- W empik go
Symfonia śmierci. Tom 3 - ebook
Symfonia śmierci. Tom 3 - ebook
Właściciel baru w Fjellberghavn po powrocie do domu zastaje makabryczny widok: ktoś obdarł ze skóry jego kota, a papugę przybił gwoździami do ściany. W tym samym czasie państwo Jørgensenowie odkrywają, że ich dom letniskowy został zniszczony przez wandali. Ale to jeszcze nie koniec, bo również dyrygenta miejscowej orkiestry odwiedzają nieproszeni goście. A wszystko to dzieje się w ciągu kilku gorączkowych nocnych godzin.
Ole Vik i jego sztab mają przed sobą ciężką noc, usiłując znaleźć powiązania między tymi trzema pozornie niezależnymi zdarzeniami. Czy na tych wszystkich ludzi uwzięła się ta sama osoba? I dlaczego? Kiedy mieszkańcy Fjellberghavn zaczynają powoli dochodzić do siebie po wstrząsających wypadkach, przeżywają kolejny szok. Tym razem z powodu morderstwa.
Jørgen Jæger to chwalony przez krytyków norweski autor kryminałów. „Symfonia śmierci” to trzeci tom serii powieści kryminalnych, w których śledztwo prowadzi lensman Ole Vik.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0234-968-9 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była noc z dziewiętnastego na dwudziesty czerwca, zaczynała się ciepła i pozornie całkiem zwyczajna środa w Fjellberghavn.
Dla Pera Hoffa, podobnie jak dla większości prowadzących działalność gospodarczą w tym małym nadmorskim miasteczku, na letnie miesiące przypadał szczyt sezonu. Liczba mieszkańców zazwyczaj się wtedy podwajała, a strumień zamożnych zgłodniałych turystów płynął z Borgu i innych okolicznych miast do domków letniskowych położonych przy słynnych nabrzeżnych promenadach Fjellberghavn. Solidni stali mieszkańcy otrząsali się z resztek leniwego zimowego snu.
Per Hoff zamknął swój uliczny barek koło północy. Dzienny utarg, z którego był bardziej niż zadowolony, zaniósł do nocnego sejfu w Banku Oszczędnościowym, położonym nieco dalej przy tej samej ulicy, i pomaszerował niespełna czterysta metrów do swojego niewielkiego piętrowego drewnianego domu stojącego przy Havnegata, niemal tuż przy rynku i porcie. Po długim pracowitym dniu Per czuł się zmęczony i cieszył się, że już niedługo wsunie się pod kołdrę i będzie mógł zasnąć. Akurat bardzo mu odpowiadało, że tego dnia nie czeka na niego nikt spragniony towarzystwa, kto domagałby się jego uwagi. Bycie zatwardziałym kawalerem miało zdaniem Pera swoje dobre strony. Samotność bez wątpienia należało zapisać po stronie minusów, podobnie jak brak dziecka – kogoś, kto podążyłby jego ścieżką i poniósł dalej jego geny – lecz wolność po stronie plusów była nie do przecenienia. Poza tym miłego towarzystwa dotrzymywał mu Książę, najbardziej kudłaty w całym Fjellberghavn kot rasy norweski leśny, a przede wszystkim Queen, czupurna i gadatliwa papuga rozella królewska, która również z nim mieszkała, wnosząc do domu mnóstwo życia wszystkimi wydawanymi dźwiękami. Ale zwierzęta nigdy niczego od niego nie żądały. Papugę Per umieścił w salonie, w dużej klatce, zapewniającej jej bezpieczeństwo przed umiejącym się skradać czworonogim kolegą, który traktował ją raczej wyłącznie jako potencjalny posiłek. Książę natomiast cieszył się wolnością, przychodził i wychodził, kiedy chciał, przez lukarnę, okienko dachowe, które zawsze było uchylone. Per wracał do tej dwójki z przyjemnością. Tłumaczył sobie, że partner mógłby być nieznośny, skwaszony, zły, natomiast ani Królowa, ani Książę nigdy nie miewali złego humoru. Oba zwierzaki były pogodne i miłe, a Pera przyjmowały takim, jaki był, bez żadnej krytyki.
Tym razem, już odwieszając kurtkę w przedsionku, Per wyczuł, że coś jest nie tak. O tej porze Queen zawsze spała z łebkiem wtulonym pod skrzydło, ale spragniona towarzystwa po całym długim dniu w samotności zazwyczaj się budziła, kiedy pan domu nareszcie wracał. Natychmiast zaczynała swoje pełne nadziei i wyczekiwania gadanie, którego punktem kulminacyjnym było na ogół tak wierne naśladowanie dzwonka komórki Pera, że nawet on nie wychwytywał różnicy. Tej nocy jednak panowała cisza. Złe przeczucia jeszcze się nasiliły, gdy Per otworzył drzwi do salonu. Nawet w mroku dostrzegł, że klatka jest pusta.
Poczuł napływający lęk.
– Queen! – zawołał. Stanął przy drzwiach, rozglądając się po pokoju. Papuga miała mocny dziób i już wcześniej udawało jej się wydostać z klatki po otwarciu małych drzwiczek, ale Per zabezpieczył je haczykami, które dało się zdjąć jedynie z zewnątrz. Zrobił to, wyłącznie by ochronić papugę przed Księciem, w żadnym innym celu, chociaż kot zrujnowałby dom, byle tylko dopaść papugę, gdyby latała swobodnie.
Zapalił światło i niepewnym krokiem podszedł do klatki, by sprawdzić, czy ulubienica nie leży na dnie martwa albo chora. Ptaka jednak nie było, klatka okazała się pusta, a małe drzwiczki zatrzaśnięto. Per zapatrzył się w nie zdumiony. Wszystkie haczyki były założone jak należy, zamocowane od zewnątrz.
