- promocja
Syrena z zatoki czarnej konchy - ebook
Syrena z zatoki czarnej konchy - ebook
Zdobywczyni Costa Book Award to powieść niezwykła, delikatna i brutalna zarazem. To afirmacja kobiecej mocy i niedoskonałości. A choć wkraczamy w świat wierzeń, fabule daleko do bajkowości.
Rybak Dawid wypływa w morze i spotyka królową głębin, syrenę, wygnaną wieki temu z wioski przez zazdrosne kobiety. Jest nią zachwycony, lecz szanuje niezależność istoty.
Gdy podczas zawodów rybackich staje się ona niezwykłym trofeum, podniecony tłum wiesza ją na haku, wystawia na widok w lokalnym miasteczku i publicznie poniża. Mężczyźni zarazem jej pragną i nienawidzą się za słabość, którą w nich wzbudza.
Wiedziony uczuciem Dawid porywa i ukrywa syrenę. Nadaje jej imię i pielęgnuje ją, licząc na wzajemność. Lecz ludzie z wioski, rozjuszeni zuchwałą kradzieżą zdobyczy, są żądni zemsty. Czy rybak zdoła ochronić ją i siebie?
Zazdrość, jak miłość, ma siłę huraganu, lecz wolniej się wypala.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-072-3 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poprzedniego dnia , gdy admirał udał się do Rio del Oro , oznajmił, że bardzo wyraźnie widział trzy syreny, które wyłoniły się z morza. Nie są tak urodziwe, jak się o nich mówi, ponieważ ich twarze mają nieco męskie rysy. Admirał powiada, że kiedy indziej widział kilka z nich u wybrzeży Gwinei, gdzie można spotkać _manequeta_.
Nieznane jej łzy; nie płakała.
Obce jej stroje; obyła się bez nich.
Dźgali ją niedopałkami, przypalonymi korkami,
z rechotem toczyli po podłodze tawerny.
Pablo Neruda, _Bajka o syrenie i opojach_ROZDZIAŁ 1. PROSTOTA
1
Prostota
Dredy Davida Baptiste’a są siwe, a jego pomarszczone ciało przywodzi na myśl twarde czarne gałązki koralowca. A jednak w St Constance nadal znajdzie się garstka ludzi, którzy pamiętają go jako młodzieńca. W ich pamięci ciągle żywy jest też jego udział w wydarzeniach roku 1976, kiedy tamci biali z Florydy przypłynęli łowić marliny, a tymczasem wyciągnęli z morza syrenę. Zdarzyło się to w kwietniu, gdy żółwie skórzaste zaczęły migrować. Niektórzy mówili, że przybyła z nimi. Inni utrzymywali, że widywali ją już wcześniej; to byli ci, którzy wypływali na połów daleko. Większość ludzi zgadzała się w każdym razie, że nigdy by jej nie złapano, gdyby nie beztroskie postępowanie tych dwojga.
Wczesnym rankiem wody wokół Czarnej Konchy są takie przyjemne. David Baptiste często wypływał jak najwcześniej, żeby wyprzedzić innych rybaków w wyścigu po dobrą zdobycz: makrele królewskie czy lucjany purpurowe. Zmierzał ku poszarpanym skałom, oddalonym mniej więcej o milę od Zatoki Morderczej. Towarzystwa przy szykowaniu żyłek dotrzymywały mu zwyczajowo te same rzeczy: najlepsza miejscowa gandzia i gitara – sfatygowany staroć, prezent od kuzyna, Milszego Kraju. Muzykowanie nie szło mu za dobrze. Rzucał kotwicę w pobliżu skał, unieruchamiał ster, przypalał skręta i brzdąkał na gitarze. Tymczasem na horyzoncie pojawiała się biała, rozjarzona tarcza. Parła w górę, powolutku rosła, brała we władanie srebrzysto-błękitne niebo.
David trącał struny i nucił pod nosem, gdy jej oblepiona pąklami i wodorostami głowa po raz pierwszy wychynęła ponad gładką, szarą taflę morza. Skrywany pod nią jaskrawy turkus wód wciąż drzemał. Syrena pojawiła się ot tak i obserwowała go przez jakiś czas, aż rozejrzał się i ją dostrzegł.
– Matko Boża przenajświętsza! – wykrzyknął.
Dała nurka w głębinę. Migiem odłożył gitarę i wpatrzył się w odmęty. Światło było jeszcze słabe. Potarł oczy, jakby chciał zmusić je do lepszego widzenia.
– Aaaj! – Jego głos poniósł się nad wodą. – _Dou dou!_ Chodź! _Mami Wata_, matko wody! Chodź, no chodź!
Przycisnął dłoń do serca, które tłukło się w piersi jak oszalałe. Pragnienie, lęk i zachwyt sprawiły, że żołądek zacisnął się jak pięść. David był pewien tego, co zobaczył. To była kobieta. Dokładnie tam, w wodzie. Czerwonoskóra kobieta, nie czarna, nie Afrykanka. Ani żółta, to nie była Chinka ani jakaś złotowłosa z Amsterdamu. Niebieska też nie; nie była niebieskawa jak jakaś ryba. Czerwona. Ta kobieta była czerwona jak Indianka. A w każdym razie czerwona była górna połowa jej ciała. Dojrzał ramiona, głowę, piersi i długie czarne włosy niczym liny oplecione porostami, upstrzone ukwiałami i muszlami. Morska kobieta. Przez chwilę wpatrywał się w miejsce, w którym się ukazała. Uważnie przyjrzał się skrętowi. Może tego ranka trafił mu się naprawdę mocny towar? Zadrżał i wbił wzrok w morską toń, czekając, żeby się znów wynurzyła.
– Wracaj! – zawołał ku szarej głębinie.
Syrena trzymała głowę wysoko ponad falami, zauważył szczególny wyraz jej twarzy, jakby mu się przyglądała.
Czekał.
Nic się jednak nie wydarzyło. Nie tego dnia. Przysiadł w pirodze i – nie wiedzieć czemu – zapłakał nagle za matką. Za Lavinią Baptiste, dobrą mamą, wioskową dostarczycielką chleba, zmarłą niespełna dwa lata wcześniej. Później łamał sobie nad tym głowę i przywoływał wszystkie opowieści, jakie słyszał od dzieciństwa, historie o półludzkich morskich stworzeniach. Tyle że one mówiły o trytonach. Legenda Czarnej Konchy opowiadała o trytonach żyjących w głębinach morskich i przybywających co jakich czas na ląd, by spółkować z pannami rzecznymi. To były stare opowiastki z czasów kolonialnych. Starsi rybacy lubili sobie pogadać w nadmorskiej knajpie u Ce-Ce. Gdy przesadzili z rumem i marihuaną, zdarzało im się zasiedzieć do późna. Trytony z Czarnej Konchy żyły tylko w ich opowieściach.
Był kwiecień, czas migracji żółwi skórzastych na południe, do wód Czarnej Konchy; pora sucha, czas drzew poui eksplodujących niczym bomby siarkowe różem i żółcią na wzgórzach, początek rozkwitu całej tej krzykliwej wymyślności. Od chwili, gdy czerwonoskóra kobieta ukazała się mu i zniknęła, jakby się z nim droczyła, David pragnął zobaczyć ją znowu. Słodko–gorzka melancholia była niczym delikatna pieszczota dla duszy. To nie miało nic wspólnego z tym, co palił. Tamtego dnia zapłonęło w nim coś, o czym do tej pory nie miał pojęcia. Poczuł przeszywający ból pod żebrami, cios wymierzony prosto w splot słoneczny.
– Wracajże – powiedział cichutko i miękko, gdy łzy po matce obeschły, a skóra na twarzy ściągnęła się od soli.
Coś się wydarzyło. Wyłoniła się z fal, wybrała jego, skromnego rybaka.
– Wróćże, _dou dou_ – błagał jeszcze łagodniej, jakby chciał ją przywabić. Tafla wody pozostała jednak niezmącona.
Następnego ranka David udał się w dokładnie to samo miejsce przy poszarpanych skałach w pobliżu Zatoki Morderczej. Czekał kilka godzin i niczego nie dostrzegł. Nie palił. Kolejnego dnia to samo. Przez cztery dni wyprawiał się pirogą do tych skał. Wyłączał silnik, rzucał kotwicę i czekał. Nie powiedział nikomu, co widział. Omijał przybytek Ce-Ce, jego dobrodusznej, gadatliwej ciotki. Stronił od kuzynów, swoich przyjaciół z St Constance. Wracał na wzgórze, do domku, który zbudował własnymi rękami. Tę otoczoną bananowcami siedzibę dzielił z kundelkiem Harveyem. Odczuwał napięcie. Kładł się szybko, by wcześnie wstać. Musiał znowu zobaczyć syrenę, żeby się upewnić, że z jego wzrokiem było wszystko w porządku. Potrzebował ugasić żar w sercu, uspokoić rozedrgane nerwy. Nigdy wcześniej tak się nie czuł, a już z pewnością nie z powodu jakiejś śmiertelniczki.
A potem, piątego dnia około szóstej, gdy brzdąkał na gitarze i nucił pod nosem jeden z hymnów, syrena ukazała mu się ponownie.
Tym razem uderzyła w wodę dłonią i zaskrzeczała jak ptak. David podniósł wzrok i nawet tak bardzo się nie wystraszył, chociaż ścisnął mu się żołądek i zamarło każde włókienko jego ciała. W całkowitym bezruchu obserwował ją dobrą chwilę. Spokojniutko dryfowała przy bakburcie, jak zwyczajna kobieta na tratwie, tyle że bez tratwy. Miała długie, czarne włosy. Przyglądała mu się podejrzliwie ogromnymi, błyszczącymi oczami. Przekrzywiła głowę i David dopiero wtedy pojął, że syrena patrzy na gitarę. Powoli, żeby znowu mu nie zniknęła, podniósł instrument, zabrzdąkał i zaczął cicho nucić. Została. Unosiła się obok, obserwując go i mącąc wodę powolnymi ruchami ramion i masywnego ogona.
Przywiodła ją do niego melodia, nie warkot silnika, chociaż i ten nie był jej obcy. Zwabiła ją magia muzyki, pieśń, która żyje w każdej ziemskiej istocie, syren nie wyłączając. Od dawna już nie słyszała muzyki, może od tysiąca lat; nie umiała się oprzeć tym dźwiękom, powolutku i z wielką ciekawością wypłynęła więc na powierzchnię.
Tamtego ranka David grał dla niej delikatne hymny, których nauczył się jako chłopiec, by sławić Boga. Śpiewał jej pieśni kościelne, od których łzy napływały mu do oczu. I tak trwali podczas tego drugiego spotkania, rozdzieleni tylko wąskim pasem wody i wpatrzeni w siebie: młody rybak z Czarnej Konchy, z zaszklonymi oczami i starą gitarą, i syrena, którą prądy przyniosły z wód kubańskich, gdzie miejscowa ludność nadała jej niegdyś imię Aycayia.
Znikam pewnej nocy w wielkim sztormie
dawno, dawno temu
Wyspa, na której kiedyś żyli Tainowie
i ludy przed Tainami
Na północy w tej mozaice wysp i na zachodzie
Pamiętam wyspę
w kształcie jaszczurki
Widziałam morze
jego chwałę
jego władzę
moc jego królestwa
Pływałam w jego gniewie
jego cierpieniu
Pływałam po jego aksamitnym dnie
wśród koralowców
w podwodnych miastach
pod wyspami
Pływałam w płytkich przybrzeżnych falach
widziałam dziecięce zabawy
Pływałam z powolnymi stalowymi łodziami
Przepłynęłam cały archipelag
Pływałam z wielkim stadem delfinów
z ławicą ryb
rozmiarów istoty ludzkiej
Nurkowałam w głąb ścian oceanu
Jako kobieta umarłabym szybko
Czterdzieści cyklów? Mąż i dzieci
lądowe życie, życie od narodzin do śmierci
A ja przeżyłam ponad tysiąc cyklów
w głębinach oceanu
Nie byłam sama z moją klątwą
dosięgła też starej kobiety
ona także zniknęła tej samej nocy
dawno, dawno temu, tak dawno, że nie pamiętam kiedy
ale pamiętam, że wezwano huragan
by zabrał mnie daleko
by uwięził moje nogi w ogonie
_Dziennik Davida Baptiste’a, marzec 2015_
Widok pierwszych żółwi skórzastych zawsze mnie raduje. Wiem, że ona, moja syrena, pojawi się wkrótce równie szczęśliwa, żeby mnie powitać. Wyglądałem jej co wieczór od kwietnia. Zawsze wiedziała, gdzie mnie znaleźć: przy poszarpanych skałach, milę od Zatoki Morderczej, gdzieśmy się pierwszy raz ujrzeli. To nadal odludne miejsce, nawet teraz, bo w morzu jest coraz mniej ryb. Wyglądam Aycayii już ponad połowę życia. Od tamtych dni w zamierzchłej przeszłości przewija się przez nie wiele kobiet – przyjaciółki, matki dzieciom, kochanki – ale żadna nie jest jak ona.
Ona to co innego.
Stary już ze mnie człowiek i schorowany; niewiele się ruszam, robota jest dla mnie za ciężka, nie wypłynę w morze, spiszę więc moją historię. Usiądę, wypiję szklaneczkę czy dwie rumu, utopię w nim smutki, utopię w tej butelce to moje cholerne serce. Po huraganie Rozamunda wszystko się zmieniło, oj tak. Zwiało wszyściutko. A potem, po roku od naszego spotkania, wraca, tak!
Panna Rain uczy ją słów, w czasie kiedy jest u mnie, gdy owego nieszczęsnego dnia wyciągają ją z morza. Sama znała język i używała niektórych słów, gdyśmy współżyli. To jednak był prastary język i nie pamiętała go zbyt dobrze. Nie mówiła nim od tak dawna. Podczas naszego wspólnego życia uczyliśmy się nazw wszystkich ryb, ja i ona, z tamtej encyklopedii, która należała do panny Rain. Wyciągałem ją w łodzi. Aycayia lubi się uczyć i chce znać nazwę każdej ryby w caluśkim oceanie, wszystkiego, co żyje w morzu i na wybrzeżu. Sam uczę się połowy tych nazw, a każda ryba ma też łacińską. Jest więc taką syreną, co zna nazwę każdej ryby w oceanie, i to w dwóch językach. A niektóre potrafi też nazwać we własnej mowie.
Syrena przeraża mnie jak diabli, gdy widzę ją pierwszy raz. Górna połowa jej ciała wyskakuje z morza. Była czerwona jak Indianka, a do tego pokryta łuskami i błyszcząca, jakby się dobrze wyglansowała. Wyskoczyła znikąd, ludzie kochani. Usłyszałem plusk i chlupot.
Wznosi się nad wodą. Podobają jej się hymny, które śpiewam tamtego dnia. Okazało się, że lubi dźwięk mojego głosu, to, jak niesie się nad wodą. Potem zrozumiałem, że przybyła do naszych brzegów z wód kubańskich. Dużo później opowiedziała mi swoją dziwną historię i zdradziła imię. Podróżuje stamtąd z prądami, a towarzyszy jej staruszka, Guanayoa. Pamiętam, jak ciekawiła ją encyklopedia. Jaką mam nazwę, pyta. Dlaczego nie ma tam mojej podobizny?
Przez kilka następnych tygodni widywałem ją chyba codziennie. Zaczęła rozpoznawać warkot motoru mojej łodzi. Jakby czekała. Przestałem sikać do wody. Wziąłem sobie do tego stary kanister. Postanowiłem, że będę cierpliwy, więc siedziałem godzinami i na nią czekałem. I nagle widzę potężną płetwę ogonową, wielką jak u grindwala. Zrobiło mi się ciepło na sercu. To ona je otworzyła, od jednego razu. Ta syrena, Boże. Ot tak sprawiła, że moje serce wezbrało w piersi. Otwiera też mój umysł na inne zwierzęta i nieznane nam ryby. Pływa kiedyś po morzu cała smutna, zanim się spotykamy; a przynajmniej tak twierdzi. Nie mam pojęcia, jak przetrwała samiutka tyle lat w wielkim oceanie. Musiała być dzielna, chociaż kiedy się spotkaliśmy, bała się mnie, lękała się, co mógłbym z nią zrobić, gdybym ją schwytał. Wielokrotnie toniemy w swoich spojrzeniach, zauroczeni sobą nawzajem, zanim ci Amerykanie ją łapią.
Tamtego razu, przy naszym pierwszym spotkaniu, podpłynęła blisko łodzi. Wtedy naprawdę dokładnie się jej przyjrzałem. Miała gładziutką głowę, małe oczka, delikatną, maleńką buzię. Wygląda jak kobieta z przeszłości, z ludu pradawnych Tainów, których widziałem w szkole w podręczniku do historii. Jej twarz jest młoda i wcale nie ładna, w niej też dostrzegam coś starożytnego. Ujrzałem oblicze ludzkiej kobiety, która żyła przed wiekami; rozbłysła przed moimi oczami. Widziałem jej piersi ukryte pod dopasowanym kostiumem z łusek. Widziałem połączone błoną pławną palce, oplecione wodorostami. Wodorosty wplotły się też w jej długie, czarne jak noc włosy. Roiły się w nich morskie stworzenia i wyglądała, jakby dźwigała koronę ze splątanych kabli elektrycznych. Za każdym razem, gdy unosi głowę, patrzę, jak burzą się jej włosy, niczym żywa pułapka na parzący koral.
I ten jej ogon, Boże mój! Czego to się człowiek nie naogląda, szczególnie jeśli utrzymuje kontakt z naturą i żyje blisko morza.
Zobaczyłem ogon tego stworzenia już z łodzi. Te jardy zatęchłego srebra. Dodawał jej mocy, jakby cała z niego wyrastała. Wtedy myślę, że ta rybia kobieta musi być ciężka jak muł. Na pewno waży co najmniej czterysta, pięćset funtów. Kiedy widzę ją pierwszy raz, wydaje mi się, że przynależy do jakiegoś zakamarka wielkiego boskiego ładu, jakby pochodziła z czasu, gdy wszystkie żywe istoty były dopiero projektowane. Z okresu, kiedy ryby wychodziły z mórz na ląd, wykształcały nogi, przemieniały się w gady. Ona była tym stworzeniem, które nigdy nie dobrnęło na ląd. Tak się domyślam, zanim usłyszę jej opowieść. Wyobrażam sobie, że coś powstrzymało ją i jej podobne w samym środku boskiego aktu stworzenia.
Byłem wtedy młodzieniaszkiem. Nieustannie myślę o tym, jakich kłopotów mogę jej narobić. Mężczyźni ją unieszczęśliwili, kobiety ją wyklinają: tak kończy w morzu jako syrena, skazana na samotność, z płcią zamkniętą w ogromnym ogonie. O to chodziło tym kobietom, żeby trzymała się z daleka od ich mężczyzn. Kiedy ją ratuję, nie wyobrażam sobie, że ktoś mógłby ją znowu skrzywdzić – ja lub inni ludzie. Wiele razy śpiewam jej i gram na gitarze gdzieś przy skałach Zatoki Morderczej. Gdy widzę ją po raz drugi, nie zarzucam już wędek, boję się, że zranię ją haczykiem. A jednak to moja wina, że ci Jankesi ją łapią. Moja wina. Myślała, że słyszy silnik mojej pirogi, „Prostoty”. Byłem tam z nimi i tak omyłkowo podążyła za ich łodzią.ROZDZIAŁ 2. „NIEUSTRASZONY”
2
„Nieustraszony”
Kiedy pod koniec kwietnia 1976 roku do Zatoki Czarnej Konchy zawinęła pochodząca z Florydy ogromna jednostka marki Boston Whaler o nazwie „Nieustraszony”, zbliżały się doroczne zawody wędkarskie. Jej dwaj biali właściciele, Thomas i Hank Claysonowie, szukali załogi. Polecono im Milszego Kraja jako miejscowego eksperta od prądów opływających wyspę. Liczył się też wśród rybaków. Zaledwie rok wcześniej złowił sześćsetfuntowego marlina. Fotografia monstrum z imponującym dziobem znalazła się wówczas na pierwszej stronie „Gazette”. Zatrudnili go więc jako szypra. Milszy z kolei dobrał sobie na załogantów dwóch miejscowych chłopaków, Krótkonogiego i Nicholasa. Byli braćmi z różnych ojców; ich zgorzkniała matka Priscilla mieszkała poza wioską, na wzgórzu w sąsiedztwie Davida.
W następnych dniach przybywało coraz więcej łodzi rybackich: „Chochlik Morski”, „Pilar”, „Sierpniowy Księżyc”, „Boski Rejs”, „Tabanca”, „Jouvay”, „Marzenie Żeglarza”. Większość przybyła aż z dystryktu Bimini na Bahamach, mijając po drodze cały łańcuch wysp. Inne przypłynęły z Grenady, Saint Kitts, Nevis i Martyniki. Były też jednostki z archipelagu Floryda Keys, Wenezueli i Trynidadu. Dotarła nawet jedna łódź z Kolumbii. Wszyscy liczyli na okazałe łupy: makairy, mieczniki, marliny, tarpony czy rekiny. Na każdej łodzi był zespół z właścicielem na czele; wspierał go szyper, kierujący załogą, którą przywieźli ze sobą lub zatrudnili spośród miejscowych. W St Constance każdy bez wyjątku szukał okazji do zarobku. Część miejscowych wyposażyła swoje łodzie w pływaki i pudełka na przynętę. Inni zainwestowali w większe silniki. W ostatnim tygodniu kwietnia na miejsce przybyło już około czterdziestu, pięćdziesięciu łodzi. Wszystkie kotwiczyły w Zatoce Morderczej.
W piątkowy wieczór poprzedzający pierwszy dzień turniejowy w barze Ce-Ce panował gwar. Kredowy Pył i Potężny Wróbel próbowali swoich sił w improwizacji, ich głosy niosły się z głośników umocowanych na dachu. Wszyscy napawali się chwilą odpoczynku: pili, gadali, jedli latające ryby i świeże, gorące wypieki albo soloną rybę z frytkami. Każdy rybak i każdy chłopak z Czarnej Konchy musiał tu być, żeby oplotkować łodzie kotwiczące w zatoce. Sama Ce-Ce spędziła cały dzień w kuchni, szykując z pomocnicami curry z koźliną i placki roti. Jej śmiech był donośny i schrypnięty, a biodra tak szerokie, że przez drzwi zawsze przechodziła bokiem. Ce-Ce oznajmiła, że wyczuwa obfity połów i na pewno będzie serwować smażone ryby przez cały kolejny miesiąc.
Dwaj biali mężczyźni okazali się ojcem i synem. Ojciec, Thomas Clayson, miał na sobie szorty khaki i rybackie gumowce. Resztki włosów osłonił przybrudzoną czapką kapitańską, do tego ssał stare cygaro. Podczas rejsu z Miami jego twarz zdążyła poczerwienieć od słońca. Hank, jego syn, nosił kapelusz safari i żółtą koszulkę z napisem „Odważnym szczęście sprzyja”. Blade patykowate nogi kończyły się stopami w białych skarpetach do skórzanych sandałów. U pasa zawiesił całą kolekcję scyzoryków.
W sobotę dwudziestego czwartego kwietnia 1976 roku „Nieustraszony” wyruszył o świcie, zostawiając inne jednostki w tyle. Warunki były idealne na zawody wędkarskie. Płaska tafla morza mieniła się turkusem na płyciznach, a fioletem na głębinie. Nie spodziewano się wiatrów, nie w porze suchej, w początkach sezonu na mango, u progu fali pożarów na wzgórzach. Całe tygodnie bez kropli deszczu.
„Prostota”, piroga Davida, płynęła w ślad za potężną łodzią; silnik wydawał gulgoczące dźwięki, dziób przecinał wodę. David postanowił towarzyszyć im przez jakiś czas z ciekawości, ale też z obawy, co mogliby złowić. Od kilku dni nie widział swojej syreniej przyjaciółki, zakładał więc, że odpłynęła. Liczył na to z całego serca.
Na pokładzie „Nieustraszonego” znajdowało się pięciu mężczyzn: Kapitan Thomas, jego syn Hank, Milszy, Krótkonogi i jego przyrodni brat Nicolas. Z pływaków na burtach zwieszała się przynęta: dwie mięsiste kałamarnice. Wiły się i nurzały w falach – świeże i nęcące kąski dla każdego obdarzonego apetytem stworzenia. Obaj biali wpatrywali się w morski przestwór, usadowieni na siedziskach wędkarskich. Bóg raczy wiedzieć, co sobie wtedy myśleli. Niektórzy twierdzą, że byli przerażeni. Inni – że pewni siebie. Wszyscy są zgodni, że nie znali wód Czarnej Konchy, o tutejszych obyczajach nie wspominając. Ten stary, napomykają, skopał wszystko, czego się w życiu tknął.
Ławica latających ryb wystrzeliła ponad wodę tuż przy łodzi i przemknęła obok ślizgiem. Najwyraźniej ścigało je coś większego. Milszy wytężał wzrok na mostku, z dłonią na manetce. Pomiędzy mężczyznami dało się wyczuć skrępowanie. Biali dali jasno do zrozumienia, że nie mają czasu na pogawędki. Nie mieli nic do powiedzenia sobie nawzajem, a co dopiero załogantom. Byli niepewni siebie i tego, co przyniesie los. Dlatego każdy z mężczyzn na pokładzie spoglądał w morze, osamotniony i zamyślony. Morze, ten bezmiar nicości, potrafiło skonfrontować człowieka z nim samym. Działało jak lustro. Było bezkresne i pozostawało w ciągłym ruchu pod łodzią. Przebywanie na morzu różniło się od eksploracji przestrzeni na lądzie. Morze się przemieszczało. Mogło pochłonąć łódź w całości. Morze było jak olbrzymia kobieta na skalę planety, płynne i przekorne. Mężczyźni wzdrygali się, patrząc na jego powierzchnię. Nawet Milszy czuł, jak kurczą mu się jądra, a pory rozszerzają. Mówili o nim „błękitne szerokie wody”. Ci biali w ogóle nie podobali się Milszemu. Hank, ten młodszy, zaczął podśpiewywać, ale ojciec uciszył go gniewnym warknięciem. Nie ufali sobie, o wzajemnej sympatii nie wspominając. Na przejrzystym niebie nie było ani chmurki, ani jednego obłoczka w zasięgu wzroku. Promienie słoneczne sączyły się w dół i skapywały na ich skórę niczym kwas. Nie zakrzyczał żaden morski ptak, oczom brakowało choćby widoku innych łodzi. Ta pustka wprawiła mężczyzn w przygnębienie. Morze ukazało im ich własne dusze.
Minęła godzina albo i więcej. Morze przemówiło: „Uważaj, czego sobie życzysz. Góruję nad tobą. Weź tylko to, czego potrzebujesz”. Gdy się to wydarzyło, mężczyźni zdawali się zahipnotyzowani.
Wszyscy dostrzegli to w tej samej chwili: coś kotłowało się pod powierzchnią; coś dużego chwyciło przynętę na sterburcie. Linka opadła z pływaka długą, powolną spiralą i napięła się, gdy tylko uderzyła w wodę.
– Ryba! – wykrzyknął Thomas Clayson. – A niech to!
Obaj biali osadzili wędki w uchwytach. Wszyscy mężczyźni poczuli szarpnięcie, ale żaden z nich nie widział ryby. Linka napięła się teraz ukośnie i znikała pod wodą. Jakiś wielki okaz złapał przynętę i prędko z nią odpływał. Ciągnął w dół linkę przymocowaną do wędki młodszego z Claysonów. Wędka wygięła się, a mężczyźni z Czarnej Konchy rzucili się, by pomóc mu wpiąć się w uprząż. Hank Clayson zaparł stopy o rufę, jego dłonie drżały.
– Jest na mojej, tato! Jest na mojej wędce! – wrzasnął.
Wędka wygięła się ku powierzchni tak mocno, że zdawało się, iż lada moment się przełamie lub wyskoczy z uchwytu.
Milszy Kraj wiedział, co robić: należało za wszelką cenę utrzymać rybę za rufą, w przeciwnym razie lince groziło zerwanie. Zmniejszył obroty silników niemal do zera. Wędka Hanka Claysona była wygięta w łuk, a linka nadal rozwijała się z ogromną szybkością. Młodzieniec walczył, żeby odchylić się w tył. Milszy zatoczył łodzią ciasne kółko, żeby ryba znalazła się za nimi. Wszyscy patrzyli, jak linka pędzi poza burtę i znika pod wodą, jakby ciągnął ją koń. Wiedzieli, że los się do nich uśmiechnął; dostali to, po co przybyli.
– To chyba żaglica – oznajmił Hank, chociaż w rzeczywistości nie miał o rybach bladego pojęcia, był to jego pierwszy rejs.
– To na pewno marlin błękitny. Sądząc po wadze, samica – odparł ojciec.
Załoganci stali na pokładzie w ciszy, widok pędzącej liny zmroził ich do szpiku kości. To było tylko pierwsze uderzenie; prawdziwa walka miała dopiero nadejść. Młody Hank mocował się z wędką, wpatrzony w linkę, która nadal rozwijała się w bok od łodzi.
– Ściągaj już! – krzyknął Thomas Clayson. – Teraz, daj jej popalić!
Jego słowa wytrąciły syna z równowagi. Szarpnął wędkę do tyłu; ciągnął, nie zwracając uwagi na linkę. Ryba dalej parła naprzód.
– A jeśli ona po prostu trzyma przynętę w pysku? – zapytał Hank. – Może wcale się nie złapała, tylko wyciąga nas coraz dalej, bawi się z nami?
– Ryby nie są takie bystre – odrzekł ojciec. – Na pewno się złapała.
– A jeśli wypluje przynętę?
– Nie wypluje.
Hank Clayson zaparł się stopami, zacisnął dłonie na wędce i mocno pociągnął do tyłu, walcząc z ciężarem ryby. Linka nadal się rozwijała, wysiłki młodzieńca nie dawały żadnego efektu. Pot spływał strumieniami po jego twarzy. Wcześniej zapomniał o kremie przeciwsłonecznym i teraz robił się coraz czerwieńszy.
– Dowal jej znowu – polecił ojciec. – No już, przyłóż się i ściągaj.
Przerażona załoga obserwowała zmagania. Młody człowiek był bezradny. Linka znikała w głębinach. Hank Clayson znowu odchylił się w tył; linka rozwijała się z ostrym świstem, a wędka wygięła się ku morzu tak silnie, że ledwo ją utrzymywał. Milszy obrócił łódź powoli, żeby ryba znalazła się z tyłu. Odgadł, że syn nie ma doświadczenia, złapał coś zbyt dużego dla nowicjusza. Krótkonogi i Nicholas też to wiedzieli.
Milszy zrozumiał, że trochę to potrwa.
Piroga Davida płynęła za nimi w pewnym oddaleniu. Rybak ćmił skręta i nie dostrzegł jeszcze, że coś złapali.
Trudzili się z rybą przez godzinę. Każdy chciał zastąpić Hanka. Każdy chciał przejąć jego wędkę, wiedzieli jednak, że nie powinni się wtrącać. Kołowrotek z linką dalej obracał się jak szalony.
– Popracuj nad nią, Hank – poradził Thomas, czym zirytował syna.
Ryba nie była zmęczona; nadal tańczyła z linką. Hank robił, co mógł; raz za razem opuszczał i unosił wędkę. Tak naprawdę z przyjemnością oddałby ją któremukolwiek z mężczyzn na łodzi, ten rejs nie wpisał się w jego definicję rozrywki. To miał być prezent, ojcowski pomysł na budowanie więzi między nimi. Teraz coś chwyciło jego przynętę, a żołądek Hanka zawiązał się w supeł.
– Uważaj na nią – polecił ojciec.
Ryba zaczęła się zanurzać, nurkowała głęboko, przerażona, desperacko próbowała zmienić kierunek. Milszy powolutku cofnął łódź, żeby zmniejszyć napięcie linki.
– Jezu, ona w zasadzie nas ciągnie – wyszeptał Hank.
Wabi mnie soczysta kałamarnica
Kto by pomyślał, że takie z niej podłe stworzenie?
Nagle moje usta zapłonęły
Coś mnie więzi i szarpie
Chyba słyszę warkot „Prostoty”
Co prędzej odpływam, ale haczyk mocno mnie
trzyma
Płynę jak najgłębiej przez długi czas
W dół, ciągle w dół, aż na samo dno
To nie była „Prostota”
Na końcu linki jankeska łódź
Najpierw wydaje mi się
że mogę ją pociągnąć na dno oceanu
Ale ci Jankesi
mają wielgachną łódź
Wystraszona płynę w dół i w dół
Ocean da mi bezpieczeństwo
w swoich czarnych otchłaniach
Coś mocnego ciągnie mnie z powrotem
na powierzchnię
Ból palił mi gardło żywym ogniem
Dusiłam się
Tonęłam w morzu
Wyskakuję wysoko, niech zobaczą, że to mnie
złapali
Mnie, ludzką rybę
Puśćcie mnie
Popełniacie błąd
Długo płynę w dół, w głębiny
Wiedziałam, że nie ma już nadziei
nie ma szans na przetrwanie
Płynęłam ku własnej śmierci
Ach, Davidzie, ci Jankesi mnie złapali
myślałam, że to ty
Już mnie nie puszczą
Gdzie jesteś, Davidzie?
Już cię tam nie ma
Proszę, znajdź ten list w butelce
Pod wpływem promieni słonecznych Hank purpurowiał.
– Zaczyna się męczyć – zawyrokował Thomas Clayson. – Polejcie chłopakowi głowę wodą albo udar go zabije, zanim złapie tę rybę.
Krótkonogi podszedł do pojemnika pełnego lodu na przynętę, zanurzył w nim wiaderko, wrócił do Hanka i skropił mu głowę zmrożoną wodą. Biali naprawdę mogli umrzeć od oparzeń słonecznych, Krótkonogi słyszał takie historie. Biały niczego nie boi się bardziej niż nadmiaru słońca, taka kąpiel słoneczna może położyć go trupem. Biali od tego mdleją albo mają atak serca. Krótkonogi dokładnie oblał głowę młodziana lodowatą wodą z wiaderka. Z przyjemnością patrzył, jak Hank się wzdryga.
Ryba się męczyła, ale wyciągnęła prawie całą linkę, a Hank Clayson był obolały od szarpania się z wędką. Najmocniej ucierpiały jego barki i ramiona.
– Już niedługo będzie musiała wypłynąć – odezwał się Thomas Clayson, przygryzając cygaro.
Był człowiekiem, który co nieco na morzu widział. Sprowadził tu syna, żeby zrobić z niego mężczyznę. Tyle że synowi najwyraźniej niezbyt na tym zależało, temu maminsynkowi z nosem w książkach. Od czasu do czasu pisywał nawet „poematy”. Clayson wysłał go do kosztownej szkoły prawniczej, ale chłopak rozczarował go nawet w tej kwestii. Oznajmił, że zamierza bronić ubogich, samotne matki, imigrantów. Plan Thomasa nie wypalił. Żona powiedziała, że Hank jest „wrażliwy”. Jak jakaś cholerna roślinka. A teraz jego syn miał na wędce rybę, która mogła ważyć nawet tysiąc funtów. Thomas Clayson marzył, żeby znaleźć się na jego miejscu. Syn nie radził sobie z walczącą rybą, po prostu trzymał ją na uwięzi, gdy uchodziła w morze. Już niebawem będzie musiał przecież zacząć zwijać linkę. A jednak Thomas chciał, żeby chłopak złowił tę rybę, pragnął tego bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. To byłby powód do dumy. Mógłby się chlubić synem zdolnym do takiego wyczynu.
„Nieustraszony” wypłynął już wówczas tak daleko na pełne morze, że David zdecydował się skierować „Prostotę” z powrotem do domu. Wrócił do przybytku Ce-Ce, gdzie szklaneczką rumu usiłował uśmierzyć swoje obawy.
Tymczasem na łodzi Hank Clayson poprawił się na siedzisku, zaparł stopy o rufę i używając ciężaru ciała, pociągnął wędkę. Raz za razem opuszczał ją i kręcił kołowrotkiem. Linka zaczęła się zwijać cal po calu; powoli, lecz nieprzerwanie robiło się jej coraz więcej.
– Co za piekielnica – wysapał. – Nie mogę się doczekać, aż ją zobaczę.
Chłopcy z Czarnej Konchy znowu polali mu głowę lodowatą wodą.
– Teraz łatwiej ją utrzymać.
– Nie przesadzaj z tempem – upomniał Thomas Clayson.
Pięciu mężczyzn czekało z niecierpliwością. Minęła ponad godzina. Ryba była zmęczona. Wygrywali. Teraz trzeba było już tylko utrzymać łódź prosto na wodzie i powoli wciągnąć rybę na pokład.
– Podacie mi colę? – zapytał Hank. – Strasznie chce mi się pić.
Linka opadała teraz ukośnie w wodę.
– Uważaj, Hank – ostrzegł ojciec. – Pojawi się lada chwila.
Hank Clayson też wyczuwał, że ryba za chwilę wyskoczy. Milszy zaczął cofać łódź.
– Zaraz wyjdzie! – wrzasnął ojciec. – Ta suka już wypływa! Trzymaj wędkę wysoko!
Ciemna, gładka tafla pękła. Syrena wyskoczyła w górę ponad wodę. Jej włosy nastroszyły się niczym plątanina kabli, ramiona odgięła w tył, łuski na ciele zalśniły, trzepotał ogromny, umięśniony ogon, jak u istoty z największej głębi oceanu. Szamotała się, kreśląc w powietrzu łuk, i ostatecznie opadła na plecy. Mężczyźni ujrzeli jej głowę, piersi, brzuch i kobiecą kość łonową, zrośniętą z połyskliwym rybim ogonem.
– Jezu Chryste! – wykrzyknął Thomas Clayson.
Milszy się przeżegnał.
Chłopcy z Czarnej Konchy głośno wciągnęli powietrze.
– Przetnijcie linkę! – wrzasnął Milszy. – Przetnijcie tę cholerną linkę!
Mężczyźni z przerażeniem patrzyli, jak istota uderza w wodę, rzucając się konwulsyjnie. Krew pokrywała jej usta; to był dopiero początek walki. Na końcu wędki Hanka Claysona znalazło się dzikie stworzenie, rozwścieczone, że odebrano mu wolność.
Milszy pojął, że złowili coś, od czego należy trzymać się z daleka. Zeskoczył z mostka z nożem w dłoni. Syrena – czy cokolwiek to było – powinna pozostać w morzu. W ogóle nie chciał się w to wplątywać. Stworzenie wydawało się zresztą za duże na tę łódź, mogłoby ją wręcz zatopić.
– Nie rób tego! – wykrzyknął Thomas Clayson, gdy Milszy pochylił się, by przeciąć linkę. – Nie rób tego. Jest warta miliony. Miliony! Wciągamy ją, do cholery. Wciągamy ją na pokład!
Syrena unosiła się teraz na powierzchni. Młóciła wodę jak rekin ostronosy, szarpała linkę obiema rękami, pluła krwią i zawodziła wysokim głosem.
– Mój Boże – wyjąkał Hank. – Widzieliście to?
Jego dłonie trzymające wędkę drżały. Ojciec spróbował mu ją odebrać. Mężczyźni z Czarnej Konchy, Nicholas i Krótkonogi, wycofali się z rufy. Tak jak Milszy, oni też wiedzieli, że to nie w porządku. Bali się, że demon ich dopadnie. Nie chcieli pomagać. Zabrakło im słów, byli bezradni. Biali chcieli wyciągnąć tę istotę z morza. Było jednak widać gołym okiem, że ta ryba jest w połowie kobietą. Wszyscy znali opowieści o trytonach z Czarnej Konchy, ale syrena? Nie. Niosła ze sobą co najmniej pecha, a jej włosy ich przeraziły: wydawało się, że może zabić jednym smagnięciem takiej macki. Mogła ich wszystkich otruć. Na jej plecach dostrzegli kolce. Pełne jadu kolce grzbietowe, jak u szkaradnicy. Na drugim końcu linki widzieli zakrwawioną, rozwścieczoną kobietę, którą ci biali chcieli wciągnąć na pokład. Nie ma mowy, powiedzieli sobie w duchu.
Syrena znalazła się ponownie pod wodą. Na twarzy młodszego Claysona malowały się trwoga i ekscytacja.
– Utrzymaj ją! – krzyknął ojciec.
– A co ja niby robię? – odburknął syn.
– Dawaj cały czas wstecz! – zawołał Thomas Clayson do Milszego.
Milszemu stanęły przed oczami pliki banknotów. Gdyby był tu sam, po prostu wyrzuciłby ją z powrotem do morza, ale słowa białego uświadomiły mu, że mógłby na tym zarobić na lepszą łódkę, nowe auto, mały interes. Tylko pomyśleć… Wrzucił wsteczny i zmniejszył prędkość. Silnik zabuczał. Milszy czuł, jak rośnie w nim ciekawość. Ile mogli za nią dostać? Powoli cofał łódź w kierunku ryby. Linka przestała się rozwijać. Młodszy Clayson na przemian podnosił i opuszczał wędkę, a linka wracała na kołowrotek tak szybko, jak był w stanie nim obracać. Na razie syrena ukrywała się pod powierzchnią.
– Musi ważyć z sześćset funtów – ocenił Thomas Clayson.
Tafla oceanu znów była gładka i pusta. W całkowitej ciszy rozlegało się tylko klikanie kołowrotka.
– Widzieliście ją? – zapytał Hank Clayson.
– A jakże – odparł ojciec.
– Widzieliście jej cycki? – dopytywał syn. Urzeczony swoim sukcesem, nie panował już nad językiem.
– A jakże.
– Widzieliście jej twarz?
– Tak.
– Widzieliście jej ręce?
– Tak.
– A widzieliście jej… kość cipkową?
W odpowiedzi wszyscy mężczyźni pokiwali głowami.
– Moglibyśmy sprzedać ją do Instytutu Smithsona – dodał Thomas Clayson. – Albo do Instytutu Rockefellera. Do badań.
Lina powoli zwijała się z powrotem. Przez następne dwadzieścia minut mężczyźni wpatrywali się twardo w rufę. Każdy z nich rozważał, co mogłoby się wydarzyć, gdyby ją złapali; każdy z nich odczuwał silne pulsowanie w kroczu. Nie wiedzieli, czego się spodziewać. Skupiali wzrok na morzu i nasłuchiwali klikania kołowrotka. Była coraz bliżej i wiedzieli, że znowu podejmie walkę.
– Uważaj, żebyśmy jej nie staranowali – upomniał Thomas.
Milszy wiedział, że istnieje takie niebezpieczeństwo, więc ostrożnie zwiększył obroty silnika.
– Dociśnij ją trochę – zakomenderował ojciec.
Hank Clayson zmagał się z ciężarem uwieszonej na wędce syreny od niemal dwóch godzin i ten wysiłek sprawił, że całe jego ciało płonęło z bólu.
Linki znowu zaczęło przybywać.
– Wyłącz silnik.
Milszy wykonał polecenie.
Łódź ruszyła wstecz. Hank Clayson dalej zwijał linkę, ale im była krótsza, tym większy opór stawiała ta istota. Kadłub jednostki zatrzeszczał. Syrena ciągnęła linkę w swoją stronę. Musi ważyć tyle, co mała łódka, pomyślał Milszy. Gdyby dostała się pod kadłub, mogłaby zatopić „Nieustraszonego”.
Mijały minuty. Na oceanie panował spokój. Błękitna woda połyskiwała metalicznie. Miała szaroniebieską barwę. „Weź tylko to, czego potrzebujesz”, wyszeptała.
– Szlag – warknął Thomas Clayson. – Jest pod łodzią.
Czekali, obserwując wodę. Pod nimi przesunął się powoli ogromny cień. Jednym obrotem ciała mogłaby posłać ich w powietrze. Thomas Clayson wypiął się z uprzęży, wstał, popatrzył w dół i gwizdnął.
Tafla morza znowu się rozpękła.
Syrena wyskoczyła przy bakburcie.
Tym razem bardziej wyglądała na rybę niż na kobietę, wyraźnie widzieli, jaka jest silna. Wysokim wybiciem odsadziła się od łodzi, a jej ogon połyskiwał niczym jardy szerokiej srebrnej wstęgi. Wyrwała się ku górze, zbite kołtuny okalały jej głowę, skrwawione usta szarpały linkę. Uderzyła o powierzchnię ciężko, młócąc wodę ogonem. Potężna fala przechyliła łódź o dobre dwa cale na lewą burtę. Syrena płynęła z wysiłkiem i ciągnęła łódź za sobą. Mężczyźni z Czarnej Konchy krzyczeli, żeby przeciąć linę. Thomas Clayson też spanikował, bo dodanie gazu w przeciwnym kierunku oznaczałoby zerwanie linki i utratę zdobyczy.
Syrena zanurkowała głęboko, łódź przechyliła się, a mężczyźni powpadali na siebie; tylko utrzymywany przez uprząż Hank pozostał na siedzisku.
– Walcz z nią! – wrzasnął ojciec. – Dawaj tutaj tę sukę!
Łódź znowu się zakołysała. Tańczyła na falach, jakby istota szarpała jej wnętrzności; wydawało się, że syrena mogłaby zerwać mostek lub pokład rufowy albo po prostu rozedrzeć łódź na strzępy.
Kołowrotek zgrzytał.
Wygięta wędka Hanka Claysona niknęła w morzu. Widać było, że Hank jej nie utrzyma. Zmęczył się i wyraźnie stracił zapał. Lękał się stworzenia, które złowił. Silnie przechylona łódź sunęła wstecz. Znaleźli się daleko na pełnym morzu, wokół nie widać było ani skrawka lądu.
Ojciec wyrwał wędkę z rąk Hanka; mógł teraz wykazać się umiejętnościami wędkarskimi. Już wcześniej zdarzało mu się łowić potężne okazy, nie bał się. Wiedział, że zajmie to jeszcze godzinę, może dwie. To był dopiero początek bitwy. Syrena była zmęczona, lecz nadal silna.
– Dajcie coś do picia – zażądał Thomas Clayson, nie zwracając się do nikogo konkretnie. – W torbie jest flaszka rumu. Przynieście mi ją.
Milszy zaczynał rozumieć, co się wydarzy. Człowiek będzie walczył o swoją zdobycz do upadłego, zmierzy się z morskim stworzeniem – półkobietą. Starszy biały mężczyzna zamienił się miejscami z synem i zapiął uprząż. Krótkonogi przyniósł mu butelkę rumu. Łódź należała do tego człowieka, który przybył, żeby pokazać swojemu tchórzliwemu synalkowi, jak się łowi ryby. Teraz postanowił wkroczyć do akcji.
– Zwiększ obroty, ale tylko odrobinkę – polecił Milszemu.
Woda wypełnia mi płuca
ale znam morze lepiej niż Jankesi
To kobieta mnie tu umieściła
wezwała huragan
A teraz mężczyzna chce mnie wydobyć
Czuję nowy ból
Inny mężczyzna ciągnie linę
Hak w moim gardle
Chcę zanurkować i umrzeć
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki