Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Symfonia śmierci. Tom 3 - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
12 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Symfonia śmierci. Tom 3 - ebook

Właściciel baru w Fjellberghavn po powrocie do domu zastaje makabryczny widok: ktoś obdarł ze skóry jego kota, a papugę przybił gwoździami do ściany. W tym samym czasie państwo Jørgensenowie odkrywają, że ich dom letniskowy został zniszczony przez wandali. Ale to jeszcze nie koniec, bo również dyrygenta miejscowej orkiestry odwiedzają nieproszeni goście. A wszystko to dzieje się w ciągu kilku gorączkowych nocnych godzin.

Ole Vik i jego sztab mają przed sobą ciężką noc, usiłując znaleźć powiązania między tymi trzema pozornie niezależnymi zdarzeniami. Czy na tych wszystkich ludzi uwzięła się ta sama osoba? I dlaczego? Kiedy mieszkańcy Fjellberghavn zaczynają powoli dochodzić do siebie po wstrząsających wypadkach, przeżywają kolejny szok. Tym razem z powodu morderstwa.

Jørgen Jæger to chwalony przez krytyków norweski autor kryminałów. „Symfonia śmierci” to trzeci tom serii powieści kryminalnych, w których śledztwo prowadzi lensman Ole Vik.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-0234-968-9
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Była noc z dzie­więt­na­stego na dwu­dzie­sty czerwca, za­czy­nała się cie­pła i po­zor­nie cał­kiem zwy­czajna środa w Fjel­l­ber­ghavn.

Dla Pera Hoffa, po­dob­nie jak dla więk­szo­ści pro­wa­dzą­cych dzia­łal­ność go­spo­dar­czą w tym ma­łym nad­mor­skim mia­steczku, na let­nie mie­siące przy­pa­dał szczyt se­zonu. Liczba miesz­kań­ców za­zwy­czaj się wtedy po­dwa­jała, a stru­mień za­moż­nych zgłod­nia­łych tu­ry­stów pły­nął z Borgu i in­nych oko­licz­nych miast do dom­ków let­ni­sko­wych po­ło­żo­nych przy słyn­nych na­brzeż­nych pro­me­na­dach Fjel­l­ber­ghavn. So­lidni stali miesz­kańcy otrzą­sali się z resz­tek le­ni­wego zi­mo­wego snu.

Per Hoff za­mknął swój uliczny ba­rek koło pół­nocy. Dzienny utarg, z któ­rego był bar­dziej niż za­do­wo­lony, za­niósł do noc­nego sejfu w Banku Oszczęd­no­ścio­wym, po­ło­żo­nym nieco da­lej przy tej sa­mej ulicy, i po­ma­sze­ro­wał nie­spełna czte­ry­sta me­trów do swo­jego nie­wiel­kiego pię­tro­wego drew­nia­nego domu sto­ją­cego przy Ha­vne­gata, nie­mal tuż przy rynku i por­cie. Po dłu­gim pra­co­wi­tym dniu Per czuł się zmę­czony i cie­szył się, że już nie­długo wsu­nie się pod koł­drę i bę­dzie mógł za­snąć. Aku­rat bar­dzo mu od­po­wia­dało, że tego dnia nie czeka na niego nikt spra­gniony to­wa­rzy­stwa, kto do­ma­gałby się jego uwagi. By­cie za­twar­dzia­łym ka­wa­le­rem miało zda­niem Pera swoje do­bre strony. Sa­mot­ność bez wąt­pie­nia na­le­żało za­pi­sać po stro­nie mi­nu­sów, po­dob­nie jak brak dziecka – ko­goś, kto po­dą­żyłby jego ścieżką i po­niósł da­lej jego geny – lecz wol­ność po stro­nie plu­sów była nie do prze­ce­nie­nia. Poza tym mi­łego to­wa­rzy­stwa do­trzy­my­wał mu Książę, naj­bar­dziej ku­dłaty w ca­łym Fjel­l­ber­ghavn kot rasy nor­we­ski le­śny, a przede wszyst­kim Qu­een, czu­purna i ga­da­tliwa pa­puga ro­zella kró­lew­ska, która rów­nież z nim miesz­kała, wno­sząc do domu mnó­stwo ży­cia wszyst­kimi wy­da­wa­nymi dźwię­kami. Ale zwie­rzęta ni­gdy ni­czego od niego nie żą­dały. Pa­pugę Per umie­ścił w sa­lo­nie, w du­żej klatce, za­pew­nia­ją­cej jej bez­pie­czeń­stwo przed umie­ją­cym się skra­dać czwo­ro­no­gim ko­legą, który trak­to­wał ją ra­czej wy­łącz­nie jako po­ten­cjalny po­si­łek. Książę na­to­miast cie­szył się wol­no­ścią, przy­cho­dził i wy­cho­dził, kiedy chciał, przez lu­karnę, okienko da­chowe, które za­wsze było uchy­lone. Per wra­cał do tej dwójki z przy­jem­no­ścią. Tłu­ma­czył so­bie, że part­ner mógłby być nie­zno­śny, skwa­szony, zły, na­to­miast ani Kró­lowa, ani Książę ni­gdy nie mie­wali złego hu­moru. Oba zwie­rzaki były po­godne i miłe, a Pera przyj­mo­wały ta­kim, jaki był, bez żad­nej kry­tyki.

Tym ra­zem, już od­wie­sza­jąc kurtkę w przed­sionku, Per wy­czuł, że coś jest nie tak. O tej po­rze Qu­een za­wsze spała z łeb­kiem wtu­lo­nym pod skrzy­dło, ale spra­gniona to­wa­rzy­stwa po ca­łym dłu­gim dniu w sa­mot­no­ści za­zwy­czaj się bu­dziła, kiedy pan domu na­resz­cie wra­cał. Na­tych­miast za­czy­nała swoje pełne na­dziei i wy­cze­ki­wa­nia ga­da­nie, któ­rego punk­tem kul­mi­na­cyj­nym było na ogół tak wierne na­śla­do­wa­nie dzwonka ko­mórki Pera, że na­wet on nie wy­chwy­ty­wał róż­nicy. Tej nocy jed­nak pa­no­wała ci­sza. Złe prze­czu­cia jesz­cze się na­si­liły, gdy Per otwo­rzył drzwi do sa­lonu. Na­wet w mroku do­strzegł, że klatka jest pu­sta.

Po­czuł na­pły­wa­jący lęk.

– Qu­een! – za­wo­łał. Sta­nął przy drzwiach, roz­glą­da­jąc się po po­koju. Pa­puga miała mocny dziób i już wcze­śniej uda­wało jej się wy­do­stać z klatki po otwar­ciu ma­łych drzwi­czek, ale Per za­bez­pie­czył je ha­czy­kami, które dało się zdjąć je­dy­nie z ze­wnątrz. Zro­bił to, wy­łącz­nie by ochro­nić pa­pugę przed Księ­ciem, w żad­nym in­nym celu, cho­ciaż kot zruj­no­wałby dom, byle tylko do­paść pa­pugę, gdyby la­tała swo­bod­nie.

Za­pa­lił świa­tło i nie­pew­nym kro­kiem pod­szedł do klatki, by spraw­dzić, czy ulu­bie­nica nie leży na dnie mar­twa albo chora. Ptaka jed­nak nie było, klatka oka­zała się pu­sta, a małe drzwiczki za­trza­śnięto. Per za­pa­trzył się w nie zdu­miony. Wszyst­kie ha­czyki były za­ło­żone jak na­leży, za­mo­co­wane od ze­wnątrz.

