Synera - ebook
Planeta ich nie chciała. Sprzęt się buntuje, błoto ma osobowość, a zespół wygląda jak eksperyment socjalny z koszmaru HR. Witamy na Eden-13 — miejscu, gdzie kolonizacja to walka z naturą, technologią i własną ironią. Synera to sarkastyczne sci-fi o tym, jak daleko człowiek może upaść, zanim planeta zdecyduje się go zakopać.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-553-1 |
| Rozmiar pliku: | 947 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_SCENA 1: DESZCZ, LĄDOWANIE I EGZYSTENCJALNE WTF_
Najpierw była cisza.
Ta głęboka, niepokojąca cisza, która pojawia się dokładnie w momencie, gdy komputer pokładowy się zawiesza, systemy awaryjne nie reagują, a Leo mówi „Spokojnie, mamy to pod kontrolą” z takim tonem, jakby właśnie zakładał sobie na głowę plastikowy worek i próbował oddychać optymizmem.
Potem przyszła planeta. Właściwie: wdarła się do środka. W jednej chwili byli jeszcze w kapsule, otoczeni sterylnym światem projektantów, a w następnej Eden-13 (czy jakkolwiek to coś się naprawdę nazywało) zafundował im bezpłatną terapię błotną w wersji przemysłowej.
Deszcz nie padał. On atakował.
Nie pionowo. Nie z góry. Nie zgodnie z jakąkolwiek logiką meteorologiczną.
To było jakby planeta pluła na nich falami wilgoci, wściekała się wodą, próbowała ich rozpuścić w błocie jak tanie tabletki witaminowe w ciepłej wodzie.
Iza siedziała zapięta w fotelu, z zaciśniętymi powiekami i szczęką, która miała dość tej misji jeszcze zanim opuścili orbitę. Wszystko w niej krzyczało: „Wróćmy do symulacji, gdzie przynajmniej nikt nie zalewał ci butów atmosferą.”
Kapsuła dotknęła gruntu z dźwiękiem, który można by opisać jako „niewyrażona pogarda planety dla pojazdów kosmicznych”. Sprzężenie. Zgrzyt. Wibracja. Chrobot. Szturchnięcie złośliwego boga. I kompletne wyzerowanie nadziei.
— Lądowanie zakończone sukcesem — rzucił Leo przez interkom, próbując brzmieć jak profesjonalista, ale w jego głosie był cień desperacji. Ten sam cień, który słyszysz u stewardessy, gdy mówi „miłego dnia”, a samolot już płonie.
Iza nie odpowiedziała. Była zbyt zajęta obserwowaniem, jak przednia szyba zamienia się w ekran testowy planety: brąz, błoto, coś zielonego, coś… poruszającego się. Mogło to być drzewo. Albo stworzenie. Albo jedno i drugie.
Deszcz walił tak mocno, że przypominał serię z karabinu wodnego z funkcją „pełna pogarda”.
Wewnątrz kapsuły zgasły dwa ekrany, jeden się zapalił, a system wentylacyjny przestał pracować — prawdopodobnie ze strachu.
Iza westchnęła. Cicho. Ale z naciskiem.
— Ktoś powinien zaprojektować nowy kolor ostrzegawczy. Coś między czerwonym a „kurwa mać” — mruknęła, spoglądając na pulpity rozjarzone jak bożonarodzeniowe piekło.
Za szybą coś zamajaczyło. Roślina? Odcisk palca na rzeczywistości? A może sam Eden, w całej swojej obcej chwale, przyglądał się gościom z planety, którą porzucili z myślą, że znajdą coś lepszego.
Leo zszedł z fotela kapitańskiego i klepnął ją po ramieniu — nieostrożnie.
— No to witamy na Eden-13. Nasz nowy dom — powiedział z uśmiechem, który musiał być przylepiony fabrycznie.
Iza spojrzała na niego beznamiętnie.
— Brzmi jak z ulotki reklamowej taniego osiedla z problemem wilgoci i grzybem. Ale ten ma więcej chlorofilu.
Podniosła się z trudem, kolana jej trzeszczały, a w karku odezwało się pytanie: _Czy to była decyzja? Czy kara?_
Na zewnątrz czekała planeta. Bez ciepła. Bez powitania. Ale z wyraźnym komunikatem: „Obserwuję was. I nie jestem pod wrażeniem.”
Iza wyszła jako pierwsza.
Nie dlatego, że była odważna. Po prostu chciała być pierwszą osobą, która zostawi ślady na czymś, co tak bardzo nie chciało być deptane.
SCENA 2: NAZYWAM SIĘ IZA I TO NIE BYŁ MÓJ POMYSŁ
Są chwile, w których człowiek zadaje sobie fundamentalne pytania.
„Kim jestem?”
„Dokąd zmierzam?”
„Dlaczego wilgoć właśnie wdarła mi się do bielizny?”
Dla Izy Korski ten moment nadszedł dokładnie piętnaście minut po lądowaniu na Eden-13, kiedy zdjęła hełm, a grawitacja złośliwie przypomniała jej, że kręgosłup to nie jest opcjonalna funkcja życiowa.
Stała w przedsionku kapsuły, nogi zanurzone w błocie, które miało zaskakującą konsystencję rozmoczonych ciastek owsianych, i myślała:
_To był błąd. Monumentalny, historyczny, galaktycznie idiotyczny błąd._
Ale przecież miało być inaczej.
Jeszcze pół roku temu siedziała w centrum inżynierii orbitalnej, naprawiając panele do przetwarzania odpadów biologicznych — nie było to zajęcie pełne chwały, ale miało dwie wielkie zalety: było przewidywalne i nie wymagało rozmów z liśćmi. A potem przyszedł mail z centralnej:
„Zgłosiłaś się jako rezerwowy członek załogi kolonizacyjnej. Twój profil został zaakceptowany. Gratulacje!”
Problem polegał na tym, że Iza nigdy się nie zgłaszała.
Podejrzewała kolegę z działu energetyki. Albo system losujący. Albo mściwego algorytmu, który z jakiegoś powodu uznał, że ktoś z dyplomem z inżynierii strukturalnej i wyjątkową zdolnością ignorowania przełożonych świetnie nadaje się do budowy nowej cywilizacji w błocie.
Iza wyciągnęła kark. Trzasnęło. W środku. W duszy. W moralności.
Na jej kombinezonie nadal widniała naszywka:
IZABELA KORSKA / TECH-STRUKTURA
Poniżej, jakby na złość, napisany markerem dopisek:
„Nie dotykać. Waruje.”
Wyglądała jak pies bojowy w kosmicznym dresie. I czuła się gorzej.
Przez uchyloną lukę kapsuły wpadł kolejny podmuch atmosfery. Pachniał jak mokra ściera z kantyny dla robotów — ziemisty, fermentujący, z nutą… eukaliptusowego wyrzutu sumienia.
Wzięła głęboki wdech. Potem jeszcze jeden, ale już przez filtr — zaufanie do atmosfer było czymś, co porzuciła razem z suchymi skarpetami.
Z dołu, spod warstwy błota, coś zabulgotało. Nie, nie „coś”. To było świadome bulgotanie. Jakby planeta podjęła decyzję, że nie będzie tylko gruntem — będzie aktywnym uczestnikiem rozmowy.
Iza spojrzała w dal. Na południowy-wschód — według migawek z GPS-a, który zamarł w geście „niech zgadnę: znowu nie działa”.
Horyzont był nierówny. Jakby ktoś zgniatał krajobraz w dłoni i próbował go złożyć w origami pod tytułem „zrezygnowany chaos”.
Za nią odezwał się Leo, już bez sztucznego entuzjazmu.
— Wysłałem sygnał do orbitalnego. Potwierdzili pozycję. Gratuluję, jesteśmy dokładnie tam, gdzie mieliśmy być.
— No to przynajmniej ktoś w tej historii dotrzymał planu — burknęła. — Szkoda, że to planeta, a nie nasz system lądowania.
Leo się zaśmiał. Krótko. Zbyt krótko, by to uznać za prawdziwą reakcję. Może to był tylko dźwięk ucieczki psychicznej.
Iza spojrzała jeszcze raz w błoto pod stopami.
Była tu.
Nie przez wybór. Nie przez powołanie. Przez pomyłkę, złośliwość losu i biurokratyczny losowy generator.
Ale skoro już była, to nie miała zamiaru się cofać.
Ziemia i tak nie czekała.
Tylko ta planeta.
Ta… Synera, jak pokaże czas, choć na razie udająca Eden-13, z wymuszoną nazwą jak katalogowy produkt, którego nikt nie chciał kupić.
Stała na niej Iza.
Zmęczona, zła i zdecydowana.
Bo jeśli miała tu umrzeć, to przynajmniej zrobi to w pozycji pionowej i z ripostą na ustach.
SCENA 3: DRUŻYNA SNU (CZY RACZEJ DRZEMKI AWARYJNEJ)
Każda misja kolonizacyjna potrzebuje zespołu.
Zespół — brzmi profesjonalnie. Zespół — daje wrażenie zorganizowania, planu, kompetencji.
A jednak, kiedy Iza patrzyła na swoją drużynę, czuła się bardziej jak członek castingu do społecznego eksperymentu w zamkniętej puszce, w której ktoś zapomniał o tlenu.
Pierwszy: Leo.
Kapitan. Dowódca. Głos w słuchawkach, który zawsze brzmiał jakby sprzedawał ubezpieczenia w przerwach między awariami.
Człowiek o niegasnącej wierze w procedury i niesłabnącej zdolności ignorowania faktów.
Wysoki, szeroki, z tą fryzurą, która miała wyglądać jak wojskowa dyscyplina, a wyglądała jakby sam grzebień się go bał.
Byłby świetnym liderem… w symulacji.
Na żywo — robił to, co najlepiej wychodziło liderom ludzkości: udawał, że wszystko idzie zgodnie z planem, nawet gdy plan uciekał przez okno.
Druga: Maria.
Oficer medyczno-logistyczna. Chodzący plik PDF.
Notatki, raporty, lista priorytetów w kolorach: czerwonym, bardziej czerwonym i „zgon”.
Zawsze miała tablet, który nigdy nie był rozładowany, bo „życie to bateria i plan awaryjny”.
Nie lubiła ludzi, ale kochała dane. Dlatego nikt się nie dziwił, że najczęściej rozmawiała z automatami i w pełni funkcjonalną drukarką, która nazywała „Emilka”.
Nie spała — tylko „czekała na dane wejściowe”.
Nie jadła — tylko „zarządzała zasobami kalorycznymi”.
Nie żartowała — chyba że programowała algorytmy do oceny poczucia humoru innych.
Trzeci: Kasper.
Botanik. Teoretycznie.
Praktycznie: osobowość typu „gdyby rośliny miały religię, to on byłby ich prorokiem”.
Chodził powoli, mówił cicho, nosił mech w kieszeni i codziennie zaczynał dzień od podlania własnych butów „dla balansu środowiskowego”.
Miał w oczach ten błysk szaleństwa, który był jednocześnie niepokojący i… zaskakująco spokojny.
Nie należał do ludzi. Po prostu z nimi współistniał.
Na Ziemi prowadził laboratorium z roślinami niskociśnieniowymi. Na Eden-13 wyglądał, jakby wreszcie wrócił do domu.
Czwarta: Nora.
Techniczka energetyczna. Znana z trzech rzeczy: krzyczenia na sprzęt, krzyczenia na ludzi i… krzyczenia ogólnie.
Jej mottem życiowym było: „To nie ja go popsułam, to on mnie zawiódł.”
Z nieznanych przyczyn nikt nie miał odwagi odebrać jej narzędzi.
Prawdopodobnie dlatego, że w trakcie szkolenia rzuciła kluczem francuskim w hologram trenera i hologram uciekł.
Piąty: Raj.
Systemowiec. Głównie milczał. Jeśli się odzywał, to tylko po to, by powiedzieć coś absolutnie niepokojącego, jak:
— Kiedyś wszystko było już tu zapisane.
Albo:
— Nie dotykajcie czwartej anteny. Ma uczucia.
Nikt nie wiedział, co dokładnie robił.
I wszyscy bali się zapytać.
Iza znała ich wszystkich.
Nie dlatego, że chciała.
Po prostu byli zbyt głośni, zbyt dziwni lub zbyt nieobecni, by ich nie zauważyć.
Patrząc na tę grupę, miała jedno, bardzo wyraźne przeczucie:
„Jeśli mamy tu umrzeć, to przynajmniej będziemy mieli kogo obwiniać.”
To był ich zespół.
Mieli przetrwać.
Mieli zasiedlić.
Mieli stworzyć nowy początek.
Na razie ledwo udało im się stworzyć tymczasowy cień organizacji, który lepił się od błota, paranoi i zupełnie nieprzydatnego optymizmu.
Ale planeta już ich obserwowała.
I — w odróżnieniu od Ziemi — nie zamierzała być uprzejma.
SCENA 4: INSTRUKCJA SKŁADANIA PORAŻKI W SZEŚCIU KROKACH
Rozstawienie bazy powinno być banalne.
Zaprojektowano to tak, by nawet średnio rozgarnięty człowiek z dostępem do filmów instruktażowych i minimum dwóch palców mógł ją złożyć w ciągu czterdziestu minut.
„Moduły samorozwijające”, „strukturonyzowane rusztowanie”, „inteligentne kotwy glebowe” — tak opisywały to katalogi.
Na Eden-13 cały system zareagował na atmosferę jak tabletka musująca w kwasie solnym.
Pierwszy kontener otworzył się jak trzeba.
Złożył się też jak trzeba.
A potem natychmiast zgiął się w pół, jakby sam zrozumiał, że nie chce być tu rozstawiony.
Iza klęczała przy nim, z kluczem antywibracyjnym w ręku i grymasem na twarzy, który oznaczał emocjonalny stan: „zawieszenie między nadzieją a planem awaryjnym typu benzyna i ogień”.
— To powinno się samo podnieść — rzuciła przez zęby, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
Leo przyglądał się sytuacji z boku, trzymając tablet, który od trzech minut pokazywał tylko jedną, bardzo czerwono-czarną wiadomość:
BŁĄD: ATMOSFERA NIEZDEFINIOWANA.
— Może da się to obejść? — zapytał z tonem, który miał być konstruktywny, ale wyszedł jak modlitwa rzucona do zepsutego tostera.
— Obejdź to sobie dookoła — odburknęła Iza i kopnęła podstawę kontenera, która zareagowała jękiem. Autentycznym jękiem. Mechanicznym, ale pełnym zawodu.
Z drugiej strony placu Maria próbowała rozstawić segment medyczny. Udało jej się wbić jedną z kotew w ziemię, zanim ta zaczęła… pulsować.
— Kotwa się porusza. To normalne? — spytała bez emocji.
— Może gleba reaguje na metal — odparł Kasper, pochylony nad plamą mchu, którą głaskał z czułością, jakby to było szczenię.
— Albo na waszą obecność — dodał Raj, który właśnie wykopał coś, co wyglądało jak kabel, ale rosło i miało pory.
W ciągu trzydziestu minut siedem z dziewięciu modułów zostało aktywowanych, pięć odmówiło współpracy, dwa się złożyły z powrotem, a jeden po prostu… zniknął. W sensie fizycznie — złożył się i zapadł pod ziemię. Nora próbowała to nagrać, ale kamera sfilmowała tylko błoto i jej własne przekleństwa w trzech językach.
— Plan awaryjny? — rzucił Leo, próbując brzmieć jak ktoś, kto nie właśnie zobaczył, jak samorozkładający się namiot dosłownie się wycofuje z życia.
— Plan awaryjny to koc, termos i regres emocjonalny — syknęła Iza, uderzając w jeden z paneli diagnostycznych. Zapalił się, zgasł, a potem napisał „???”.
W końcu udało się postawić dwie ściany i coś, co można by uznać za dach, gdyby nie fakt, że ściekała z niego woda szybciej niż z duszy porzuconego programisty.
Iza stała na środku, ociekająca błotem, z fragmentem ściany w ręku.
— Witamy w naszym domu. Proszę nie siadać, nic nie jest stabilne.
Leo kiwnął głową z jakimś wewnętrznym entuzjazmem.
— Zaczęliśmy. Pierwszy krok w kierunku przyszłości.
— Jeśli to przyszłość, to proszę mnie przeszczepić do przeszłości — odbiła Iza. — Tam przynajmniej podłogi były suche.
Maria wcisnęła ostatni przycisk w swoim medycznym module. Otworzył się z dźwiękiem, który przypominał westchnięcie sprzętu, który też ma już dość.
Na monitorze kontrolnym pojawił się komunikat:
STRUKTURA TYMCZASOWA GOTOWA. ŻYCZĘ SZCZĘŚCIA.
Iza spojrzała na tekst.
— No i mamy pierwsze oznaki sztucznej ironii.
Ziemia pod ich nogami pulsowała. Delikatnie. Prawie niezauważalnie.
Jakby planeta się śmiała. Ale głęboko, podskórnie. Z przekonaniem.
SCENA 5: ZIELONY SYGNAŁ OSTRZEGAWCZY
Baza, jeśli można było to tak nazwać, wyglądała jak improwizowany schron zrobiony przez grupę dzieci, które właśnie dowiedziały się, że apokalipsa zniszczyła Lego. Trzy ściany, dach z przeciekami, wewnątrz więcej błota niż powierzchni, a w powietrzu zapach mieszanki: mokrej gumy, fermentującej elektroniki i narastającej rozpaczy.
Iza szła wzdłuż zewnętrznego panelu zasilania, niosąc zestaw naprawczy. Jeden z kabli, odpowiedzialny za przesył energii z jednostki głównej do centrum analitycznego, wyświetlał błąd:
SYGNAŁ NIETRANSMITOWANY. OBIEKT PRZERWANY.
To nie było nietypowe.
Nietypowe było to, że kabel… zniknął.
A potem się znalazł.
Nieopodal. W krzakach.
W objęciach czegoś, co zdecydowanie nie było częścią standardowego ekosystemu.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak roślina. Zielona, mięsista, z błyszczącymi liśćmi. Ale nie poruszała się jak roślina.
Owinęła się wokół kabla jakby go… przytulała.
Nie trzymała go jak przeszkodę.
Trzymała go jak skarb.
Jak pies swoją ulubioną zabawkę.
Jak człowiek ostatnią resztkę sensu w świecie, który się rozpuszcza.
Iza zatrzymała się w pół kroku.
— No dobra — mruknęła. — To już nawet nie jest na liście standardowych dziwactw. To jest nowa kategoria: „roślinna obsesja na tle elektrycznym”.
Roślina nie zareagowała.
Kabel lekko się poruszył.
Nie dlatego, że ona go szarpnęła.
Dlatego, że… roślina go przestawiła.
— Nie. Nie, nie, nie — powiedziała do siebie, robiąc powolny krok do przodu. — Tego nie uczą na szkoleniach. Żadne szkolenie nie zawierało sekcji „kiedy flora zaczyna wykazywać przywiązanie do infrastruktury energetycznej”.
Wyciągnęła narzędzie. Metaliczne, błyszczące, z końcówką w kształcie haka. Zbliżyła się i dotknęła kabla.
Roślina zareagowała.
Nie szybko. Nie gwałtownie.
Po prostu… zacisnęła liście.
Jakby mówiła: _Nie._
— Okej — powiedziała Iza powoli, nie odrywając wzroku. — Widzę, że mamy sytuację emocjonalną.
Za jej plecami odezwał się Kasper.
— Nie powinnaś jej ruszać.
Iza drgnęła. Nie dlatego, że się przestraszyła, tylko dlatego, że nienawidziła, kiedy ktoś mówił coś w tonie „ja wiem, ty nie”.
— To jest kabel. Potrzebujemy go, żeby działał system. A nie żeby służył jako zabawka chlorofilowej przytulanki.
Kasper podszedł wolno, kucnął obok rośliny i powiedział cicho:
— One uczą się. Obserwują. To, co zabierasz, staje się znaczące. Dla nich. To… rytuał. Może uznała ten kabel za coś więcej.
— Co więcej niż kabel? — syknęła Iza. — Nową tożsamość? Emocjonalne wsparcie?
Roślina poruszyła się znów. Delikatnie. Niegroźnie. Ale dokładnie wtedy, gdy Iza to powiedziała.
Milczeli przez chwilę.
Kasper w końcu się wyprostował.
— Może lepiej zostawmy to na razie. Zobaczymy, co zrobi. Jeśli puści, to znaczy, że zrozumiała. Jeśli nie… wtedy pogadamy.
Iza spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— Pogadamy? Z kim? Z rośliną?
Kasper wzruszył ramionami.
— Czemu nie?
Wrócili do bazy.
Kabel pozostał w objęciach zielonej istoty, która powoli — z czułością — wygładzała jego powierzchnię liśćmi.
Wieczorem, kiedy deszcz znów przybrał na sile, Iza wyszła jeszcze raz. Roślina już nie była sama. Obok pojawiła się druga.
Trzymała inny kabel. Nie ten sam model. Nie zasilający. Po prostu… kabel. Znaleziony. Przyniesiony.
Iza spojrzała na nie.
— Świetnie — mruknęła. — Mamy kult kabli. Cudownie. Jeszcze trochę i będą prosić o modem.
Wróciła do środka, zapisała notatkę:
Dzień 1, baza częściowo aktywna. Flora wykazuje zachowania obsesyjne wobec elementów infrastruktury. Potencjalna potrzeba psychologa. Albo egzorcysty. Planetę to rozbawiło.
Znowu. Tylko bardzo, bardzo cicho.ROZDZIAŁ 2: Inwentarz rozpaczy
SCENA 1: PORANNA EWIDENCJA CHAOSU
Poranki na Eden-13 przypominały kac po upojnej nocy, w której nikt nie pił, ale wszyscy i tak mieli wrażenie, że coś ich rozjechało.
Dźwięk deszczu był nie tyle jednostajny, co pełen pretensji. Jakby planeta miała wyrzuty sumienia, że ich w ogóle przyjęła, i teraz próbowała ich zmyć z powierzchni.
Baza, jeżeli nadal zasługiwała na to miano, przypominała złożone na szybko stanowisko ratunkowe po imprezie końca świata. Moduły stały krzywo. Ściany się pociły. A coś, co miało być automatycznym filtrem powietrza, wydawało co dwie minuty dźwięk przypominający jęk zawiedzionej kserokopiarki.
Iza obudziła się wcześniej niż zwykle.
A „wcześniej niż zwykle” oznaczało, że sen sam się wycofał, kiedy system wentylacyjny splunął na nią strużką wilgoci i algowej woni.
Przeszła korytarzem, który składał się z dwóch zsuniętych paneli i niepewnej decyzji, by jednak nie iść w błoto. Maria już siedziała przy terminalu. Wzrok skupiony. Palce szybkie. Twarz bez cienia snu. Albo duszy.
— Już raportujesz? — zapytała Iza, ziewając, jakby to miało przywrócić sens istnienia.
Maria skinęła głową.
— Zaczynam od podstaw. Zasoby, uszkodzenia, symptomy emocjonalne.
— Symptomy emocjonalne? — Iza uniosła brew. — W sensie… u ludzi, czy sprzętu?
— Obu — odparła bez zająknięcia. — Panel zasilania ma napięcia nieliniowe. Kasper rozmawia z mchem. A ja…
Zawiesiła się na chwilę.
— Ja zaczęłam mieć sny o cyfrach, które nie istnieją.
Iza westchnęła.
— Klasyczny dzień po lądowaniu.
Maria nie przerywała.
Na ekranie pojawiła się lista.
makefile
CopyEdit
WODA: obecna — 83% nasycenia organicznego.
ZDATNOŚĆ: warunkowo toksyczna, rekomendacja: filtrowanie 3-krotne.
JEDZENIE: 34 pakiety konserw, 17 tub białkowych, 1 paczka gumy miętowej (czyja?).
PRĄD: 65% pojemności akumulatorów. Źródła odnawialne: nieczynne.
ATMOSFERA: oddychalna, ale obrażona.
PSYCHIKA ZAŁOGI: stabilność: *kłopotliwa.*
Iza przyglądała się słowu „obrażona” dłużej, niż powinna.
— To twoja ocena czy algorytmu?
— Moja. Ale algorytm zasugerował „czynnie nieprzyjazna”, więc uznałam, że to łagodniejsza wersja.
Kasper wszedł do pomieszczenia, mokry od stóp do głów, z ramionami obrośniętymi świeżym mchem.
— Deszcz dzisiaj pachnie inaczej — powiedział, jakby to było cokolwiek pozytywnego.
— Może zmieniła szampon — mruknęła Iza.
— Albo nastroje — dodał Kasper z zadumą. — Flora reaguje na nasze emocje. W nocy rosła szybciej, gdy Leo mówił do siebie.
— Pewnie mówił o procedurach — rzuciła Maria, stukając w kolejne pole. — Życie reaguje na cierpienie. To dość popularny mechanizm.
Raj zajrzał do środka tylko na chwilę.
W ręce trzymał przewód, który wcześniej był martwy, a teraz lekko pulsował.
— Ten kabel ma tętno — rzucił i zniknął.
Iza spojrzała na Marię.
Maria na Izę.
— Dodaj to do inwentarza — powiedziała.
— W której kategorii?
— „Niepokojące”. Albo stwórz nową. Nazwij ją „do przemyślenia”.
Maria pisała dalej. Iza przysiadła obok, przetarła ekran drugiego terminala i zastanowiła się, jak długo może jeszcze udawać, że wszystko da się skatalogować.
Tyle już wiedziała: ta planeta nie chciała być podsumowana w tabelce.
Nie pasowała do formatek.
Nie znosiła liczb.
Ale póki co — raport musiał powstać.
Bo jeśli kiedyś ktoś tu trafi znowu — będzie potrzebował ostrzeżenia.
Lub przynajmniej notki: „Nie mów do kabli. One słuchają.”
SCENA 2: KRÓTKIE ŻYCIE FILTRA I JEGO OSOBISTY DRAMAT
Filtr wodny był technicznie uznawany za jeden z najbardziej niezawodnych elementów wyposażenia.
Nie miał wielu funkcji.
Pompował. Oczyszczał. Nie zadawał pytań.
Był nudny. Przewidywalny. Bezpieczny.
Na Ziemi.
Na Eden-13 filtr wodny zyskał charakter. I, jak się okazało, charakter gburowatego samotnika z zapędami destrukcyjnymi.
Iza klęczała przy głównym module filtracyjnym, który umieszczono w prowizorycznym przedsionku technicznym — czyli w kontenerze, który przeciekał tylko z jednej strony i pachniał jak pleśń zawieszona w oleju silnikowym.
Filtr wył. Ale nie jednostajnie.
Wył jakby rozważał własne istnienie.
Jakby jego pompy były napędzane wątpliwościami.
Jakby szum wody był formą ironicznego śmiechu.
— Systemie, stan? — zapytała Iza, mimo że dobrze wiedziała, co usłyszy.
Ekran zamigotał.
Potem pojawił się komunikat:
PRZEPŁYW: OGRANICZONY
PRZYCZYNA: NIEZNANA
OPINIA: NIESATYSFAKCJONUJĄCE WARUNKI WSPÓŁPRACY
— „Opinia”? — mruknęła. — To nie socjalne forum dla sprzętu AGD.
Zaczęła rozkręcać obudowę. Wewnątrz nie było tak źle. Części wyglądały w miarę sucho — na tyle, na ile mogło coś wyglądać sucho na tej planecie. Ale był też osad.
Nie brud.
Nie glony.
Coś… organicznego.
Wyciągnęła próbkę. Lepka, ciemnozielona, z mikroskopijnymi włoskami.
Ruszała się. Ale tylko wtedy, gdy patrzyła z boku.
Gdy patrzyła bezpośrednio — udawała nieżywą. Typowy manipulator.
Zawołała Marię.
— Spójrz na to. Mamy nowego kolegę.
Maria spojrzała przez okulary analityczne. Jej twarz nie zmieniła wyrazu, ale lewy kącik ust lekko drgnął — to u niej oznaczało czystą panikę.
— To nie jest organizm znany z bazy danych.
— Czyli? — zapytała Iza, choć już wiedziała, że nie chce znać odpowiedzi.
— To coś pomiędzy algą a… mikrostrukturą nerwową. Reaguje na dźwięk. I najpewniej się komunikuje.
— Z czym?
Maria wzruszyła ramionami.
— Może z filtrem. Może z systemem. Może z tobą.
Iza spojrzała na próbkę.
Zbliżyła twarz i powiedziała cicho:
— Oddychaj normalnie, koleżanko. Albo cię zagotuję.
Fragment błysnął. Na ułamek sekundy.
Potem uspokoił się.
Filtr też.
Zaczęło się słyszeć wodę. Klarowną. Płynącą. Czystą.
Na ekranie pojawił się nowy komunikat:
PRZEPŁYW: STABILNY
ZACHOWANIE ORGANICZNE: AKCEPTOWALNE
STATUS: PRZYZWOLENIE
— Przyzwolenie? — Iza pokręciła głową. — Kto kogo tu obsługuje?
Maria wstała.
— To coś nie zakłóca systemu. Ono się z nim integruje. Buduje relację. Ustala granice. Przekształca sprzęt w… medium.
— Medium? — parsknęła Iza. — My tu przyszliśmy kolonizować, a filtr zaczął chodzić na randki z glonem.
Kasper, który pojawił się jak zwykle bez ostrzeżenia, rzucił tylko:
— Symbioza to pierwszy krok do zaufania.
— A potem jest wspólne mieszkanie, dzielenie lodówki i kłótnie o temperaturę snu — odbiła Iza.
Nikt się nie zaśmiał.
Wszyscy patrzyli na filtr.
Cicho burczał, jakby coś w nim… oddychało.
Iza zapisała notatkę w systemie:
Filtr wodny stabilny, ale z osobowością. Reakcje emocjonalne niezalecane w jego pobliżu. Możliwe, że czuje. Możliwe, że się obraża.
Nie dodała, że poczuła ulgę, gdy sprzęt wreszcie działał.
I strach, że nie wie, dla kogo działał.
SCENA 3: FLORA Z WYRAZEM TWARZY
Maria przetarła oczy, patrząc w trzeci raz przefiltrowane dane geologiczne. Analiza powłoki litosferycznej nie zawierała niczego podejrzanego — do czasu, aż nie odczytała jednego szczegółu.
W kolumnie opisowej, pomiędzy zestawami liczb, pojawiła się etykieta, ledwo widoczna:
„SYN-RA / ARCH. MISSION. R1”
Zapis stary, błędnie sformatowany, wygrzebany z jakiegoś nieużywanego sektora bazy danych. Wyglądał jak skan stempla na papierze, który ktoś przepisał maszynowo, ale bez korekty.
— „SYN-RA”…? — szepnęła.
Leo zajrzał jej przez ramię.
— Cokolwiek to było, brzmi jak tania nazwa kodowa. Eden-13 brzmi lepiej marketingowo.
Iza usiadła obok nich, wciągając przez słomkę napój, który miał smakować jak kawa, ale smakował jak _symulacja rozczarowania_.
— Tak, bo „Raj” nie przypomina wcale o śmierci w błocie i porażkach cywilizacji.
Zapadła cisza. Tylko skaner wydał pojedynczy sygnał błędu.
Maria wpisała nazwę do terminala. Brak wyników.
— Może to tylko stara etykieta — powiedziała, ale głos miała zbyt cichy, by uwierzyć sobie samej.
Leo poklepał ją lekko po ramieniu.
— Może. A może jesteśmy trzynastą wersją nieudanego ogrodu.
Kiedy Kasper wrócił z zewnątrz, wyglądał jak ktoś, kto spędził ostatnie trzy godziny na medytacji w trzęsawisku i uważał to za sukces osobisty.
Był przemoczony. Włosy miał oklapnięte i zbite w kolonie przypominające pierwotniaki. Ale na twarzy nosił coś pomiędzy błogością a… zachwytem. Nie tym przesadnym, religijnym. Raczej tym subtelnym, jakby właśnie zobaczył, że planeta puszcza do niego oko.
W rękach niósł coś, co zawinął w foliową torbę diagnostyczną. Była przezroczysta, ale zaparowana od środka. W środku — roślina.
Nie jakakolwiek roślina.
Ta miała strukturę liścia, ale w kształcie, który dziwnie przypominał oko.
Owalny, z wyraźną plamką pigmentacyjną pośrodku i krawędzią, która poruszała się jak… powieka.
— Co to do cholery jest — zapytała Iza, kiedy Kasper położył pakunek na stole. — I dlaczego to wygląda, jakby miało coś do powiedzenia?
— Nie wiem — odpowiedział z szacunkiem, który zwykle rezerwuje się dla zwierząt totemicznych albo prababek. — Znalazłem ją na granicy bagiennego klina. Sama się oddzieliła od grupy. Podeszła.
— „Podeszła” — powtórzyła Iza, z tą intonacją, której używa się przy wywiadach psychiatrycznych.
Maria zerknęła przez analizator.
— Struktura komórkowa… nie wygląda na pasywną.
Zrobiła zdjęcie w podczerwieni.
— Ona odbija sygnały. Termiczne. Fale dźwiękowe. Sondy impulsowe.
— Czyli co? — spytała Iza. — Floryczny radar?
Kasper tylko się uśmiechnął.
— Obserwuje.
Roślina nagle zadrżała. Nie jakby się poruszyła przypadkiem. Nie jakby coś nią poruszyło.
Zrobiła to sama.
Liść-lejek zamknął się lekko, po czym otworzył.
Raz.
Mrugnął.
Wszyscy zamarli.
— Okej — Iza cofnęła się o krok. — To jest ten moment, kiedy przestajemy nazywać to „rośliną” i zaczynamy mówić „istota”. Albo „obserwator”. Albo „sprawa dla działu etyki”.
Maria wklepała coś w tablet.
Na ekranie pojawił się wykres reakcji falowych.
Roślina emitowała impulsy. Niewielkie, ale regularne.
— Częstotliwość odpowiada… rytmowi mowy. W sensie: długość pauzy, długość impulsu. Jakby — zawahała się — naśladowała rozmowę.
— Z kim? — spytała Iza.
Kasper spojrzał jej prosto w oczy.
— Z nami.
— Świetnie — rzuciła. — Czyli mamy gadającą roślinę, która mruga, słucha i odpowiada. Następny poziom: list gończy od paproci.
Roślina znów się poruszyła.
Nie chaotycznie. Celowo.
Zwinęła fragment liścia w coś, co przypominało gest… wskazywania.
Małe zakończenie skierowało się w stronę Izy.
— O nie. Nie. Nie zaczynamy tego wątku — powiedziała szybko. — Nie jestem gotowa na relację międzygatunkową z czymś, co nie ma układu pokarmowego.
Maria:
— Może nas rozpoznaje. Może szuka kogoś konkretnego.
— Może też po prostu… to robi, bo może — powiedziała Iza, wpatrując się w ruchy liścia. — Ale coś mi mówi, że to nie był przypadek.
Roślina wydała z siebie krótki impuls dźwiękowy.
Coś pomiędzy jękiem a westchnieniem.
Jakby próbowała powiedzieć słowo, ale jeszcze nie znała żadnego.
Kasper przykucnął.
— Myślicie, że to… powitanie?
Iza wstała i poszła po zapasową torbę zabezpieczającą.
— Niezależnie od tego, co to jest, nie zostaje tu luzem. Jeśli ma zamiar do nas mówić, to niech zacznie od „dzień dobry” i historii szczepionek.
Gdy wróciła, roślina już się nie ruszała.
Leżała spokojnie.
Liść zamknięty.
Jakby spała.
Albo… czekała.
Maria spojrzała jeszcze raz w analizator.
— Rytm nadal trwa. Ale nie jest już skierowany na nas.
— To na co?
Maria uniosła wzrok.
— Na zewnątrz. Jakby… nasłuchiwała. Jakby przekazywała dalej.
Iza poczuła, jak coś ciężkiego osiada jej na karku. Nie kropla wody.
Nie stres.
Obecność.
Roślina leżała cicho.
Ale świat za ścianami — ta cała wilgotna, zielona, obojętna planeta — nagle wydawał się bardziej skupiony.
Jakby słuchał.
SCENA 4: PROTOKÓŁ OPTYMIZMU (I KATASTROFA W TRYBIE POZYTYWNYM)
Poranek przyszedł szybciej, niż powinien.
A może nie. Może po prostu nikt już nie potrafił odróżnić pory dnia, kiedy wszystko — od zegara biologicznego po systemy czasowe — działało jak złośliwy horoskop: trochę na chybił-trafił, trochę z zamiarem doprowadzenia do depresji.
W pomieszczeniu wspólnym — a raczej w najbardziej suchym i najmniej przeciekającym module — zebrała się większość załogi. Leo wstał z krzesła, które nie tyle skrzypnęło, co jęknęło, jakby chciało umrzeć, ale nie miało praw obywatelskich.
— Posłuchajcie mnie chwilę — zaczął z tym tonem, który zwykle poprzedza złe pomysły przedstawiane jako „koncepcje strategiczne”.
Iza już wiedziała, że będzie źle.
Nikt zaczynający od „posłuchajcie mnie chwilę” nie kończył na „wszystko jest w porządku, wracamy do domu”. To nigdy nie był ten rodzaj chwil.
— Po wczorajszej analizie… sytuacji emocjonalnej załogi — kontynuował Leo — doszedłem do wniosku, że musimy zadbać o klimat psychiczny. Nasze nastawienie ma wpływ na adaptację. Nie tylko naszą — ale też planetarną.
Maria uniosła brew.
— Planetarną?
— Tak — potwierdził Leo z niepokojącym spokojem. — Są przesłanki, że środowisko reaguje na nasze zachowanie. Wczoraj, gdy Iza żartowała o samobójczym filtrze, wilgotność w module wzrosła o pięć procent.
— To był wyciek z rury — odparła Iza. — Dosłowny przeciek. Nie emocjonalna manifestacja natury.
Leo podniósł rękę, jakby odcinał sceptycyzm nożem do ciasta.
— Dlatego wdrażam protokół optymizmu. Od teraz ograniczamy wypowiedzi negatywne. Zamieniamy narzekanie na konstruktywną analizę. Nie mówimy „to się psuje”, tylko „to stanowi wyzwanie”. Nie mówimy „umrę tu”, tylko „uczę się dostosowywać”.
Zapadła cisza.
Ciężka.
Zawierająca w sobie cały smutek wszechświata i jeden chichot z tyłu czaszki Izy, który brzmiał jak: _czy on właśnie ogłosił zakaz depresji w piekle?_
— I kto będzie to moderował? — zapytała w końcu.
— Ja. Oraz Raj.
Raj skinął głową. Ubrany w płaszcz ochronny, który przypominał pelerynę maga po przejściach, wyglądał jak wyrocznia z trzema komunikatami dziennie — wszystkie niepokojące.
— I co się stanie, jeśli ktoś powie, że jest źle? — dopytała Nora.
— Zostanie upomniany. I poproszony o przekształcenie wypowiedzi na pozytywną.
— Więc jak mam powiedzieć, że generator sika napięciem na ścianę? — zapytała z powagą. — „Cieszymy się z aktywności systemów”?
Leo nie puścił drgnienia ironii na twarzy.
— Właśnie tak.
Iza odchyliła się na krześle.
— I jak nazwiesz sytuację, w której jedna z roślin rosła szybciej, kiedy Leo czytał instrukcję budowy łóżka z entuzjazmem?
Wszyscy spojrzeli na Kaspera.
— Potwierdzam — powiedział. — Wzrost lokalnej flory wzrósł o 13% w czasie, gdy Leo mówił o „nadchodzących sukcesach stabilizacji bazy”. Roślina zareagowała na ton głosu.
— To tylko przypadek — mruknęła Maria.
— Być może — dodał Raj. — Ale czy przypadek może mieć rytm? Bo wzrost odbywał się… falami. Zgodnie z akcentami zdania.
Nikt nie miał odpowiedzi.
Tego wieczoru Leo zorganizował „Spotkanie Pozytywnych Myśli”.
Siedzieli w kręgu, otoczeni wilgocią, z kubkami w dłoniach (ciepła woda — herbata była tylko na specjalne okazje, a ta nie kwalifikowała się nawet jako „przy życiu”).
— Co było dzisiaj dobre? — zapytał.
— Nie umarliśmy — powiedziała Iza.
— Czy możesz to sformułować inaczej?
— Jeszcze żyjemy — poprawiła się.
Ktoś się zaśmiał. Ale tylko na chwilę.
Na zewnątrz, tuż za osłoną z mchu, kilka roślin poruszyło się w rytmie mowy.
Nie przypadkowo.
Synchronizując.
Iza to zauważyła.
Zamrugała.
Rośliny — też.
I wtedy pomyślała, że może Leo miał rację.
Ale nie dlatego, że optymizm działa.
Tylko dlatego, że coś słucha. I lubi, kiedy brzmią radośnie.
SCENA 5: WYPOWIEDZIANE IMIĘ, NIEWYPOWIEDZIANY SENS
Noc na Eden-13 nie była cicha.
To nie była ta przyjemna cisza z Ziemi, pełna szumu liści, dźwięków odległych owadów, gdzie przestrzeń między dźwiękami była kojąca.
Tutaj cisza miała strukturę. Warstwową. Głuchą. Jakby każda molekuła powietrza czekała, aż coś się odezwie, by ją rozruszać.
Iza nie spała.
Leżała w kącie bazy, opatulona cienkim termokocem i we własnych myślach, które gryzły jak mech pod paznokciami.
Systemy pracowały cicho. Tlen był. Temperatura stabilna. Przynajmniej według parametrów.
Ale ciało wiedziało swoje. Ciało nie ufało.
Baza wydawała się… inaczej złożona niż rano.
Jakby rzeczy poruszyły się o centymetr w lewo, kiedy nikt nie patrzył.
Iza przekręciła się na bok.
Zamknęła oczy.
Chciała odpłynąć. Nie w sen — ten był dawno poza zasięgiem. W coś w rodzaju krótkiej utraty kontaktu z rzeczywistością.
Ale rzeczywistość nie chciała jej puścić.
Ziemia pod nią była lekko ciepła.
Nie jak od promieniowania.
Jak od… czuwania.
I wtedy to usłyszała.
Nie głośno. Nie przez uszy.
To było w ciele.
W karku. W żołądku. W oddechu.
Głos.
Cichy, przeciągły, złożony z szelestu i czegoś jeszcze. Czegoś nieludzkiego, ale nie wrogiego.
I powiedział jedno słowo:
„Iza.”
Nie krzyk. Nie szept.
Nie brzmiało jak echo.
Brzmiało jak czytanie z wewnątrz.
Iza zesztywniała.
Nie otworzyła oczu.
Nie dlatego, że się bała — choć, owszem, bała się — ale dlatego, że nie chciała sprawdzić, czy dźwięk ma źródło.
Wiedziała, że ma. Ale nie chciała wiedzieć _jakie_.
Leżała nieruchomo, próbując nie oddychać za głośno.
Głos się nie powtórzył.
Ale jej imię… pulsowało.
W ciele.
W ziemi.
W całej strukturze tej przeklętej bazy.
Podłoże zdawało się falować bardzo, bardzo powoli — jakby planeta oddychała tylko dla niej. Tylko teraz. Tylko tej nocy.
Iza otworzyła oczy.
W kącie pomieszczenia, tuż przy module ściennym, mech się poruszał.
Nie gwałtownie.
Nie groźnie.
Po prostu… rytmicznie. W tempie jej tętna.
Nie krzyczała. Nie wstała.
Wbiła paznokcie w dłoń, żeby upewnić się, że to nie sen.
To nie był sen.
To był kontakt.
Nie miała pojęcia, co to oznacza.
Dlaczego ona?
Dlaczego teraz?
Może to był przypadek.
Może echo dnia, w którym za dużo analizowała, za dużo wiedziała, za dużo mówiła.
Może planeta tylko testowała.
A może… już wiedziała.
I dlatego użyła imienia.
Nie „człowiek”, nie „kobieta”.
„Iza.”
Nad ranem, kiedy reszta załogi zbierała się na raport, Iza wyglądała normalnie. Zmierzwione włosy, zmęczone oczy, znudzone spojrzenie.
Ale coś w niej było inne.
Jakby ktoś — lub coś — odnalazło ją tej nocy i zostawiło mały, zielony podpis pod powiekami.
Nie powiedziała nikomu.
Nie wspomniała o głosie.
O cieple.
O pulsującym mchu.
Ale zapisała nową notatkę w terminalu osobistym.
Tylko jedno zdanie:
„Planeta zna moje imię. To gorzej niż błąd systemu. To intencja.”