Kucharz rozglądał się dalej, czując, że na czoło występuje mu pot. To było po prostu niemożliwe. W pokoju panował porządek, w takim stanie zostawił go, wychodząc. Chociaż… Czy tamto krzesło nie zostało trochę przesunięte? Per nie bardzo to pamiętał i niepewność zaczęła mu dokuczać jeszcze bardziej. Przeszedł do kuchni i zapalił światło. Tam nie zauważył nic niezwykłego. Wrócił do przedsionka i stamtąd zaczął systematycznie przeszukiwać kolejne pomieszczenia na parterze, jednocześnie sprawdzając wszystkie okna i drzwi w poszukiwaniu śladów włamania. Niczego takiego jednak nie odkrył, nic też nie słyszał, może oprócz intensywnego pulsowania własnej krwi w skroniach.
W drodze na piętro nagle stanął jak wryty. Przed nim, mniej więcej w połowie schodów, leżało duże niebieskie pióro. W chwili, gdy je podnosił, dostrzegł jeszcze jedno kilka stopni wyżej. Czerwone i znacznie mniejsze. Skąd się tu wzięły? Per przyglądał mu się szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Przecież Queen nie mogła wyfrunąć z zamkniętej klatki. Co się mogło stać?
Trzema susami pokonał resztę schodów, nerwowo wołając papugę po imieniu, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Zapalił światło w wąskim ciemnym korytarzu i natychmiast odkrył kolejne pióra rozsypane na podłodze. Ostatnie tuż przy drzwiach do jego sypialni. Podszedł tam, zebrał się w sobie i otworzył drzwi.
Wewnątrz panował półmrok. Zaciągnięte do połowy zasłony wpuszczały do niedużego pokoju jedynie blade pasma nocnego światła, ale to wystarczyło, by dostrzegł czerwone i niebieskie pióra rozsypane na poduszce i na podłodze wokół łóżka. Z wahaniem zapalił górną lampę. I znieruchomiał. Nad wezgłowiem, nieco wyżej na ścianie, zobaczył swoją papugę. Była prawie całkowicie oskubana z piór i w pierwszej chwili Perowi wydało się, że usiadła na jakiejś listwie czy czymś podobnym. Ale gdy podszedł bliżej, zrozumiał, jak bardzo się pomylił. Na gładkiej ścianie nie było nic, na czym mógłby przysiąść ptak. Do Pera stopniowo docierała prawda. Stał jak sparaliżowany, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom, a pulsowanie w skroniach zaczęło przypominać grzmoty. Queen została przybita do ściany! Przytrzymywał ją wielki gwóźdź przechodzący przez pierś.
– Queen, ach, nie! – Hoff natychmiast się zorientował, że papuga nie żyje, zatoczył się w stronę drzwi, potknął o próg, o mało się nie przewracając, ale zdołał się uchwycić framugi i utrzymać na nogach. Chwiejnym krokiem ruszył korytarzem.
Jego nocny koszmar jednak jeszcze się nie skończył. Biegnąc z powrotem, zerknął na lukarnę przy schodach, prywatne wejście Księcia. Okienko nie było uchylone jak zazwyczaj, tylko całkiem otwarte. Hoff stanął jak wryty i przez kilka sekund tylko patrzył, po czym z głośnym jękiem rzucił się ku schodom i prawie spadł z nich na parter. To na nogach, to podpierając się rękami, wybiegł z domu na ulicę. Nocną ciszę na Havnegata rozdarł jego przenikliwy krzyk.
Ciągle miał w oczach obraz przybitego do parapetu Księcia, z którego do połowy zdarto skórę.ROZDZIAŁ 2
Gmina Fjellberg jest stosunkowo nieduża pod względem liczby mieszkańców. Leży wciśnięta między gminy znacznie większe i ludniejsze. Mimo to zalicza się do najbogatszych w kraju. Ze względu na długą linię brzegową ma dużą flotę rybacką, jest siedzibą licznych przedsiębiorstw hodowli ryb i przetwórni, a poza tym cieszy się popularnością wśród turystów. Ponadto dalekowzroczni politycy swego czasu zdecydowali o wybudowaniu w Fjellberghavn, największej miejscowości w gminie, Szpitala Uniwersyteckiego. Po reorganizacji okręgów służby zdrowia w roku dwa tysiące pierwszym lecznica zmieniła nazwę na Szpital we Fjellbergu, lecz większość ludzi z uporem wciąż nazywała ją Szpitalem Uniwersyteckim.
Przez gminę leniwymi zakosami wiła się czteropasmowa autostrada. Przy tym jej odcinku znajdowało się wiele pięknych miejscowości, istnych perełek, których jednak nie dało się zobaczyć z okien samochodu, a jedną z nich było Fjellberghavn. Miasteczko leżące poniżej autostrady, osłonięte od hałasu i ciekawskich oczu, schodziło w stronę morza i przybrzeżnych wysp. Jego zabudowa w głównej mierze składała się z niskich drewnianych domów stojących przy wąskich uliczkach i wybrukowanych placach, stanowiąc malownicze połączenie południowonorweskiej idylli ze starym stylem bergeńskim. Miasteczko przecinała prosta jak strzała Hovedgata, czyli ulica Główna. To właśnie przy tej ulicy, która przed wybudowaniem autostrady stanowiła główną arterię komunikacyjną, stał barek U Pera. Od Hovedgata po jednej stronie odchodziły dwie boczne ulice, biegnące pod górę w stronę szpitala i autostrady, a po drugiej tylko jedna, stroma Havnegata, ulica Portowa, prowadząca, jak wskazywała jej nazwa, do portu. Właśnie przy niej mieszkał Hoff. Po tej stronie ciągnęła się też zabudowa letniskowa z widokiem na skały oraz pasmo przybrzeżnych wysp i szkierów, którymi tak zachwycali się urlopowicze.
Urząd Lensmana Gminy Fjellberg mieścił się w ostatnim budynku przy Havnegata, na rogu wychodzącym na tętniący życiem rynek i port – naprzeciwko starego domu Kucharza. Budynek należał do samego lensmana Olego Vika. Podobnie jak dom Hoffa oraz większość zabudowań w centrum był to pomalowany na biało drewniany dom w starym stylu. Kilka lat wcześniej, po rozwodzie i otrzymaniu pokaźnego spadku po ojcu, lensman skorzystał z okazji i kupił tę nieruchomość, gdy wystawiono ją na sprzedaż. Na ostatnim piętrze urządził sobie duże przyjemne mieszkanie z tarasem na dachu i wspaniałym widokiem na port i przybrzeżne wyspy. Pozostałą część domu wynajmował, między innymi własnemu pracodawcy.
W miasteczku budynek nazywano potocznie Domem Lensmana. Ole Vik poświęcił tysiące godzin na to, by własnymi rękami odrestaurować go według dawnych rysunków, i czuł, że zna każdą deskę w tym ponadstuletnim domu. Położenie mieszkania, oddzielonego zaledwie o kilka schodów od biura, uważał za idealne, bo dzięki temu mógł być dostępny dla mieszkańców i dbać o ich bezpieczeństwo przez całą dobę. I naprawdę się to przydało w tę letnią noc, gdy ciszę na Havnegata rozdarł krzyk Kucharza, tak przeraźliwy, że włosy się zjeżyły tym, którzy wciąż jeszcze nie spali, napawając się ciepłem letniej nocy. Ole, pogrążony w głębokim śnie, nie słyszał nic, natomiast Birk, jego biało-czarny border collie, który na swoim posłaniu w przedpokoju spał na grzbiecie z uniesionymi wszystkimi czterema łapami, natychmiast się przebudził. Zerwał się i głośno szczeknął.
Do tego, by obudzić Olego Vika, potrzeba było jednak czegoś więcej, lensman bowiem potrafił zasnąć jak kamień. Ale po trzecim szczeknięciu zaczął się wiercić w łóżku i w końcu, pomrukując pod nosem, otworzył oczy. Sekundę później rozległ się dzwonek do drzwi.
Co się dzieje?! – to pytanie przemknęło przez zamroczoną głowę Olego, kiedy siadał na łóżku i po omacku szukał włącznika światła. Dzwonek rozległ się znów, a Birk ujadał już jak szalony.
– Dobrze, dobrze, dosyć już, Birk! – Lensman wreszcie się podniósł, ale dzwonienie do drzwi nie ustawało. – Idę, idę! – syknął Ole, manewrując półnagim ciałem do przedpokoju, gdzie Birk przy drzwiach merdał ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Nie słyszysz, że mamy gości, szefie? Pospieszże się!”. – Dobry piesek. – Ole sięgnął po słuchawkę domofonu. – Tak?
– Tu Hoff. Hoff! Stało się coś strasznego! Niech pan mnie wpuści i się pospieszy! Szybko! – Do Olego dotarł piskliwy męski głos.
Lensman usiłował wprawić w ruch zaspane zwoje mózgowe.
– Do diabła, jaki Hoff?
– Hoff, Per Hoff! Z barku U Pera! Przecież mnie pan zna!
– Aha, Kucharz! Człowieku, przedstawiaj się jak należy. – Z rezygnacją wcisnął przycisk otwierania drzwi. – Niech pan przyjdzie od razu do mnie do domu na ostatnie piętro, a ja się przez ten czas ubiorę.
Ole odwiesił słuchawkę i wrócił do sypialni. W myślach nigdy nie nazywał Pera Hoffa inaczej niż Kucharzem, a już na pewno nie kojarzył jego nazwiska. Ale to, że go dobrze znał, nie podlegało dyskusji. Ole był prawdopodobnie jednym z jego najlepszych klientów. W każdym razie codziennie zaglądał do jego baru na obiad, a przynajmniej na hot doga czy hamburgera.
Ściągnął nocną koszulę, która była na niego za ciasna, i włożył półgolf, również za ciasny i bardziej podkreślający niż ukrywający jego tłuste ciało. Utrata kontroli nad wagą dręczyła go właściwie bardziej, niż chciał się do tego przyznać. Nawet teraz, kiedy próbował się pospieszyć, mózg znalazł czas na błyskawiczną samokrytykę, gdy Ole przez moment ujrzał swój nagi tors, zanim przesłonił go sweter. Wyglądał fatalnie. Miał świadomość, że już dawno powinien był zarezerwować godziny na siłowni, a kurację odchudzającą zacząć piętnaście kilogramów temu. Tyle rzeczy powinien i musiał. Podobne myśli pojawiały się konsekwentnie przy okazjach takich ja ta, lecz zaraz były spychane do podświadomości, gdzie splątywały się ze wszystkim innym, co przyprawiało go o wyrzuty sumienia, a co uparcie wypierał. Od czasu do czasu jednak przystępowały do zmasowanego natarcia niczym armia Napoleona i atakowały jego świadomość, co objawiało się przesłaniającym wszystko napadowym głodem.
Teraz także przed oczami natychmiast stanął mu hamburger z sałatką i dressingiem. Świadoma część jego mózgu oceniła, że dzieje się tak, ponieważ na schodach jest nie kto inny, ale Kucharz. Ole, burcząc pod nosem, usiadł na łóżku i zaczął wkładać spodnie od dresu. Ze skarpetek zrezygnował, za dużo bowiem było wysiłku ze schylaniem się i błyskawicznym ich wciąganiem, dlatego pospiesznie wsunął bose stopy w mokasyny stojące pod łóżkiem. Przeczesał palcami gęste niesforne włosy, na próżno usiłując choć trochę je przygładzić, i podobnie postąpił z brodą, z takim samym rezultatem. W chwili gdy wstawał z łóżka, dobiegło go głośne pukanie. Birk znów zaczął szczekać.
– Już idę! – Ole potruchtał do przedpokoju i kazał psu się położyć.
Birk natychmiast go usłuchał, a Ole otworzył drzwi. Trupioblady Per Hoff niemal wpadł do mieszkania. Z trudem łapał oddech.
– Musi mi pan pomóc! Ktoś ich zabił! Oboje! Zaszlachtował! – Hoff kompletnie stracił panowanie nad sobą, Ole więc mocno złapał go za ramiona i przytrzymał. Popatrzył Kucharzowi w oczy.
– Kogo zabił?
– Queen… Księcia… Oboje!
– A kim są Queen i Książę? – spytał lensman dźwięcznym basem.
Hoff ciągle nie mógł złapać tchu.
– Moja… papuga… i… mój kot.
Ole trochę się rozluźnił.
– Chce pan powiedzieć, że ktoś zabił pańską papugę i kota?
– Tak! Queen… ona jest… a Książę… Nie, nie dam rady.
Widząc, że Hoff jest bliski załamania, Ole delikatnie go objął.
– Usiądźmy w salonie – zaproponował. – Tam się trochę uspokoimy. Obu nam się to przyda, i panu, i mnie.
Zaprowadził Pera do dużego jasnego salonu i usadził w fotelu. Sobie przysunął krzesło, usiadł blisko Kucharza i uważnie mu się przyjrzał. Nie miał pojęcia, że ten gość jest łysy, a wynikało to oczywiście stąd, że widywał go zawsze w barku, a tam Per Hoff nosił czapkę kucharską. Teraz wyglądał całkiem inaczej. I ktoś ewidentnie wystraszył go do szaleństwa. Właśnie o to chodziło, a nie o zabicie papugi i kota.
– Proszę mi opowiedzieć wszystko od początku – powiedział Ole życzliwie. – Od samego początku i tak spokojnie, jak tylko pan jest w stanie. Jeśli mam panu pomóc, to pan musi najpierw pomóc mnie.
Do Hoffa w końcu dotarły słowa lensmana. Rękawem otarł oczy, wyprostował się w fotelu i spojrzał na Olego, uśmiechając się przepraszająco. Potem wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać, chociaż ciągle się jąkał i mówił nieskładnie.
Ole słuchał go z uwagą i gniewem narastającym w miarę, jak dowiadywał się o sposobie, w jaki potraktowano Queen i Księcia. Per, zakończywszy relację, sprawiał wrażenie kompletnie załamanego.
– Pokaże mi pan to? – spytał Ole, chociaż właściwie znał już odpowiedź. Z oczu Hoffa biła panika.
– U mnie w domu? Pan chce, żebym tam… tam wrócił?
– Oczywiście pod warunkiem, że ma pan na to siłę.
– Nie, nie mam. Nie mogę. Nie dam rady. – Kucharz ukrył twarz w dłoniach, ramiona zaczęły mu drżeć. – Kto mógł zrobić coś takiego? – wydusił z siebie. – To przecież były tylko miłe, ufne zwierzęta. Co to za… Co za potwór krąży po Fjellberghavn? – Podniósł głowę i z rozpaczą spojrzał na lensmana.
– Miałem zamiar zadać to samo pytanie – powiedział Ole. – Bo musimy się tego dowiedzieć, prawda? Ma pan kogoś na myśli? Czy wśród pańskich dalszych albo bliższych znajomych jest ktoś, kto żywi do pana urazę, i mógł mieć motyw, żeby coś takiego zrobić?
– Motyw? – Per spojrzał na lensmana pytająco i zaczął po cichu rozważać: Czy Markus mógł mieć motyw, żeby zrobić coś takiego? Nie, to niemożliwe. Markus to uczciwy człowiek. Roar? Nie, on po prostu nie jest taki, chociaż stale okazuje pogardę. Maria? No nie, naprawdę, to nie wchodzi w grę. A Britt? Nie… Na czole Kucharza pojawiły się głębokie zmarszczki sięgające aż na łysinę.
– Z tego, co wiem, nie mam żadnych wrogów – oświadczył. – Ani z nikim się nie pokłóciłem. Z nikim.
Znów zasłonił twarz rękami i wciąż cały drżał. Lensman położył mu dłoń na ramieniu.
– Niech pan już więcej się nad tym nie zastanawia. I tak się dowiemy, kto to zrobił. – Spojrzał na zegarek i stwierdził, że jest wpół do pierwszej. – Poproszę dyżurnego, żeby poszedł na miejsce zdarzenia – dodał. – Czy drzwi do pańskiego domu są zamknięte na klucz?
– Nie. – Kucharz pokręcił głową. – Wydaje mi się… Nie jestem pewien, ale mogą być otwarte na oścież. Bóg jeden wie… Ja po prostu… wybiegłem.
– Wobec tego trzeba się pospieszyć. Niech mi pan da kilka sekund.
Ole podniósł się i ciężkim krokiem pomaszerował do sypialni, gdzie została jego komórka. Zadzwonił do sierżant policji Cecilie Hopen, która tej nocy miała dyżur domowy.
Kilka minut później wrócił.
– Sierżant Hopen się tym zajmie. Obiecuję panu, że sprawa jest w dobrych rękach. – Zawahał się chwilę i przepraszająco spojrzał na Hoffa. – Cholera, chyba nie zaproponowałem panu nic do picia, prawda? Cóż ze mnie za gospodarz!
– Pan pewnie też jest w szoku. – Kucharz uśmiechnął się niewyraźnie. – Ale ja i tak dziękuję, niczego nie chcę.
Ole usiadł z powrotem.
– I co teraz będzie? – chciał wiedzieć Per.
– Cecilie Hopen dokona wstępnych oględzin miejsca zdarzenia i zabezpieczy dom. Jutro rano przyjdą inni funkcjonariusze i zbiorą ślady.
– Z powodu papugi i starego kocura? – Hoff popatrzył na lensmana z niedowierzaniem.
– Nie. – Ole wytrzymał jego spojrzenie. – Z powodu gróźb w zamiarze wywołania poważnego lęku. Taki czyn jest wyraźnie zdefiniowany przez prawo.
– Aha. – Per drżącą dłonią potarł twarz. – Ale potem sprawa zostanie umorzona… z powodu… braku dowodów. – Zaśmiał się ochrypłym, niemal drwiącym śmiechem. – Mam cały stos pana standardowych pism po tych wszystkich włamaniach do baru. Nigdy nie udaje wam się wykryć sprawcy.
Ole uśmiechnął się rozbrajająco.
– Będziemy o tym dyskutować teraz? – spytał. – Możemy, ale jeśli tak, to musi pan na to przeznaczyć całą noc.
Kucharz pokręcił głową.
– Nie, nie, przecież wiem, ile pan ma na głowie, panie Vik. Nie miałem nic złego na myśli, jestem tylko…
– …może w szoku? – podsunął lensman. – Ma pan ku temu powody.
Przez chwilę obserwował Pera Hoffa. Kucharz był blady, twarz miał ściągniętą, ręce ciągle mu drżały i wyglądał okropnie.
– Panie Hoff, przeżył pan coś bardzo przykrego – zaczął Ole ze współczuciem. – W mojej ocenie potrzebna panu profesjonalna pomoc. Po rozmowie z Cecilie Hopen pozwoliłem sobie zadzwonić do szpitala, dyżurny lekarz jest gotów pana przyjąć. Zawiozę tam pana teraz. Bez dyskusji, dobrze?
– Psychiatryczna interwencja kryzysowa… – Kucharz z rezygnacją pokręcił głową, a oczy znów mu zwilgotniały. – Zawsze uważałem to za jakąś bzdurę.
– Niech pan pamięta, że do pańskiego domu nie ma teraz wstępu, bo był miejscem przestępstwa – dodał lensman. – Gdzie więc by się pan podział?
Per Hoff uśmiechnął się krzywo.
– No nie wiem…
– A więc dobrze. – Ole wstał. – Wobec tego sprawa jest przesądzona. Ruszamy.
Kilka minut później już jechali volvem w górę Havnegata. Przy numerze czwartym, domu Hoffa, zobaczyli, że Cecilie Hopen właśnie parkuje drugi ze służbowych samochodów. Zebrała się wokół niego niewielka grupka ciekawskich. Kucharz miał rację. Drzwi do domu były otwarte na oścież.
Ole odstawił Pera Hoffa do szpitala, a stamtąd od razu pojechał bezpośrednio na Havnegata pod numer czwarty i zaparkował volvo za nowiusieńkim subaru należącym do urzędu lensmana. Cecilie powitała go w drzwiach, jak zawsze śliczna i zadbana, ale blada. Najwyraźniej mocno na nią wpłynęło to, co zobaczyła.
Kiedy Ole do niej podszedł, założyła ręce na piersi i wbiła w niego piwne oczy.
– Ole, to naprawdę straszne! Kot… nie do uwierzenia… ale…
– Wiem, jest obdarty ze skóry. – Ole dokończył za nią, kręcąc przy tym głową. – Hoff mi wszystko opowiedział. To rzeczywiście okropne. Zwłaszcza, jak przypuszczam, dla takiej przyjaciółki zwierząt jak ty.
Z oczu Cecilie strzeliły iskry.
– Wiesz, Ole, czuję taki szalony… gniew. – Uderzyła się w pierś. – Jestem naprawdę wściekła.
– No to jest nas dwoje.
Ole opowiedział jej o złym stanie psychicznym Pera Hoffa. Cecilie chciała to skomentować, ale w tym momencie zadzwoniła jej komórka. Spojrzała na wyświetlacz, aby sprawdzić, czy zna ten numer, i odebrała połączenie.
– Urząd Lensmana Gminy Fjellberg. Przy telefonie sierżant policji Hopen – przedstawiła się.
Ole obserwował wyraz jej twarzy, kiedy słuchała swojego rozmówcy. Wyglądała na coraz bardziej zatroskaną, zakończyła słowami:
– Proszę zachować spokój, pani Jørgensen. Będziemy tam za kilka minut.
Ole zrozumiał, że stało się coś poważnego.
Cecilie schowała telefon z powrotem do kieszeni.
– To Britt i Roar Jørgensenowie, właściciele domku letniskowego przy Strandveien dwadzieścia – przekazała. – Stało się u nich coś strasznego w czasie, kiedy popłynęli na ryby.
– Ale co?
Cecilie spojrzała na niego niepewnie.
– Nie dało się tego zrozumieć. Kobieta się bała i mówiła nieskładnie. Muszę tam natychmiast pojechać.
Zamknęła drzwi wejściowe do domu Hoffa i zabezpieczyła je, naklejając na połać drzwi i framugę pasek papieru z pieczęcią policyjną.
– Jadę z tobą – oznajmił lensman.
Cecilie się odwróciła.
– To ja mam dyżur, Ole, nie musisz jechać. Zajmę się tym sama, a ty idź spać.
– Tak jak powiedziałem, jadę z tobą. – Z oczu Olego biło zdecydowanie. – Możliwe, że tego nie wiesz, ale nazwisko panieńskie Britt Jørgensen to Hoff.
Cecilie popatrzyła na szefa zdziwiona, ale zaraz zaczęło jej się rozjaśniać w głowie.
– Chcesz powiedzieć… że ona jest…
– Tak. – Ole z powagą potwierdził. – Britt Jørgensen to siostra Kucharza.ROZDZIAŁ 3
Strandveien biegła w pobliżu, na terenie przybrzeżnym. Na działkach w głębi tej ulicy stały głównie domki letniskowe, natomiast na tych bliżej rynku i portu – domy całoroczne. Sześć miesięcy wcześniej Ole i jego sztab prowadzili śledztwo w paskudnej sprawie zabójstwa przy Strandveien osiem, w posiadłości, która akurat w tych dniach miała zostać sprzedana za dziesięć milionów koron. Fjellberghavn można więc było nazwać miejscowością ekskluzywną.
Po prawej stronie w szarym świetle między drzewami i gęstymi bukowymi żywopłotami dało się chwilami dostrzec przybrzeżne wyspy. Przy numerze dwanaście kończył się asfalt i ulica zmieniała się w wąską żwirową drogę.
Auto prowadziła Cecilie. Bardzo spostrzegawcza, prędko zwróciła uwagę na bose stopy Olego. Nie mogła się powstrzymać i od czasu do czasu dyskretnie, ale z zaciekawieniem na nie zerkała.
Ole to zauważył i skwitował życzliwym, ale krótkim uśmiechem. Nie zamierzał zdradzać prawdy i mówić o tym, że wszedł w wiek, w którym dosięgnięcie do stóp łączyło się z pewnymi trudnościami. Ani też o tym, że kiedy się nachylał, na przykład żeby zawiązać sznurowadła, coraz częściej przyłapywał się na rozważaniu, czy nie mógłby zrobić jeszcze czegoś w tej pozycji, skoro już się do niej zmusił. Oczywiście miało to związek nie tylko z wiekiem, lecz także z pewnymi zmianami, którym uległo jego ciało i którym sam był winien, na przykład przybieraniem na wadze. I z zaniedbywaniem ćwiczeń. Ale nie, z tego nie zamierzał się zwierzać Cecilie, która nie miała na ciele ani jednego wałeczka tłuszczu, była w świetnej formie, z łatwością mogła zrobić szpagat i z całą pewnością byłaby w stanie dosłownie potraktować powiedzenie „wziąć nogi za pas” i w ten sposób się poruszać.
Ole nie odrywał wzroku od drogi.
– Skup się na prowadzeniu – powiedział tylko. – Mówiłaś, że to numer dwadzieścia?
– Tak, to już blisko. Chyba. – Znów spojrzała na jego stopy, ale ich nie skomentowała.
Ole powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem. Jego mokasyny były już mocno znoszone. Może nic dziwnego, że Cecilie się im przyglądała. Powinien pewnie wrócić do domu, żeby się przebrać, ale przecież wydarzenia nastąpiły jedno po drugim, a teraz już było na to za późno.
Cecilie zwolniła, wyciągnęła szyję i się rozejrzała.
– To musi być tutaj – stwierdziła, zatrzymując się koło garażu, niemal wbudowanego w bukowy żywopłot w taki sposób, że widać było tylko granatową bramę uchylną i zieloną skrzynkę na listy.
– Zaczekaj chwileczkę, Ole.
Otworzyła drzwi i wysunęła się z auta miękkim, kocim ruchem, a moment później już stała przy skrzynce na listy i sprawdzała, czy oznakowano ją nazwiskiem.
– Tak, to tutaj! – zawołała.
Ole też wysiadł i już razem weszli przez furtkę z kutego żelaza, a potem ruszyli wysypaną żwirem ścieżką w dół łagodnego zbocza. Ich oczom ukazał się duży niebieski bungalow. Z oddali dobiegał plusk fal.
– Ole, spójrz!
Zauważyli to jednocześnie i gwałtownie się zatrzymali. Całą ścianę domku zamalowano hasłami. Po oczach biły wielkie niezgrabne litery, układające się w napisy „ŚMIERĆ KANALIOM” i „NAZISTOWSKIE ŚWINIE” w otoczeniu swastyk. Kiedy podeszli bliżej, zobaczyli, że okna wychodzące na ścieżkę są wybite.
Od strony morza nadszedł w ich stronę starszy mężczyzna z gęstymi szpakowatymi włosami i ostrą pociągłą twarzą. Znać było po nim elegancję, miał na sobie granatowy blezer i śnieżnobiałe tenisówki, a z rozpięcia koszuli wystawał starannie zawiązany jedwabny fular.
– Dzięki Bogu, że przyjechaliście tak szybko! – zawołał, jeszcze zanim do nich doszedł, wymachując przy tym rękami. – Jesteśmy… to jest… Nie mam słów. Moja żona… Niech to diabli, bardzo się tym przejęła.
Ole przywitał się z mężczyzną uściskiem ręki.
– A gdzie ona jest?
Roar Jørgensen, bo tak się przedstawił, wskazał kierunek skinieniem głowy.
– Tam, na jachcie.
– Sama?
Jørgensen potwierdził.
– Kiedy zobaczyła, co się stało, tak się wystraszyła, że uciekła z powrotem na jacht i zamknęła się na klucz w kabinie. Odmawia zejścia na ląd. – Z jego oczu biły lęk, gniew, a jednocześnie zdecydowanie. – Ale mnie ci dranie nie złamią, tak łatwo im nie pójdzie. Za… za diabła!
Roar Jørgensen wyrażał się elegancko, teraz zaś ewidentnie sięgnął po najmocniejsze przekleństwo ze swojego słownika.
Ole spojrzał na Cecilie.
– Idź tam i zajmij się tą panią – polecił. – Porozmawiaj z nią na łodzi, skoro tam czuje się bezpiecznie.
Cecilie zaraz się oddaliła, a Ole znów zwrócił się do właściciela domku:
– Zanim sam to sobie wszystko obejrzę, chcę najpierw usłyszeć o tym od pana, panie Jørgensen. Niech pan mi ze szczegółami opowie, co się stało.
Usiedli na ogrodowej ławce.
– Wybraliśmy się na dwudniową wycieczkę naszą princess – zaczął Roar Jørgensen. – We dwoje z żoną. Przy tak pięknej pogodzie dotarliśmy aż do latarni morskiej Terno, dopiero tam zawróciliśmy z niezłym połowem. Głównie makrele.
– I wróciliście dopiero teraz?
– Mniej więcej trzy kwadranse temu – odpowiedział po namyśle Jørgensen. – Tego… tego… okropieństwa nie odkryliśmy od razu. Najpierw sprawiliśmy ryby na brzegu. Dopiero po dotarciu do domu… naszego letniego domu… przeżyliśmy szok.
– Ponieważ ktoś powybijał okna i wymalował hasła na ścianie?
– Owszem. – Jørgensen w roztargnieniu mocniej zacisnął fular na szyi, a Ole zaczął się zastanawiać, czy w jego kręgach taki strój jest zwyczajny podczas wyprawy na ryby. W każdym razie on sam wyglądem wyraźnie kontrastował z tym mężczyzną. Niedobrze. W towarzystwie wymuskanego, dostojnego starszego pana czuł się jak obdartus. Wątpił jednak, by Jørgensen zwrócił na to uwagę. I miał rację. Mężczyzna przynajmniej nie dał tego po sobie poznać. Ole obserwował go i doszedł do wniosku, że ten facet jest na to zbyt zajęty sobą, i to nie z powodu tego, co zaszło, po prostu taki był, uważał się za pępek świata i żył w przekonaniu, że może traktować zwykłych ludzi jak powietrze, ponieważ jest bogaty. Ole lubił oceniać ludzi, próbować ich gdzieś umiejscowić, a tu intuicyjnie wyczuł chłodny powiew przeszłości.
– Od razu natknęliśmy się na żółtą swastykę namalowaną na środku wejściowych drzwi – ciągnął Jørgensen. – Zdawała się świecić. – Pokręcił głową. – Już samo to było… deprymującym przeżyciem.
– Nie wątpię – stwierdził Ole.
– Potem odkryliśmy powybijane okna i te hasła. A najgorsze, że wcale nie jesteśmy nazistami. Powiedziałbym raczej, że wprost przeciwnie. Pod tym względem te świństwa to pudło, niecelny strzał.
Ole pokiwał głową.
– Ta żółta farba, której użyto, należała do pana?
Jørgensen zaprzeczył.
– Rozeznał się pan już w wyrządzonych szkodach?
– No cóż… – Jørgensen z namysłem pokiwał głową. – Kilka wybitych okien, zewnętrzne ściany zabrudzone farbą. Ale najgorsza jest ta ruina w środku. Ci wandale zniszczyli nasze rzeczy osobiste.
– To znaczy, że weszli też do środka, do domu?
– Owszem, i pokazali, że mają twardą rękę, czy raczej młot. Ani moja żona, ani ja nie pojmujemy dlaczego, ale większość wyposażenia domu jest porozbijana. Meble, sprzęty kuchenne, ramy, obrazy, inne dzieła sztuki… wszystko w kawałkach. – Jørgensen zaśmiał się z rezygnacją. – Cóż za agresja!
– Za chwilę będę chciał to obejrzeć. Proszę mi powiedzieć, panie Jørgensen, czy macie jakieś zwierzęta domowe? Psa, kota, ptaszka…?
– Nie.
Ole w duchu stwierdził, że powinni się z tego cieszyć, a na głos z ostrożnym uśmiechem spytał:
– Wspomniał pan, że żonę bardzo to wytrąciło z równowagi. Jak ona reaguje? Strachem czy gniewem?
– Strachem, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. – Jørgensen odpędził komara i uśmiechnął się zaciśniętymi wargami. – Niestety, nie jest tak zahartowana jak ja.
– Więc pan tak mocno na to nie zareagował?
– Nie. – Jørgensen wzruszył ramionami. – Jestem wściekły, ale nic poza tym. Powiem panu tak, lensmanie: to nie pierwsza burza w moim życiu.
Wyprostował się, skrzyżował nogi w kostkach i wygładził spodnie. Potem założył ręce na piersi, spokojnie się odchylił i zapatrzył w ciemną powierzchnię morza, unosząc przy tym podbródek jak władca, który podziwia swoje królestwo.
– Mam do tego pragmatyczne i dwojakie, a wręcz trojakie podejście – oświadczył, nie patrząc na Olego. – Po pierwsze, to kwestia czysto praktyczna. Trzeba ją uznać za sprawę ubezpieczeniową, nic więcej. Tydzień czy dwa i wszystko będzie wyglądało jak przedtem. Wszystko to rzeczy, które da się zastąpić. A w tym wypadku zajmie się tym nasze towarzystwo ubezpieczeniowe.
Ole się uśmiechnął.
– Więc nie odbiera pan tego jako groźby? Albo ostrzeżenia?
– Ależ oczywiście. – Jørgensen spojrzał na lensmana tak, jakby miał do czynienia z kompletnym idiotą, i uniósł palec wskazujący. – Ale widzi pan, Roar Jørgensen nie tańczy, jak mu zagrają. – Poruszył się niespokojnie. – Przejdźmy teraz do punktu drugiego, jeśli wolno mi dokończyć. – Posłał Olemu kolejne ostre spojrzenie, zanim znów skierował wzrok na morze.
– Wobec tego słucham.
– A zatem ktoś pozwolił sobie nazwać moją żonę i mnie… do diabła, brzydzę się tymi słowami, ale tak to zostało napisane, sam pan widział… – skrzywił się i niemal wypluł te słowa – …cholernymi nazistowskimi kanaliami.
– Nazistowskimi świniami – poprawił go Ole ze swoim zwykłym zamiłowaniem do dokładności w szczegółach. – A obok było „śmierć kanaliom”.
– To bez różnicy. – Jørgensenowi pociemniały oczy. – Chodzi mi o to, że tego rodzaju szykan kompletnie pozbawionych związku z rzeczywistością bezwzględnie nie można tolerować.
– Oczywiście. A punkt numer trzy?
– Punkt trzy, no tak. – Na twarzy właściciela zniszczonego domku letniskowego odmalował się wyraz większego zmartwienia. – Chodzi o moją drogą Britt. – Spojrzał na lensmana. – To znaczy o moją żonę.
– Rozumiem.
– Jak już mówiłem, te zdarzenia wzbudziły w niej wielki lęk. – Głos Jørgensena nagle się zmienił, stał się bardziej ochrypły. – Widzi pan, ja jestem ze starej szkoły i dla mnie jako mężczyzny odpowiedzialnego za rodzinę poczucie bezpieczeństwa żony jest najważniejsze. Dlatego uważam za swój obowiązek chronić ją przed tego rodzaju przeżyciami, a w tym wypadku się nie sprawdziłem. – Ciężko pokręcił głową. – Pod tym względem się obwiniam, bo komuś musi chodzić o mnie. Chyba że to zwykli wandale, którzy mogą zaatakować zawsze i wszędzie. – Wyprostował się, a jego twarz znów wyrażała zdecydowanie. Z oczu biła siła woli. – Oczekuję, że pan i pańscy ludzie poświęcą wszelkie siły i środki, żeby schwytać szumowiny, które są za to odpowiedzialne – oświadczył twardo. – Żądam tego!
Ole wytrzymał jego spojrzenie. Ten człowiek go drażnił.
– Ma pan pełne prawo stawiać nam żądania, panie Jørgensen. Podobnie jak wszyscy inni mieszkańcy Fjellbergu – odparł z delikatnym naciskiem na ostatnią część zdania, w duchu mówiąc sobie: „A więc jest tak, jak myślałem”. – Przechodząc do konkretów – powiedział na głos. – Czy coś skradziono?
Jørgensen rozłożył ręce.
– Naprawdę nie mam pojęcia. Tam się po prostu nie da wejść. Na razie nie miałem czasu, żeby to sprawdzić.
– Rozumiem. – Ole się zastanowił. – Proszę mi powiedzieć, panie Jørgensen, nazwisko panieńskie pańskiej żony to Hoff, prawda?
– Owszem.
– Czy jest siostrą Pera Hoffa?
– Tak. – Jørgensen kiwnął głową. – Czy to ma coś wspólnego z tą sprawą?
– Niewykluczone. On również miał tej nocy traumatyczne przeżycia.
– Czyli szumowiny były też u niego?
– Na to wygląda. – Ole w krótkich słowach opowiedział, co się stało.
Jørgensen słuchał w milczeniu.
– Niech to diabli! – Pokręcił głową, w roztargnieniu odganiając rój komarów gestem arystokraty. Potem wbił wzrok w Olego. – A więc Per tego nie wytrzymał – uśmiechnął się krzywo. – No tak, żaden z niego mężczyzna, więc pewnie nic dziwnego.
Ole się wyprężył.
– Ma pan na myśli jego skłonności? Czy one mają jakikolwiek związek ze sprawą? – Ole już czuł narastającą wściekłość.
Jørgensen wzruszył ramionami.
– Nie – odparł twardo. – Powiedziałem tylko, że żaden z niego mężczyzna. Tacy jak on, podobnie jak kobiety, są pozbawieni naszego męskiego podejścia do brutalnego świata. Przez to są wrażliwsi. – Uśmiechnął się do Olego. – Może pan uważać, co pan chce, ale tak właśnie jest. – Rozluźnił się nieco i znów skierował wzrok na morze. – Ale skoro już o tym mówimy – dodał nonszalancko – nie obchodzi mnie, jaki jest Per pod tym względem.
Ole przez chwilę milczał.
– Może więc pan, ewidentnie obdarzony taką silną męską psychiką, pomoże mu przez to przejść? – zaproponował w końcu.
Twarz Jørgensena stężała.
– Oczywiście. Ale, do wszystkich diabłów, Vik, to doprawdy nie moje zadanie, tylko pańskie! Od czego mamy policję? – Z oczu strzelały mu błyskawice. – To pan ma się tym zająć, i to już!
Ole postanowił puścić te słowa mimo uszu. Wdawanie się w spór z człowiekiem, który najwyraźniej przez całe lata był królem swojego imperium, i tak by nic nie dało. Facet miał zbyt skostniałe podejście do świata. Ole chrząknął więc tylko zakłopotany i powiedział:
– Te dwie sprawy mogą mieć wspólny mianownik, to znaczy pańską żonę i jej brata. Dla policji naturalne zatem będzie szukanie ewentualnych motywów w rodzinie pańskiej żony. Czy pańscy teściowie żyją?
Jørgensen pokręcił głową.
– Ale Britt ma siostrę, jak pan być może wie.
Ole się zastanowił.
– Marię, mam rację?
– Owszem, Marię Kahrs. Jest żoną Markusa, szefa orkiestry, uwielbianego przez wszystkich entuzjastów muzyki maestra. – Uśmiechnął się zadowolony, zadzierając głowę. – To wspaniały człowiek, który rzeczywiście coś w życiu osiągnął. Naprawdę należy chylić czoła przed jego zasługami dla orkiestry symfonicznej w Borgu. Stworzył ją z niczego, a dzisiaj to jedyna orkiestra w regionie. Markus to pod każdym względem wielki talent.
Ole poruszył się niespokojnie.
– Kahrsowie mieszkają gdzieś we Fjellbergu, prawda?
– Tak, w Eidesundzie. Mają tam wspaniałą posiadłość… – Jørgensen urwał, odkrywszy nagle zatroskanie na twarzy lensmana. – Do licha, pan się boi, że u nich też mogło się coś stać?
– Nie ukrywam, że przyszło mi to do głowy.
Ole niespokojnie spojrzał na zegarek. Było już pięć po pierwszej, wyciągnął więc szyję w stronę morza, wypatrując Cecilie. Miał dylemat. Podróż do Eidesundu zajęłaby trzy kwadranse, miejscowość leżała niemal tuż przy granicy z Borgiem. Czy powinien zadzwonić i się upewnić, że u państwa Kahrsów wszystko w porządku? Czy mógł to zrobić o pierwszej w nocy, mając do przekazania tak bulwersującą wiadomość?
Telefon komórkowy go uprzedził. Wyjąwszy aparat z kieszeni, zobaczył na wyświetlaczu numer Cecilie.
– Tak, słucham…
– Ole – rozległ się jej głos, w którym lensman wychwycił zdenerwowanie. – To jakaś epidemia! Właśnie zadzwonił do mnie bardzo wzburzony mężczyzna, mówił tak nieskładnie, że miałam trudności z zapisaniem nazwiska i adresu. Ale w końcu jakoś mi się to udało. Zaczekaj chwilę. – Ucichła na kilka sekund. – Wyszłam na pokład, żeby nie niepokoić Britt Jørgensen – odezwała się wreszcie. – Już ci mówię… On dzwonił z Eidesundu. Nazywa się Markus Kahrs.