Ku­charz roz­glą­dał się da­lej, czu­jąc, że na czoło wy­stę­puje mu pot. To było po pro­stu nie­moż­liwe. W po­koju pa­no­wał po­rzą­dek, w ta­kim sta­nie zo­sta­wił go, wy­cho­dząc. Cho­ciaż… Czy tamto krze­sło nie zo­stało tro­chę prze­su­nięte? Per nie bar­dzo to pa­mię­tał i nie­pew­ność za­częła mu do­ku­czać jesz­cze bar­dziej. Prze­szedł do kuchni i za­pa­lił świa­tło. Tam nie za­uwa­żył nic nie­zwy­kłego. Wró­cił do przed­sionka i stam­tąd za­czął sys­te­ma­tycz­nie prze­szu­ki­wać ko­lejne po­miesz­cze­nia na par­te­rze, jed­no­cze­śnie spraw­dza­jąc wszyst­kie okna i drzwi w po­szu­ki­wa­niu śla­dów wła­ma­nia. Ni­czego ta­kiego jed­nak nie od­krył, nic też nie sły­szał, może oprócz in­ten­syw­nego pul­so­wa­nia wła­snej krwi w skro­niach.

W dro­dze na pię­tro na­gle sta­nął jak wryty. Przed nim, mniej wię­cej w po­ło­wie scho­dów, le­żało duże nie­bie­skie pióro. W chwili, gdy je pod­no­sił, do­strzegł jesz­cze jedno kilka stopni wy­żej. Czer­wone i znacz­nie mniej­sze. Skąd się tu wzięły? Per przy­glą­dał mu się sze­roko otwar­tymi ze zdzi­wie­nia oczami. Prze­cież Qu­een nie mo­gła wy­fru­nąć z za­mknię­tej klatki. Co się mo­gło stać?

Trzema su­sami po­ko­nał resztę scho­dów, ner­wowo wo­ła­jąc pa­pugę po imie­niu, ale nie do­cze­kał się żad­nej od­po­wie­dzi. Za­pa­lił świa­tło w wą­skim ciem­nym ko­ry­ta­rzu i na­tych­miast od­krył ko­lejne pióra roz­sy­pane na pod­ło­dze. Ostat­nie tuż przy drzwiach do jego sy­pialni. Pod­szedł tam, ze­brał się w so­bie i otwo­rzył drzwi.

We­wnątrz pa­no­wał pół­mrok. Za­cią­gnięte do po­łowy za­słony wpusz­czały do nie­du­żego po­koju je­dy­nie blade pa­sma noc­nego świa­tła, ale to wy­star­czyło, by do­strzegł czer­wone i nie­bie­skie pióra roz­sy­pane na po­duszce i na pod­ło­dze wo­kół łóżka. Z wa­ha­niem za­pa­lił górną lampę. I znie­ru­cho­miał. Nad wez­gło­wiem, nieco wy­żej na ścia­nie, zo­ba­czył swoją pa­pugę. Była pra­wie cał­ko­wi­cie osku­bana z piór i w pierw­szej chwili Pe­rowi wy­dało się, że usia­dła na ja­kiejś li­stwie czy czymś po­dob­nym. Ale gdy pod­szedł bli­żej, zro­zu­miał, jak bar­dzo się po­my­lił. Na gład­kiej ścia­nie nie było nic, na czym mógłby przy­siąść ptak. Do Pera stop­niowo do­cie­rała prawda. Stał jak spa­ra­li­żo­wany, jakby nie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom, a pul­so­wa­nie w skro­niach za­częło przy­po­mi­nać grzmoty. Qu­een zo­stała przy­bita do ściany! Przy­trzy­my­wał ją wielki gwóźdź prze­cho­dzący przez pierś.

– Qu­een, ach, nie! – Hoff na­tych­miast się zo­rien­to­wał, że pa­puga nie żyje, za­to­czył się w stronę drzwi, po­tknął o próg, o mało się nie prze­wra­ca­jąc, ale zdo­łał się uchwy­cić fra­mugi i utrzy­mać na no­gach. Chwiej­nym kro­kiem ru­szył ko­ry­ta­rzem.

Jego nocny kosz­mar jed­nak jesz­cze się nie skoń­czył. Bie­gnąc z po­wro­tem, zer­k­nął na lu­karnę przy scho­dach, pry­watne wej­ście Księ­cia. Okienko nie było uchy­lone jak za­zwy­czaj, tylko cał­kiem otwarte. Hoff sta­nął jak wryty i przez kilka se­kund tylko pa­trzył, po czym z gło­śnym ję­kiem rzu­cił się ku scho­dom i pra­wie spadł z nich na par­ter. To na no­gach, to pod­pie­ra­jąc się rę­kami, wy­biegł z domu na ulicę. Nocną ci­szę na Ha­vne­gata roz­darł jego prze­ni­kliwy krzyk.

Cią­gle miał w oczach ob­raz przy­bi­tego do pa­ra­petu Księ­cia, z któ­rego do po­łowy zdarto skórę.ROZ­DZIAŁ 2

Gmina Fjel­l­berg jest sto­sun­kowo nie­duża pod wzglę­dem liczby miesz­kań­ców. Leży wci­śnięta mię­dzy gminy znacz­nie więk­sze i lud­niej­sze. Mimo to za­li­cza się do naj­bo­gat­szych w kraju. Ze względu na długą li­nię brze­gową ma dużą flotę ry­backą, jest sie­dzibą licz­nych przed­się­biorstw ho­dowli ryb i prze­twórni, a poza tym cie­szy się po­pu­lar­no­ścią wśród tu­ry­stów. Po­nadto da­le­ko­wzroczni po­li­tycy swego czasu zde­cy­do­wali o wy­bu­do­wa­niu w Fjel­l­ber­ghavn, naj­więk­szej miej­sco­wo­ści w gmi­nie, Szpi­tala Uni­wer­sy­tec­kiego. Po re­or­ga­ni­za­cji okrę­gów służby zdro­wia w roku dwa ty­siące pierw­szym lecz­nica zmie­niła na­zwę na Szpi­tal we Fjel­l­bergu, lecz więk­szość lu­dzi z upo­rem wciąż na­zy­wała ją Szpi­ta­lem Uni­wer­sy­tec­kim.

Przez gminę le­ni­wymi za­ko­sami wiła się czte­ro­pa­smowa au­to­strada. Przy tym jej od­cinku znaj­do­wało się wiele pięk­nych miej­sco­wo­ści, ist­nych pe­re­łek, któ­rych jed­nak nie dało się zo­ba­czyć z okien sa­mo­chodu, a jedną z nich było Fjel­l­ber­ghavn. Mia­steczko le­żące po­ni­żej au­to­strady, osło­nięte od ha­łasu i cie­kaw­skich oczu, scho­dziło w stronę mo­rza i przy­brzeż­nych wysp. Jego za­bu­dowa w głów­nej mie­rze skła­dała się z ni­skich drew­nia­nych do­mów sto­ją­cych przy wą­skich ulicz­kach i wy­bru­ko­wa­nych pla­cach, sta­no­wiąc ma­low­ni­cze po­łą­cze­nie po­łu­dnio­wo­nor­we­skiej idylli ze sta­rym sty­lem ber­geń­skim. Mia­steczko prze­ci­nała pro­sta jak strzała Ho­ved­gata, czyli ulica Główna. To wła­śnie przy tej ulicy, która przed wy­bu­do­wa­niem au­to­strady sta­no­wiła główną ar­te­rię ko­mu­ni­ka­cyjną, stał ba­rek U Pera. Od Ho­ved­gata po jed­nej stro­nie od­cho­dziły dwie boczne ulice, bie­gnące pod górę w stronę szpi­tala i au­to­strady, a po dru­giej tylko jedna, stroma Ha­vne­gata, ulica Por­towa, pro­wa­dząca, jak wska­zy­wała jej na­zwa, do portu. Wła­śnie przy niej miesz­kał Hoff. Po tej stro­nie cią­gnęła się też za­bu­dowa let­ni­skowa z wi­do­kiem na skały oraz pa­smo przy­brzeż­nych wysp i szkie­rów, któ­rymi tak za­chwy­cali się urlo­po­wi­cze.

Urząd Len­smana Gminy Fjel­l­berg mie­ścił się w ostat­nim bu­dynku przy Ha­vne­gata, na rogu wy­cho­dzą­cym na tęt­niący ży­ciem ry­nek i port – na­prze­ciwko sta­rego domu Ku­cha­rza. Bu­dy­nek na­le­żał do sa­mego len­smana Olego Vika. Po­dob­nie jak dom Hoffa oraz więk­szość za­bu­do­wań w cen­trum był to po­ma­lo­wany na biało drew­niany dom w sta­rym stylu. Kilka lat wcze­śniej, po roz­wo­dzie i otrzy­ma­niu po­kaź­nego spadku po ojcu, len­sman sko­rzy­stał z oka­zji i ku­pił tę nie­ru­cho­mość, gdy wy­sta­wiono ją na sprze­daż. Na ostat­nim pię­trze urzą­dził so­bie duże przy­jemne miesz­ka­nie z ta­ra­sem na da­chu i wspa­nia­łym wi­do­kiem na port i przy­brzeżne wy­spy. Po­zo­stałą część domu wy­naj­mo­wał, mię­dzy in­nymi wła­snemu pra­co­dawcy.

W mia­steczku bu­dy­nek na­zy­wano po­tocz­nie Do­mem Len­smana. Ole Vik po­świę­cił ty­siące go­dzin na to, by wła­snymi rę­kami od­re­stau­ro­wać go we­dług daw­nych ry­sun­ków, i czuł, że zna każdą de­skę w tym po­nad­stu­let­nim domu. Po­ło­że­nie miesz­ka­nia, od­dzie­lo­nego za­le­d­wie o kilka scho­dów od biura, uwa­żał za ide­alne, bo dzięki temu mógł być do­stępny dla miesz­kań­ców i dbać o ich bez­pie­czeń­stwo przez całą dobę. I na­prawdę się to przy­dało w tę let­nią noc, gdy ci­szę na Ha­vne­gata roz­darł krzyk Ku­cha­rza, tak prze­raź­liwy, że włosy się zje­żyły tym, któ­rzy wciąż jesz­cze nie spali, na­pa­wa­jąc się cie­płem let­niej nocy. Ole, po­grą­żony w głę­bo­kim śnie, nie sły­szał nic, na­to­miast Birk, jego biało-czarny bor­der col­lie, który na swoim po­sła­niu w przed­po­koju spał na grzbie­cie z unie­sio­nymi wszyst­kimi czte­rema ła­pami, na­tych­miast się prze­bu­dził. Ze­rwał się i gło­śno szczek­nął.

Do tego, by obu­dzić Olego Vika, po­trzeba było jed­nak cze­goś wię­cej, len­sman bo­wiem po­tra­fił za­snąć jak ka­mień. Ale po trze­cim szczek­nię­ciu za­czął się wier­cić w łóżku i w końcu, po­mru­ku­jąc pod no­sem, otwo­rzył oczy. Se­kundę póź­niej roz­legł się dzwo­nek do drzwi.

Co się dzieje?! – to py­ta­nie prze­mknęło przez za­mro­czoną głowę Olego, kiedy sia­dał na łóżku i po omacku szu­kał włącz­nika świa­tła. Dzwo­nek roz­legł się znów, a Birk uja­dał już jak sza­lony.

– Do­brze, do­brze, do­syć już, Birk! – Len­sman wresz­cie się pod­niósł, ale dzwo­nie­nie do drzwi nie usta­wało. – Idę, idę! – syk­nął Ole, ma­new­ru­jąc pół­na­gim cia­łem do przed­po­koju, gdzie Birk przy drzwiach mer­dał ogo­nem, jakby chciał po­wie­dzieć: „Nie sły­szysz, że mamy go­ści, sze­fie? Po­spie­szże się!”. – Do­bry pie­sek. – Ole się­gnął po słu­chawkę do­mo­fonu. – Tak?

– Tu Hoff. Hoff! Stało się coś strasz­nego! Niech pan mnie wpu­ści i się po­spie­szy! Szybko! – Do Olego do­tarł pi­skliwy mę­ski głos.

Len­sman usi­ło­wał wpra­wić w ruch za­spane zwoje mó­zgowe.

– Do dia­bła, jaki Hoff?

– Hoff, Per Hoff! Z barku U Pera! Prze­cież mnie pan zna!

– Aha, Ku­charz! Czło­wieku, przed­sta­wiaj się jak na­leży. – Z re­zy­gna­cją wci­snął przy­cisk otwie­ra­nia drzwi. – Niech pan przyj­dzie od razu do mnie do domu na ostat­nie pię­tro, a ja się przez ten czas ubiorę.

Ole od­wie­sił słu­chawkę i wró­cił do sy­pialni. W my­ślach ni­gdy nie na­zy­wał Pera Hoffa ina­czej niż Ku­cha­rzem, a już na pewno nie ko­ja­rzył jego na­zwi­ska. Ale to, że go do­brze znał, nie pod­le­gało dys­ku­sji. Ole był praw­do­po­dob­nie jed­nym z jego naj­lep­szych klien­tów. W każ­dym ra­zie co­dzien­nie za­glą­dał do jego baru na obiad, a przy­naj­mniej na hot doga czy ham­bur­gera.

Ścią­gnął nocną ko­szulę, która była na niego za cia­sna, i wło­żył pół­golf, rów­nież za cia­sny i bar­dziej pod­kre­śla­jący niż ukry­wa­jący jego tłu­ste ciało. Utrata kon­troli nad wagą drę­czyła go wła­ści­wie bar­dziej, niż chciał się do tego przy­znać. Na­wet te­raz, kiedy pró­bo­wał się po­spie­szyć, mózg zna­lazł czas na bły­ska­wiczną sa­mo­kry­tykę, gdy Ole przez mo­ment uj­rzał swój nagi tors, za­nim prze­sło­nił go swe­ter. Wy­glą­dał fa­tal­nie. Miał świa­do­mość, że już dawno po­wi­nien był za­re­zer­wo­wać go­dziny na si­łowni, a ku­ra­cję od­chu­dza­jącą za­cząć pięt­na­ście ki­lo­gra­mów temu. Tyle rze­czy po­wi­nien i mu­siał. Po­dobne my­śli po­ja­wiały się kon­se­kwent­nie przy oka­zjach ta­kich ja ta, lecz za­raz były spy­chane do pod­świa­do­mo­ści, gdzie splą­ty­wały się ze wszyst­kim in­nym, co przy­pra­wiało go o wy­rzuty su­mie­nia, a co upar­cie wy­pie­rał. Od czasu do czasu jed­nak przy­stę­po­wały do zma­so­wa­nego na­tar­cia ni­czym ar­mia Na­po­le­ona i ata­ko­wały jego świa­do­mość, co ob­ja­wiało się prze­sła­nia­ją­cym wszystko na­pa­do­wym gło­dem.

Te­raz także przed oczami na­tych­miast sta­nął mu ham­bur­ger z sa­łatką i dres­sin­giem. Świa­doma część jego mó­zgu oce­niła, że dzieje się tak, po­nie­waż na scho­dach jest nie kto inny, ale Ku­charz. Ole, bur­cząc pod no­sem, usiadł na łóżku i za­czął wkła­dać spodnie od dresu. Ze skar­pe­tek zre­zy­gno­wał, za dużo bo­wiem było wy­siłku ze schy­la­niem się i bły­ska­wicz­nym ich wcią­ga­niem, dla­tego po­spiesz­nie wsu­nął bose stopy w mo­ka­syny sto­jące pod łóż­kiem. Prze­cze­sał pal­cami gę­ste nie­sforne włosy, na próżno usi­łu­jąc choć tro­chę je przy­gła­dzić, i po­dob­nie po­stą­pił z brodą, z ta­kim sa­mym re­zul­ta­tem. W chwili gdy wsta­wał z łóżka, do­bie­gło go gło­śne pu­ka­nie. Birk znów za­czął szcze­kać.

– Już idę! – Ole po­truch­tał do przed­po­koju i ka­zał psu się po­ło­żyć.

Birk na­tych­miast go usłu­chał, a Ole otwo­rzył drzwi. Tru­pio­blady Per Hoff nie­mal wpadł do miesz­ka­nia. Z tru­dem ła­pał od­dech.

– Musi mi pan po­móc! Ktoś ich za­bił! Oboje! Za­szlach­to­wał! – Hoff kom­plet­nie stra­cił pa­no­wa­nie nad sobą, Ole więc mocno zła­pał go za ra­miona i przy­trzy­mał. Po­pa­trzył Ku­cha­rzowi w oczy.

– Kogo za­bił?

– Qu­een… Księ­cia… Oboje!

– A kim są Qu­een i Książę? – spy­tał len­sman dźwięcz­nym ba­sem.

Hoff cią­gle nie mógł zła­pać tchu.

– Moja… pa­puga… i… mój kot.

Ole tro­chę się roz­luź­nił.

– Chce pan po­wie­dzieć, że ktoś za­bił pań­ską pa­pugę i kota?

– Tak! Qu­een… ona jest… a Książę… Nie, nie dam rady.

Wi­dząc, że Hoff jest bli­ski za­ła­ma­nia, Ole de­li­kat­nie go ob­jął.

– Usiądźmy w sa­lo­nie – za­pro­po­no­wał. – Tam się tro­chę uspo­ko­imy. Obu nam się to przyda, i panu, i mnie.

Za­pro­wa­dził Pera do du­żego ja­snego sa­lonu i usa­dził w fo­telu. So­bie przy­su­nął krze­sło, usiadł bli­sko Ku­cha­rza i uważ­nie mu się przyj­rzał. Nie miał po­ję­cia, że ten gość jest łysy, a wy­ni­kało to oczy­wi­ście stąd, że wi­dy­wał go za­wsze w barku, a tam Per Hoff no­sił czapkę ku­char­ską. Te­raz wy­glą­dał cał­kiem ina­czej. I ktoś ewi­dent­nie wy­stra­szył go do sza­leń­stwa. Wła­śnie o to cho­dziło, a nie o za­bi­cie pa­pugi i kota.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć wszystko od po­czątku – po­wie­dział Ole życz­li­wie. – Od sa­mego po­czątku i tak spo­koj­nie, jak tylko pan jest w sta­nie. Je­śli mam panu po­móc, to pan musi naj­pierw po­móc mnie.

Do Hoffa w końcu do­tarły słowa len­smana. Rę­ka­wem otarł oczy, wy­pro­sto­wał się w fo­telu i spoj­rzał na Olego, uśmie­cha­jąc się prze­pra­sza­jąco. Po­tem wziął głę­boki od­dech i za­czął opo­wia­dać, cho­ciaż cią­gle się ją­kał i mó­wił nie­skład­nie.

Ole słu­chał go z uwagą i gnie­wem na­ra­sta­ją­cym w miarę, jak do­wia­dy­wał się o spo­so­bie, w jaki po­trak­to­wano Qu­een i Księ­cia. Per, za­koń­czyw­szy re­la­cję, spra­wiał wra­że­nie kom­plet­nie za­ła­ma­nego.

– Po­każe mi pan to? – spy­tał Ole, cho­ciaż wła­ści­wie znał już od­po­wiedź. Z oczu Hoffa biła pa­nika.

– U mnie w domu? Pan chce, że­bym tam… tam wró­cił?

– Oczy­wi­ście pod wa­run­kiem, że ma pan na to siłę.

– Nie, nie mam. Nie mogę. Nie dam rady. – Ku­charz ukrył twarz w dło­niach, ra­miona za­częły mu drżeć. – Kto mógł zro­bić coś ta­kiego? – wy­du­sił z sie­bie. – To prze­cież były tylko miłe, ufne zwie­rzęta. Co to za… Co za po­twór krąży po Fjel­l­ber­ghavn? – Pod­niósł głowę i z roz­pa­czą spoj­rzał na len­smana.

– Mia­łem za­miar za­dać to samo py­ta­nie – po­wie­dział Ole. – Bo mu­simy się tego do­wie­dzieć, prawda? Ma pan ko­goś na my­śli? Czy wśród pań­skich dal­szych albo bliż­szych zna­jo­mych jest ktoś, kto żywi do pana urazę, i mógł mieć mo­tyw, żeby coś ta­kiego zro­bić?

– Mo­tyw? – Per spoj­rzał na len­smana py­ta­jąco i za­czął po ci­chu roz­wa­żać: Czy Mar­kus mógł mieć mo­tyw, żeby zro­bić coś ta­kiego? Nie, to nie­moż­liwe. Mar­kus to uczciwy czło­wiek. Roar? Nie, on po pro­stu nie jest taki, cho­ciaż stale oka­zuje po­gardę. Ma­ria? No nie, na­prawdę, to nie wcho­dzi w grę. A Britt? Nie… Na czole Ku­cha­rza po­ja­wiły się głę­bo­kie zmarszczki się­ga­jące aż na ły­sinę.

– Z tego, co wiem, nie mam żad­nych wro­gów – oświad­czył. – Ani z ni­kim się nie po­kłó­ci­łem. Z ni­kim.

Znów za­sło­nił twarz rę­kami i wciąż cały drżał. Len­sman po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu.

– Niech pan już wię­cej się nad tym nie za­sta­na­wia. I tak się do­wiemy, kto to zro­bił. – Spoj­rzał na ze­ga­rek i stwier­dził, że jest wpół do pierw­szej. – Po­pro­szę dy­żur­nego, żeby po­szedł na miej­sce zda­rze­nia – do­dał. – Czy drzwi do pań­skiego domu są za­mknięte na klucz?

– Nie. – Ku­charz po­krę­cił głową. – Wy­daje mi się… Nie je­stem pe­wien, ale mogą być otwarte na oścież. Bóg je­den wie… Ja po pro­stu… wy­bie­głem.

– Wo­bec tego trzeba się po­spie­szyć. Niech mi pan da kilka se­kund.

Ole pod­niósł się i cięż­kim kro­kiem po­ma­sze­ro­wał do sy­pialni, gdzie zo­stała jego ko­mórka. Za­dzwo­nił do sier­żant po­li­cji Ce­ci­lie Ho­pen, która tej nocy miała dy­żur do­mowy.

Kilka mi­nut póź­niej wró­cił.

– Sier­żant Ho­pen się tym zaj­mie. Obie­cuję panu, że sprawa jest w do­brych rę­kach. – Za­wa­hał się chwilę i prze­pra­sza­jąco spoj­rzał na Hoffa. – Cho­lera, chyba nie za­pro­po­no­wa­łem panu nic do pi­cia, prawda? Cóż ze mnie za go­spo­darz!

– Pan pew­nie też jest w szoku. – Ku­charz uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie. – Ale ja i tak dzię­kuję, ni­czego nie chcę.

Ole usiadł z po­wro­tem.

– I co te­raz bę­dzie? – chciał wie­dzieć Per.

– Ce­ci­lie Ho­pen do­kona wstęp­nych oglę­dzin miej­sca zda­rze­nia i za­bez­pie­czy dom. Ju­tro rano przyjdą inni funk­cjo­na­riu­sze i zbiorą ślady.

– Z po­wodu pa­pugi i sta­rego ko­cura? – Hoff po­pa­trzył na len­smana z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie. – Ole wy­trzy­mał jego spoj­rze­nie. – Z po­wodu gróźb w za­mia­rze wy­wo­ła­nia po­waż­nego lęku. Taki czyn jest wy­raź­nie zde­fi­nio­wany przez prawo.

– Aha. – Per drżącą dło­nią po­tarł twarz. – Ale po­tem sprawa zo­sta­nie umo­rzona… z po­wodu… braku do­wo­dów. – Za­śmiał się ochry­płym, nie­mal drwią­cym śmie­chem. – Mam cały stos pana stan­dar­do­wych pism po tych wszyst­kich wła­ma­niach do baru. Ni­gdy nie udaje wam się wy­kryć sprawcy.

Ole uśmiech­nął się roz­bra­ja­jąco.

– Bę­dziemy o tym dys­ku­to­wać te­raz? – spy­tał. – Mo­żemy, ale je­śli tak, to musi pan na to prze­zna­czyć całą noc.

Ku­charz po­krę­cił głową.

– Nie, nie, prze­cież wiem, ile pan ma na gło­wie, pa­nie Vik. Nie mia­łem nic złego na my­śli, je­stem tylko…

– …może w szoku? – pod­su­nął len­sman. – Ma pan ku temu po­wody.

Przez chwilę ob­ser­wo­wał Pera Hoffa. Ku­charz był blady, twarz miał ścią­gniętą, ręce cią­gle mu drżały i wy­glą­dał okrop­nie.

– Pa­nie Hoff, prze­żył pan coś bar­dzo przy­krego – za­czął Ole ze współ­czu­ciem. – W mo­jej oce­nie po­trzebna panu pro­fe­sjo­nalna po­moc. Po roz­mo­wie z Ce­ci­lie Ho­pen po­zwo­li­łem so­bie za­dzwo­nić do szpi­tala, dy­żurny le­karz jest go­tów pana przy­jąć. Za­wiozę tam pana te­raz. Bez dys­ku­sji, do­brze?

– Psy­chia­tryczna in­ter­wen­cja kry­zy­sowa… – Ku­charz z re­zy­gna­cją po­krę­cił głową, a oczy znów mu zwil­got­niały. – Za­wsze uwa­ża­łem to za ja­kąś bzdurę.

– Niech pan pa­mięta, że do pań­skiego domu nie ma te­raz wstępu, bo był miej­scem prze­stęp­stwa – do­dał len­sman. – Gdzie więc by się pan po­dział?

Per Hoff uśmiech­nął się krzywo.

– No nie wiem…

– A więc do­brze. – Ole wstał. – Wo­bec tego sprawa jest prze­są­dzona. Ru­szamy.

Kilka mi­nut póź­niej już je­chali vo­lvem w górę Ha­vne­gata. Przy nu­me­rze czwar­tym, domu Hoffa, zo­ba­czyli, że Ce­ci­lie Ho­pen wła­śnie par­kuje drugi ze służ­bo­wych sa­mo­cho­dów. Ze­brała się wo­kół niego nie­wielka grupka cie­kaw­skich. Ku­charz miał ra­cję. Drzwi do domu były otwarte na oścież.

Ole od­sta­wił Pera Hoffa do szpi­tala, a stam­tąd od razu po­je­chał bez­po­śred­nio na Ha­vne­gata pod nu­mer czwarty i za­par­ko­wał vo­lvo za no­wiu­sień­kim sub­aru na­le­żą­cym do urzędu len­smana. Ce­ci­lie po­wi­tała go w drzwiach, jak za­wsze śliczna i za­dbana, ale blada. Naj­wy­raź­niej mocno na nią wpły­nęło to, co zo­ba­czyła.

Kiedy Ole do niej pod­szedł, za­ło­żyła ręce na piersi i wbiła w niego piwne oczy.

– Ole, to na­prawdę straszne! Kot… nie do uwie­rze­nia… ale…

– Wiem, jest ob­darty ze skóry. – Ole do­koń­czył za nią, krę­cąc przy tym głową. – Hoff mi wszystko opo­wie­dział. To rze­czy­wi­ście okropne. Zwłasz­cza, jak przy­pusz­czam, dla ta­kiej przy­ja­ciółki zwie­rząt jak ty.

Z oczu Ce­ci­lie strze­liły iskry.

– Wiesz, Ole, czuję taki sza­lony… gniew. – Ude­rzyła się w pierś. – Je­stem na­prawdę wście­kła.

– No to jest nas dwoje.

Ole opo­wie­dział jej o złym sta­nie psy­chicz­nym Pera Hoffa. Ce­ci­lie chciała to sko­men­to­wać, ale w tym mo­men­cie za­dzwo­niła jej ko­mórka. Spoj­rzała na wy­świe­tlacz, aby spraw­dzić, czy zna ten nu­mer, i ode­brała po­łą­cze­nie.

– Urząd Len­smana Gminy Fjel­l­berg. Przy te­le­fo­nie sier­żant po­li­cji Ho­pen – przed­sta­wiła się.

Ole ob­ser­wo­wał wy­raz jej twa­rzy, kiedy słu­chała swo­jego roz­mówcy. Wy­glą­dała na co­raz bar­dziej za­tro­skaną, za­koń­czyła sło­wami:

– Pro­szę za­cho­wać spo­kój, pani Jør­gen­sen. Bę­dziemy tam za kilka mi­nut.

Ole zro­zu­miał, że stało się coś po­waż­nego.

Ce­ci­lie scho­wała te­le­fon z po­wro­tem do kie­szeni.

– To Britt i Roar Jør­gen­se­no­wie, wła­ści­ciele domku let­ni­sko­wego przy Stran­dve­ien dwa­dzie­ścia – prze­ka­zała. – Stało się u nich coś strasz­nego w cza­sie, kiedy po­pły­nęli na ryby.

– Ale co?

Ce­ci­lie spoj­rzała na niego nie­pew­nie.

– Nie dało się tego zro­zu­mieć. Ko­bieta się bała i mó­wiła nie­skład­nie. Mu­szę tam na­tych­miast po­je­chać.

Za­mknęła drzwi wej­ściowe do domu Hoffa i za­bez­pie­czyła je, na­kle­ja­jąc na po­łać drzwi i fra­mugę pa­sek pa­pieru z pie­czę­cią po­li­cyjną.

– Jadę z tobą – oznaj­mił len­sman.

Ce­ci­lie się od­wró­ciła.

– To ja mam dy­żur, Ole, nie mu­sisz je­chać. Zajmę się tym sama, a ty idź spać.

– Tak jak po­wie­dzia­łem, jadę z tobą. – Z oczu Olego biło zde­cy­do­wa­nie. – Moż­liwe, że tego nie wiesz, ale na­zwi­sko pa­nień­skie Britt Jør­gen­sen to Hoff.

Ce­ci­lie po­pa­trzyła na szefa zdzi­wiona, ale za­raz za­częło jej się roz­ja­śniać w gło­wie.

– Chcesz po­wie­dzieć… że ona jest…

– Tak. – Ole z po­wagą po­twier­dził. – Britt Jør­gen­sen to sio­stra Ku­cha­rza.ROZ­DZIAŁ 3

Stran­dve­ien bie­gła w po­bliżu, na te­re­nie przy­brzeż­nym. Na dział­kach w głębi tej ulicy stały głów­nie domki let­ni­skowe, na­to­miast na tych bli­żej rynku i portu – domy ca­ło­roczne. Sześć mie­sięcy wcze­śniej Ole i jego sztab pro­wa­dzili śledz­two w pa­skud­nej spra­wie za­bój­stwa przy Stran­dve­ien osiem, w po­sia­dło­ści, która aku­rat w tych dniach miała zo­stać sprze­dana za dzie­sięć mi­lio­nów ko­ron. Fjel­l­ber­ghavn można więc było na­zwać miej­sco­wo­ścią eks­klu­zywną.

Po pra­wej stro­nie w sza­rym świe­tle mię­dzy drze­wami i gę­stymi bu­ko­wymi ży­wo­pło­tami dało się chwi­lami do­strzec przy­brzeżne wy­spy. Przy nu­me­rze dwa­na­ście koń­czył się as­falt i ulica zmie­niała się w wą­ską żwi­rową drogę.

Auto pro­wa­dziła Ce­ci­lie. Bar­dzo spo­strze­gaw­cza, prędko zwró­ciła uwagę na bose stopy Olego. Nie mo­gła się po­wstrzy­mać i od czasu do czasu dys­kret­nie, ale z za­cie­ka­wie­niem na nie zer­kała.

Ole to za­uwa­żył i skwi­to­wał życz­li­wym, ale krót­kim uśmie­chem. Nie za­mie­rzał zdra­dzać prawdy i mó­wić o tym, że wszedł w wiek, w któ­rym do­się­gnię­cie do stóp łą­czyło się z pew­nymi trud­no­ściami. Ani też o tym, że kiedy się na­chy­lał, na przy­kład żeby za­wią­zać sznu­ro­wa­dła, co­raz czę­ściej przy­ła­py­wał się na roz­wa­ża­niu, czy nie mógłby zro­bić jesz­cze cze­goś w tej po­zy­cji, skoro już się do niej zmu­sił. Oczy­wi­ście miało to zwią­zek nie tylko z wie­kiem, lecz także z pew­nymi zmia­nami, któ­rym ule­gło jego ciało i któ­rym sam był wi­nien, na przy­kład przy­bie­ra­niem na wa­dze. I z za­nie­dby­wa­niem ćwi­czeń. Ale nie, z tego nie za­mie­rzał się zwie­rzać Ce­ci­lie, która nie miała na ciele ani jed­nego wa­łeczka tłusz­czu, była w świet­nej for­mie, z ła­two­ścią mo­gła zro­bić szpa­gat i z całą pew­no­ścią by­łaby w sta­nie do­słow­nie po­trak­to­wać po­wie­dze­nie „wziąć nogi za pas” i w ten spo­sób się po­ru­szać.

Ole nie od­ry­wał wzroku od drogi.

– Skup się na pro­wa­dze­niu – po­wie­dział tylko. – Mó­wi­łaś, że to nu­mer dwa­dzie­ścia?

– Tak, to już bli­sko. Chyba. – Znów spoj­rzała na jego stopy, ale ich nie sko­men­to­wała.

Ole po­wiódł wzro­kiem za jej spoj­rze­niem. Jego mo­ka­syny były już mocno zno­szone. Może nic dziw­nego, że Ce­ci­lie się im przy­glą­dała. Po­wi­nien pew­nie wró­cić do domu, żeby się prze­brać, ale prze­cież wy­da­rze­nia na­stą­piły jedno po dru­gim, a te­raz już było na to za późno.

Ce­ci­lie zwol­niła, wy­cią­gnęła szyję i się ro­zej­rzała.

– To musi być tu­taj – stwier­dziła, za­trzy­mu­jąc się koło ga­rażu, nie­mal wbu­do­wa­nego w bu­kowy ży­wo­płot w taki spo­sób, że wi­dać było tylko gra­na­tową bramę uchylną i zie­loną skrzynkę na li­sty.

– Za­cze­kaj chwi­leczkę, Ole.

Otwo­rzyła drzwi i wy­su­nęła się z auta mięk­kim, ko­cim ru­chem, a mo­ment póź­niej już stała przy skrzynce na li­sty i spraw­dzała, czy ozna­ko­wano ją na­zwi­skiem.

– Tak, to tu­taj! – za­wo­łała.

Ole też wy­siadł i już ra­zem we­szli przez furtkę z ku­tego że­laza, a po­tem ru­szyli wy­sy­paną żwi­rem ścieżką w dół ła­god­nego zbo­cza. Ich oczom uka­zał się duży nie­bie­ski bun­ga­low. Z od­dali do­bie­gał plusk fal.

– Ole, spójrz!

Za­uwa­żyli to jed­no­cze­śnie i gwał­tow­nie się za­trzy­mali. Całą ścianę domku za­ma­lo­wano ha­słami. Po oczach biły wiel­kie nie­zgrabne li­tery, ukła­da­jące się w na­pisy „ŚMIERĆ KA­NA­LIOM” i „NA­ZI­STOW­SKIE ŚWI­NIE” w oto­cze­niu swa­styk. Kiedy po­de­szli bli­żej, zo­ba­czyli, że okna wy­cho­dzące na ścieżkę są wy­bite.

Od strony mo­rza nad­szedł w ich stronę star­szy męż­czy­zna z gę­stymi szpa­ko­wa­tymi wło­sami i ostrą po­cią­głą twa­rzą. Znać było po nim ele­gan­cję, miał na so­bie gra­na­towy ble­zer i śnież­no­białe te­ni­sówki, a z roz­pię­cia ko­szuli wy­sta­wał sta­ran­nie za­wią­zany je­dwabny fu­lar.

– Dzięki Bogu, że przy­je­cha­li­ście tak szybko! – za­wo­łał, jesz­cze za­nim do nich do­szedł, wy­ma­chu­jąc przy tym rę­kami. – Je­ste­śmy… to jest… Nie mam słów. Moja żona… Niech to dia­bli, bar­dzo się tym prze­jęła.

Ole przy­wi­tał się z męż­czy­zną uści­skiem ręki.

– A gdzie ona jest?

Roar Jør­gen­sen, bo tak się przed­sta­wił, wska­zał kie­ru­nek ski­nie­niem głowy.

– Tam, na jach­cie.

– Sama?

Jør­gen­sen po­twier­dził.

– Kiedy zo­ba­czyła, co się stało, tak się wy­stra­szyła, że ucie­kła z po­wro­tem na jacht i za­mknęła się na klucz w ka­bi­nie. Od­ma­wia zej­ścia na ląd. – Z jego oczu biły lęk, gniew, a jed­no­cze­śnie zde­cy­do­wa­nie. – Ale mnie ci dra­nie nie zła­mią, tak ła­two im nie pój­dzie. Za… za dia­bła!

Roar Jør­gen­sen wy­ra­żał się ele­gancko, te­raz zaś ewi­dent­nie się­gnął po naj­moc­niej­sze prze­kleń­stwo ze swo­jego słow­nika.

Ole spoj­rzał na Ce­ci­lie.

– Idź tam i zaj­mij się tą pa­nią – po­le­cił. – Po­roz­ma­wiaj z nią na ło­dzi, skoro tam czuje się bez­piecz­nie.

Ce­ci­lie za­raz się od­da­liła, a Ole znów zwró­cił się do wła­ści­ciela domku:

– Za­nim sam to so­bie wszystko obej­rzę, chcę naj­pierw usły­szeć o tym od pana, pa­nie Jør­gen­sen. Niech pan mi ze szcze­gó­łami opo­wie, co się stało.

Usie­dli na ogro­do­wej ławce.

– Wy­bra­li­śmy się na dwu­dniową wy­cieczkę na­szą prin­cess – za­czął Roar Jør­gen­sen. – We dwoje z żoną. Przy tak pięk­nej po­go­dzie do­tar­li­śmy aż do la­tarni mor­skiej Terno, do­piero tam za­wró­ci­li­śmy z nie­złym po­ło­wem. Głów­nie ma­krele.

– I wró­ci­li­ście do­piero te­raz?

– Mniej wię­cej trzy kwa­dranse temu – od­po­wie­dział po na­my­śle Jør­gen­sen. – Tego… tego… okro­pień­stwa nie od­kry­li­śmy od razu. Naj­pierw spra­wi­li­śmy ryby na brzegu. Do­piero po do­tar­ciu do domu… na­szego let­niego domu… prze­ży­li­śmy szok.

– Po­nie­waż ktoś po­wy­bi­jał okna i wy­ma­lo­wał ha­sła na ścia­nie?

– Ow­szem. – Jør­gen­sen w roz­tar­gnie­niu moc­niej za­ci­snął fu­lar na szyi, a Ole za­czął się za­sta­na­wiać, czy w jego krę­gach taki strój jest zwy­czajny pod­czas wy­prawy na ryby. W każ­dym ra­zie on sam wy­glą­dem wy­raź­nie kon­tra­sto­wał z tym męż­czy­zną. Nie­do­brze. W to­wa­rzy­stwie wy­mu­ska­nego, do­stoj­nego star­szego pana czuł się jak ob­dar­tus. Wąt­pił jed­nak, by Jør­gen­sen zwró­cił na to uwagę. I miał ra­cję. Męż­czy­zna przy­naj­mniej nie dał tego po so­bie po­znać. Ole ob­ser­wo­wał go i do­szedł do wnio­sku, że ten fa­cet jest na to zbyt za­jęty sobą, i to nie z po­wodu tego, co za­szło, po pro­stu taki był, uwa­żał się za pę­pek świata i żył w prze­ko­na­niu, że może trak­to­wać zwy­kłych lu­dzi jak po­wie­trze, po­nie­waż jest bo­gaty. Ole lu­bił oce­niać lu­dzi, pró­bo­wać ich gdzieś umiej­sco­wić, a tu in­tu­icyj­nie wy­czuł chłodny po­wiew prze­szło­ści.

– Od razu na­tknę­li­śmy się na żółtą swa­stykę na­ma­lo­waną na środku wej­ścio­wych drzwi – cią­gnął Jør­gen­sen. – Zda­wała się świe­cić. – Po­krę­cił głową. – Już samo to było… de­pry­mu­ją­cym prze­ży­ciem.

– Nie wąt­pię – stwier­dził Ole.

– Po­tem od­kry­li­śmy po­wy­bi­jane okna i te ha­sła. A naj­gor­sze, że wcale nie je­ste­śmy na­zi­stami. Po­wie­dział­bym ra­czej, że wprost prze­ciw­nie. Pod tym wzglę­dem te świń­stwa to pu­dło, nie­celny strzał.

Ole po­ki­wał głową.

– Ta żółta farba, któ­rej użyto, na­le­żała do pana?

Jør­gen­sen za­prze­czył.

– Ro­ze­znał się pan już w wy­rzą­dzo­nych szko­dach?

– No cóż… – Jør­gen­sen z na­my­słem po­ki­wał głową. – Kilka wy­bi­tych okien, ze­wnętrzne ściany za­bru­dzone farbą. Ale naj­gor­sza jest ta ru­ina w środku. Ci wan­dale znisz­czyli na­sze rze­czy oso­bi­ste.

– To zna­czy, że we­szli też do środka, do domu?

– Ow­szem, i po­ka­zali, że mają twardą rękę, czy ra­czej młot. Ani moja żona, ani ja nie poj­mu­jemy dla­czego, ale więk­szość wy­po­sa­że­nia domu jest po­roz­bi­jana. Me­ble, sprzęty ku­chenne, ramy, ob­razy, inne dzieła sztuki… wszystko w ka­wał­kach. – Jør­gen­sen za­śmiał się z re­zy­gna­cją. – Cóż za agre­sja!

– Za chwilę będę chciał to obej­rzeć. Pro­szę mi po­wie­dzieć, pa­nie Jør­gen­sen, czy ma­cie ja­kieś zwie­rzęta do­mowe? Psa, kota, ptaszka…?

– Nie.

Ole w du­chu stwier­dził, że po­winni się z tego cie­szyć, a na głos z ostroż­nym uśmie­chem spy­tał:

– Wspo­mniał pan, że żonę bar­dzo to wy­trą­ciło z rów­no­wagi. Jak ona re­aguje? Stra­chem czy gnie­wem?

– Stra­chem, co do tego nie ma naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. – Jør­gen­sen od­pę­dził ko­mara i uśmiech­nął się za­ci­śnię­tymi war­gami. – Nie­stety, nie jest tak za­har­to­wana jak ja.

– Więc pan tak mocno na to nie za­re­ago­wał?

– Nie. – Jør­gen­sen wzru­szył ra­mio­nami. – Je­stem wście­kły, ale nic poza tym. Po­wiem panu tak, len­sma­nie: to nie pierw­sza bu­rza w moim ży­ciu.

Wy­pro­sto­wał się, skrzy­żo­wał nogi w kost­kach i wy­gła­dził spodnie. Po­tem za­ło­żył ręce na piersi, spo­koj­nie się od­chy­lił i za­pa­trzył w ciemną po­wierzch­nię mo­rza, uno­sząc przy tym pod­bró­dek jak władca, który po­dzi­wia swoje kró­le­stwo.

– Mam do tego prag­ma­tyczne i dwo­ja­kie, a wręcz tro­ja­kie po­dej­ście – oświad­czył, nie pa­trząc na Olego. – Po pierw­sze, to kwe­stia czy­sto prak­tyczna. Trzeba ją uznać za sprawę ubez­pie­cze­niową, nic wię­cej. Ty­dzień czy dwa i wszystko bę­dzie wy­glą­dało jak przed­tem. Wszystko to rze­czy, które da się za­stą­pić. A w tym wy­padku zaj­mie się tym na­sze to­wa­rzy­stwo ubez­pie­cze­niowe.

Ole się uśmiech­nął.

– Więc nie od­biera pan tego jako groźby? Albo ostrze­że­nia?

– Ależ oczy­wi­ście. – Jør­gen­sen spoj­rzał na len­smana tak, jakby miał do czy­nie­nia z kom­plet­nym idiotą, i uniósł pa­lec wska­zu­jący. – Ale wi­dzi pan, Roar Jør­gen­sen nie tań­czy, jak mu za­grają. – Po­ru­szył się nie­spo­koj­nie. – Przejdźmy te­raz do punktu dru­giego, je­śli wolno mi do­koń­czyć. – Po­słał Olemu ko­lejne ostre spoj­rze­nie, za­nim znów skie­ro­wał wzrok na mo­rze.

– Wo­bec tego słu­cham.

– A za­tem ktoś po­zwo­lił so­bie na­zwać moją żonę i mnie… do dia­bła, brzy­dzę się tymi sło­wami, ale tak to zo­stało na­pi­sane, sam pan wi­dział… – skrzy­wił się i nie­mal wy­pluł te słowa – …cho­ler­nymi na­zi­stow­skimi ka­na­liami.

– Na­zi­stow­skimi świ­niami – po­pra­wił go Ole ze swoim zwy­kłym za­mi­ło­wa­niem do do­kład­no­ści w szcze­gó­łach. – A obok było „śmierć ka­na­liom”.

– To bez róż­nicy. – Jør­gen­se­nowi po­ciem­niały oczy. – Cho­dzi mi o to, że tego ro­dzaju szy­kan kom­plet­nie po­zba­wio­nych związku z rze­czy­wi­sto­ścią bez­względ­nie nie można to­le­ro­wać.

– Oczy­wi­ście. A punkt nu­mer trzy?

– Punkt trzy, no tak. – Na twa­rzy wła­ści­ciela znisz­czo­nego domku let­ni­sko­wego od­ma­lo­wał się wy­raz więk­szego zmar­twie­nia. – Cho­dzi o moją drogą Britt. – Spoj­rzał na len­smana. – To zna­czy o moją żonę.

– Ro­zu­miem.

– Jak już mó­wi­łem, te zda­rze­nia wzbu­dziły w niej wielki lęk. – Głos Jør­gen­sena na­gle się zmie­nił, stał się bar­dziej ochry­pły. – Wi­dzi pan, ja je­stem ze sta­rej szkoły i dla mnie jako męż­czy­zny od­po­wie­dzial­nego za ro­dzinę po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa żony jest naj­waż­niej­sze. Dla­tego uwa­żam za swój obo­wią­zek chro­nić ją przed tego ro­dzaju prze­ży­ciami, a w tym wy­padku się nie spraw­dzi­łem. – Ciężko po­krę­cił głową. – Pod tym wzglę­dem się ob­wi­niam, bo ko­muś musi cho­dzić o mnie. Chyba że to zwy­kli wan­dale, któ­rzy mogą za­ata­ko­wać za­wsze i wszę­dzie. – Wy­pro­sto­wał się, a jego twarz znów wy­ra­żała zde­cy­do­wa­nie. Z oczu biła siła woli. – Ocze­kuję, że pan i pań­scy lu­dzie po­święcą wszel­kie siły i środki, żeby schwy­tać szu­mo­winy, które są za to od­po­wie­dzialne – oświad­czył twardo. – Żą­dam tego!

Ole wy­trzy­mał jego spoj­rze­nie. Ten czło­wiek go draż­nił.

– Ma pan pełne prawo sta­wiać nam żą­da­nia, pa­nie Jør­gen­sen. Po­dob­nie jak wszy­scy inni miesz­kańcy Fjel­l­bergu – od­parł z de­li­kat­nym na­ci­skiem na ostat­nią część zda­nia, w du­chu mó­wiąc so­bie: „A więc jest tak, jak my­śla­łem”. – Prze­cho­dząc do kon­kre­tów – po­wie­dział na głos. – Czy coś skra­dziono?

Jør­gen­sen roz­ło­żył ręce.

– Na­prawdę nie mam po­ję­cia. Tam się po pro­stu nie da wejść. Na ra­zie nie mia­łem czasu, żeby to spraw­dzić.

– Ro­zu­miem. – Ole się za­sta­no­wił. – Pro­szę mi po­wie­dzieć, pa­nie Jør­gen­sen, na­zwi­sko pa­nień­skie pań­skiej żony to Hoff, prawda?

– Ow­szem.

– Czy jest sio­strą Pera Hoffa?

– Tak. – Jør­gen­sen kiw­nął głową. – Czy to ma coś wspól­nego z tą sprawą?

– Nie­wy­klu­czone. On rów­nież miał tej nocy trau­ma­tyczne prze­ży­cia.

– Czyli szu­mo­winy były też u niego?

– Na to wy­gląda. – Ole w krót­kich sło­wach opo­wie­dział, co się stało.

Jør­gen­sen słu­chał w mil­cze­niu.

– Niech to dia­bli! – Po­krę­cił głową, w roz­tar­gnie­niu od­ga­nia­jąc rój ko­ma­rów ge­stem ary­sto­kraty. Po­tem wbił wzrok w Olego. – A więc Per tego nie wy­trzy­mał – uśmiech­nął się krzywo. – No tak, ża­den z niego męż­czy­zna, więc pew­nie nic dziw­nego.

Ole się wy­prę­żył.

– Ma pan na my­śli jego skłon­no­ści? Czy one mają ja­ki­kol­wiek zwią­zek ze sprawą? – Ole już czuł na­ra­sta­jącą wście­kłość.

Jør­gen­sen wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie – od­parł twardo. – Po­wie­dzia­łem tylko, że ża­den z niego męż­czy­zna. Tacy jak on, po­dob­nie jak ko­biety, są po­zba­wieni na­szego mę­skiego po­dej­ścia do bru­tal­nego świata. Przez to są wraż­liwsi. – Uśmiech­nął się do Olego. – Może pan uwa­żać, co pan chce, ale tak wła­śnie jest. – Roz­luź­nił się nieco i znów skie­ro­wał wzrok na mo­rze. – Ale skoro już o tym mó­wimy – do­dał non­sza­lancko – nie ob­cho­dzi mnie, jaki jest Per pod tym wzglę­dem.

Ole przez chwilę mil­czał.

– Może więc pan, ewi­dent­nie ob­da­rzony taką silną mę­ską psy­chiką, po­może mu przez to przejść? – za­pro­po­no­wał w końcu.

Twarz Jør­gen­sena stę­żała.

– Oczy­wi­ście. Ale, do wszyst­kich dia­błów, Vik, to do­prawdy nie moje za­da­nie, tylko pań­skie! Od czego mamy po­li­cję? – Z oczu strze­lały mu bły­ska­wice. – To pan ma się tym za­jąć, i to już!

Ole po­sta­no­wił pu­ścić te słowa mimo uszu. Wda­wa­nie się w spór z czło­wie­kiem, który naj­wy­raź­niej przez całe lata był kró­lem swo­jego im­pe­rium, i tak by nic nie dało. Fa­cet miał zbyt skost­niałe po­dej­ście do świata. Ole chrząk­nął więc tylko za­kło­po­tany i po­wie­dział:

– Te dwie sprawy mogą mieć wspólny mia­now­nik, to zna­czy pań­ską żonę i jej brata. Dla po­li­cji na­tu­ralne za­tem bę­dzie szu­ka­nie ewen­tu­al­nych mo­ty­wów w ro­dzi­nie pań­skiej żony. Czy pań­scy te­ścio­wie żyją?

Jør­gen­sen po­krę­cił głową.

– Ale Britt ma sio­strę, jak pan być może wie.

Ole się za­sta­no­wił.

– Ma­rię, mam ra­cję?

– Ow­szem, Ma­rię Kahrs. Jest żoną Mar­kusa, szefa or­kie­stry, uwiel­bia­nego przez wszyst­kich en­tu­zja­stów mu­zyki ma­estra. – Uśmiech­nął się za­do­wo­lony, za­dzie­ra­jąc głowę. – To wspa­niały czło­wiek, który rze­czy­wi­ście coś w ży­ciu osią­gnął. Na­prawdę na­leży chy­lić czoła przed jego za­słu­gami dla or­kie­stry sym­fo­nicz­nej w Borgu. Stwo­rzył ją z ni­czego, a dzi­siaj to je­dyna or­kie­stra w re­gio­nie. Mar­kus to pod każ­dym wzglę­dem wielki ta­lent.

Ole po­ru­szył się nie­spo­koj­nie.

– Kahr­so­wie miesz­kają gdzieś we Fjel­l­bergu, prawda?

– Tak, w Eide­sun­dzie. Mają tam wspa­niałą po­sia­dłość… – Jør­gen­sen urwał, od­kryw­szy na­gle za­tro­ska­nie na twa­rzy len­smana. – Do li­cha, pan się boi, że u nich też mo­gło się coś stać?

– Nie ukry­wam, że przy­szło mi to do głowy.

Ole nie­spo­koj­nie spoj­rzał na ze­ga­rek. Było już pięć po pierw­szej, wy­cią­gnął więc szyję w stronę mo­rza, wy­pa­tru­jąc Ce­ci­lie. Miał dy­le­mat. Po­dróż do Eide­sundu za­ję­łaby trzy kwa­dranse, miej­sco­wość le­żała nie­mal tuż przy gra­nicy z Bor­giem. Czy po­wi­nien za­dzwo­nić i się upew­nić, że u pań­stwa Kahr­sów wszystko w po­rządku? Czy mógł to zro­bić o pierw­szej w nocy, ma­jąc do prze­ka­za­nia tak bul­wer­su­jącą wia­do­mość?

Te­le­fon ko­mór­kowy go uprze­dził. Wy­jąw­szy apa­rat z kie­szeni, zo­ba­czył na wy­świe­tla­czu nu­mer Ce­ci­lie.

– Tak, słu­cham…

– Ole – roz­legł się jej głos, w któ­rym len­sman wy­chwy­cił zde­ner­wo­wa­nie. – To ja­kaś epi­de­mia! Wła­śnie za­dzwo­nił do mnie bar­dzo wzbu­rzony męż­czy­zna, mó­wił tak nie­skład­nie, że mia­łam trud­no­ści z za­pi­sa­niem na­zwi­ska i ad­resu. Ale w końcu ja­koś mi się to udało. Za­cze­kaj chwilę. – Uci­chła na kilka se­kund. – Wy­szłam na po­kład, żeby nie nie­po­koić Britt Jør­gen­sen – ode­zwała się wresz­cie. – Już ci mó­wię… On dzwo­nił z Eide­sundu. Na­zywa się Mar­kus Kahrs.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: