Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sylwester inspektora Rogosza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 maja 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sylwester inspektora Rogosza - ebook

Kryminał, którego akcja toczy się w socjalistycznej Polsce. Przyczyną prowadzonego dochodzenia jest brutalny napad, który miał miejsce w domu jednorodzinnym należącym do bardzo zamożnej kobiety, Romy Karskiej. Napaści dokonują dwaj mężczyźni, którzy niedawno opuścili więzienie. Choć działają według ściśle opracowanego planu, nie wszystko okazuje się być takie, jak oczekiwali. Prowadzenia śledztwa podejmuje się inspektor Rogosz.

Powieść, czytana po kilkudziesięciu latach od wydania, jest nie tylko okazją do przyjrzenia się niegdysiejszym sposobom przeprowadzania śledztw, ale i swego rodzaju świadectwem socjologicznym ukazującym życie codzienne w minionym systemie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-268-8309-1
Rozmiar pliku: 472 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Fakty tu opisane są prawdziwe.

Nazwiska osób i miejsce akcji

zostały zmienione.

Okrążali po raz któryś z kolei zamknięty półcegłami owal trawnika. Resztki zieleni przebijały przez kępki topniejącego w południe śniegu. Krzaczki róż, owinięte starannie słomą, przesypiały czas nieprzychylny dla ludzi, zwierząt i roślin. Grudzień był tego roku na poły jesienny, deszcz padał na przemian ze śniegiem, a ostre podmuchy wiatru przemieszczały na podwórku więziennym strzępy papy, worki po cemencie, kawały dykty. Widać pogoda przerwała budowę pawilonu gospodarczego, który sterczał niczym budynek w połowie zbombardowany. Widok raczej niewesoły, jak i ci spacerowicze o twarzach nie odcinających się od szarych, wytartych drelichów. Wiatrowi towarzyszył klekot drewnianych holcy, jednostajny, głuchy. Nogi mężczyzn w drelichach wybijały miarowy rytm. Muzyka więziennego spaceru. Biorący w nim udział byli tak do siebie podobni, bezbarwni, anonimowi, że dopiero po dłuższej obserwacji można było spośród tych apatycznych, sennych postaci wyłuskać jedyną twarz, różniącą się od innych. Młody, ciemnowłosy mężczyzna szedł z głową podniesioną do góry, a pobyt za murami nie zdołał wygasić blasku jasnych, prawie błękitnych oczu, hardego wyrazu ust. Nie odzvwał się do kolegów, szedł swobodnie, jakby nieprzymuszony więzienną dyscypliną, obserwując z pogardliwą obojętnością dobrze mu znane realia więziennego podwórka.

Ruch jak co dzień. Kosze z brudną bielizną wędrowały w kierunku pralni. Wielki kocioł na wózku, prowadzonym przez dwóch więźniów, zapowiadał bliską porę obiadu. Za kilka minut spacer się skończy, do menażek rozleją rzadką zupę, a ziemniaki trzeba będzie sobie z własnego omaścić. Towarzystwo ożywiło się, ktoś krzyknął do kucharczyka w więziennym drelichu: — Starczy dziś na dokładkę?.

Tarnawski — tak się bowiem nazywał ów więzień o hardym spojrzeniu — nie zdradzał zainteresowania zawartością kotła. Rzadko korzystał z więziennego wiktu Jego dziewczyna, lza Kurek, dbała o niego, posyłała paczki i nie brakło mu nigdy pieniędzy na wypiski. Straż więzienna szła mu także na rękę. Wiedzieli, że kiedy im przyjdzie wprowadzić na oddziale jakieś nowe rozporządzenie, porządki, Tarnawski — jak trzeba — pomoże. Miał wśród tej trudnej społeczności posłuch. Nie mogli mu odmówić poczucia solidarności, koleżeństwa. Niektórzy nazywali go ojcem chrzestnym. Nie lubił tego i powtarzał wiele razy, że niczyjej śmierci nie ma na sumieniu. Uważano go za takiego, który nie da sobie w kaszę dmuchać.

Zgrzytnęła brama więzienna. Mężczyźni w drelichach jak na hasło odwrócili głowy w stronę ulicy. Co się dzieje? Wszedł strażnik, prowadząc młodego chłopca, ubranego jeszcze po cywilnemu, rumiana twarz, żywe spojrzenie. Jeszcze, bo za kilka godzin wciągną go do kartoteki, zuniformizują, więźniowie ,,poćwiczą” w nudne wieczory. Zaczekaj, bratku! Poznasz prawa dżungli.

Tarnawski przyglądał się nowemu z pewną życzliwością. Strażnik popędzał go, szli w kierunku pawilonu administracyjnego, ale chłopiec wcale się nie śpieszył. Kiedy zbliżył się do spacerujących, przystanął, jakby chciał zapytać: Jak tu jest, co mnie czeka za tymi murami? Tarnawski zatrzymał się, może też chciał coś powiedzieć, może podtrzymać tego nowego na duchu, ale strażnik dozorujący spacer krzyknął: — Dosyć świeżego powietrza. Na oddział!

Ustawili się. Jeden z więźniów, garbus — kalectwo dziś już rzadkie, widać niełatwe miał dzieciństwo — zatrzymał się, żeby poprawić skarpetę, wciąż spadającą z chudej jak patyk nogi. Młody, krzepki mężczyzna nadepnął mu na nią z całej siły. Garbus aż zawył, ale nie śmiał się strażnikowi poskarżyć. Tarnawski doskoczył do krzepkiego towarzysza spaceru, jakby go chciał uderzyć. Zrezygnował jadnak, tylko syknął przez zęby: — Niech ja cię dorwę pod celą . Gieroj! Sztuka wygrać z kaleką.

Blondyn spokorniał, słowem nie odpowiedział. Strażnik, który obserwował tę scenę, nie włączał się. Pracował tu niedługo, ale wiedział, że nie należy wtrącać się do konfliktów między więźniami. Zagrożeni, konsolidują się błyskawicznie. A szczególnie wtedy, kiedy jest między nimi Tarnawski. Można było zauważyć pewną sympatię czy zaufanie, jakim przedstawiciel porządku więziennego darzył obrońcę garbusa. Uśmiechnął się do niego porozumiewawczo, ale Tarnawski nie zwracał na strażnika uwagi, pogrążony w rozmyślaniach.

Był od ostatniego widzenia z Izą spięty, podniecony, ale i czujny, nie zdradzał się przed współwięźniami ze swoim niepokojem. Miał różne koncepcje, jak wykorzystać informacje swojej przyjaciółki, ale nie było już czasu na rozpatrywanie rozmaitych wersji. Zbiiżał się dzień, w którym trzeba było podjąć decyzję. Rezygnacja nie leżała w jego naturze. Liczył, że sam wykona ten skok, bezpieczny i umożliwiający rozpoczęcie nowego życia na wolności. Oczywiście, dla nich dwojga.

Niespodziewanie spotkał go zawód. Liczył, że wypuszczą go przed Bożym Narodzeniem i darują te dwa tygodnie odsiadki. Na to konto podejmował się najgorszych prac, bo porządkowych. Tymczasem diabli wiedzą dlaczego właśnie jemu wstrzymano wypiskę. Może z tego powodu, że w czasie świąt łatwiej o skok, włamanie. Zamiast pięćdziesięciu kilku więźniów, tylko czterech miało szansę wyjść na wolność. Nie było go między nimi. Jeżeli nie wykorzysta fantastycznej możliwości, którą mu zsyła życie, nie ma do czego wracać. Nie chciało mu się już powtarzać drobnych i ryzykownych skoków, mieć do czynienia z bandą bezczelnych paserów. Nareszcie miał szansę wyjść na prostą. Potrzebna mu była wolność na jeden wieczór.

Wyobraził sobie Izę, jej twarz. Zadziorny nosek, podwinięte rzęsy, pełne usta i wspaniałe nogi, które umiała pokazywać. Najważniejsze, że nie jęczała jak inne: Zmień życie, idź do pracy, przychodź na czas. Wiedziała, że z pracy się nie dorobi. Sama była zatrudniona w,,Pewexie”. Tam się dopiero napatrzyła, jaki ten świat jest niesprawiedliwy. Jedni wydają zielone, kupują koniaki, inne wspaniałości, a drudzy liżą szyby wystawy.

Szczęście w nieszczęściu trafić na taką dziewczynę. Nie opuściła go w więziennej biedzie, zajmuje się jego matką. Oczywiście, chciałaby go wrobić w małżeństwo. Na ostatnim widzeniu powiedziała, że marzy o dziecku, sama je wychowa. Takie gadki słyszał już od niejednej. Zawsze dzieckiem chcą omotać, a mężczyzna jak głupi ulega. Ale kto wie? Jeżeli wszystko się uda po jego myśli? Kupiłby sobie kawałek ziemi blisko Warszawy. Znał jednego właściciela szklarni. Zaczął od zera, a teraz dieslem zapycha. Czy on jest gorszy? Potrzebne mu są pieniądze, dużo pieniędzy. Żeby je zdobyć, trzeba mieć pomysł. Ma go dzięki swojej dziewczynie.

Na ostatnie widzenie przyniosła plan tego domu. Wejście, rozkład na dole, schody na pięterko. Każdy detal został opisany. Sam kiedyś słuchał piosenek tej artystki. Nawet niezłe. Ale willę, samochód, biżuterię ma nie ze śpiewu. Sławna Roma Karska! W gruncie rzeczy dziwka. Puszcza się z czarnuchem. Iza twierdzi, że to szejk. Leje im się za darmo ropa, mogą sobie kupować kobiety.

Dla Karskiej nie byłaby to żadna krzywda. Odrobi stratę własną d… Czy to jeden czarnuch przyjeżdża do Polski? Anka, co u niej pracuje, a jest kumpelką lzy jeszcze ze szkoły, nienawidzi swojej pani. Służy jej tyle lat,,wiernie”, śniadanka nosi do łóżka, a Karska jej płaci grosze. Kiedy otwiera rano drzwi,odstawiają z tym Arabem rozmaite numery, a nią się nawet nie krępują. Nie liczy się, bo jest służącą. Karska ma tyle pieniędzy, a sprawdza ją, ile wydała na gospodarstwo. Tacy są ci bogacze.

Karska chwaliła się swojej koleżance, nie zwracając uwagi na obecność Anki, że ten szejk trzyma u niej forsę, dolary i biżuterię. U niego w kraju ciągłe rewolucje, nie jest wcale pewien, czy tam wróci. Ma tyle pieniędzy, że lokuje w Szwajcarii, nawet w Polsce. Karska powiedziała Ance, że może przeniesie się na stałe do niej, jakby u niego w kraju się na dobre zawieruszyło. Z pewnością nawija. Taki bogacz, co by u nas robił za interesy? Teraz wyjeżdżają do Włoch. Boże Narodzenie spędzą na Sycylii. Tam jest ciepło. Pomarańcze na drzewach rosną. Tańsze są od ziemniaków. I co tu pieprzyć o sprawiedliwości. Jeden siedzi pod celą, a drugi zimą winogrona zapycha, wyleguje się na słońcu. Karska z amantem wracają zaraz po Nowym Roku. Właśnie wtedy, kiedy go będą wypisywali na wolność. Prosił naczelnika, żeby go puścił choć na sylwestra. Nie chciał ustąpić, dla niego więzień się nie liczy. Może to i dobrze. Pozostanie poza wszelkimi podejrzeniami. Jest szansa stworzenia sobie niezbitego alibi.

Plan jest dopracowany; najważniejsze, żeby dostać się, i to szybko, do sypialni. Pod oknem, z prawej strony, stoi szafka na kosmetyki, a wyżej, wprost nad nią — lustro. Kryje sejf, który znajduje się w ścianie. Karska także nie ma zaufania do banku. Lokuje w złoto. Sejf zamyka na dwa klucze. Anka ją kiedyś podpatrzyła. Ma te klucze zawsze przy sobie, z pewnością je zabierze do Włoch. Specjalista dałby sobie radę. Taki kasiarz z „Vabanku”. Już tylko w filmie robi się takie numery.

Trzeba będzie pruć, każdy ślusarz da sobie radę. Do drzwi wejściowych lza ma klucze. Sprytnie to zrobiła. Anka odwiedziła ją niedawno. Kiedy wyszła na chwilę do łazienki, wyjęła z jej torebki klucze i zrobiła odciski. No i z głowy. Skarżyła się właśnie wtedy lzie, że nie może w święta, choćby na jeden dzień, skoczyć do domu, w Kieleckie. Obawia się, że Karska zatelefonuje, jak jej nie zastanie, wyleje z pracy, przecież nie najgorszej. Na szczęście Ance podoba się cioteczny brat lzy. Szaleje za nim, zawsze przychodzi, kiedy wie, że go może zastać. Iza namówiła ją, żeby wpadła do niej na wigilię, choćby na dwie, trzy godziny. Zastanie Waldka. Jej pani nie miałaby z pewnością nic przeciwko temu. Dwie godziny? Jakby nawet zadzwoniła, połączy się drugi raz. Anka już będzie w domu, najwyżej powie, że telefon był uszkodzony. Zimą zawsze złącza wypadają. Zresztą Karska w Wigilię nie zatelefonuje. Włosi to katolicy, też świętują. W końcu ją przekonała. Anka przyrzekła, że przyjedzie pod warunkiem, że Waldek ją zabierze z Podkowy. Przyrzekła, że go namówi.

Wszystko to powiedziała mu lza na widzeniu i zapowiedziała stanowczo jak to ona: — Biorę na siebie Ankę, dostawę kluczy, a teraz ty pogłówkuj.

Tarnawski przepowiadał sobie po wielekroć, w dzień i w nocy, ważne informacje lzy. Znalazł idealnie proste wyjście. Wybrać zaufanego człowieka, który dostanie plan domu i klucze do drzwi wejściowych. Skąd go wziąć? Ryzyko jest minimalne. Będzie musiał opróżnić sejf, powiesić z powrotem lustro, zwiać. Anka wróci z wigilii, nawet się nie domyśli, że ktoś buszował po mieszkaniu. Karska po przyjeździe zajrzy chyba zaraz do sejfu, ale nie wiadomo, czy zawiadomi milicję. Cały ten szmal jest podejrzany. Czarnuch nie zgłosił z pewnością na cle pieniędzy czy złota. Być może handluje walutą, coś kręci. Taki facet jest zawsze podejrzany, a Karska musi dbać o nazwisko. Swoją drogą, jak ta lza mądrze wykalkulowała skok. I termin. Oczywiście,że najlepiej w Wigilię. Ludzie siedzą z rodzinami pod choinką, nikt się nie kwapi do wałęsania się po ulicach i podglądania sąsiadów. Dom będzie pusty. W takiej ciszy nocnej…

Trzeba pomyśleć o wykonawcy. Musi, oczywiście, mieć udział. Nic za darmo. Ilu fajnych ludzi czeka, pełnych dobrych chęci. Brak im pomysłów, koncepcji. Po to już on ma głowę na karku. Byle dobrze wybrać wspólnika. Takiego, żeby był solidny, akuratny. Życie wokół niego jest prawdę mówiąc podłe i nudne. Na świecie ciągle coś się dzieje, w dzienniku telewlzyjnym pokazują co wieczór porwania, skoki na jubilerów, na banki. A co u nas? Chociaż trzeba przyznać, że i u nas coraz więcej trafia się ludzi z grubą forsą. Jedni klepią biedę, drudzy kupują mercedesy. Taka sprawiedliwość… Kogo wybrać?

Przerzucił w pamięci nazwiska niezawodnych kumpli. Karol i Sylwek są na wolności, ale mieszkają pod Wrocławiem. Za mało czasu, żeby ich odnaleźć. Janek? Ten by się nadał. Co z tego? Miał strasznego pecha. Wyłapał ćwiartkę. Dwadzieścia pięć lat w Strzelcach Opolskich. Przecież nie chciał załatwić tej służącej. Musiał zatkać jej usta, żeby nie krzyczała, jak będą obrabiali mieszkanie. Wsadził jej bez złych zamiarów ręcznik do gęby, a babka wykitowała. Tak czy inaczej długo by nie pożyła. A zmarnowali przez staruchę wartościowego człowieka… Kogo by tu wybrać? lza nie da rady zorganizować kogoś na wolności. Owszem, zna handlarzy, cinkciarzy spod ,,Pewexu”, ale taki nie zdecyduje się na włamanie. Zresztą musi się sam z tym człowiekiem porozumieć.

Trzeba szukać wspólnika w więzieniu. Do wzięcia są tylko ci, którzy przed Wigilią opuszczą więzienie. Czy znajdzie się wśród nich dobry ślusarz i człowiek godny zaufania? Musi zdobyć nazwiska tej czwórki. Najlepiej porozmawiać z lejwodą . Temu durniowi wydaje się, że jego wychowankowie są na najlepszej drodze do uczciwego życia. Reedukacja, rehabilitacja. Gadki, chładki. Jakby nie wiedział, że świat jest okrutny i tylko silni ludzie mają szansę godnego życia. Taki szejk łachmyta, który może podróżować, kupować sobie najwspanialsze dziewczyny i on, bez mieszkania, bez przyszłości, jeżeli nie pójdzie na ryzyko. Ostatnie! Ma dosyć życia w biedzie i w strachu. Teraz musi się udać. Do diabła z tymi rozmyślaniami, które rozmiękczają człowieka. Trzeba się skupić, kiedy liczą się godziny. Nazwiska tych czterech…

Mógłby puścić na wszystkie cele cynk i dowiedzieć się, kto wychodzi przed Wigilią. Kiepski pomysł! Taki wywiad musi potrwać i zrobi się szum. Nigdy nie wiadomo, kto kapuje dla wychowawcy. A że są tacy, to fakt. Za dużo wciąż wiedzą, za dużo. Nie! Tym razem nie wolno mu popełnić żadnego błędu. Plan jest bez pudła, decyduje wykonanie. Już wie! Spis więźniów trzyma u siebie penitencjarny. A na spisie czerwonym krzyżykiem zaznaczane są zwolnienia. Zgłosi się do lejwody pod pretekstem, że chce się poradzić co do swojej przyszłości. To chwyci. Wychowawca nie ma własnego pokoju. Zawsze prowadzi do gabinetu penitencjarnego. Na stole u niego leży bieżący spis więźniów… A co będzie, jeżeli lejwoda spławi go na korytarzu lub zechce rozmawiać w świetlicy? Wykluczone! Zna faceta. Przepada za długimi rozmowami w cztery oczy…

* * *

—Mogę ci zająć twój pokój na małe pół godziny? Zgłosił się do mnie Tarnawski. Ma problemy. W świetlicy ruch. To zawsze więźnia peszy.

Mrugoń zwrócił się z pytaniem do penitencjarnego, którego spotkał, jak codziennie, na odprawie u naczelnika. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał:

—Za kilka dni idzie na wolność. Człowieka ogarnia strach. Łatwiej siedzieć, niż zaczynać od początku.

—Dlaczego nie zwróci się do mnie?

Penitencjarny spojrzał nie bez ironii na wychowawcę, który miał opinię nieuleczalnego frajera. Pieprzy o jakiejś tam osobowości, kiedy wiadomo, że Tarnawski jest zwyczajnym oprychem. Mrugoń wydawał mu się śmieszny, ale zawsze to kolega.

—Dobrze. Rozmawiaj. Ale na dobrą sprawę Tarnawski powinien był do mnie przyjść. Przecież od tego tu jestem. Nie mamy etatu dla postpenitencjarnego. Wiesz dobrze, że to ja zajmuję się zwalnianymi. Załatwiam im pracę, nawet jakieś garniturki przydzielam, jeżeli im stare ubrania w więzieniu mole zjadły.

,,Ciekawe” pomyślał „dlaczego Tarnawski zgłosił się do Mrugonia tak wcześnie przed zwolnieniem?”

Powiedział do kolegi:

—Uważaj, Mrugoń, żeby cię twój pieszczoszek nie wciągnął w maliny. To artycha. Przechytrzy cię. No, ale jak chcesz. Nawet mi to na rękę. Muszę skoczyć do kantyny. Jutro moje imieniny. Żona kazała mi wykupić pół bufetu. Zaprosiła swoje kumpelki. Niektóre są dobre. Wpadniesz? Czas już, żebyś się zakręcił koło jakiejś cizi. Marnujesz czas. Tytuł magistra masz w kieszeni, a wciąż czytasz jakieś nudziarstwa. Dobra. Zwolnię ci pokój o jedenastej. Tylko nie roztkliwiaj się nad Tarnawskim i przyjmuj telefony. Notuj, jakby ktoś służbowo.

,,Zazdroszczą mi zaufania, jakim darzą mnie więźniowie” pomyślał Mrugoń. Znał swoich kolegów. Większa część z nich to prostaki. Mają mu za złe, że nie tyka więźniów, tylko zwraca się per „pan”. Jeżeli liczy się tylko dyscyplina, to po co ta cała nauka o resocjallzacji? Nie wolno frustrować osobników psychopatycznych, a jest ich tu większość. Jak wielka liczba samouszkodzeń spówodowana jest takim głupstwem, jak tykanie, grubiaństwem! Uczył się tego na wykładach profesora Czapowa. Krzykiem nie zdobędzie się zaufania więźniów. A tym bardziej Tarnawskiego.

Tarnawski był osobnikiem agresywnym, inteligentnym, miał władzę nad więźniami. W zakładzie karnym mówią o takich charakterniacy — ludzie mocni. I wielu strażników starszych, doświadczonych, woli mieć do czynienia z charakterniakiem, którym z reguły bywa recydywista aniżeli z żółtodziobem. Mięczaki łatwo wpadają w histerię, lubią skarżyć się do naczelnika, a w razie niepowodzenia łykają rozmaite świństwa, żeby wywołać litość, a także podziw wśród współwięźniów. Czasami z takiego szantażu wynika bezpośrednie zagrożenie życia. Kto wtedy odpowiada? Administracja! Naczelnik musi się tłumaczyć, nikt tego nie lubi. Tarnawski, co do tego nie było wątpliwości, nigdy by się nie pohańbił okazywaniem własnej słabości. Znał prawo i przepisy, które za murami obowiązują. Honorował je. Tylko jeden raz zdobył się na wyczyn, który uczynił go sławnym i… przedłużył czas odsiadki o dwa lata.

Kiedy Mrugoń przyszedł tu na wychowawcę, zaraz po studiach, koledzy opowiedzieli mu historię próby ucieczki, która obrosła w legendę. Nawet piosenkę ułożył na ten temat więzienny poeta, a wierszokletów wśród jego podopiecznych jest sporo. Mrugoń zapamiętał jedną strofkę:

Tarnawski leży na koju

Nie wie skubany, że od tej chwili

Nigdy nie zazna już spokoju.

Atanda! Klawisz jest na jego tropie

Kto pod stołem, tego życie kopie…

Może warto by się kiedyś zająć tą więzienną poezją? Można by zebrać wiersze, może nawet opublikować artykuł w,,Przeglądzie Penitencjarnym”. Co zaś dotyczy ucieczki Tarnawskiego, miała miejsce w czasie jego pobytu w Czarnołęce.Siedział już trzy lata i pozostał mu rok. Nie wytrzymał. Mówił do kolegów, że ma niezawodny plan. Musi nawiać. Nie wytrzymuje już kogutkowego , który obserwuje każdy jego krok. Inni znowu opowiadali, że wyrywał się do swojej dziewczyny. O jej urodzie także krążyły legendy. Dziewczyna albo kolega z wolności musieli mu dostarczyć tych nożyc ostrych jak brzytwa. Nikogo nie sypnął, wszystko wziął na siebie. To jest Tarnawski!

Mrugoń znał niektóre szczegóły. z akt więźnia. W przeddzień ucieczki Tarnawski źle się czuł, a w nocy jęczał, obudził kolegów. Narzekał na ból brzucha gdzieś w okolicy ślepej kiszki. Rano oddziałowy kazał młodemu strażnikowi zaprowadzić cierpiącego do ambulatorium, które znajdowało się w budynku parterowym, tuż przy bramie…

Dalszy ciąg sprawozdania, pisanego suchym, urzędowym stylem, pozwolił Mrugoniowi, nie pozbawionemu wyobraźni, dopowiedzieć sobie sensacyjny przebieg wydarzenia: Wszystko odbywało się zgodnie z regulaminem. Lekarze, wiadomo, nie lubią chodzić po celach. Więźniowie w gromadzie bywają wulgarni, a nawet brutalni w odpowiedziach, gestach prowokujących uśmiechach. Kto to znosi? A do ambulatorium przychodzą owieczki. Nie ma świadków, którym wypada zaimponować. Jak człowieka boli, cienko śpiewa. Lekarz się nie zdziwił, kiedy oddziałowy zatelefonował, że za chwilę zjawi się u niego więzień cierpiący na ból brzucha.

I tak się stało. Młody strażnik, bodaj nawet stażysta, zapukał do drzwi, wprowadził ledwo trzymającego się na nogach Tarnawskiego. Zapytał lekarza, czy może zwolnić się na małą chwilę, bo w telewizji leci mecz Juventus — Legia. Skoczy do świetlicy i jak tylko badanie się skończy, czeka na wezwanie. Wewnętrzny czterdzieści sześć. Może trzeba będzie do szpitala. Pan doktór w razie czego…

Pan doktór sam by chętnie obejrzał mecz, choćby fragment, ale widać było, że więzień cierpi. Pielęgniarka kazała choremu się rozebrać i położyć na ceratowej kanapie. Poprawiła nie pierwszej czystości prześcieradło i spojrzała, jak sobie można dośpiewać, kokieteryjnie na przystojnego pacjenta, który, choć więzień, obudził w niej cieplejsze uczucia.

—Zaraz coś zaaplikujemy — powiedziała serdecznie. — Proszę się nie denerwować.

—Gdzie cię boli? — zapytał lekarz, myjąc ręce. A siostrze kazał przygotować odpowiednie narzędzia, przekonany, że ma do czynienia z połykaczem , bo takich przysyłano mu najczęściej.

Więzień znowu zajęczał, wskazał bolące miejsce.

—Zdejmuj kalesony — zadysponował lekarz.

Cierpiący ociągał się nieco, zerkając na pielęgniarkę.

—Nie odstawiaj! Pośpiesz się — powtórzył z wyraźną złością, bo dobrze widział, że więzień zrobił wrażenie na pielęgniarce, która bez entuzjazmu przyjmowała jego własne umizgi. — Prędzej! — Ponaglał i nachylił się nad jęczącym mężczyzną. Poczuł silne uderzenie w podbrzusze i zemdlał.

Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie. Więzień zerwał się z kanapy rześki, napięty, ale zdecydowany. W jego prawej ręce pojawiły się nie wiadomo skąd rozwarte nożyce. Skierował je prosto w oczy kobiety w białym fartuchu. Próbowała odwrócić głowę, żeby wezwać pomocy, ale nie zdążyła… poczuła w ustach szmątę, która odebrała jej dech. Tarnawski wyciągnął błyskawicznie serwetkę spod narzędzi i wepchnął w gardło powracającemu do przytomności lekarzowi. Związał go na wszelki wypadek wyciągniętym z kieszeni drelicha sznurem, dostarczonym — jak wieść głosiła — przez kochającą Izę. Sam przebrał się w biały fartuch zdjęty z wieszaka. Nałożył na siebie płaszcz lekarza, na głowę naciągnął cyklistówkę. Już w drzwiach zwrócił się do pielęgniarki:

— Lalunia! Powiedz szefowi, że wóz i ubranie zostawiam na parkingu pod Pałacem Kultury. Buźka!

Lekarz leżał nieruchomo i Tarnawski miał prawo sądzić, że nadal znajduje się w szoku. Gdyby spojrzał uważniej, spostrzegłby błysk satysfakcji w oczach mężczyzny, ale nie miał teraz czasu do stracenia, wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wsiąść do samochodu, wyjechać. Za bramą czekała lza. Zaraz ją zobaczy!

Wyjął klucze z drzwi, opuścił powilon ambulatoryjny, podszedł spokojnie do samochodu, stojącego na podwórku, pod oknem pawilonu. Miał w kieszeni kluczyki od stacyjki, zdobyte bez większego trudu. Warsztat, w którym był zatrudniony, zrobił na zamówienie lekarza zapasowe. Wówczas, jeszcze bez myśli o ucieczce, wykonał na wszelki wypadek trzeci komplet i ukrył go w celi. W końcu i tak okazały się niepotrzebne, albowiem lekarz tego dnia zostawił swoje w stacyjce, uważając nie bez racji, że nie ma bezpieczniejszego parkingu jak więzienne podwórze.

Tarnawski wsiadł do wozu. Strażnik opuścił dyżurkę, by lekarzowi otworzyć bramę. I tu zdarzyło się coś, czego Tarnawski nie przewidział. Tego właśnie dnia lekarz po przyjściu do pracy wyjął akumulator i dał więziennemu elektrykowi do naładowania.

Z początku Tarnawski nie zorientował się w czym rzecz. Włączał raz po raz stacyjkę, która wciąż była głucha. Stracił sporo czasu, ale w pewnym momencie zrozumiał, że powinien połączyć bezpośrednio przewody. W wozie były z pewnością narzędzia. Musiał opuścić samochód, nie było rady. Otworzył klapę bagażnika, wyjął komplet narzędzi, znalazł kombinerki. Już był z górki, za chwilę ruszy. Zapalił, jednakże chwilę za późno.

Od strony powilonu, położonego w głębi podwórka, zbliżał się młody strażnik. Retransmisja zakończyła się, a lekarz jakoś długo nie telefonował. Być może będą jednak musieli transportować więźnia do szpitala? Na wszelki wypadek przyspieszył kroku. Zobaczył, że ktoś siedzi w samochodzie zaparkowanym obok ambulatorium. Znał tego wartburga, ciągle z nim były kłopoty. Ktoś siedział w środku. Lekarz? O tej porze wyjeżdża? Usłyszał warczenie dwutaktu, podbiegł — chciał się usprawiedliwić, że może za długo zabawił — i od razu poznał kierowcę mimo białego fartucha. Tarnawski włączył bieg, młody strażnik zobaczył otwierającą się powoli bramę. Krzyknął w panice: — Zamykać! Chwycił klamkę. Tarnawski wyłączył motor, wysiadł z samochodu. Trzeba umieć przegrywać.

Źle funkcjonujący akumulator wartburga kosztował go dwa lata dodatkowej odsiadki. Ciekawe, że w sądzie, wytoczono mu bowiem oddzielną sprawę za próbę ucieczki, bronili go zarówno lekarz, jak i pielęgniarka. Lekarz, ponieważ zapowiedział zwrot samochodu i prawdopodobnie dotrzymałby słowa. Pielęgniarce zaś chłopak wyraźnie się spodobał, zresztą nie jej jednej. Młody strażnik dobrze ten wyczyn Tarnawskiego wspominał, ponieważ otrzymał od naczelnika premię za szybką reakcję. Przy sposobności zwrócono mu na piśmie uwagę, że w czasie pracy nie należy oglądać meczów, nawet międzynarodowych…

Tę to historię znał Mrugoń i może z powodu mołojeckiei sławy Tarnawskiego doznał satysfakcji, że ten trudny więzień właśnie do niego zwraca się po poradę. Sam był raczej człowiekiem słabym, pełnym wahań, fizycznie zaś niesprawnym z powodu ułomności lewej nogi. Starał się nie kuleć, nosił specjalne obuwie, ale nie był w stanie ukryć kalectwa. Miał z tym mnóstwo kłopotów w szkole, a później ze znalezieniem partnerki. Kulas — mówili o nim sąsiedzi, wiedział o tym, unikał ich towarzystwa. Był samotnikiem i chyba z tego powodu zdecydował się na pracę w więzieniu.

Układ: wychowawca — więzień stwarzał mu naturalną przewagę, a więc i lepsze samopoczucie. Wyzbył się kompleksów, stać go było na pewną kulturę, nawet współczucie dla odosobnionych od świata i rodzin ludzi. Zwracał się uprzejmie do więźniów, proponował herbatę, prowadził rozmowy na rozmaite, także intymne tematy. Najczęściej chodziło o sprawy rodzinne, wysokość alimentów, o dodatkowe widzenia. Nie zwracali się do niego zbyt często, jego naiwna moralistyka stała się przedmiotem kpin. Wyczuwał to i tym więcej cenił sobie zaufanie Tarnawskiego.

Kiedy przyprowadzono więźnia do pokoju zajmowanego przez penitencjarnego, Mrugoń wskazał krzesło, a sam zabrał się do parzenia herbaty, na stole położył kanapki owinięte w śniadaniowy papier. Tarnawski od razu zauważył, żę na biurku leży wielki arkusz, zawierający aktualny spis więźniów. Sięgając po cukier, zdążył zauważyć cztery czerwone krzyżyki przy czterech nazwiskach. Odetchnął! Krzyżyki oznaczały zwolnienia. Wiedział już, jak pokierować rozmową, żeby wyciągnąć od Mrugonia potrzebne informacje.

Przede wszystkim musiał mieć pewność, że tych czterech opuści więzienie przed Wigilią. Zapytał, czemu to jego jednego spotkała taka krzywda, że mimo odsiedzenia wyroku, nie będzie mógł spędzić świąt przy rodzinnym stole?

Mrugoń współczuł mu, zapewne nawet szczerze, ale zapewnił, że nie była to jego decyzja… wychowawcy niewiele mają do powiedzenia w tych, a także w wielu innych sprawach. Zresztą spośród kilkudziesięciu, którzy kończyli odsiadki, jedynie czterem naczelnik okazał specjalne względy. Dla uwiarygodnienia swoich słów, wymienił nazwiska. Zieliński i Górka sprawowali się wzorowo, pracowali na budowie, nigdy nie naruszyli regulaminu. A może dlatego poszedł im na rękę, ponieważ są z Wrocławia, rodzinnego miasta naczelnika i mrugnął do.Tarnawskiego, że rozmawia z nim jak równy z równym. Go do Romanowskiego — sam nie rozumie. Wielokrotny recydywista, nie żywi do tego człowieka zaufania, nie wierzy, żeby chciał się zmienić. Jest kłopotliwym więźniem. Być może naczelnik chce go się jak najszybciej pozbyć. Mirek Porzycki jest chyba najmłodszym więźniem i ma starą, samotnie żyjącą matkę. Należy jej się wigilia z synem, choćby marnotrawnym.

Tarnawski pocukrzył herbatę jedną łyżeczką cukru. Mimo zachęty nie wziął drugiej i odsunął od siebie kanapkę. Nie jest głodny. Mrugoń ciągnął dalej, mówił dużo, chętnie, nie miał zbyt wielu innych okazji do wypowiadania się. Jego znana gadatliwość śmieszyła towarzystwo więzienne, ale dziś Tarnawski chłonął każde jego słowo. Jednocześnie myślał intensywnie. Nie! Na tych wrocławian nie ma co liczyć. Najpewniej nie znają dobrze Warszawy, być może rodziny po nich przyjadą, nie warto na nich stawiać. Pozostaje Porzycki i Romanowski. O tym drugim słyszył jakąś plotkę, nie pamiętał jej treści, ale była niepochlebna. Porzycki był za młody na taką robotę, jeszcze się musi poduczyć. Trzeba będzie szukać drogi do Romanowskiego. Grypsem tu nie obskoczy.

Wychowawca rozgadał się na dobre:

— Mam prawo powiedzieć, że Romanowski tylko przede mną się otworzył. Kosztowało mnie to dużo pracy. Jest to osobnik wyraźnie nieprzystosowany. Ma czterdzieści lat, ale jest infantylny. Cechuje go kompletny brak wyobraźni. Jednocześnie jest agresywny. Bił swoją żonę, twiedzi jednak, że jest do niej bardzo przywiązany, i do małego synka także. Ta kobieta była u mnie kilka razy. Nie marzy o jego powrocie. Bardzo się tego obawia. Chciała, żebym ja mu wytłumaczył jej sytuację. Ciągle się bała i nabawiła się w końcu ciężkiej nerwicy. Twierdzi, że kiedy on wyczuwa jej strach, staje się jeszcze bardziej gwałtowny. U nas się też popisał.

Zetknął się pan kiedyś z Porzyckim? To dobry chłopiec i całkiem przypadkowo wpadł. Oskarżono go o udział w zbiorowym gwałcie. Na rozprawie potwierdził zeznania ze śledztwa. Od razu po ujęciu oświadczył, że błagał kolegów, ażeby tego nie robili. Nikt jego zeznań nie potwierdził. Odwrotnie, jakby się zmówili, żeby go oskarżać. I tak, mimo dobrej opinii z pracy, zarobił trzy lata kiblowania.

Najgorzej, że trafił do celi Romanowskiego. Kazał małemu sobie usługiwać, łóżko ścielić, wreszcie zrobił z niego parówę . Podejrzewałem, że coś jest nie w porządku, ale Porzycki bał się pisnąć słowo. A jego prześladowca śmiał mi się w nos. Poskarżyłem się oddziałowemu. Nie zamierzał wtrącać się w nocne życie celi. Dość ma ich w czasie dnia… Szkoda tego małego. Ma narzeczoną. Dobra dziewczyna. Czeka wszystkie te lata, przynosi wałówki, pisze listy, nawet wiersze. Romanowski ukradł mu te listy, czytał je głośno, a wszyscy się podśmiewali z chłopca. Mirek nabrał teraz odwagi, bo jego męki miały się ku końcowi. Wyrwał listy i zapowiedział, że nie będzie ścielił całej celi łóżek. Pobili go, a on poszedł na skargę do naczelnika. Romanowski mu nie daruje. Jeszcze są razem cztery dni, co gorsze — cztery noce…

Tarnawski był za bystry, żeby nie dostrzec szansy. Nie okazując nadmiernego zainteresowania, zaproponował:

—Panie wychowawco! U mnie w celi jest wolna prycza. Już ja się nim zajmę. Odechce mu się straszenia.

—Pomówię z oddziałowym — ucieszył się Mrugoń.

Całkiem zapomniał o tym, że więzień zgłosił się do niego z jakąś osobistą sprawą. Tarnawski jednak trzymał rękę na pulsie, to on kierował — według swojego planu — rozmową. Zapytał, czy mógłby wrócić do problemu, który jemu nie daje spać. Chce zmienić tryb życia. Zamierza pracować i ożenić się. Czy wychowawca mógłby mu pomóc? Mimo deklaracji nikt się nie kwapi zatrudniać byłych więźniów.

Mrugoń przyznał, że, niestety, on sam nic mu nie może pomóc. Porozmawia z penitencjarnym. Tylko on jeden dysponuje miejscami pracy, które oferują więźniom. Na pewno mu wskaże adresy. Dopilnuje tego osobiście!

Do pokoju wszedł penitencjarny. Wydało mu się podejrzane, że arkusz z wykazem więźniów leży w zasięgu wzroku Tarnawskiego. Pozostawił go chyba w innym miejscu? Na wszelki wypadek włożył urzędowy dokument do szafy. Wyjął z kieszeni płaszcza torbę na zakupy i uprzedził Mrugonia, że najwyżej za kwadrans wróci. Zajął sobie miejsce w kolejce do bufetu. Jest krakowska i parówki. Jak nie ma czegoś lepszego…

Tarnawski podniósł się z krzesła, podziękował z góry za interwencję w sprawie pracy. Czuł, że wiecej potrzebnych mu informacji od Mrugonia nie wyciągnie. Teraz wszystko zależało od szczęścia, zawsze był przekonany, że los sprzyja silnym. Jeżeli nim jest, a jest, to Romanowskiego przeniosą do jego celi… Jeśli nie, znajdzie do niego inną drogę. Ten człowiek mógłby zostać wykonawcą jego planu, a udany skok umożliwi mu nowe życie. Chciał je rzeczywiście rozpocząć.

Widział dookoła siebie tylu cwaniaków, którzy nie narażając się, robili szmal. Nie jest od nich mniej zdolny lza ma kuzyna, który dysponuje większą gotówką. On głową i pomysłami. Pieniądze także będzie miał, z pustymi rękoma nie przystąpi do spółki. Ma szansę wygrzebać się z tego szamba. Tym razem będzie miał fart.

W godzinach popołudniowych dała się słyszeć gwałtowna wymiana słów na korytarzu. Zazgrzytał klucz w drzwiach celi Tarnawskiego. Stanął w nich mężczyzna w średnim wieku. Oddziałowy wepchnął go do środka. Zapowiedział:

—Nie na długo. To gagatek, trzeba na niego uważać. Przed Wigilią idzie na wypis. Wróci tu prędko, zatęskni za nami.

Romanowski, pewny siebie, bezczelny, przyglądał się nowym kolegom. Może spotka znajomego? Ludzie go znali, miał opinię, która zapewniała mu pozycję w tym towarzystwie. Dopiero, kiedy rozpoznał w półmroku Tarnawskiego, mina mu zrzedła. Wiedział, że taki typ nie ustąpi mu miejsca, a zwykł być pierwszym. Jakoś te kilka dni wytrzyma. Usiadł przy stole, jakby już do nowej ferajny należał. Podwinął dla fasonu rękaw drelicha, demonstrując bogaty tatuaż. Głowa węża i sploty owijające rękę od napięstka po ramię.

Mężczyźni — zmęczeni po pracy, niezadowoleni z nowego lokatora, bo nigdy nie wiadomo, jakie licho go tu przyniosło — milczeli. Nowy rozumiał ich nieufność. powiedział pokornie:

—Nie będę u was długo dolatorem . Za cztery dni wyklepują mnie na wolkę . Szykujcie grypsy, ferajna! Jestem listonoszem pierwsza klasa. Z rączki do rączki.

Chciał pozyskać ich przychylność; wiedział, jak ważna jest dla każdego więźnia możliwość przekazania nie kontrolowanej korespondencji na zewnątrz. Spojrzeli na niego łaskawiej. Koleżeństwo! Zasada współżycia, nie zawsze praktykowana w normalnym świecie, w więzieniu jest prawem.

Na wieczorny posiłek sypnięto im z kotła sporą porcję recydywy. Nieapetyczna, jałowa. Tarnawski miał smalec z wypiski. Zwykł się z towarzyszami niedoli dzielić. Okrasił każdemu talerz, pęczak zaświecił oczkami.tłuszczu. Jedzenie nabierało tu takiej wagi, że nikt się nie odzywał słowem. Zresztą na gadanie pozostawał jeszcze długi, jałowy jak ta więzienna kasza, wieczór i więzienna noc.

Kolacja w celi. Odgłos łyżek uderzających o sbrzeg blaszanych misek. Ciszę przerywa czkawka, bo kasza była nie dogotowana, a może Tarnawski za szczodrze krasił. Najstarszy z więźniów, o twarzy bladej, nalanej, znaczonej piętnem wieloletniego odosobnienia, wstał z zydelka, zanurzył rękę w swój barłóg i wyciągnął butelkę mętnego płynu. Pociągnęli bimbru przyniesionego przez więźnia pracującego na wolności. Jeżeli chodzi o alkohol, nigdy nie mieli trudności. Byle ukryć butelkę przed oddziałowym, a były i takie fajne chłopy, że można było się z nimi napić. Wypili jedną, drugą kolejkę i zaraz nastrój się poprawił.

Sjesta wieczorna. Wspomnienia, refleksje o życiu, opowieści o wyczynach własnych i cudzych. Zwykły bałak więzienny. Wymiana zdań dotyczy głównie kobiet. Płyną opowiadania o sukcesach, okraszone szczegółami natury fizjologicznej. Licytacja wyczynów erotycznych, świadczących głównie o fantazji opowiadającego swoją sex story. Z pożądaniem, głodem kobiety łączyła się pogarda dla nich. Jako przedmiot bywały niezłe, do roli podmiotu nie dorastały. Jedno wiedzieli. Kobiety Tarnawskiego nie wolno było włączać do tych pogaduszek. Nie znosił tego, odznaczał się co prawda koleżeństwem, odwagą w obronie innych, ale umiał być także okrutny.

Kławisz zagląda przez kukiel :.

— Wynieść kibel! Gasić światło! Dosyć gadania!

Przygotowali prycze do spania. Więzienny striptiz.Uwalnianie się od spoconych drelichów stanowi ulgę. Ubrania, ułożone w kostkę, zostają wystawione na korytarz. Światła pogaszone, rozmowy milkną, chociaż wszyscy wiedzą, że strażnik nie będzie ingerować zanadto w życie celi, której przewodził Andrzej Tarnawski. Tego wieczoru nie brał on jednakże udziału w ich bałaku, zamyślony, nieobecny. Więźniowie, przypadkowi towarzysze ostatniego epizodu więziennego, nie wiedzieli, co taki stan u niego oznacza. Przyjaciele doświadczyli niejeden raz, że Tarnawski zachowuje się zawsze w ten sposób, kiedy przygotowuje nowy skok lub musi podjąć ważną dla niego, albo dla nich, decyzję. Trzeba go było zostawić w spokoju.

Ktoś krzyknął: spać! Do rannego apelu pozostawało jeszcze kilka godzin. Jedni zapadali momentalnie w sen, zmęczeni dniem pracy. Inni, nie krępując się bliskością sąsiadów, rozwiązywali na własną rękę swoje fizjologiczne potrzeby. Jęczeli, stękali, chrapali niewrażliwi na odór potu, wydzieliny z nieszczelnie zamkniętego kibla, wydając z siebie dźwięki niczym parowozy przed wyruszeniem w daleką drogę. Tarnawski zeskoczył z pryczy, bo zajmował górną, i zbliżył się do pryczy Romanowskiego:

— Obudź się! Właź do mnie na górę.

Zbudzony z pierwszego snu nowy więzień, przerażony wezwaniem Tarnawskiego, próbował się bronić, wiedząc, że z tamtym nie wygra:

— Ty, człowiek! Po co mam za korejkę zapychać? Nie jestem cwelem . Mam własną parówę w jedenastce. Poszukaj sobie kogoś innego!

W innej sytuacji Tarnawski dałby dowód swojego autorytetu. Tym razem powiedział prawie dobrotliwie:

—Ej, ty głupi! Ja tych zabaw nie lubię. Mam interes. Dla nas obu. Właź, i żebym nie czekał!

Intonacja głosu budziła zaufanie. A także legenda związana z osobą lokatora górnej pryczy. Nie było sensu zwlekać. Wciągnął się na górę, usiadł na brzegu:

—No to nawijaj!

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: