- W empik go
Syrena - ebook
Syrena - ebook
Życie Łukasza Kostrzyńskiego, znanego jako Kosa, zmienia się w pewien upalny sierpniowy wieczór. Podczas grilla w nadwiślańskich zaroślach natyka się on na istotę, której nie potrafi opisać, choć prowadząc życie typowego warszawskiego chuligana, widział już niejedno. Przyciśnięty do muru na przesłuchaniu, oznajmia policji, że zaatakował go smok.
Na praskim brzegu Wisły podczas porannego joggingu mężczyzna odkrywa zmasakrowane zwłoki młodej kobiety. Śledztwo zostaje przydzielone komisarzowi Norbertowi Zawickiemu, mającemu łatkę miłośnika spraw dziwnych. Policjant z każdym nowym tropem utwierdza się w przekonaniu, że ta zbrodnia faktycznie należy do osobliwych, podejrzewa nawet, że nie dokonał jej człowiek. Tymczasem zaczynają pojawiać się kolejne ofiary... Czy morderczy stwór sprzed wieków nadal krąży po mieście?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66966-68-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
...przez te oczy zielone, zielone...
– O kurwa!
Kolebiąca się nieskładnie w rytm muzyki kobieta rozpoczęła dziki maraton skoków na jednej nodze. Wypity alkohol nie współgrał ze zmysłem równowagi i po chwili, ku rozbawieniu zebranych, runęła na piach.
– Co jest?
– Kurwa, szkło!
Jeśli liczyła na współczucie, miała pecha. Reakcją był jeszcze głośniejszy śmiech.
– Zajebiście zabawne! – denerwowała się, starając się zawinąć nogę, by popatrzeć na skaleczenie z bliska. Niełatwe zadanie, nawet gdyby była trzeźwa. – Krew mi leci! – poskarżyła się.
– Jak co miesiąc – zarechotał jeden z byczków.
Jak pozostałych zdobiły go jedynie szorty, klapki i złoty lub przynajmniej pozłacany łańcuch. W dodatku futro na piersiach, tatuaże na plecach, ramionach i nogach oraz nadzwyczajny ABS (absolutny brak szyi).
Kobieta rzuciła mu wściekłe spojrzenie, po czym, szukając wsparcia, spojrzała na jego kompana siedzącego na składanym stołeczku.
– No, Kosa, powiedz mu coś!
– Coś – burknął zagadnięty.
– Broniłbyś swojej kobiety – zaprotestowała, na wpół z oburzeniem, na wpół zalotnie.
Kosa czknął głośno, a następnie pociągnął potężny łyk z trzymanej w łapskach puszki piwa. Wypił do dna, zgniótł ją i od niechcenia przekręcił jedną z kiełbasek skwierczących na palenisku.
– Głupi fiut – skwitowała kobieta.
Uwaga wymsknęła się jej znacznie głośniej, niż planowała, więc zerknęła z przestrachem na partnera. Nie zareagował. Odwróciła głowę, przyglądając się odbijającym się w wodzie światłom drugiego brzegu.
Komórka wypluła do końca utwór, by po zbyt krótkiej chwili ciszy przejść do kolejnego. Może nie wszystkim odpowiadała taka muzyka, ale upodobaniom Kosy należało okazać szacunek. Nie należał do wyrozumiałych. Ani do tych, co zbyt długo rozważają zaistniały problem. Na kłopoty miał jeden wypróbowany sposób – walić pięścią, albo nawet i łbem, tak długo, aż same grzecznie znikną. Nie na darmo nosił swój przydomek. Jego ojciec – świeć Panie nad jego zapijaczoną duszą – jak mantrę powtarzał jedno powiedzonko: trafiła kosa na kamień. Jego syn postanowił, że będzie takim kamieniem, na którym stępią się wszelkie kosy. Ironią losu było to, że skracając nazwisko, nazywano go Kosą. On sam nie widział w tym żadnej sprzeczności. Nawet mu to przez głowę nie przeszło. Tak samo zresztą jak wiele innych myśli.
– No, tańcz! – warknął.
– Co? – Kobieta wybałuszyła oczy.
Zmęczona życiem twarz sprawiała, że ciężko było dokładnie określić jej wiek. Była jednak wyraźnie starsza od Kosy. Mogła mieć trzydzieści parę lat, a on nie przekroczył jeszcze dwudziestu pięciu.
– No, ruszaj się!
– Zraniłam się w nogę!
– Chuj mnie obchodzi twoja noga. Rusz dupę! U Melona wywijałaś nią na lewo i prawo!
– Mój tyłek i kręcę nim, gdy zechcę!
– Twój to on jest do podcierania!
Kobieta zerwała się z piachu i – kulejąc – podskoczyła do Kosy. Wyciągnęła paluch wskazujący i pokiwała mu nim przed nosem.
– Jeszcze będziesz się dziś do niego ślinił. Ale gówno dostaniesz!
– Nie będzie bara-bara! – zarechotał jeden z kompanów Kosy.
Osiłek wolno wstał z krzesełka.
– Pierdolona, przechodzona swołocz! – Zgrzytnął zębami, aż dziw, że sobie żadnego nie połamał. – Znasz swoje miejsce?!
Doskoczył do kobiety i złapał ją za włosy. Szarpnął potężnie, obalając na piach. Zawyła. Kopniak w bok ją uciszył, straciła dech. Rozciągnęła się na ziemi. Drugi kopniak był niecelny. Wzbił fontannę piachu.
Kobieta uniosła się na łokciach. Z nosa ściekał jej gil i mieszał się z płynącymi po policzkach łzami.
– Ty pieprzony chuju! – pisnęła.
– Suka!
Zamachnął się. Zasłoniła się rękami, ale nie uderzył. Raz jeszcze kopnął piach – tym razem rozmyślnie – obsypując ją całą, i chwiejnym krokiem pomaszerował do grilla. Obok leżała torba. Wyciągnął z niej półlitrową podpałkę w płynie i zawrócił. Pod nosem mruczał kolejne przekleństwa, ale dobiegająca z telefonu muzyka większość ich zagłuszyła.
Kobieta podniosła się chwiejnie. Patrzyła na Kosę bez zrozumienia. Co zamierzał?
Byczek bardziej wyrwał, niż odkręcił, korek. Złapał ofiarę za włosy i zmusił, by przyklękła. Potem wylał na nią zawartość butelki.
– Nie, Kosa – jęknęła, czując ostrą woń podpałki.
– Doigrałaś się, kurwo!
Kumple mężczyzny przyglądali się obojętnie. Może nie wierzyli, że dokończy dzieła. Bardziej prawdopodobne, że było im to obojętne. Kosa wygrzebał z kieszeni szortów zapalniczkę.
Błysnął płomień.
Kobieta szarpnęła się, ale bezskutecznie, nie potrafiła wyrwać się z żelaznego uścisku.
– Nie! – pisnęła błagalnie.
Przysunął zapalniczkę do jej pleców. Nic się nie działo. Ogień buchnął w chwili, gdy już się wydawało, że osiłek zrezygnuje.
Podpalona zaczęła wrzeszczeć. Kosa odsunął się dwa kroki. Jego ofiara zerwała się na równe nogi, bijąc rękami powietrze jak trzepocząca skrzydłami kura, której gospodarz właśnie uciął łeb.
Zakręciła się po plaży, po czym wyrwała do przodu. Nie do końca w stronę brzegu, bardziej ku porastającym go splątanym zaroślom.
– Pieprz się – rzucił coś w rodzaju pożegnania Kosa.
Raczej nie słyszała tych słów. Potknęła się, upadła, przetoczyła po ziemi plecami i zerwała się do dalszego biegu. Wyczuwając pod stopami mokry piach, skoczyła do przodu. Ponownie się wywróciła, lecz tym razem już w mętnej wodzie.
Ukojenie było krótkotrwałe. Ból szybko powrócił i to wcale nie mniejszy. Skóra pleców i głowy nadal paliła żywym ogniem, choć przecież kobieta zdołała ugasić płomienie.
Spróbowała się odwrócić i sprawdzić, czy Kosa nie poszedł za nią, lecz świat zmienił się w niewyraźną mozaikę czarno-szarego kalejdoskopu z wirującymi światłami odległych latarni.
Uciekaj!
Paniczny głos w jej głowie przymusił ją do działania.
Może Kosa już jej odpuścił, ale wolała nie ryzykować. Ruszyła po omacku przed siebie. Szła wzdłuż brzegu, dzięki płynącej wodzie jako tako utrzymywała kierunek. Skręcała, gdy tylko robiło się zbyt płytko lub głęboko. Po kilkunastu metrach wbiła się w sięgające toni zarośla. Gałęzie uderzały ją w policzki, potęgując ból. Zawróciła i wyszła na brzeg.
Upadła na kolana, ciężko dysząc.
Co ten sukinsyn jej zrobił?!
Dotknęła dłońmi twarzy, co wywołało kolejną lawinę cierpienia, nie próbowała więc sprawdzać obrażeń. Oszpecił ją! A może nawet trwale okaleczył! Czy straci wzrok? Ta myśl sprawiła, że załkała głośno – już nie z bólu, ale z przerażenia.
Rozpacz nie trwała długo. Szybko wrócił strach. Głos, który wcześniej kazał jej uciekać, nie zamierzał zamilknąć. Złośliwie szydził, pytając, czy to na pewno koniec. Nie zignorowała go. Miał rację – Kosa był nieobliczalny. Stać go było na to, by przyjść tu za nią i dokończyć dzieła.
Dokończyć dzieła... piękne słówka. Zwyczajnie ją zakatrupić. Cholera wie, co działo się w jego popieprzonej głowie! Że też związała się z takim fiutem!
Zagryzła zęby na krawędzi dłoni, by nie krzyczeć, wstała i ruszyła przez zarośla. W przeciwną stronę niż dobiegająca wciąż muzyka. Impreza wcale się nie skończyła. Ciekawe, czy ktoś w ogóle sobie poszedł? Pewnie nie, wszyscy się bali Kosy, to on wiódł tam prym. Najbardziej dziki i nieprzewidywalny, nikt nie chciał mu podpaść.
Byłaś dumna, że masz samca alfa. I co, nadal uważasz się za farciarę?
Fuknęła głośno, choć bardziej przypominało to głuchy jęk. Nie powinna teraz o tym myśleć. Najważniejsze to wygramolić się z tych krzaków i dotrzeć do ulicy. Może ktoś tam ulituje się nad nią i wezwie karetkę. Swój telefon zostawiła przy grillu. Nie mogła po niego wrócić.
Szła na oślep z wyciągniętymi przed siebie rękami. Też były poparzone, ale obijające się o nie badyle nie wywoływały takiego bólu jak wtedy, gdy uderzały w twarz.
Cholera, jak daleko jeszcze?! Nie była przecież w zasmarkanym Kampinosie, tylko nad Wisłą w jebanej Warszawie. Gdyby w tej chwili pozwolono jej zadecydować o zagospodarowaniu prawego brzegu rzeki, kazałaby go zrównać buldożerem i zabetonować.
Po kolejnych kilku krokach poczuła, że nie jest sama. Nie zobaczyła nikogo, na dobrą sprawę nie widziała prawie nic, było to zaledwie przeczucie. Choć wyjątkowo silne, graniczące z pewnością. Zatrzymała się i przez szpary w opadniętych powiekach, przez łzy – szerzej nie dała rady otworzyć oczu – rozejrzała się wokół. Jakieś rozmyte plamy gdzieś na horyzoncie – tyle dostrzegła.
Czy to Kosa?
Ta myśl sprawiła, że zadrżała.
Potrząsnęła głową. Nie, to nie on. Skąd możesz wiedzieć? – ofuknęła się w myślach, prowadząc wewnętrzny dialog. Ale jednak wiedziała. Tak jak czuła czyjąś obecność, tak samo czuła, że to nie jej niedawny kochanek, ale obecny oprawca.
Jeszcze pół godziny temu powiedziałabyś, że twój zajebisty facet.
Zignorowała szyderstwo wewnętrznego głosu. Myślała o czymś innym... Jeśli to nie Kosa, to kto?
– Halo... – Głos jej drżał. Nie tylko z bólu. Poczuła nieokreślony niepokój. Na spalonych ramionach wyskoczyła gęsia skórka. – Kto tu jest?
Nikt nie odpowiedział.
Jasne, idiotko, ktokolwiek to jest, nie ma dobrych zamiarów... Kolejne paskudne przeczucie? Skąd? Szósty zmysł? Pieprzenie, nie ma czegoś takiego jak szósty zmysł. Nie ma? To dlaczego zagrożenie wydawało się niemal namacalne?
Co może być gorszego niż Kosa?
Dlaczego przez głowę przemknęło jej słowo „co”, a nie „kto”? Nie zastanawiała się nad tym, bo zwyciężyło przeświadczenie, że to może być „coś” i że jest blisko. W tej chwili niemal pragnęła, by jej narwany chłoptaś wrócił. By usłyszała szmer piasku pod jego stopami i potok przekleństw wypływających z ust. Niech ma ze sobą resztkę rozpałki do grilla – o ile już wcześniej nie wylał na nią wszystkiego. Niech nawet zamierza dokończyć dzieła, pozbyć się jej raz na zawsze. I tak byłby lepszy niż to coś...
Niemal roześmiała się chrapliwie.
Jakie coś...? Zwariowałaś...
– Odezwij się! – wybełkotała. Mówienie przychodziło jej z trudem. Czy ten bydlak poparzył jej także język? Jakim, kurwa, cudem?!
– Tak?
Nagle skamieniała. Głos był cichy i miękki. Nie wyrażał cienia emocji i to paradoksalnie było w nim najbardziej przerażające. Zdawał się pozbawiony wszelkich ludzkich cech. Bezbarwny niczym kawałek styropianu.
W dodatku nie potrafiła określić, skąd dochodził. Zdawał się ją otaczać, dobiegać jednocześnie zewsząd.
– Kim jesteś?
Nie pytaj kim, ale czym – śmiała się jakaś część jej jaźni. Ta mniej racjonalna, która za to znacznie bardziej czuła to, co nienamacalne i ukryte przed trzeźwym umysłem.
– A kim chciałabyś, bym był? – Chwila ciszy. – Jak cię zwą?
– Andżelika.
Każde słowo ociekało kojącym spokojem i słodyczą. W kobiecie przerażenie mieszało się z ulgą i poczuciem bezpieczeństwa, tworząc zupełnie niestrawną mieszankę. Pragnęła jednocześnie uciekać i szukać schronienia w ramionach...
...jego.
...tego czegoś.
– To nie jest twoje prawdziwe imię. – Głos nie pytał, raczej to stwierdził.
Nie było, ale co za różnica? Kiedy ostatnio ktoś zwrócił się do niej inaczej? Tego imienia, które nosiła w dzieciństwie, nienawidziła. Odrzuciła je wraz z dawnym życiem.
Pokręciła głową. Nie była w stanie odpowiedzieć.
– Zbliż się.
Ciało – wbrew niej – spełniło żądanie. Ona świadomie nie mogłaby go usłuchać, bo nie wiedziałaby, w którą stronę się udać.
Z transu wyrwał ją spazm bólu. Cierpienie przywołało świadomość chwili obecnej, owego tu i teraz, które przed sekundą zdawało się tonąć w oparach znieczulenia. Zmusiła się, by możliwie szeroko otworzyć oczy.
W pierwszej chwili dostrzegła mężczyznę. Białe spodnie i buty, kraciasta marynarka i absurdalny słomkowy kapelusz zasłaniający większą część twarzy. Zupełnie jak... Dziadek? Z mroków pamięci na krótką chwilę wyłoniła się dawno zapomniana fotografia. Stała na regale w pokoju ojca, gdy jeszcze żył. Obraz rozbłysnął i zniknął.
Potem ponownie ból oparzeń powrócił pełną mocą i nienaturalnie rozświetlona sylwetka eleganckiego mężczyzny rozmyła się w niewyraźnej plamie. Gdy Andżelika ponownie zdołała zogniskować wzrok, wróciła rzeczywistość. Zapadający zmrok i to coś, co – zaczajone zaledwie kilka kroków od niej – kryło się za jego zasłoną. Nie na tyle jednak skutecznie, by zupełnie zniknąć.
Twarzy nie była w stanie dostrzec, choć nie umknęły jej sterczące na boki strąki sztywnych włosów. Zdawały się siwe, a może jedynie zabarwiło je tak światło oddalonej latarni, która znalazła się na linii jej wzroku. Mężczyzna – a raczej to coś – nie nosił kraciastej marynarki. Jego nagi tors pokrywała zmierzwiona, rzadka i kręcona szczecina. Ramiona uciekały z pola widzenia, w którym jako tako utrzymywała ostrość, ale wydały się jej jednocześnie ptasie i gadzie. Jakby pokryte piórami, aż do wieńczących je olbrzymich pazurów. Nóg nie dostrzegła, ale w ciemnościach kłębiło się coś na kształt ogona.
Stwór chyba zrozumiał, że Andżelika wyrwała się ze stworzonej dla niej ułudy i pojęła jego realną postać. Na ułamek sekundy zdawał się cofnąć, po czym wystrzelił do przodu. On cały, a może jedynie jakaś niemożliwa do zidentyfikowania jego część.
Ból, jaki niósł ze sobą jego dotyk, przyćmiewał wszelkie cierpienia, jakie dziś i kiedykolwiek wcześniej zadał jej Kosa. To jakby znów – tak jak niegdyś po pijaku – gasił papierosy na jej ciele, lecz tym razem nie jednego fajka, ale całe miliony niedopałków, tak że żar pokrywał każdy centymetr skóry.
Nadwiślański brzeg wypełniło jej wycie.
*
Klima nawalała, nawalała, aż wreszcie zdechła. Prędzej czy później musiało się tak skończyć. W sumie i tak wybrała najlepszy możliwy moment, bo po ponad dwóch tygodniach niemiłosiernych afrykańskich upałów wreszcie niebo zasnuły chmurki. No może nie do końca zasnuły, zbyt wiele pozostało dziur, które słońce uparcie odnajdywało, by wesoło pomachać do na wpół uwędzonych maluczkich, ale przynajmniej nie był to już nieprzenikniony i – zdawałoby się – nieskończony błękit.
Otwarcie okien nie na wiele się zdało. Mimo wczesnej pory wnętrze samochodu przypominało rozgrzaną puszkę. Ot taka sauna dla ubogich i zapracowanych. Szkoda tylko, że nie można się było ubrać jak w saunie, a właściwie w niej rozebrać.
Norbert podjechał do krawężnika i zaparkował obok stojącego tam radiowozu. Z wozu wyskoczył młody chłopak. Zielony na twarzy i na chwiejnych nogach. Bijący od niego na kilometr kwaśny odór zdradzał, że wymiotował. Plamy na butach i nogawkach tylko to potwierdzały.
– Odjeżdżamy stąd – warknął.
– Komisarz Zawicki. – Norbert machnął legitymacją.
– A tak, jasne. – Chłopak bąknął zdecydowanie nie służbowo i natychmiast się odwrócił. Sądząc po skurczach ramion, walczył z kolejną falą mdłości.
Norbert minął go obojętnie, nie był służbistą. Ale znał kilku takich. Gdyby młody napatoczył się na któregoś, dostałby nieźle po dupie.
Jego raczej zastanawiało, co tak wstrząsnęło chłopakiem. Może po prostu był jeszcze zielony i dopiero odkrywał uroki bycia policjantem. Nie tylko mundur i szacunek (jaki szacunek? częściej pogarda lub jawna wrogość), ale też krew, smród i zgnilizna. Może.
Albo... Od chwili, gdy tylko otworzył rano oczy, miał niesprecyzowane złe przeczucia. Zaczęło się od klimy, ale nie musiało na niej zakończyć.
Zazwyczaj nie wierzył w tego typu sprawy. Przeczucia. Obawy. Człowiek ma je codziennie. Jeśli nic się nie wydarzy, szybko o nich zapomina, a jeśli jednak coś go spotka, natychmiast krzyczy „a nie mówiłem!”. A przecież gówno tam przewidział. Po prostu cały czas większość z nas ma za uszami myśl, że zaraz coś się spieprzy. A że życie pieprzy się na okrągło, to i łatwo o sprawdzalność takich przepowiedni.
Młody nie był tu przecież sam, więc zamiast czekać, aż chłopak powstrzyma torsje, Norbert ruszył w dół wydeptaną ścieżką biegnącą w stronę Wisły.
– Witam, komisarzu! – Kolejny napotkany policjant rozpoznał go z daleka.
Może Warszawa to spore miasto, ale ciężko było tu o anonimowość. Większość zwykłych krawężników znała jeśli nie jego nazwisko, to przynajmniej stopień. Owszem, robił w kryminalnej dość długo, by nie powiedzieć za długo, jednak przecież nie spotkał się z nimi wszystkimi osobiście.
– Nie powiem dzień dobry – usłyszał.
Pora na odpoczynek. No cóż, jeszcze tylko trochę.
– Aż tak źle? – zapytał, gdy podszedł bliżej.
– Brak słów. To trzeba zobaczyć.
Trzeba zobaczyć. Tak można reklamować spektakl, film, od biedy wystawę w muzeum, choć raczej do takich przybytków nie zaglądał, ale miejsce zbrodni? Słysząc te słowa, od razu wiedział, że z całą pewnością nie chce oglądać tego, co zastanie na końcu ścieżki. Tyle że nikt nie raczył dawać mu wyboru. Za to właśnie mu płacili – by babrał się w brudach. Dostawał polecenie i jechał. Przełożony miał w dupie jego opinię. Tak samo zresztą, jak on miewał w dupie opinie szefa o sobie. Kariery w policji stołecznej już raczej nie zrobi, do emerytury jeszcze daleko, ale bliżej niż do początku służby. Pozostawało jedno – przetrwać do końca.
Przystanął i przetarł ręką czoło. Mimo częściowo zachmurzonego nieba żar był niemiłosierny. Robił kilka kroków i cały spływał potem. Co za pogoda! W dodatku prognozy przewidywały, że upały jeszcze potrwają.
– Kim jest ofiara? – zagadnął.
– No, kobieta.
– Mamy personalia?
Policjant pokręcił głową.
– W jakim wieku?
Mężczyzna wzruszył ramionami. Dopiero teraz Norbert zauważył, że on również jest blady. Może nie struty, tak jak jego kolega przy radiowozie, ale wyraźnie przygaszony.
Na odpowiedź czekał dłuższą chwilę.
– Gdyby nie ręka, co ją, no, znaleźliśmy, to nie poznalibyśmy, że to kobieta – wyjaśnił mundurowy wolno, jakby z zastanowieniem. – Ręka i ten, no, cycek. Znalazł go jeden z ekipy.
– Cycek? – Norbert powtórzył zaskoczony.
Policjant wykonał rękami nieokreślony gest.
– No, bardziej kawałek skóry.
Norbert popatrzył przed siebie. Stąd już widział techników w ich wesołych kombinezonach, krzątających się na miejscu zbrodni ogrodzonym niebieskim parawanem. Widok jeszcze w znacznym stopniu zasłaniały zarośla, ale był już niemal na miejscu. Dałby jednak wszystko, by móc zawrócić. Teraz zrozumiał dziwny ton szefa, gdy ten zlecał mu sprawę.
– Coś jeszcze znaleźliśmy?
Jego rozmówca zrobił się bledszy, choć wydawało się to niemożliwe. Idealny kandydat do reklamy białej farby.
– No, raczej wszystko.
– Nie rozumiem.
Chyba rozumiał, ale nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Niech powiedzą mu to wprost.
– Sądzę, że ona jest tu, no, cała, wie pan komisarz, tyle że jakby, no, przepuszczona przez maszynkę do mięsa...
Norbert wlepił w niego oczy. To nie był żart. Facet w takim stanie nie potrafiłby żartować.
– ...albo, no, rozsadzona – dorzucił policjant po krótkiej przerwie. – Rozerwana na strzępy.
– Co tu się działo?
– Nie wiem! – W głosie mężczyzny brzmiała nuta paniki.
Norbert położył mu dłoń na ramieniu. Czuł się dziwnie – uspokajać tak na oko czterdziestoparoletniego chłopa, który zapewne w życiu widział już niejedno. Najwyraźniej jednak nic takiego jak dzisiaj.
– Nie pytam o zbrodnię. Kto nas zawiadomił?
Policjant odzyskał nieco pewności siebie. Głęboko odetchnął.
– A, o to chodzi. No, jakiś sportowiec, biegacz znaczy. No, z tych, co to rano wstają i nie wiedzą, jak parę spuścić, to gonią po parkach Bóg wie za czym.
– Dla zdrowia – wtrącił odruchowo Norbert.
– Tak gadają. I ja nawet kiedyś też dałem się wkręcić. Pobiegałem rano, a potem mnie przez dwa tygodnie tak kostka rwała, że no... – nie dokończył. – Teraz, no, wolę inaczej energię z rana rozładować.
Norbert zdecydował nie dociekać, w jaki sposób.
– Gdzie on jest? – zmienił temat.
– Karetka już go, no, odwiozła. Widział pan komisarz Mateusza? On przy tym gościu jest szczytem zimnej krwi i opanowania. Tamten trząsł się jak ta, no, owsika.
– Osika – poprawił beznamiętnie Norbert.
Czasem wydawało mu się, że rozumie, dlaczego policjanci często są uważani za idiotów. Ale to nie był prawdziwy obraz. Przekrój funkcjonariuszy Policji Rzeczypospolitej Polskiej był identyczny jak przekrój społeczeństwa. Trafiali się kretyni i geniusze. Jednak w obu tych grupach ze wskazaniem na ilościową przewagę tych pierwszych.
– No może, nie znam się.
– Więc ten od joggingu ją znalazł?
– No, pewnie zbiegł w krzaczki się odlać. Jak przyjechaliśmy, miał zaszczane całe spodenki.
– Wskazał wam miejsce?
– A gówno wskazał. Ściskał tylko, no, komórę, z której nas wezwał. Próbował coś tam dukać, no i łapą machał. Ale, no, nie musiał za wiele pokazywać, wystarczyło pójść za śladem. – Dostrzegł pytające spojrzenie komisarza, więc dodał: – No, tego, co mu zalegało w żołądku. Nie wiem, czy zjadł śniadanie, ale jeśli nie, to musiał, no, wyrzygać własne flaki, a przynajmniej większość z nich.
Faktycznie, Norbert widział ów szlak, ale sądził, że to głównie zasługa młodego z radiowozu.
Połyskująca zielonkawo mucha usiadła na przedramieniu komisarza. Strącił ją szybkim ruchem. Nie zwrócił dotąd na to uwagi, ale wkoło latała cała chmara robactwa, zwiedziona tu darmowym posiłkiem. Ciekawe, że to paskudztwo tak szybko lokalizuje nową stołówkę i zwala się do niej masowo. Mają jakieś robacze media, które ich o tym informują?
– Więc na dobrą sprawę nie wiemy nic? – Norbert oderwał myśli od natrętnego brzęczenia owadów.
– No, nie za wiele.
Zawicki powiódł wzrokiem ku uwijającym się technikom. Cała nadzieja w ich pracy. Ruszył w stronę parawanu odgradzającego miejsce zbrodni, ale zatrzymał się zaskoczony, zanim jeszcze do niego dotarł. Jakich słów użył policjant, z którym przed chwilą rozmawiał? Czy mówił coś o maszynce do mięsa? Norbert wziął to wtedy za barwny, lecz jednocześnie poetycki opis. Stąd, gdzie stał, dostrzegł jednak, że powinien potraktować wypowiedź dosłownie.