Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Synowie ich utoną. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Synowie ich utoną. Tom 1 - ebook

Nadchodzi zagłada. Barwny świat Sklawii jest pogrążony w chaosie, ludzie zabijają się za kromkę chleba, a mityczne stwory zaczynają żerować na słabych. Tymczasem wygnany z zakonu Miron wraca do rodzinnego domu i niechętnego mu brata Artona.

Miron wie, że tylko niezachwiana wiara oraz zdolność do całkowitego poświęcenia mogą uratować ludzi przed nadchodzącą falą. Ogłasza się więc wybrańcem Boga, by poprowadzić swoich pobratymców na Południe, w góry, do których nie dotrze wielka woda. Czyhają tam jednak inne zagrożenia. Czy Mironowi wystarczy siły woli i sprytu, by przekonać świat i siebie samego, że prowadzi go bóstwo?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7891-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Czoło fali uderzyło z łoskotem o latarnię. Dźwięk był porażający. Najpierw rozległ się grzmot pękającej fasady, a następnie grom walących o ziemię bloków skalnych. Czerwone i białe kamienie – każdy ważący tyle, co kilku ludzi – osypały się niczym piaskowa wieżyca kopnięta przez rozgniewane dziecko.

– To koniec – wyszeptał Miron, kładąc dłoń na ramieniu brata. – Nie spodziewałem się, że będzie tak nagły.

Przez moment Miron myślał o tym, by zabrać brata i uciec. Chciał ostrzec resztę wioski, lecz nie do końca wiedział, czy było przed czym. Wszak koniec to koniec, a ten był tak piękny, że aż chciało się go oglądać z pierwszego rzędu.

Wicher zawiał mocniej, strząsając z drzewa pierwsze wiosenne pączki, zupełnie tak, jakby miały się już na nic nie przydać. Obaj obserwujący odruchowo odsunęli się od pnia, podchodząc bliżej skraju urwiska.

Przypływ zmiótł perłową plażę, obgryzając podstawy wzniesienia, pod które woda nie dochodziła nawet w czasie najdzikszych sztormów. Tego dnia poszarpane czarne chmury zerwały z dotychczasowym porządkiem i sięgnęły ziemi, wzdęte pędzącym wiatrem.

Arton z niemalże dziecięcą, właściwą sobie nieroztropnością wyciągnął rękę i przez krótką chwilę poczuł pod palcami koniuszek chmury, która leżała obok niego. Nigdy nie widział, by nieboskłon zszedł na ziemię. Nowe okoliczności sprawiły, że narodziła się w nim nadzieja na ponownie dotknięcie niebios.

Wieża wydała z siebie coś w rodzaju ludzkiego skowytu bólu i rozpaczy. Masywna opoka nad śpiącą od lat szklaną kopułą roztrzaskała się w tysiące ostrych fragmentów i wpadła w kożuch białej morskiej piany. Ściana budynku wygięła się nienaturalnie, a ścięta wpół konstrukcja pognała na spotkanie z taflą rozszalałego morza, pochłaniającego wszystko na swojej drodze.

– Co robimy? – spytał Arton, spoglądając na brata z przerażeniem jeszcze większym, niż gdy obserwował kataklizm. – Mów coś!

– Schowajmy się w kościele – odpowiedział po chwili wahania Miron. – Fundament jest mocny, wytrzyma… chyba.

Obaj rzucili się biegiem w dół wzgórza, obserwując dom rodzinny, położony nieco na uboczu wioski. Nikogo nie było w środku, nie było sensu wracać.

Wiatr zadął nagle z taką mocą, że Arton upadł na ziemię. Gdy brat podał mu rękę i zaczął wbrew podmuchom ciągnąć go w górę, dostrzegł kątem oka mknący przez niebo ciemny kształt. Dach ich domu wzleciał na kilkanaście kroków wzwyż, rozpadł się na dziesiątki kawałków i rozproszył po okolicy w serii odłamków. Nie było dokąd wracać.

Deszcz runął na ziemię z niewyobrażalną mocą, gnąc i zanurzając wszystko w kakofonii uderzeń. Ubrania z wełny zaczęły szybko ciążyć od wilgoci, a buty wprost przesiąkać. Wreszcie obaj mężczyźni doczłapali przez szybko rozwarstwiającą się ścieżkę do pierwszych zabudowań i dostrzegli fasadę centralnego budynku.

Kościół zdawał się solidny, wzniesiony na tłuczniu, blokach skalnych i zaprawie. Oferował najlepsze schronienie, na co tym czy innym tokiem rozumowania wpadli również pozostali mieszkańcy Siacki. Stłoczeni pod masywnymi, obitymi żelazem drzwiami wykrzykiwali na wszystkie strony ojcowizny, żeby chować się do środka.

Miron całą drogę ciągnął Artona za sobą, lecz pod samym wejściem wepchnął go jako pierwszego. On sam wszedł dopiero za nim, rozglądając się po skąpanym w mroku wnętrzu, aż w końcu ktoś zamknął drzwi i zapadła cisza.

Pierwsze wrażenie szybko opadło i zmysły obu braci zaczęły przyzwyczajać się do nowych doświadczeń, mniej przytłaczających od huraganu. Patrykapłan Ewart wraz z węglarzem, pomocnikiem celebracyjnym, rozpalali kolejne świeczki, przyciągające uwagę zebranych na wyściełany ołtarz. Drobne płomyczki dawały mikrą, niemalże efemeryczną nadzieję na przetrwanie zagłady.

Wzdłuż ścian dawno temu rozwieszono kolorowe tkaniny, nadające wnętrzu przyjemniejsze barwy i zatrzymujące ciepło. Ludzie niechętnie przełamywali tabu i ściągali kolejne narzuty, by objąć nimi zmarznięte mokre ciała. W końcu kto odmówi matkom ratowania własnego potomstwa?

Obaj nowo przybyli zbliżyli się do jednej ze ścian i ściągnęli dwie długie lazurowe płachty z lnu, po czym owinęli je sobie dookoła szyj i ramion. Szybko okazało się, że barwnych i ciepłych okryć wystarczyło dla wszystkich, kilka z nich pozostało na ścianach. Mimo to patrykapłan oglądał rozporządzanie własnością świątyni z dużą dezaprobatą, bezgłośnie szepcząc coś do siebie w gniewie.

Ktoś zasugerował, by użyć kościelnych ław w celu zablokowania wewnętrznych okiennic. Po chwili kilka wzburzonych głosów zaczęło protestować, że to nazbyt wiele, a kościół to nie kurnik, by się każdy mógł rządzić i mościć. W tym całym zamieszaniu Miron dostrzegł swojego ojca, zdającego się obserwować go już wcześniej.

– Dom nam zerwało – wykrzyczał jako pierwsze Arton, gdy wtulił się w swoją matkę, stojącą najbliżej ołtarza. – Cały dach wyleciał, w strzępy wszystko poszło, głóg niemal z ziemi wyrwało, liście strząsnął wiatr i nic nie ma!

– Synuś mój, mój synuś – powtarzała w kółko kobieta, biorąc Artona w objęcia. – Ty cały jesteś mój, synuś mój.

– Synuś, co domu nie umie upilnować – odwarknął ojciec. – Facet, lat już dzieścia, a nie naście, a jeszcze brakuje, żeby się do cyca dorwał. A ciebie, łajzo, nie spaliło w progu?

Miron puścił obelgę mimo uszu i zignorował zaciekawione spojrzenia zebranych.

– Bron, przestań! Nie przy ludziach – syknęła matka Mirona.

Patrykapłan pokręcił głową, obszedł ołtarz dwa razy i stanął przed wszystkimi. Przez moment lustrował ich wzrokiem, aż w końcu wskazał za siebie, na ogromny kamienny trójkąt, wiszący na żelaznych prętach w ścianie. Gigantyczna płaskorzeźba przedstawiała scenki rodzajowe, nazwy modlitw i drobne motywy zwierzęce oraz roślinne.

– Trygło wisi, a co ma wisieć, nie utonie – powiedział po dłuższym milczeniu duchowny, na co zebrani wierni z marnym entuzjazmem pokiwali głowami. – Sztormy przychodzą i odchodzą, a dom Bronowi odbudować pomożemy.

Nagle drzwi otworzyły się, wpuszczając ryczący wicher do środka. Ludzie aż przygięli się do posadzki, przerażeni nagłym hałasem. Ktoś wcisnął się do wnętrza, puścił kobietę z trójką dzieci i na powrót zamknął wejście.

– Zabrało! Cały, trzask i nie ma, w drzazgi, aż kozła poniosło! – krzyknął nowo przybyły mężczyzna, ustawiając rodzinę obok siebie, jakby chciał chociaż w ten sposób uporządkować resztkę dobytku. – Siwka trzasnęło w łeb jakimś kamulcem, zatoczył się, upadł, to nawet nie mogłem go podnieść!

– Spokojnie. Oddychaj, Filon – odrzekł i wzniósł ręce patrykapłan.

– Ty nie masz domu! – podniósł głos Filon, wskazując stojącego nieopodal człowieka. – Ty też nie masz już domu! Tobie cały chlew wyrwało, a prosięta rozpierzchły się w zawierusze! Słyszycie, jak łupie?!

Wszyscy na moment wstrzymali oddech w przerażeniu, zauważając, że do potwornego wiatru dołączył stale wzmagający się deszcz. Nieustanny stukot kropel szarpał i wgryzał się w dachówki niczym tysiące oszalałych szczurów.

– To już jest koniec – powiedział Miron, nieopatrznie zwracając na siebie uwagę. Zamrugał ze zdziwieniem, nieświadomy wagi swoich słów, odchrząknął i powtórzył. – To koniec. Takiej ulewy u nas nie było, a morze gotuje się, jakby sam Zębaty zmienił je w kocioł, wrzącą otchłań! Wymiotło cały brzeg, woda pod skały podchodzi coraz wyżej.

– Nie wymyślaj – odezwał się Bron.

– Latarnia! – wciął się ponownie Miron, wywołując konsternację. – Latarnia padła, taka jest prawda! Wpół złamana, jak kij trzasnęła, i tyle. Tak się kończy świat, zmieciony sztormem, złamany i wygotowany żywcem w morzu.

– Końca świata nie ma, nie taki… – zaprotestował patrykapłan.

– Innego końca nie będzie! Tu też nie jesteśmy bezpieczni! Latarnia była starsza niż cała Siacka! Nawet pomarzyć nie moglibyśmy o wzniesieniu takiego monumentu…

– A jednak…

– A jednak upadła!

Wiatr dął mocniej, wciskając się wszystkimi otworami do wnętrza świątyni. Na podłodze rozlała się płytka kałuża, drżąca nieustannie w rytm trzęsących się w posadach fundamentów świątyni Ojca.

– Dość tego! Nonsens! – krzyknął Ewart i rozkaszlał się głośno. Zaraz wyprostował się z dumą i teatralnym gestem strzepnął kurz z rękawów. – Burza ustanie, deszcz przejdzie, wiatr zamilknie, a my ocenimy szkody. Jeśli będzie trzeba, to wszystko odbudujemy. Jeszcze nie było u nas takiej rzeczy, której byśmy nie przetrwali.

– Na tym polega koniec, że po nim nic nie zostaje…

– Milcz! Widziałem więcej wiosen niż ty burz w swoim życiu i zapewniam cię, że ta będzie jak każda inna! Burze przychodzą i odchodzą. Deszcze padają i cichną. Mamy dwie opoki: Ojca, który patrzy na nas z góry, i bezpieczną grotę kościoła, która zapewnia nam schronienie i spokój! – wykrzyczał, próbując ostatnimi słowami przebić się przez narastający wiatr i poszeptywania ludzi.

Drzwi otworzyły się nagle z hukiem.

– Kogo niesie?! – wydarł się apologeta, lecz nikt już nikogo nie słyszał wyraźnie.

Zawiasy jęknęły żałośnie. Drewniane skrzydło wygięło się pod dziwnym kątem, zawisło na moment w powietrzu i wyleciało w dal, otwierając przybytek na oścież. Wszystkie świeczki spadły z ołtarza i poturlały się w kałużę, w ślad za nimi skoczył węglarz, próbując je wyzbierać.

Patrykapłan chwycił swoją filcową czapkę, schylił głowę i drugą ręką złapał się mocno ołtarza, jakby zaraz sam miał odlecieć. Ławy kościelne zaszurały o posadzkę, czołgając się po niej samoistnie żółwim, nieustępliwym tempem.

Wszyscy poza Mironem skulili się i zamknęli oczy, więc nie mogli dostrzec, jak jeden z przestarzałych prętów mocujących wypada ze ściany. Olbrzymie trygło opadło i zatrzymało się w powietrzu, tuż nad patrykapłanem. Miron rozchylił usta, wyciągnął przed siebie rękę, lecz nie wypowiedział ani słowa i jedynie uśmiechnął się, lekko przygryzając wargę.

Rozległ się grom wstrząsający fundamentami świątyni. Obecni jęli pojedynczo nieśmiało wyglądać zza przykrywających twarze dłoni i ze strachem odkrywać, co się wydarzyło. Wielki świątynny kamień runął wprost na Ewarta, miażdżąc go.

Po stopniach prowadzących ku skruszonemu ołtarzowi spłynął strumyk krwi, łącząc się z naniesioną wodą w pąsową płytką kałużę. Jedno z kryjących się dzieci uchyliło oczy i dostrzegło, że buty mokną mu nie od deszczówki, a od posoki.

Krzyk przerażenia przebił się przez rozszalałą wichurę. Ludzie zaczęli orientować się w sytuacji i zwierzęcym odruchem chwytali się czegokolwiek ciepłego i miękkiego jak szczenięta szukające schronienia.

Z dachu wciąż przedostawały się strumienie wody, kolejne dachówki sfruwały i rozbijały się z chrzęstem o ziemię. Miron dostrzegł, że pierwsza, najsilniejsza fala na moment ustąpiła. Korzystając z okazji, wyszedł dwa kroki przed wszystkich i otwartą dłonią wskazał na trygło.

– Jeśli to nie sam Bóg do nas przemawia, to kto? Natychmiastowo i bezlitośnie rozprawił się z ojcem Ewartem! – Miron rozejrzał się po słuchających go mieszkańcach i z ukontentowaniem dostrzegł, że jego słowa trafiają na podatny grunt. – Całe życie wiernie służył Bogu; wiemy, że był dobrym człowiekiem… Ale… Ale w ostatniej chwili zwątpił. Zaprzeczył tak oczywistym boskim znakom. To jest koniec wszystkiego! Dzieją się rzeczy krańcowe i Bóg daje tego najbardziej dobitne świadectwo.

– To niech nas już w cholerę ubije! – krzyknął ktoś. Z tłumu wyłonił się mężczyzna w zmokniętym, ubłoconym ubraniu, dołączył jako jeden z ostatnich. – Czemu patrykapłan legł, a my mamy się męczyć? Jak koniec, to koniec, tak?

– Wołek, dzieci słuchają. – Kobieta obok trzepnęła przemoczonego w ramię.

– Niech słuchają, skończyło się sranie w siennik. Wszystkich nas takie kamulce trzasną i połamią.

Któreś z dzieci zaczęło płakać, chwytając się kraju matczynej spódnicy. Nikt nie miał odwagi przerwać i zaprzeczyć końcowi, wciąż widząc spływającą krew patrykapłana. Wszystko działo się z taką prędkością i mocą, że po prostu przyjmowali to, co słyszeli, nazbyt przerażeni, by snuć dalsze rozmyślania.

– Wołek, ty lepiej uważaj – warknął Miron i wskazał na sufit nad chłopem. W oddali zagrzmiała seria piorunów. – Bo zaprzeczać Bogu to jedno, ale wyprzedzać go wstyd i na ciebie się łatwo kamień znajdzie. Słuchaj lepiej, a nie mędrkuj. Jakby Bóg chciał nas zabić, to już byśmy niechybnie legli pod zawalonym sklepieniem, prawda? Bóg nie pudłuje; wie, co robi, i daje nam szansę!

– Na co szansę? – spytał Arton. Jego oczy błysnęły z ekscytacji.

– Na przeżycie! – krzyknął Miron. Na moment wiatr ucichł. Była to ledwie chwila, lecz tak wpasowana i rezonująca, że nie sposób było uznać ją za przypadkową. – Możemy się uratować, ale musimy działać mądrze. Trzeba stąd uciekać, jak najszybciej i bez strachu.

– I gdzie pójdziemy? – załkała jedna ze słuchających, tuląc do siebie pociechy.

Miron rozejrzał się krótko, ledwie zauważalnie i nagle rozszerzył powieki, jakby dostrzegł coś ze wszech miar niezwykłego. Z tajemniczym uśmiechem wskazał przed siebie, w kierunku wyrwanych drzwi, skąd rozciągała się diorama zrujnowanej wsi i droga, prowadząca w dal, gdzie chmury przebijał jaskrawy błękit nieba.

– Na południe! – krzyknął niemal rozradowany Miron. – Więcej znaków wam potrzeba? Woda z północy idzie, wiatr z północy, Bóg nam drzwi otworzył i wyciął w niebie kawał przestrzeni, by błyszczała w oddali.

– Dość tego bajania, złaź stamtąd! – ryknął Bron, nie wytrzymując więcej tyrady pierworodnego. Zbliżył się o kilka kroków i wszedł na schody, rozchlapując różowe kałuże. – Nie będziesz takich bzdur gadał!

Chwycił nagle syna za kraj zaimprowizowanej peleryny i spróbował pociągnąć do siebie. Miron wyrwał się zaraz, na jego twarzy odmalował się strach wytresowany latami wychowania. Plaśnięcie rozbrzmiało szybciej, niż Miron zrozumiał, co się stało.

– Ty łajzo! – krzyknął Bron, widząc, że uderzył go własny syn. – Ty wężowy miocie, przeklęty łajdaku! Wracaj tam, wracaj!

Ojciec chwycił Mirona za kark, szarpnął i cisnął nim w dół schodów. Miron uszedł dwa kroki, nim padł w krwawą kałużę i przetoczył się po posadzce. Dyszący z wściekłości Bron zbliżył się, nachylił nad synem i zaczął kopać go bez opamiętania.

– Wracaj do tych swoich zakonników, łajz i darmozjadów, takich jak ty. Wracaj, gdzie twoje miejsce, wygnańcu pieprzony, klątwo, utrapienie przeklęte!

Arton drgnął nagle, zmieniając w okamgnieniu wyraz twarzy i postawę. Przyskoczył do ojca i zdzielił go pięścią w skroń, aż ten padł na ziemię, uderzając głową o kant jednej z ław.

– Wstawaj – szepnął Arton, nachylając się nad bratem. – Miruś, wstawaj, nic ci nie jest, co? Bywało gorzej, wstawaj.

Miron wstał z ogromnym trudem, jego ręce dygotały, jakby umierał z zimna. Lico miał blade, widać było, że przestraszył się zdecydowanie bardziej swoich wspomnień niż tego, co się wydarzyło.

– Brat – powiedział cicho Miron, na najkrótszy moment obejmując Artona.

– Kolejny – warknął Wołek. – Cymbał im puściejszy, tym głośniej dzwoni. Na ojca ręki podnosić się nie godzi! Jak tylko wstanie, to was kijem przez plecy zdzieli tak, że żaden koniec świata nie ocali.

– O ile wstanie – rzucił chłodno Miron i ruszył w kierunku wyjścia, utykając na jedną nogę. Nagle zatrzymał się w progu i odwrócił. – Możecie ruszyć ze mną na południe, do ziemi ojców, wypełnić wolę Bożą i doczekać końca świata w zgodzie z Bogiem… Albo możecie tu siedzieć i poczekać, aż wam zawieja głowy z szyj urwie, wasz wybór.

Arton podbiegł do brata, zupełnie tak, jakby się bał, że ten nagle zniknie albo się rozmyśli i go zostawi.

– Miruś, Artuś, samą mnie zostawicie i bez dachu nad głową? – odezwała się matka. Jej głos nie wyrażał żadnych emocji, jakby nie wierzyła, że rzeczy dookoła dzieją się naprawdę, a nie w jakiejś malignie czy najgorszym koszmarze.

– Tu wszyscy chętni do pomocy, zarzekali się tak gorączkowo. Jeśli ktoś pod dachem świątyni skłamał przed śmiercią, to musi być skończonym durniem i lepiej dla niego, jakby już teraz się rzucił w Wichawę.

Miron narzucił kaptur na głowę i ruszył w deszcz.ROZDZIAŁ PIERWSZY
ŁÓDŹ NA SUCHEJ ZIEMI

Miron zdjął przemoczony kaptur i zatrzymał się w blasku. Wiosenny zachód słońca przyniósł upragnioną ulgę, osuszając tereny Bryzy z ulewy, jakby ścierał łzy z twarzy żałobnika. Zdecydowanie było nad czym ubolewać.

– Gospodarstwo! – krzyknął niemalże wesoło Arton i przyśpieszył kroku.

Były zakonnik jedynie zacisnął zęby i pokiwał głową. Zdecydowanie miał mniej entuzjastyczne podejście od młodszego brata. Dla wynudzonego wiejskim życiem chłopaka opuszczenie rodzinnych stron było prawdziwą przygodą, odmianą losu na lepsze. Pewnie wciąż snuł w głowie wizje rodem z legend, którymi raczono dziatki na dobranoc.

– Bajki – mruknął z rozgoryczeniem mężczyzna i ruszył za towarzyszem.

Dwukondygnacyjne domostwo było całkowicie zrujnowane. Stary, wyniosły platan padł, zmieciony burzą i położył się dokładnie pośrodku dachu domu. Niewielka przysadzista stodoła również stała się ofiarą załamania pogody, jakby opadła pod własnym ciężarem. Położone na zalanej polanie budynki straszyły z daleka przeszywającą uszy pustką. W obejściu nie kręciło się ani jedno zwierzę, wszystkie uciekły. Nikt nie zbierał szczątków, nie liczył strat ani nie szukał ocalałych.

Miron rozejrzał się podejrzliwie, jakby ktoś miał ich przyłapać pośrodku niczego i ukarać za przeskoczenie płotu. Przeplatane rzadkimi skrawkami lasów równiny błyszczały w intensywnym oranżu i przypominały monumentalne kolorowe lustro. Widok ten napawał podróżnika niepokojem, zdawał się nienaturalny, obcy. Burza przeszła, lecz zabrała ze sobą całe dotychczasowe życie. Nie dało się dostrzec ptaków ani nawet krążących w zaroślach chmar zwykle wszechobecnych strzyżaków.

– Oni chyba nie mieli szczęścia – stwierdził obojętnie Arton, gdy już weszli na plac wokół studni.

– A kto miał? – odparł Miron, przyglądając się zapadłej stodole.

– My!

Miron obejrzał się na brata zdziwiony, spróbował coś odpowiedzieć, ale zamiast tego rozejrzał się z obrzydzeniem. W końcu z wielkim trudem przysiadł na skraju kamiennego ocembrowania studni. Wskazał ręką bratu, by ten usiadł obok, a gdy tak już się stało, objął go delikatnie.

– Wszystkośmy zostawili za sobą, wiesz o tym? – spytał Miron, nie czekając na odpowiedź. – Matulę, Felcię w grobie (Ojcze, uchowaj ją w gwiazdach), sąsiadów.

– Sąsiadów mi nie szkoda – przerwał Arton, drapiąc się po zarośniętej szczęce. – Ty się chyba cieszysz, nie? Znowu jak dawniej, kawał świata widziałeś, prawda? I w jedną, i drugą stronę całą Sklawię, jaka jest, od Bryzy przez Kłonną po Storczyny i klasztory i pewnie sam Kyrys widziałeś, i Warię!

– W Kyrysie nigdy nie byłem, a Waria ledwie w powijakach była, gdy ja… Gdy w pielgrzymkę powrotną ruszyłem. Książę dopiero co zasiedlcę na szafot wznosił.

– Ponoć ten zasiedlca łajdakiem też był – oburzył się Arton, choć dawny władca północnej stolicy nigdy i w żaden sposób nie wpłynął na skromną Siackę.

– Każdy u władzy robi się łajdakiem, prędzej czy później.

– Babka mówiła, że złego do władzy ciągnie.

– Babka na stare lata miała kompot z budziwca zamiast rozumu.

Arton zaśmiał się i uderzył brata w ramię nazbyt mocno, niepomny własnej siły. Przez moment wpatrywał się w jego zmartwioną twarz na tle zachodzącego słońca. Z tej perspektywy wydawało się, jakby cały świat zawężał się i mieścił tylko w nim. Wszystko stało się prostsze, odkąd zostawili matkę, której na starość Bóg – tak jak i jej matuli – rozum odebrał. Nie było też ojca, który, choć zawsze faworyzował Artona, nigdy nie robił tego z miłości, lecz ze zwykłego żalu do pierworodnego, który porzucił gospodarstwo dla zakonu. Tak, to wszystko były nudy, historia, przeszłość. Teraz był tylko on i jego mały wielki brat.

– Beee! – rozbrzmiało zwielokrotnione rzężenie z dna studni.

Arton odskoczył od razu, zaś Miron stracił równowagę i runął w tył. Młodszy rzucił się w ostatniej chwili na pomoc. Wyciągając rękę, chwycił się skraju błękitnej szaty i poczuł, jak materiał ucieka mu spod palców.

Krzyk poniósł się w dół studni i zniknął z mrożącym krew w żyłach chluśnięciem.

– Braaat! – wydarł się w dół studni Arton, palcami wczepiając się w skraj tak mocno, że niemal skruszył zaprawę. – Wróć!

Miron poczuł przez krótką chwilę, że świat bardzo zmalał. Unosił się w kamiennej tubie, gdzie jego ciało powoli robiło się coraz cięższe, a złociste promienie słońca umykały gdzieś do góry, daleko, wysoko. Uświadomił sobie, co się dzieje, dopiero wtedy, gdy przed jego twarzą przepłynęła głowa kozła o oczach wyrażających absolutne przerażenie.

Arton rozejrzał się dookoła dwa razy, nawet sprawdził pod własnymi podeszwami butów, nie mogąc zrozumieć, czego tak właściwie szuka. Czuł, że musi coś znaleźć, sprawdzić, ruszać się, działać jak najszybciej! Nie wiedział jedynie najważniejszego, co takiego powinien zrobić.

Zakonnik zamachnął się raz i drugi, było mu coraz ciężej. Czuł, że ubrania nabierają wody, a przez to utrudniają poruszanie. Zwierzę, które nie wiadomo jakim sposobem znalazło się wewnątrz studni, poczęło bić kopytami, jakby pobudzone nowymi siłami. Miron na oślep zaczął obmacywać ściany, szukając wystających kamieni, korzeni, czegokolwiek, by móc się złapać i podciągnąć coraz wyżej i wyżej, aż w końcu dosięgnąć wolności!

– Brat! – zawołał jeszcze raz Arton w dół studni, po czym obrócił się przerażony. Od strony lasu rozbrzmiało kilka skoordynowanych nawoływań, szczeknięć, lecz bardziej gardłowych, rezonujących, warczących i wypełnionych pierwotnym głodem.

– Lina! – powiedział cicho Miron, zachłystując się wodą. Jego głowa momentalnie zanurkowała pod powierzchnią wypełnionej odpadami i kawałkami naniesionego śmiecia tafli. Ponownie wychylił się i rozczapierzonymi paluchami wczepił w wystające fragmenty ściany. – Rzuć mi linę, Artek!

Arton obejrzał się dookoła ponownie, tym razem jednak wiedząc, czego szukać. Jego wzrok natychmiast przykuło wiadro, przywiązane na supeł do żelaznej obręczy przy ocembrowaniu. Pędząc niczym w wyścigu chwycił za powerek i cisnął w otchłań studni z całą mocą.

Leszczynowe obramowanie wiaderka uderzyło o coś z donośnym hukiem i po chwili wpadło w toń. Nagle pod liną zakotłowało się, jakby ktoś rzucił do jeziora paszę i wezwał wszystkie zwierzęta na karmienie.

Miron chwycił się liny, zaparł nogami o wiadro, by złapać równowagę, i krzyknął po raz kolejny wzwyż, ku wolności.

– Wciągnij mnie, bracie!

Arton spojrzał w dół na przemoczoną, przerażoną twarz Mirona. Spod posklejanych blond kudłów błyszczały oczy, szukające jakiegokolwiek ratunku.

– Nie mogę, przepraszam! – odpowiedział młodszy i zniknął gdzieś za obrębem widoku ze studni.

Starszy chwycił się liny jedną ręką, potem drugą, spróbował objąć nogami unoszący się na wodzie koniec i podciągnął się z całą mocą. Lina szybko zaczęła kłuć, parzyć, a w końcu palić. Miron zaparł się nogami o wystający kamień i złapał pół oddechu, by zaraz znowu walczyć o bezcenną wolność.

Z głębi studni rozległo się kolejne beczenie, spotęgowane, głębokie. Woda przelewała się nieustannie, bulgotała i pieniła. Miron spojrzał szybko w dół i dostrzegł dziesiątki unoszących się kozich łbów. Rozwarte w przerażeniu, oderwane od korpusów czerepy wydawały się tknięte jakimś nieśmiertelnym żalem. Wydzierały się nawet po śmierci, gnijąc w wodzie.

Wreszcie chwycił za szczyt ściany, przesadził nogę i sturlał się na ziemię, krzycząc z bólu. Nie zdążył nawet ochłonąć, nim Arton wsadził w przekrwione dłonie brata jakiś długi kij. Po chwili ze zdziwieniem spostrzegł, że to najzwyczajniejsze w świecie widły, jeszcze ubabrane w gnoju.

– A ty co? Oszalałeś, czy na… – powiedział Miron, ale zaraz przerwał, widząc przerażenie na twarzy brata.

Arton bez słowa przytknął palec do ust, kucnął i drugimi widłami wskazał gdzieś przed siebie, w kierunku obejścia.

W blednącym blasku odległego zachodu słońca dało się dostrzec trzy czarne, kosmate sylwetki, kładące się wzdłuż łanów zboża. Nabrzmiałe od mięśni schowanych pod warstwą gęstego futra, niezidentyfikowane istoty powoli sunęły przez jeszcze zielone, niskie łodygi po niedawnych zasiewach. Ciemne wyspy sierści zdawały się krążyć spiralnym ruchem wokół czegoś, czego bracia nie zdołali dostrzec.

Nagle jedna z istot wyrwała się naprzód, skoczyła i przez moment, niczym ryba wyskakująca ponad poziom morza, ukazała się w pełnej brutalnej krasie. Bestia, prawdziwa bestia, w kłębie niemal równa człowiekowi, o długich sprężystych kończynach i rdzawych, ostrych i ogromnych pazurach.

Rozbrzmiał skowyt, a po nim rzężenie i cisza. W niebo trysnęła krew, dwie góry skołtunionego futra rzuciły się do pierwszej i zdały się ucztować, mlaszcząc i powarkując przy co smaczniejszych fragmentach.

– Szczeźniki – szepnął Miron, odsuwając się powoli i łapiąc brata za kołnierz. – Schowamy się na noc w gospodarstwie.

– Są ogromne – odpowiedział podekscytowany Arton.

– Bywają. – Miron wzruszył ramionami i poprowadził brata dalej, ku załamanej ścianie głównej siedziby. – Jeśli cały inwentarz rozpierzchnął się po okolicy, to mamy zarówno pecha, jak i szczęście. Są dzikie, brutalne, ale niegłupie. Będą wolały polować na miękkie, otłuszczone kozły niż na dwóch żylastych rolników z widłami.

– Pff, rolnicy, też mi coś – mruknął młodszy z braci, gdy już schowali się pod niską powałą. – Ojciec przepiłby gospodarstwo albo przerżnął w karty. To była kwestia czasu.

– Chciałeś się wyrwać, co? Tego się spodziewałeś? – spytał zakonnik, pokazując na zniszczoną sień, gdzie docierały resztki promieni słonecznych.

W powietrzu unosiły się co rusz drobiny kurzu, by zaraz opaść i przylepić się do wilgotnego drewna z połamanego stołu lub nabrzmiałej od wody podłogi. Deszcz doszczętnie zalał pomieszczenie. Meble najpierw zniszczyła wichura, a następnie – jakby umyślnie przez kogoś – zostały połamane w niewiadomym celu. Przeszukując spiżarnię i kuchnię, bracia dostrzegali kolejne ślady znacznie ciekawszych wydarzeń, które na zawsze mogły pozostać tajemnicą tego miejsca.

– A ja myślałem, że to tylko burza szaleje – stwierdził Miron, podnosząc zakrwawiony nóż, po czym zwrócił się gniewnym głosem do brata: – Niczego nie ruszaj, to narzędzia zbrodni albo gorzej. Znajdziemy coś lepszego.

– Będziemy jednak kraść? – zapytał Arton rozbawiony.

Miron pokręcił głową i bez odpowiedzi zaczął przeszukiwać zapasy. Nie chciał kraść, nie odważyłby się przy bracie, a choćby i ze względu na własne sumienie. Bóg zapewne nie miałby nic przeciwko, w końcu co go mogło obchodzić zwinięcie suszonego mięsa, gdy dookoła kończy się świat. Najważniejsze było to, że teraz niczego nie kradli. Bo ukraść można tylko przedmioty należące do właściciela, a to miejsce zostało ewidentnie porzucone. Pytanie tylko, czy z woli gospodarzy, czy intruzów.

Słońce wyprzedziło braci w ich poszukiwaniach. Wreszcie znaleźli względnie stabilny kąt i stworzyli ze znalezionych futer prowizoryczne miejsce wypoczynku, przypominające zawilgotniały barłóg. Wyprawiona skóra niedźwiedzia kosztowała zapewne niemałą fortunę i do tej pory wisiała dumnie na ścianie jako rodzinna pamiątka i zabezpieczenie na cięższe czasy. Cóż, mało kto mógł przewidzieć, że czasy będą na tyle ciężkie, że futro posłuży jedynie jako baza dla jednorazowego legowiska.

Miarowe skrzypienie ponad braćmi i odległy wiatr nuciły ledwie słyszalną kołysankę dla dwóch zmęczonych wędrowców. W końcu zapłonął piec chlebowy, roztrącając otulinę mroku.

– Uwielbiam ogień – stwierdził z pewną nostalgią Arton, wgapiając się w narożny piecyk. Miał za sobą istne pobojowisko, przerąbany na pół dom i wyzierającą w suficie dziurę, przez którą można było dostrzec ciemny strych i ogrom nieba. – Jest w tym coś trudnego do opisania, ale… Ja nie jestem dobry w słowach.

– Wiem, o czym mówisz. – Miron uśmiechnął się, zajadając podpłomyk z orzechami. – Mam tak samo.

– To powiedz to, ty się tam znasz na tych słowach i w ogóle! – Arton klepnął brata w ramię, zwyczajowo nazbyt mocno, niemal wytrącając mu jedzenie z ręki. – Wybacz, duży bracie, wiesz, jak Pan błogosławi… Nierówno.

Miron wpierw nie odpowiedział, uśmiechnął się, mocniej wbił wzrok w płomień i dopiero po chwili, nie odrywając oczu od pełgających czerwonych języków, powiedział:

– Ogień to cud. Jest niczym wyciąg z samego ciepła, czysty gorąc. Tuli noworodki, gorejąc w piersiach matek, grzeje jedzenie, wodę, rośliny i ich ziemię. Ogień potrafi wykąpać człowieka, wysuszyć, napełnić, wyleczyć. Jest najsilniejszy, lecz przejawia się tak delikatnie, w promykach słońca, odległego, baczącego na nas z góry niemalże z pieszczotliwością. Nigdy jeszcze ogień mnie nie oszukał, nie skłamał, nie podawał się za coś, czym nie był. Ognia nie da się powstrzymać – zabiera, co zechce i kiedy zechce. Gdyby świat spłonął do ostatniej grudki popiołu, to nadal przetrwałoby całe to dobro, które niesie ze sobą sam ogień.

– A woda, bracie? Co z wodą? – spytał Arton, przez chwilę chciał się odwrócić, ale zaraz z lękiem znów wbił wzrok w płomienie. Nie odważył się spojrzeć za siebie.

– Woda to kłamstwo – odparł ze smutkiem zakonnik. – Mami, wabi, kryje się sama w sobie. W przeciwieństwie do ognia nigdy nie wiesz, jak jest ogromna, co kryje pod taflą, czy ziębi, czy grzeje. Kusi do skoku tylko po to, by roztrzaskać nurka. Łamie maszty, zalewa ogrody, topi domy, naśladuje ogień tylko wtedy, gdy czegoś chce. O ile ogień zawsze jest silniejszy i traktuje cię z góry, to przynajmniej wiesz, na czym stoisz. Woda udaje, że jest niegroźna, żebyś pozwolił jej na coraz więcej, aż w końcu zauważasz, że toniesz.

Miron wzdrygnął się, słysząc beczenie kozła, lecz Arton najwyraźniej tego nie zauważył. Był skupiony na miarowym, zwielokrotnionym skrzypieniu.

– Czy ogień to przeciwieństwo wody? – spytał Arton.

– Nie, raczej nie. Nie wszystko ma przeciwieństwo w tak prosty sposób.

– Góra to przeciwieństwo dołu, tak po prostu. Lewo, prawo, silny, słaby, duży, mały, jasny, ciemny…

– A miecz? – szepnął Miron, spoglądając z zaciekawieniem na brata. – Skoro to dla ciebie takie proste, to co jest przeciwieństwem miecza?

Arton zamknął oczy, lekko rozchylił usta, lecz nie odpowiedział od razu. Nie chciał się ośmieszyć przed starszym bratem. Odbywali wspólną podróż, byli sobie równi. Chciał pokazać bratu, że również ma wiedzę. W końcu odpowiedział z pewnością w głosie:

– Pióro… – Pewność siebie zniknęła szybko. – Albo książka… Kwiat? Może całe łóżko lub dom?

– Przeciwieństwem miecza jest wszystko to, na co go skierujesz. – Miron obrócił się na moment, spoglądając na wyzierające z ciemności ruiny. – Przeciwieństwo miecza to wszyscy skrybowie świata, każda biblioteka, ogród, dzieci śpiące w domu i każda matka ich pilnująca. Wszyscy ojcowie, którzy zmarli w obronie rodziny. Ogień na dachach stodół. Zaprawa w miejskim murze. Ubita droga i ślad setek końskich kopyt. Echo marszowej pieśni. Przeciwieństwem miecza jest wszystko to, co nim zniszczysz.

Miron umilkł. Jego oczy błyszczały w ciemności niczym gwiazdy nad nocnym morzem. Wewnętrzny żar wzmógł się i wysypał przez powieki nieśmiałą wilgocią. Nie chciał wystraszyć brata, ale wiedział też, że jeśli nie pokaże mu świata (takiego, jaki jest), to prędzej czy później świat sam objawi mu swoje oblicze, co mogłoby być gorsze w skutkach.

– Skąd wiesz o tym wszystkim, Miron? – Arton spojrzał poważnie na brata, pierwszy raz wydał się zafrasowany. – Nie od patrykapłanów, prawda? Nie od Ojców Górujących ani z ich kazań. Sam Bóg ci to powiedział?

– Nie wiem, czy Bóg mówi do kogokolwiek, Artek. Gdyby tak było, to człowiek posiadłby nieskończoną wiedzę i władzę, a to gotowy przepis na tragedię… Choć zapewne jest to kusząca wizja, prawda?

– Więc skąd to wszystko wiesz…? Zmyślasz? Nie zmyślasz, ja wiem, gdy ktoś kłamie. Jak wtedy, gdy Rymon złamał pożyczoną kosę i próbował zrzucić winę na skrzęty.

Obaj bracia odruchowo splunęli przez prawe ramię, zamykając oczy.

– Rymon był po prostu kiepskim kłamcą, ale nie, nie kłamię. Wszystkiego nauczyłem się w drodze, poznając świat takim, jaki jest. Miałem sporo czasu na myślenie, mniej na modlitwę. – Miron wzruszył ramionami i oblizał palce z ciasta. – Żadna strata.

Coś nagle trzasnęło na strychu, jak łamana gałąź. Po chwili znaczny ciężar runął na deski podłogi. Z sufitu spadła na braci odrobina popiołu. Zbliżyli się do siebie, szukając ciepła i wzajemnego pocieszenia.

– Poprowadzisz nas bezpiecznie? Znasz ten świat?

Miron zapatrzył się w ogień, a dopiero po chwili przytaknął. Cisza była dojmująca, dało się słyszeć tylko ujarzmiony ogień piecyka, odległe nawoływania szczeźników oraz wiatr muskający lustro wody, w jakie zmienił się świat. I najważniejsze – bicie kilkunastu serc, niemalże zlewające się z szumem krwi w skroniach braci.

– Wszystko będzie dobrze, bracie – szepnął Miron, zbliżając się do Artona. – Po prostu patrz w ogień, nie patrz na nich.

Arton przytaknął, ignorując wiszące pod sufitem ciała byłych gospodarzy, których tam nie było, nim zaszło słońce. Szubieniczne liny skrzypiały cicho, w zastygłych ciałach wciąż biły serca, dając znać o życiu zawieszonym między dwoma światami.

Stara kaczka z przetrąconym skrzydłem próbowała umościć się pod pniem drzewa. Zagubiona i zdezorientowana przysiadła na szerokich błoniastych stopach i nieustannie starała się wydziobać coś spod piór. Nie powinna była oddzielać się od reszty ani w ogóle przebywać w takim miejscu. Instynktownie to wiedziała, ale zadra pod skrzydłem nie pozwalała jej wzbić się ponownie w powietrze i zmusiła do zejścia na te niegościnne tereny. Po pewnym czasie zakrzywiony dziób wreszcie sięgnął celu i wyjął haczykowaty kolec, który nie wiadomo jak się tam znalazł. Kaczka nareszcie mogła zatrzepotać skrzydłami i z ulgą wzbić się w niebiosa.

Świst, zgrzyt i zduszone szybko kwaknięcie rozerwały ciszę. Brzechwa strzały zadygotała, gdy tylko grot przebił się przez puste kości i odłupał korę naprzeciwległego masywnego kasztanowca.

– Łut szczęścia – skomentował Miron, drocząc się z bratem.

– Ta, jasne. Bajać to my, ale nie nas. – Arton wyszczerzył się mocno, wzniósł łuk ku górze i pobiegł w kierunku zdobyczy. – Dobry Panie w górze, ale bym się pochwalił tym w wiosce. Jak tylko wrócimy, to…

Arton zamilkł, nachylił się nad kaczką i spróbował odzyskać strzałę. Nagle drewniany promień pękł pod palcami podróżnika.

– Czasami nie ma… – zaczął Miron, zbliżając się do brata. Gdy tylko miał mu położyć dłoń na ramieniu, ten odtrącił ją i wstał.

– Wiem! Wiem… Wybacz, nie o to mi chodziło. Nie ma powrotu, tak, rozumiem. Po prostu nadal myślę o takich rzeczach. Patrz na mnie! – stwierdził nagle Arton, rozkładając ręce na boki i robiąc obrót. Pikowana kurtka zabłysnęła w promieniach popołudniowego słońca. Klamra z żelaza ciążyła równie przyjemnie co pochwa z długim nożem. Nawet buty potrafiły przykuć oko pod odpowiednim kątem, gdy metalowa skuwka podskakiwała w blasku. – Wyglądam jak stary Pyron, jak mu wnuki wróciły z zaciągu, a przynajmniej trzech z czterech. No zobacz sam, wiesz, jak wyglądam?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: