Syn Pierwszej Krwi - ebook
W cieniu średniowiecznych Włoch, gdzie historia miesza się z krwią, a przeznaczenie prowadzi dusze ku ciemności — rodzi się opowieść o Cirilie, ostatnim dziedzicu Pierwszej Krwi. Gdy jego ojciec, Ennio, znika w tajemniczych okolicznościach, Ciril rusza śladem wskazówek ukrytych w listach, pieśniach i szeptach, które słyszy tylko on. Z każdą milą zbliża się do Watykanu — miejsca, gdzie światło i cień toczą odwieczną walkę o jego duszę. U boku niecodziennych towarzyszy, takich jak barwny muzyk Biaggio czy targany winą wuj Salvatore, Ciril musi odpowiedzieć na pytanie, które może na nowo napisać los ludzkości: czy krew to dar, czy przekleństwo? „Syn Pierwszej Krwi” to mroczna, poetycka podróż przez świat pełen wizji, tajemnych rytuałów, zdrady i wewnętrznych walk. Dla fanów literatury gotyckiej, ezoteryki i opowieści, które zostają w głowie na długo po ostatniej stronie.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 310 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Filip Czarnecki
ROZDZIAŁ 1: KREW I PRZEBUDZENIE
AKT I
Ciril urodził się wśród mglistych wzgórz Lombardii, w miejscu tak małym, że nawet na mapach zdawało się być tylko cieniem. Wieś, otoczona polami oliwek i wijącymi się jak węże winnicami, spała snem niezmąconym od setek lat. Ludzie tu znali się nawzajem — i, co ważniejsze, znali cudze sekrety lepiej niż własne.
Ale o Cirilu nie wiedzieli wszystkiego.
Chłopak, blondwłosy, ale o oczach czarnych i głębokich jak studnie, żył spokojnie, pomagając ojcu, który był miejscowym duchownym. Ojciec Ennio — tak nazywano go w całej dolinie — prowadził mszę w kamiennej kaplicy na wzgórzu. Zawsze wydawał się surowy, wręcz lodowaty, ale w oczach nosił coś więcej niż tylko bojaźń Bożą. Ciril, wychowany w cieniu dzwonnicy i świętych obrazów, nigdy nie zadawał pytań.
Nie wiedział jeszcze, że jego ojciec nie głosił już tylko słowa Boga.
W ukryciu, za ciężkimi drzwiami zakrystii, Ojciec Ennio klękał przed innym panem - Crepito Fondatem, istotą starą jak grzech, zamieszkującą podziemia bazyliki Świętego Piotra w Watykanie. Crepito żywił się krwią papieży, wyciągając z niej siłę i wspomnienia stuleci. Pragnął zbawienia — ale takiego, którego świat nie potrafiłby pojąć.
Ciril nie miał o tym pojęcia.
W jego oczach ojciec był tylko surowym, pobożnym człowiekiem, który nauczył go czytać Pismo i karczować winorośl. Żadne szepty, żadne dziwne rozmowy w nocy nie budziły w nim podejrzeń. Był młody. Był wierny. Był ślepy.
Wszystko zaczęło się zmieniać pewnego popołudnia, gdy na skraju lasu spotkał starca o dziwnych, jakby kremowych oczach. Starzec, nie przedstawiając się, wręczył mu medalion: srebrny krzyż opleciony czarną wstęgą.
„Czas wrócił,” wyszeptał, po czym rozpłynął się w powietrzu.
Tej nocy Ciril nie spał. Dręczyły go sny o marmurowych korytarzach, zakapturzonych postaciach i twarzy popękanej jak wysuszona ziemia. Imię, które słyszał w snach, zapadło mu w pamięć jak cierń:
Crepito Fondat.
Jeszcze nie wiedział, kim był Crepito.
Jeszcze nie wiedział, że jego własna krew zaprowadzi go do samego serca ciemności.
AKT II
Kilka dni po spotkaniu starca Ciril zaczął zauważać rzeczy, których wcześniej nie dostrzegał.
A może to świat zaczął w końcu pokazywać mu swoją prawdziwą twarz?
Pierwszy znak przyszedł niespodziewanie.
Ciril, jak co tydzień, pomagał w kaplicy. Tego dnia miał nosić ciężkie misy z wodą święconą. Podniósł jedną z nich, ale misa wyślizgnęła się z jego rąk i roztrzaskała na kamiennej posadzce.
Woda zalała jego dłonie, ale nie tylko — polała się też na stopy Ojca Ennio.
I wtedy to zobaczył.
Tam, gdzie krople święconej wody dotknęły skóry ojca, pojawiły się czerwone, bolesne plamy. Ennio wzdrygnął się i cofnął gwałtownie, ukrywając stopy pod szatą.
Nikt inny w kaplicy zdawał się tego nie zauważyć.
Nikt oprócz Cirila.
Jeszcze tego samego wieczoru chłopak skaleczył się przy pracy w winnicy. Rozciął dłoń na ostrym kamieniu.
Spodziewał się krwi — i rzeczywiście popłynęła — ale była gęstsza, niemal czarna, jakby nosiła w sobie cień nocy.
To jednak nie było najgorsze.
W miejscu rozcięcia, zamiast krwawej, bolesnej otwartej rany, skóra natychmiast zaczęła się zamykać. Ciril patrzył z niedowierzaniem, jak jego ciało zachowuje się inaczej niż powinno — jakby było wykonane z czegoś starszego, mocniejszego niż zwykła ludzka tkanka.
Pod palcami wyczuwał nie miękką skórę, lecz coś twardego, niemal jak cienką warstwę kamienia, która po chwili znowu stawała się elastyczna i żywa.
Serce biło mu jak oszalałe. W głowie dudniło jedno pytanie:
Kim ja jestem?
Noce stały się ciężkie, nieprzyjemne.
Dla Cirila nie były już czasem odpoczynku, ale czasem szeptów.
Pierwszy raz obudził się, sądząc, że to tylko wiatr uderza o stare okiennice. Ale kiedy zamknął oczy, słyszał wyraźnie:
słowa.
Ciche, szeleszczące jak suche liście przesuwane po kamieniach.
Nie były w żadnym znanym mu języku — a jednak czuł, że rozumie ich znaczenie.
„Syn krwi nieskalanej. Strażnik zapomnianych pieczęci.”
W ciemności, na ścianach swojego pokoju, Ciril zaczął widzieć coś jeszcze.
Nie postaci. Nie duchy.
Znaki.
Ściany — które za dnia były tylko bielonymi murami — w nocy pękały drobnymi, niemal niewidocznymi żyłkami.
Tworzyły wzory: kręgi, ostrza, otwarte oczy spoglądające z ciemności.
Za każdym razem, gdy zapalał lampę, znaki znikały.
W końcu jednej nocy wydarzyło się coś jeszcze bardziej niepokojącego.
Kiedy zasypiał — na granicy jawy i snu — poczuł, że coś dotyka jego piersi.
Obudził się nagle i z przerażeniem odkrył, że medalion, który nosił ukryty pod koszulą, był gorący jak rozżarzony węgiel.
W miejscu, gdzie wisiorek dotykał skóry, wypalił się wzór — znak, którego nigdy wcześniej tam nie było:
symetria trzech kropel krwi zamkniętych w trójkącie.
Przez chwilę Ciril miał wrażenie, że słyszy własną krew, dudniącą w żyłach — jak echo pradawnego bębna.
Ale kiedy świt zaczął sączyć się przez szpary w oknach, wszystko znowu wyglądało zwyczajnie.
Żadnych znaków na ścianach. Żadnych głosów.
Tylko palący ślad medalionu na jego piersi.
Próbował poukładać to wszystko w głowie.
Próbował połączyć te nocne wydarzenia z tamtym dziwnym dniem w winnicy, gdy jego rana zagoiła się na oczach.
Z tamtą chwilą nad misą z wodą, kiedy wydawało mu się, że widzi własne odbicie — inne, obce, starsze niż on sam.
Ale to wszystko nie pasowało do żadnego znanego mu porządku świata.
Było jak fragmenty dwóch różnych snów, które ktoś na siłę zszył w jedno.
Im bardziej starał się znaleźć sens, tym bardziej czuł, że jakaś niewidzialna pajęczyna zaciska się wokół niego.
Jakby jego własne życie było tylko jedną z nici w olbrzymiej, pradawnej tkaninie, której wzoru jeszcze nie potrafił dostrzec.
Od tej nocy wiedział jedno:
Nie był już zwykłym chłopakiem z lombardzkiej wioski.
Był kluczem do czegoś, co zaczynało się budzić — głęboko pod ziemią, w miejscach, gdzie światło nigdy nie sięgało.
AKT III
W głębi ziemi, pod najstarszymi fundamentami Rzymu, tam, gdzie cegły pamiętały jeszcze płomień Neronowych pożarów, zgromadzili się ci, którzy nigdy nie szukali światła.
W półmroku katakumb, przy świetle tlących się kadzideł, klęczeli w ciszy.
Nie w modlitwie.
W oczekiwaniu.
Na samym środku kamiennej rotundy stał człowiek odziany w ciężką, czarną kapę.
Jego twarz ukryta była pod kapturem, ale jego głos — gdy przemówił — przeszył powietrze niczym nóż zanurzony w sercu nocy.
Ojciec Ennio.
Dawniej kapłan Świętej Matki Kościoła.
Teraz — Czarny Papież Cienia.
Namiestnik tego, co ukryte.
Posłaniec tego, co nadchodzi.
Jego słowa były spokojne, niemal łagodne, jakby opowiadał o nieuniknionym końcu zimy.
— Nasze dzieło dopełnia się — rzekł cicho. — Fundamenty fałszywej wiary są spróchniałe. Świat błaga o zbawienie ... ale prawdziwe zbawienie rodzi się tylko przez krew.
Za jego plecami, na ścianie rotundy, wyryty był znak: trzy krople zamknięte w trójkącie — ten sam, który gdzieś daleko w Lombardii zaczynał pulsować niewidocznym ogniem na piersi nieświadomego niczego Cirila.
Ojciec Ennio uniósł dłoń, a reszta zebranych pochyliła głowy.
— Aby otworzyć bramy, aby wyzwolić Zbawiciela Cienia, potrzebna jest Pierwsza Krew — szepnął.
— Krew nieskalana. Krew nieuświęcona. Krew przeznaczona od początku świata.
W sali zapadła cisza, cięższa niż kamienie stropu nad nimi.
Wszyscy wiedzieli.
Wszyscy czekali.
Krew już płynęła.
Młoda, czysta.
Jeszcze nieświadoma.
A tam, w najgłębszym z korytarzy, za drzwiami zamkniętymi od setek lat pieczęciami wyciosanymi w kościach świętych —
Coś drgnęło.
Kamienie pokryte mchem zaczęły pękać pod niewidzialnym ciężarem.
Powietrze stało się gęste, lepkie, wypełnione odorem krwi i gnijącej świętości.
W mroku słychać było oddech.
Głęboki i przeciągły, jak szmer tysięcy skrzydeł uderzających o siebie pod ziemią.
Crepito.
Jeszcze uwięziony.
Jeszcze spętany.
Ale jego świadomość już sączyła się przez najmniejsze szczeliny.
Słyszał bicie serca wybranego.
Słyszał oddech chłopca śniącego w dalekiej wiosce.
Kamienne ściany pulsowały jego obecnością.
Pieczęcie, dotąd lśniące światłem, zaczęły czernieć i pękać niczym stłuczone szkło.
Głos — nie szept, nie krzyk, ale sama myśl wyrywająca się z głębi ziemi — rozbrzmiał:
„Bliski jesteś. Bliski...”
Nie była to pierwsza próba.
Nie był to pierwszy raz, gdy Crepito próbował wyciągnąć swe czarne palce ku powierzchni.
W dawnych wiekach — gdy Cesarstwo upadało — tajemne bractwa składały ofiary w nocnych rytuałach.
Papieże umierali w ciszy.
Kardynałowie gasili się jak zdmuchnięte świece.
Mistyczki płonęły w swoich celach, szepcząc imię, którego nie wolno było wymawiać.
Za każdym razem Crepito otwierał jedno oko.
Za każdym razem zbliżał się o krok.
Ale coś zawsze stawało na przeszkodzie.
Pieczęcie zbyt mocne.
Krew ofiar zbyt splamiona.
Kluczowi ginęli, nim ich przeznaczenie mogło się wypełnić.
Wieki czekania.
Wieki milczenia.
A teraz — pierwszy raz od stuleci — wszystko zaczęło się zgadzać.
Znaki.
Sny.
Ruchy gwiazd.
Wszystko prowadziło do jednej osoby.
Ciril.
On był ostatnim elementem układanki.
Ostatnią nutą w pieśni zagłady.
I choć chłopak śnił spokojnie, nie wiedząc, że jego serce bije w rytmie pradawnego przeznaczenia —
gdzieś, w głębi katakumb, kamienie szeptały już jego imię.
AKT IV
Słońce jeszcze nie zdążyło wspiąć się wysoko nad horyzont, gdy Ciril zaciągał drewnianą taczkę w stronę winnic.
Był chłodny poranek, taki, który niby obiecuje nowy dzień, ale pod skórą niesie coś więcej —
uczucie, że coś nie jest na swoim miejscu.
Ojciec stał przy krzakach winorośli, pochylony, zgarbiony od lat pracy, jakby sama ziemia przywiązała go do siebie.
Gdy zobaczył syna, skinął mu głową i wrócił do przycinania gałązek.
Pracowali w ciszy.
Słychać było tylko cykanie świerszczy i szelest wiatru wśród liści.
Wreszcie, jakby po długim wewnętrznym boju, Ciril odezwał się cicho:
— Ojcze... — zaczął, głos mu zadrżał lekko — coś dziwnego dzieje się ze mną.
Ojciec uniósł wzrok, spokojnie, bez oznak zaskoczenia.
— Z moją ręką — dodał chłopak, odsuwając rękaw i pokazując miejsce, gdzie jeszcze kilka dni temu była głęboka rana. — Zobacz... To się zagoiło... jakby... jakby nigdy nic.
Skóra była gładka, bez blizny.
Jakby została odtworzona, nie wygojona.
Ojciec przyjrzał się, zmarszczył brwi teatralnie, lecz jego oczy pozostały chłodne.
— Jesteś młody. Młodzi goją się szybko — powiedział z wymuszonym uśmiechem, wracając do pracy.
Ciril poczuł ścisk w żołądku.
Nie chodziło tylko o ranę.