ją ciekawość, bo małe oczki jej, zagłębione śród policzków pulchnych, lecz żółtą bladością okrytych, dziwnie żywo błysnęły i zamigotały. Usiadła pod piecem, obok przybyłej.
– Biedna ty! – zaczęła, – któż ty taka? na panienkę jakby wyglądasz? sukienka elegancka kiedyś była, tylko teraz poplamiona i podarta, a i ten płaszczyk niczego… na chłody nie zdał się… ale cienki… zgrabny, któżeś ty taka…
Przybyła uczuła się znać ujętą i ośmieloną przez okazywane jej współczucie. Czarne źrenice jej, zatopione w malutkich, szarych oczkach pytającej, posiadały w tej chwili wyraz śmiertelnie ranionej łani.
– Sługą byłam, – odpowiedziała głośniej, niż mówiła wprzódy, – garderobianą u nieboszczki pani, matki młodego pana… dzieckiem z chaty mię wzięli, lubili, robót uczyli, ładnie ubierali… dobrze mi było.
Umilkła.
– Cóż dalej? co dalej? – natarczywie pytała gospodyni.
Przybyła, kołysząc w ramionach dziecię i nie spuszczając z twarzy gospodyni cierpiącego wzroku swego, mówiła dalej:
– Kiedy nieboszczka pani umarła, byłam jeszcze cały rok przy pannie Placydzie, krewnej pana; ale jak panna
Placyda za mąż poszła, ot będzie już ze cztery lata temu, pan bratu memu dom zbudował w lesie i leśnikiem go zrobił. Mieszkałam przy bracie: pijak on i złośnik, bratowa prosta chłopka, ale pana lękali się i dobrzy dla mnie byli…
– No to czegożeś od nich wyszła? Trzeba było w chacie siedzieć i z braterstwem pracować.
Przybyła, po chwili milczenia, odpowiedziała.
– Wypędził.
– Kto wypędził?
– Brat.
– A za cóż on cię wypędził? leniuch pewnie jesteś, albo złośnica!
– Nie, tylko się mu na nic nie zdałam. Żąć nie umiem, ani ogrodów kopać, ani strawy gotować… przytem… ludzie mu za mnie dojadali… i pan przestał przez palce patrzeć na to, że on drzewo z pańskich lasów sprzedaje,.. Komisarz zapowiedział, że wypędzi go ze służby, bo złodziejem jest i pijakiem… Wtedy on do mnie przyczepił się: a ty taka i taka! co ja z ciebie za korzyść mam? czego ty tu siedzisz mnie na karku i chleb zjadasz!… Już to rok minął od tego czasu… cierpiałam, znosiłam… ale raz, jak upił się, to tak mnie wybił, że kaszlać zaczęłam i teraz jeszcze piersi bolą i kaszlę… A bratowa mówi: idź ty od nas, bo on jeszcze zabije cię kiedy po pijanemu i kryminał będzie… To i poszłam…
Gospodyni słuchała z uwagą.
– No, no, – rzekła, – cotosięna tym świecie dzieje! Źleś ty zrobiła, nie ma co! bardzo źle! ależ i braciszek, niech go! póki korzystał, trzymał; jak korzyści nie miał, przepędził! No…
Zawahała się chwilę, lecz ciekawość przemogła wszystkie inne względy.
– No… a… pan? – zapytała bardzo cicho i nad samem niemal uchem przybyłej.
Pytanie to wywarło na znękaną kobietę wpływ szczególny. Wstrząsnęła się cała, jakby od elektrycznego uderzenia, z miejsca się porwała, dziecko uśpione na ławie złożyła i chustę gwałtownym ruchem z głowy i ramion zerwała.
– Ach! ach! ach! – krzyknęła, – żeby jemu każda godzina taka gorzka była, jak całe moje życie! żeby on światłości boskiej nigdy nie oglądał! Niech jemu Pan Bóg krzywdy mojej nie pamięta! niech szczęście jego będzie takie wielkie, jak moja niedola! Niech jemu własne dziecko nóż w serce zatopi! niech go Aniołowie Stróżowie strzegą od mąk takich, jak moje! żeby jemu jednę godzinę tak gorzko było, jak mnie będzie do śmierci!
Łzy potokiem lały się po rozognionej jej twarzy. Oczy jej gorzały, głos to wzdymał się namiętnie, to przebrzmiewał żalem, połączonym z rzewnością.
Gospodyni wstrząsała głową, wpół z litością, wpół z pośmiewiskiem.
– Waryatką jesteś, moja kochana, – ozwała się trochę już gniewnie… – przeklinasz i winszujesz… nienawidzisz i lubisz… sama nie wiesz co gadasz i koniec! Ale, jakże to tam było? hę!
Z wrytemi w ziemię oczami, przybyła odpowiedziała ponuro:
– Ożenił się.
Uspokoiła się nieco, siadła znowu na ławie i, kołysząc w ramionach dziecko, zaczęła:
– Ot byłby może i nie ożenił się jeszcze; ale ludzie, gadać zaczęli, że on ma romans z jedną panną z sąsiedztwa.
Ktoś mu to w żywe oczy powiedział… Była podobno z tego powodu wielka kłótnia… wyzwał na pojedynek tego, kto o tej pannie takie rzeczy mówił… strzelali się… plotki zrobiły się z tego jeszcze większe… raniony był w ramię i, jak tylko wyzdrowiał, oświadczył się tej pannie i ożenił się… Panu Sienickiemu, który z nim w wielkiej przyjaźni żyje, powiedział: ja nie ścierpię, żeby przezemnie kobieta stracić miała honor i opinię… Stałam wtedy pod oknem i podsłuchałam. On bo już taki jest, moja pani; dobrego serca i strasznie honorowy… to i nie dziw, że za panną ujął się i wynagrodził jej krzywdę, przez złe języki ludzkie wyrządzoną…
Anastazya słuchała opowiadania tego ze szczególnym uśmiechem na wydatnych i bladych wargach. Małe oczki jej świeciły gniewną ironią.
– No, a tenże? – zapytała. Czemuż tobie nie wynagrodził? Przybyła ze zdziwieniem wpatrzyła się w nią.
– Toż to wcale co innego, rzekła. Tamta pani z panów, śliczna jak obraz, po francuzku mówi i na fortepianie gra… czy mnie z nią równać się?…
Nie było w słowach tych ani goryczy, ani szyderstwa. Mówiła szczerze.
Anastazya zamyśliła się. Zmarszczki, okrywające wielkie, blade jej czoło, poruszały się i falowały, pod wpływem jakby ciężko pracującej myśli.
– Tak to tak, to prawda, – zwolna i po chwili mówić zaczęła. Pani z panów. po francuzku mówi… co nam równać się do takich… Jednakowoż, żeby mój Łukasz nie spał, a słuchał… on, widzisz, leniwy jest i obżarty, nie opój broń Boże, bo piwo tylko pije, a wódki do gęby nie bierze; ale, co obżarty, to obżarty, i tęgo sobie leniwy… ale przytem rozumny bardzo, tak że aż ludzie schodzą się słuchać jego gadania… toż żeby on nie spał teraz to ani chybi powiedziałby, ja stróż cmentarny, tamten pan wielki, ja prosty człek, tamten uczony i gwiazdy liczy… a wszyscyśmy równi w obec Ojca naszego Wszechmogącego…
Chwilę milczały obie. Przybyła ozwała się pierwsza.
– Żeby mi tylko chłopca z rąk zbyć… jakkolwiek już dałabym sobie rady… w służbę pójdę.
– Do miasta? – zapytała gospodyni.
– Do miasta, czy na wieś, jak się zdarzy… ale z dzieckiem ciężko… nie weźmie nikt…
– A no! zostawcie chłopca u kogo na hodowanie, płacić za niego będziecie, a sami służyć.
– U kogo zostawić? w mieście żywej duszy nie znam. Anastazya zamyśliła się.
– Ochrzczone to? – zapytała.
– A jakże! w targowskiej parafii. Metrykę z sobą wzięłam, bo ludzie mówili, że bez niej nikt chłopca nie weźmie.
Zwróciła się do gospodyni i kolana jej rękami objęła.
– Matko najmilsza, – zaczęła, – narajcie mi miejsce jakie, dla dziecka chatę jaką, gdzieby je przytulili, a podhodowali choć troszkę. Ja w służbę pójdę i całą choć pensyę oddawać będę, sobie tylko na trzewiki i łachman jaki zostawiając… Narajcie dla miłości boskiej, zarekomendujcie, pomóżcie, bo sama sobie w nieznajomem mieście rady nie dam!
Anastazya milczała długo.
– A no, – ozwała się z trocha wahania w głosie, niech może chłopiec u nas zostanie… Dzieci nie mamy, we dwoje tu, w dziurze tej mogilnej jak wilki mieszkamy i bogactwa u nas nie ma, oj nie ma! bo choć jaki taki grosz wpadnie czasem do chaty, to go mój wnet przeje i przeweseli…
Przybyła pochwyciła jej rękę i ucałowała ją gorąco. Długi jednak kwadrans upłynął, zanim zawarły z sobą stanowczą umowę. Anastazya wahała się. Chciałainie chciała. Obiecywała i odmawiała.
– Dobrzeby było, – mówiła, – mieć jaką taką pomoc dotego nędznego naszego życia i czasem… śmiech dziecinny posłyszeć. My bo tylko dzwony a śpiewy pogrzebowe, lamenty a płacze słyszym ciągle i na mogiły patrzym… dla tego może Łukasz mój weselić się tak lubi… niechby moją wesołością chłopiec ten był… bezdzietnam.
Po chwili jednak, ostro wpatrując się w przybyłą, zapytywała.
– A jeżeli nam nic dawać nie będziecie? pójdziecie kędyś na skraj świata… goń wiatr w polu… my zaś jednej gęby więcej karmić nie mamy za co… nie mamy, nie mamy…
Z ostrych i gniewnych błysków, które strzelały z oczów jej, gdy to mówiła, można było odgadnąć, jak bardzo byłaby rozgniewaną, gdyby przyszło jej dziecko to za darmo hodować.
Przybyła przyrzekała być słowną, przysięgała i w ręce ją całowała.
Po długiej rozmowie Anastazya wzięła w ramiona uśpione dziecię i, przypatrując się mu, mówić zaczęła:
– Pan Bóg Wszechmogący, niech się stanie wola Jego święta, szczęścia mi nie dał… Ze szlacheckiej okolicy rodem jestem, szjachcianką urodziłam się… i tęgą kiedyś dziewuchą byłam. Starało się o mnie wielu, ale ot Łukasza umiłowałam… dla czego? Bógże to wie! Za serce mię wziął mądrem swojem gadaniem i może tym czarnym surdutem, który nosił na sobie, bo lokajem w sąsiednim dworze był. Przeciw woli rodziców i familii całej poszłam za niego, a tu traf! i za nieposłuszeństwo kara boska na nas spadła. Miejsce stracił… powędrowaliśmy do miasta. W mieście, jak w mieście… on, to miał służbę, to nie miał, a żyć z grosza na bruku, ciężko. Prałam tedy, maglowałam, do ciężkich robót wszelakich najmowałam się, wodę nawet wiadrami nosiłam, jak się zdarzyło; zwyczajnie kobieta, bez domu ni łomu zostająca. Aż tu raz, zachorował… z choroby wstał, ale służby już ani rusz! nie dostał. Panowie mówili, że stary, mizerny, niepozorny i niezgrabny. Gdy bez służby został, bywało z początku ani go w chacie utrzymać, ani do roboty jakiej napędzić… na lokajskim chlebie źreć tylko, a weselić się przywykł, toż go i krótko trzymać zaczęłam… bez pardonu łajałam, biłam, jak wypadało… do piłowania drzewa i kopania miejskich ogrodów napędzałam i jakoś, z łaski boskiej! nie rozpił się przynajmniej, a uczciwym i rozumnym człekiem jak był, tak i pozostał… Potom, zdarzyło się to ot miejsce, przy mogiłkach. Chata, kawał ogrodu i jaki-taki grosz od tych, co tu swoich mają… a mogił doglądać każą… Dwanaście lat już tu siedzim, ale kto wie, czy długo siedzieć będziem! Źli ludzie intrygują, a szczególniej Jeżewicz ten, któremu te miejsce pachnie… Ks. dziekan powiada, że to zgorszenie i nieprzystojność, aby u cmentarnego stróża zgromadzenia jakieś bywały i gadania i śmiechy. A mój bez tego ani rusz! jak tylko grosz jaki w kieszeni, gości sprasza i częstuje… co ja mu zrobię! Już i sił nie mam krzyczeć i bić i żal mi go… sterany! Jeżelić jednak nas ztąd wypędzą, o Bożeż mój! prościuteńko pod kościół pójdziem. On stary, cherlawy i do żadnej pracy, a ja… pięćdziesiąt też z górą lat mam i ot… zmęczyłam się… Niby to nic tak przy umarłych żyć… jednakowoż umarli żywych śmiercią zarażają… W obojgu nas zdrowia nie ma, ani za grosz… ja niby gruba jestem i silna na oko, ale w rękach i w nogach mocy żadnej i w piersiach coś takiego, że czasem ledwie dyszę…
Zadyszała się istotnie od długiego mówienia i długo milczeć musiała, zanim odpoczęła nieco. Umiejętne oko rozpoznałoby natychmiast, że była silnie astmatyczną. Zarazem jednak była ona i gadatliwą. Odpocząwszy, więc mówiła dalej:
– I z charakteru nie byłam ja taka dawniej, jak teraz. Złość w duszę z biedą razem wstąpiła. Dawniej bywało, żeby mi tam nie wiem co… znoszę i milczę, a kiedy dobrze, to tak śmieję się i wyśpiewuję, że aż z rodzicielskiej chaty, na ogrody i pole chichoty i pieśni moje lecą… Oj, ogrody i pola i lasy szumiące i potok ten czysty, co po zielonej łące płynie!… Wszak ci to cała młodość moja tam pomiędzy niemi przeszła… starość przechodzi między mogiłami!…
Małe, zapadłe jej oczki zwilżyły się, policzki pulchne i wydatne, lecz pozór chorobliwej obrzękłości mające, zadrgały; nizko na pierś głowę opuściła.
– Terazem taka zła, – mówiła znowu po chwili, – że w złości gotowam człowieka zabić… Ot tak, co trzymam w ręku tem cisnę… Jużem się i spowiadała z tego i codzień Pana Boga proszę, aby mi cierpliwość i poprawę zesłał. Nie i nie. Coś we mnie wstąpiło i to nie od razu. Wstępowało, wstępowało, aż i opanowało. A najmocniej nieczysty wtedy mnie trzyma, jak sobie wspomnę, co ze mną i z Łukaszem będzie, kiedy nas ztąd wypędzą… Me, już nam przyjdzie ostatnie lata nasze pod kościołem przeżyć i gdzie, pod płotem jakim, zamrzeć… Uf!
Zatrzęsła się cała i obydwoma rękami objąwszy głowę, z której spadały w nieładzie siwiejące włosy, kołysała, przez chwilę, w strony obie grubą postać swoją, luźnym wyszarzanym kaftanem okrytą.
* * *
Nazajutrz, o wschodzie słońca, przybyłej wczoraj kobiety nie było już w domostwie cmentarnego stróża. Ledwie zaświtało, wstała, chwilę porozmawiała z Anastazyą i zostawiwszy jej trochę pieniędzy, a ręce jej ucałowawszy, wybiegła. Była to kobieta dwudziestokilkoletnia, piękna, z cygańską cerą i namiętnemi, czarnemi jak noc… oczami. Szła ku miastu, które budzić się już zaczynało, nie tak jak wczoraj, z ciężkością i powoli, lecz szybko i śmiało. Znać było, że spadł z niej ciężar, któremu podołać nie mogła, którego może dźwigać nie chciała. W wyrazie ust jej, w wyrazie oczu, utkwionych w mury miejskie, nie było już ani wstydu, ani trwogi. Czoło jej tylko, zorane nieco, zdradzało wielką jakąś boleść przeżytą, a w głębinach serca jeszcze tlejącą. Lecz, nad zgliszczami temi podniosły się widocznie nowe jakieś nadzieje, żądza życia, ciekawość przyszłości. W starannie oczyszczonem i nawet gdzieniegdzie barwistym łachmankiem jakimś upstrzonem odzieniu, biegła raczej, niż szła, aż wpadła w tę banię z brudnego szkła, w której ciemna i ciężka… w fantastyczne kształty połamana masa, będąca miastem, zaczynała rozwidniać się, gwarzyć, jęczyć dzwonami swemi i połyskiwać oknami purpurowo i złocisto gorejącemi we wschodzącein słońcu. Wpadła w banię tę i zniknęła, niby ziarnko piasku, porwane ruchem klapsydry.
W tej samej chwili, Łukasz, stróż cmentarny, po krótkiej rozmowie z żoną, zbliżył się do małego okna, oprawionego w zczernione i zgniłe ramy, rozwinął zmięty arkusz papieru i nie bez trudności wysylabizował.
"Roku 18… d… w parafialnym kościele targowskim, ochrzczonem zostało dziecię płci męzkiej, urodzone z Rozalii Klinównej, włościanki i niewiadomego ojca. Imię mu dano Sylwester. "II.
Pierwszą sceną z lat dziecinnych, którą Sylwek przypominał sobie potem jasno i wyraźnie, była następująca.
Jednego z wiosennych poranków obudził się pośród cmentarza, na wielkiej spadzisto ułożonej płycie białego marmuru. Bose nogi jego opierały się o wypukłe marmurowe kwiaty, zdobiące grobowiec, a głowa spoczywała na tablicy z grobowym napisem. Dniało. Powietrze posiadało bladosiną barwę i przezroczystą gęstość zwolna rozwiewającego się dymu. Szarawe drzewa cmentarne i białe grobowce milczące były i nieruchome. Kędyś tylko, w dole, zcicha szemrała rzeka i od czasu do czasu chłodny wiatr przylatywał, wstrząsał sinawem powietrzem, kołysał gałęźmi drzew i milkł nagle, a wszystko dokoła stawało znowu, w pełnej niby oczekiwania i sztywności, ciszy.
Chłodnemi powiewy temi zbudzony ze snu Sylwek, przeciągnął się… ziewnął i wpół nagie ramiona zarzucił na głowę, okrytą niezmierną gęstwiną, głęboko czarnych, kędzierzawych włosów. Z twarzą, zwróconą ku niebu, ścigał wzrokiem powolne falowanie górnych warstw powietrza, które z sinawych stawały się żółtawemi i jak z lekka pozłocone dymy zakreślały przeróżne koła i skręty, pod błękitniejącem coraz sklepieniem. Bawiła go snać ta napowietrzna gra barw i linij, bo przypatrywał się jej i bacznie i wesoło. Po cienkich, bladawych wargach jego przebiegały uśmiechy, a bose małe nogi wybijać poczęły fantastyczne jakieś takty, po zimnej i twardej płycie marmuru. Nagle, nad samą prawie głową jego, przeleciał szary ptaszek, wpadł w gałęzie płaczącej brzozy, zaszamotał niemi i na jednej z nich zawiesił się w ten sposób, że młode liście musnęły czoło chłopca i oblały je gęstemi kroplami rosy. Sylwek zaśmiał się głośno. W tej samej zaś chwili, na krańcu widnokręgu, wybuchnęło jaskrawe, ogromne ognisko słońca. Pomiędzy drzewa cmentarne spadł deszcz iskier i błyskawic. Po zielonych mogiłach i białych grobowcach popłynęły złote i różowe łuny, a jedna wielka płachta światłości spadła pod stopy kilku brzóz płaczących, na płytę białego marmuru i dziecko, pośród niej rozciągnięte, a śmiejące się do ptaka, który nad twarzą jego kołysał się na srebrzystej gałęzi. Była to dla Sylwka chwila niewymownej rozkoszy. Przedewszystkiem zziębłe, od chłodu nocy i marmuru, małe członki jego obejmowało i przenikało, na wskroś, miłe słoneczne ciepło. Nie po raz to pierwszy wprawdzie przepędzał on noc w ten sposób pod gołem niebem i na kamiennej pościeli, lecz jakiemi bywały dotąd przebudzenia jego – nie wiedział. Nie posiadał jeszcze wyraźnej pamięci przeszłości. Dziś, po raz pierwszy, uczuł świadomą siebie rozkosz ciała, wygrzewającego się w słońcu po długim chłodzie, a uczuł ją z mocą, zapowiadającą naturę silną i namiętną. Wyciągnął się na płycie w całej swej długości, stopy zarzucając już po za wieniec róż marmurowych, które płytę i jego obejmował dokoła, ramiona chude i śnią – de, podobne w słońcu do ciemnego brązu, z uczuciem niewypowiedzianej błogości rozrzucił w krzyż. Oprócz jednak fizycznej tej przyjemności, doświadczał on jeszcze innego uczucia, które, w sposób niewyraźny, wydawało mu się już znajomem, nienoweni, lecz które w tej chwili dopiero stawało się świadomem siebie, jakkolwiek ani umiałby on go nazwać, ani o nazywaniu go pomyślał. Było to przecież uczucie, pospolicie nazywające się zachwyceniem. Pierwsze drgnienia wewnętrznej struny tej, którą nie każdy organizm i nie w równym stopniu posiada, a którą przyroda w organizmie Sylwka zaciągnęła, pierwsze drgnienia tej struny uczuł on przed chwilą, kiedy z ciekawością i upodobaniem szczególnem przypatrywał się górnemu falowaniu mgieł porannych, przemieniających zwolna barwę sinawą na żółtą a rozpływających się w różnokształtne szmaty. Teraz, w słonecznym oświetleniu, nad nim i dokoła niego, rozległ się obraz, złożony z ogromnego bogactwa szczegółów, które twórcza natura składa w najskromniejszy choćby zakątek swego państwa. Cmentarz wyglądał jak czara, po brzegi napełniona pięknością i kipiąca życiem. Sylwek nie rozważał szczegółów obrazu, ani się nad żadnym z nich nie zastanawiał. Patrzał na wszystko. Patrzał z uśmiechem zrazu, potem ze szczególną powagą, zdradzającą się zarysem, w jaki ułożyły się drobne jego wargi, i wyrazem czarnych źrenic, które promień słoneczny, a także uczucie jakiego doznawał rozogniały. Jak inne dzieci, w wieku jego będące, bawią się błyszczącem i dzwoniącem cackiem, tak on bawił się pięknościami natury. Patrząc na żeglujące pod niebem obłoki, wyciągnął w górę ramiona i wpół ze śmiechem, wpół z gniewem, mówił do siebie. Uciekają! uciekają! uciekają! Najdrażliwszym jednak ze zmysłów jego był słuch. Kiedy bowiem po raz pierwszy, nad głuchy gwar poranku, wzbiła się i powietrzem popłynęła srebrna i smętna melodya dzwonów miejskich. Sylwek porwał się, usiadł, łokieć wsparł na kolanie, a bronzowo-śniadą twarz na malej, chudej dłoni i słuchać zaczął. Dla czego słuchał? Ani wiedział, ani myślał zapytywać się o to. Płynąca powietrzem melodya, w nawpół obnażonej piersi jego podnosiła falę uczucia zupełnie mu niezrozumiałego, lecz które przejmowało go i bólem i rozkoszą. W uczuciu tem biegły psycholog odnalazłby dwa pierwiastki: tęsknoty i gniewu. Zaczem Sylwek tęsknił, na co i na kogo gniewał się? Nie wiedział nawet o tem, że tęsknił i gniewał się, a gdyby dowiedział się, nie umiałby wskazać, ani przedmiotów tęsknoty swej, ani przyczyn gniewu. Jednakże uczucie, które w nim melodya dzwonów obudziła, nie było czem innem, tylko tęsknotą i gniewem. Zasłuchał się, spochmurniał i żałośnie westchnął. Oj, Bożeż mój, Boże! Lecz, kiedy dzwony uderzyły silniej, a wiatr, który powiał w tę stronę, pchnął nad cmentarz potężny, zgiełkliwy akord huczeń ich i jęków, Sylwek oderwał dłoń od twarzy, ścisnął obie pięści i wstrząsając niemi w powietrzu, wykrzyknął: a żeby was wszystkich dyabli wzięli! żeby pod wami ziemia rozstąpiła się! żeby was piekło pochłonęło!…
Czarne brwi jego zbiegły się pod brązowem czołem, z oczu posypały się iskry.
W tej samej chwili, kędyś od krańca cmentarza ozwał się donośny, gniewny głos kobiecy.
– Sylwek! Sylwek! Sylwek!
Zasłuchany w napowietrzną muzykę, a wpatrzony w ognisko światła, które tuż przed nim zapaliło się w krzaku głogowym i oświetliło ukryte w głębi jego gniazdo ptasie,
Sylwek nie słyszał wołań tych… powtarzających sio wciąż i zbliżających się ku niemu.
Sylwek! Sylwek! Sylwek! brzmiało wciąż wołanie na ścieżkach i w gąszczach cmentarza, ale coraz bardziej zmęczonym i zdyszanym głosem powtarzane. Nagle, chłopak uczuł się porwanym z tyłu przez dwoje twardych a gwałtownych ramion, które ścisnęły go, jak żelazne obręcze, i uniosły z nad marmurowej płyty. Nad twarzą, jego… pochylała się twarz kobieca wielka, żółta, z boleśnie pooranem czołem i małemi oczkami, które wśród obrzękłych policzków i wydatnych siwych brwi zatopione, błyszczały złością. Na owo czoło poorane, z pod brudnej chusty, opadały pasma siwych włosów. Łagodny szmer powietrza i melancholijną muzykę dzwonów, zagłuszył w uchu Sylwka grad łajań i złorzeczeń.
– Mleko! mleko! – krzyczała kobieta, – gdzie moje mleko, którem wczoraj w garnku za piecem postawiła! Wypiłeś je łotrze, złodzieju, włóczęgo, podrzutku jakiś! Do dna, do ostatka, do kropelki wypił mleko! A nam teraz krupnik postny jeść i tego nawet nędznego posiłku nie ma, którym ja za ostatni grosz przygotowała! Poczekaj! niech ja cię tylko do chaty przyniosą! Będziesz ty miał mleko!
Ramiona jej i pięści wpijały się w ciało Sylwka, ze zdyszanej piersi buchał ciężki astmatyczny oddech, oblewający mu twarz dusznem gorącem. Pomimo, iż zdawała się dusić prawie, nie puszczała dziecka i szła z nim ścieżkami cmentarza, okrążając mogiły.
W izbie palił się w piecu szeroki ogień; niedaleko pieca leżał stos nierówno porąbanych i ułożonych polan. Anastazya, wszedłszy do izby, postawiła Sylwka na ziemi, a sama upadłszy na zydel, długo i ciężko dyszała. Nie mogąc jednak przez chwilę jakąś ani słowa przemówić, ani poruszenia żadnego uczynić, oczami roziskrzonemi piorunowała chłopca, który, przysiadłszy na ziemi, oparł twarz na obu rękach i osłupiałym wzrokiem wpatrzył się w ogień. Gdy odpoczęła już trochę, porwała się z siedzenia, pochwyciła znowu Sylwka i, uniosłszy go z nad ziemi, umieściła na stosie porąbanego drzewa, w postawie klęczącej.
– Klęcz! – wołała, – klęcz tu przez cały dzień, do wieczora. Wstać nie pozwolę i jeść nie dam! niech ci polana nogi pokaleczą! niech ci brzuch z głodu przepadnie!
Sylwek chciał być posłusznym nie przez łagodne poddanie się woli karcącej go kobiety, ale przez trwogę, którą go ona napełniała i mieszającą się z trwogą głuchą złość! Gdyby go miała zabić, nie przemówiłby w tej chwili do niej ani słowa i nie spojrzałby na nią. Odwracając głowę, uparcie patrzał w ogień, który nawet zaczął go zajmować i bawić. Trwało to jednak krótko. Szczególny piedestał, na którym klęczało dziecię, oblane gorącą łuną płomienia, począł stawać się ruchomym. Polana rozsuwały się pod nim. Nie mówiąc nic, nie odwracając twarzy od ognia, Sylwek usiłował zachować równowagę. Odzież jego była zniszczoną i podartą; ostre szpilki drzewne bez przeszkody wchodziły mu w ciało. Nagle, runęło wszystko, polana rozpadły się we wsze strony, a Sylwek upadł na nie twarzą.
– A żebyś ty wskróś ziemi się zapadł! – krzyknęła Anastazya, – podnieś się mi zaraz i klękaj znowu!
Podniósł się i, milcząc zawzięcie, ukląkł znowu. Kilka kropel krwi ukazała się na policzku jego, zranionym W upadku. Kolana jego, oparte o kanciasty kawał drzewa, drżały; na całej twarzy pobladłej, ponurej, malowała się męka.
W tej chwili pod oknami domostwa rozległy się szybkie, pośpieszne kroki i do izby wpadł suchy i przygarbiony człowiek, z grobowo bladą twarzą i odrobiną rudawo-siwych włosów, sterczących nad wpół łysą czaszką. Ze stukiem drzwi otwierając, wołał: