- W empik go
Syreny - ebook
Syreny - ebook
Morderczy zew krwi.
Nad Wisłą dochodzi do makabrycznego odkrycia: zostaje znaleziona para odciętych kobiecych nóg. Sprawą zajmuje się w nadkomisarz Konstanty Podbiał z komendy stołecznej, wspomagany przez piękną i młodą współpracowniczkę. W tym samym czasie dziennikarz Tomasz Horn podejmuje nową pracę. Nie jest to szczyt jego marzeń, ale sytuacja w kraju po wygaśnięciu pandemii także i jego zmusiła do wielu ustępstw. Wkrótce bohaterowie łączą siły, by dojść do zaskakującej prawdy.
Krzysztof Beśka – prozaik, twórca tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Autor kilkunastu książek kryminalnych i przygodowych, w tym cyklu o przygodach dziewiętnastowiecznego detektywa Stanisława Berga oraz powieści sensacyjno-historycznych o dziennikarzu Tomaszu Hornie. Laureat Literackiej Nagrody Warmii i Mazur Wawrzyn 2009 za „Fabrykę frajerów, czyli wspomnienia ze szkoły wojskowej”. Członek Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66899-90-2 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Ale masz brzydkie cycki – pomyślał.
Adresatką była kobieca postać na cokole. W lewej ręce trzymała tarczę, w prawej unosiła miecz. Jakby groziła nim tym, którzy myślą podobnie albo zakłócają jej spokój. Sobota była deszczowa, więc na nadwiślańskich bulwarach ludzi pojawiło się niewielu. Ale już niedziela przywitała miasto pięknym słońcem i bezchmurnym niebem, a lewy brzeg Wisły szybko się zaludnił. Zabawa rozkręcała się coraz bardziej z każdą godziną.
Mężczyzna oparł się plecami o mur i spojrzał pod nogi. Stał w miejscu, gdzie powinna tryskać fontanna. Ale było sucho. Może ktoś zapomniał odkręcić kurek, a może coś się zepsuło? Mdliło go trochę i coraz bardziej kręciło się w głowie. A przecież nie wypił dużo. W pewnym momencie, spodziewając się protestów współbiesiadników, oddalił się pod pozorem skorzystania z toalety, a tak naprawdę – zmył się po angielsku. Wiedział, że nie będą mu mieli tego za złe, a może nawet zapomną. Jednak zamiast zejść do metra albo złapać taksówkę, a w ostateczności ruszyć w stronę miasta piechotą, zaczął się włóczyć. W efekcie stracił zupełnie poczucie czasu i nie zdążył na ostatnie metro. A z niedzieli zrobił się poniedziałek.
Parcie na pęcherz było coraz mocniejsze. Pomyślał o nieczynnej fontannie i o tym, że można ją wyręczyć. Mimo że na bulwarach było już prawie pusto, był zbyt dobrze wychowany, aby to zrobić. Postanowił wejść pod most, a następnie zejść niżej, nad sam brzeg, i tam oddać dług naturze. Łatwe to nie było, zważywszy na promile, które w sobie miał. Ale się udało.
Znalazłszy się w ustronnym, jak sądził, miejscu, rozpiął rozporek. Po chwili strumień moczu zaszemrał na kamieniach.
– Ofiara spełniona – rzekł do siebie, otrząsając przyrodzenie z ostatnich kropel. – Czas do domu!
Pozostało wdrapać się z powrotem na murek, nie nabić sobie przy tym guza, a potem to już łatwizna. Na taksówkę miał jakieś zaskórniaki. I może ten czas spędzony nad rzeką, na świeżym powietrzu, sprawi, że kac będzie rano mniejszy.
Wtem jego wzrok natknął się na coś majaczącego niewyraźnie w półmroku. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakaś gałąź albo kawałek deski. Dotknął tego czegoś czubkiem buta. Miękkie. Po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz. Znów poczuł mdłości, jednak tym razem nie zdołał już nad nimi zapanować…
2
Ostrzegawczy terkot poprzedził zamknięcie drzwi. Koła potoczyły się po szynach. Stary wóz tramwaju numer 33, jadącego z Mokotowa na Młociny, zaczął się rozpędzać po prostym odcinku ulicy Broniewskiego. Był poniedziałkowy poranek, zbliżała się ósma.
Po kilkunastu sekundach tramwaj zaczął hamować przed przystankiem Włościańska. Po chwili zatrzymał się, drzwi się otworzyły. Nikt nie wysiadł, nikt nie wsiadł do środka. Sygnał ostrzeżenia.
– Czekaj, no, kurwa! – dobiegły naraz krzyki z zewnątrz. – Czekaj!
Do wagonu wpadło dwóch młodych ludzi. Kilkoro pasażerów podniosło wzrok, ale równie szybko go opuściło.
– No jedź, dziadek – ponaglił motorniczego ten, który wskoczył pierwszy. – Zapierdalaj!
Był ostrzyżony do skóry i ubrany w bluzę z białym kapturem oraz krótkie spodenki. Nie trzeba było się zbyt długo i nachalnie przypatrywać, by stwierdzić, że nie są zbyt czyste. I że najprawdopodobniej jeszcze wczoraj miał je na sobie młodszy brat tego osobnika. Drugi chłopak, niższy, ubrany podobnie, beknął. Po chwili sięgnęli do kieszeni bluz, skąd wyciągnęli puszki z piwem.
– Co za chamstwo! – skwitowała to pod nosem jakaś starsza pani.
Jeden z młokosów, przypadkiem albo umyślnie, rozlał nieco piwa na podłogę, drugi potoczył wzrokiem po rzędzie krzesełek, zapewne w poszukiwaniu kogoś, komu by wyczyn jego kamrata nie przypadł do gustu. Nikogo takiego nie znalazł, więc przeniósł spojrzenie na drugi rząd.
– Co się gapisz, kurwa?! – rzucił do mężczyzny siedzącego w połowie długości wagonu, który rzeczywiście jako jeden z nielicznych miał podniesioną głowę.
– Słucham? – zapytał uprzejmie pasażer, przyłożywszy otwartą dłoń do ucha.
– Pytam, co się gapisz, parówo jedna!
Motorniczy, do którego nie mogły nie docierać głosy z wagonu, nacisnął hamulec, ale nie z powodu szykującej się awantury – tramwaj po prostu zbliżał się do kolejnych świateł. Przeciążenia spowodowały, że wyższy z zakapiorów zachwiał się, a z jego puszki wylało się nieco piwa, tym razem niezamierzenie. Odwrócił się i lekkim skosem ruszył w stronę kabiny.
– Te, uważaj, dziadek! – krzyknął. – Browca mi rozlałeś!
Tymczasem drugi młokos nie spuszczał z oczu mężczyzny, z którym „nawiązali kontakt”. Być może w ich oczach dobrze rokował. A może decyzja już została podjęta?
Tramwaj przejechał pod estakadami Trasy Armii Krajowej, pokonał rondo i zatrzymał się na przystanku przy parku Olszyna. Kilkoro pasażerów z czołowego wagonu wyszło, a wraz z nimi dwaj krewcy młodzieńcy.
– I chwała Bogu – powiedziała ta sama kobieta, która zwróciła uwagę na chamstwo.
Samochody zatrzymywały się przed czerwonym światłem i przecinającym w tym miejscu jezdnię torowiskiem. Dzwon na wieży pobliskiego kościoła zaczął wydzwaniać ósmą. Zaterkotał sygnał ostrzegawczy, zamknęły się drzwi.
Nagle rozległ się trzask. Na podłogę między pierwszymi a środkowymi drzwiami posypały się kryształki szkła. Sekundę później przez rozbitą w drobny mak szybę do środka wpadł blaszany kosz na śmieci. Pasażerowie, którzy siedzieli w przedniej części wagonu, zerwali się z siedzeń. Na szczęście nikt nie został uderzony przez kosz. Wszyscy w ciągu kilku sekund znaleźli się w tylnej części wagonu.
Z kabiny wychynął motorniczy. Wcale nie był dziadkiem, a poza tym sprawiał wrażenie spokojnego. Najpierw popatrzył na kosz, który jeszcze przez chwilę toczył się po podłodze. Może usiłował sobie przypomnieć, co o takich przypadkach mówi regulamin: jechać dalej z wybitą szybą czy nie ruszać się, co oznaczało zablokowanie drogi innym tramwajom. I czy wypuścić ludzi, czy trzymać drzwi zamknięte? Co stwarzało większe zagrożenie? Potem przeniósł wzrok na winowajców. Jeden z nich z wykrzywioną gębą pokazywał właśnie wszystkim środkowy palec.
Niestety jego towarzysz nie był już tak miły – usiłował wydobyć z betonowej obudowy kolejny kosz.
– Policję trzeba wezwać! – zawołał ktoś.
Pasażerowie z przerażeniem patrzyli na to, co się dzieje. Bandzior widać nie mógł sobie dać rady z drugim koszem, bo zawołał do kamrata o pomoc. Jakiś młody chłopak, siedzący przy tylnych drzwiach wagonu, filmował wszystko telefonem. Aż wargę przy tym przygryzł, tak się starał. I pewnie już się nie mógł doczekać, aż wrzuci filmik do sieci.
Jesteś na urlopie, jesteś na urlopie – powtarzał sobie w myślach mężczyzna, który wcześniej w tak lekkomyślny sposób ściągnął na siebie uwagę bandytów.
Był mocno po czterdziestce, miał ciemne włosy, choć skronie rozjaśniała mu już siwizna. Na twarzy ciemniał kilkudniowy zarost, chociaż i tam można było się dopatrzeć siwych włosków. Oczy miał podkrążone, a kąciki ust mu opadały. Wyglądał na niewyspanego.
Od pół godziny jesteś w Warszawie! – przekonywał sam siebie.
Ale widać bezskutecznie.
– Nic dwa razy się nie zdarza – sapnął i dźwignął się z miejsca.
Był dość wysoki, nawet dobrze zbudowany, choć napis na podkoszulku zniekształcała nieco wypukłość między linią piersi a pasem. Nosił czarną skórzaną kurtkę i dżinsy. Na siedzisku położył turystyczną torbę.
– Niech pan otworzy drzwi – rzekł do motorniczego.
– Po jaką cholerę? – sarknął tamten.
– A po taką, że trzeba ich uspokoić.
Nie było chyba w tym momencie osoby, która by na niego nie patrzyła. Nie z podziwem ani wdzięcznością. Z przerażeniem. Tak się patrzy na szaleńców, stojących na dachu wysokiego budynku samobójców.
– Niech pan tego nie robi! – zawołała kobieta, która wcześniej wszystko komentowała.
– Jest pan sam, a ich dwóch – przyszedł jej w sukurs motorniczy. – W dodatku są pijani…
Mężczyzna przełknął ślinę. Czyżby zmienił zdanie?
– Proszę otworzyć drzwi – powtórzył bez złości.
Tramwajarz wrócił do swojej kabiny i spełnił prośbę. Mężczyzna wyszedł na przystanek. Kilkoro pasażerów skorzystało z okazji i również opuściło wagon. Wszystkie drzwi, także w drugim wagonie, były już otwarte. W tym samym momencie bandyci uporali się z koszem. Przed kolejnym rzutem niższy wysypał jednak wszystkie śmieci na chodnik.
– Koniec zabawy – powiedział spokojnym głosem śmiałek. – Połóż to.
– Nie wcinaj się, parówo! – prychnął wyższy chuligan. – I odsuń się. Dystans społeczny ma być.
Ale mężczyzna nie ruszył się z miejsca.
– Połóż kosz na ziemię – powiedział tak samo głośno jak przed chwilą.
Perswazja odniosła skutek, ale tylko połowiczny. Tamten cisnął koszem w głąb wiaty przystankowej. Wszystkiemu przyglądali się nieliczni pasażerowie, zarówno ci stojący na przystanku, jak i siedzący w wagonach. Za unieruchomionym tramwajem oczekiwały już dwa inne.
– Koniec występów na dziś – powiedział mężczyzna.
– Koniec? Chyba twój! – ryknął niższy zakapior i runął na niego z impetem.
Śmiałek gibnął w bok, po czym precyzyjnym uderzeniem trafił bandziora w nos. Widząc to, drugi z dresiarzy cofnął się o krok, ale tylko po to, by sięgnąć do kieszeni spodni. W jego ręku coś błysnęło – trzymał w dłoni wąski, typowo bandycki nóż. Jakaś kobieta krzyknęła.
– Mówiłem, żebyś się nie wtrącał – syknął uzbrojony bandyta. – Takich jak ty trzeba eliminować jak bezpańskie kundle. Jednego po drugim!
Adrenalina, wypity alkohol, a może i jeszcze coś – wszystko to znalazło ujście. Osobnik w białej bluzie z kapturem ruszył na przeciwnika. Ten jednak kopnięciem, równie dokładnym jak wcześniejszy cios, wytrącił mu nóż z ręki. Po chwili bandyta otrzymał precyzyjne uderzenie w żołądek. Gdy skulił się z bólu, mężczyzna kopnął go z całej siły, bezbłędnie trafiając w krocze. Następnie szybkim ruchem wydobył z kieszeni plastikowe taśmy, które okazały się jednorazowymi kajdankami, i z wprawą połączył nimi ręce obu oprychów z ławką wiaty. Filmujący wszystko komórką chłopak robił prawdopodobnie zbliżenie, bo aż język wystawił.
Mężczyzna wrócił do wagonu, chwycił za ucho swojej torby. Już miał wyjść, ale jego uwagę zwrócił nastolatek, ten, który nagrywał całe zajście.
– Nagrało się? – zapytał.
Niepodejrzewający niczego chłopak podał mężczyźnie komórkę. A ten od razu umieścił ją w wewnętrznej kieszeni kurtki i rzekł:
– Przykro mi, panie Vega, ale nie wrzucisz do netu nowego filmiku.
– Ale… przecież… – próbował protestować młody.
– Odbierzesz telefon w komendzie przy Perzyńskiego – odrzekł twardo mężczyzna, po czym zarzucił pasek torby na ramię i opuścił tramwaj.
3
Kwadrans później przekręcił klucz w zamku i wszedł do mieszkania. Położył torbę na podłodze, zzuł buty. Poczuł znajomy, miły zapach. Wszystko było tak, jak być powinno w chwili powrotu z podróży. Oprócz tego, że wciąż cały się trząsł, nogi miał jak z waty, a podkoszulek mokry od potu. Choć równie dobrze mógł być mokry od krwi.
– Ostatni raz to zrobiłeś, stary durniu – rzekł do swojego odbicia w lustrze.
Plus tego wszystkiego był taki, że uświadomił sobie, iż może jeszcze nie jest z nim tak źle, a niedawny powrót na siłownię i treningi krav magi przyniosły pożądany efekt.
Wszedł do pokoju i wyjrzał przez okno. Z ulicy Rudnickiego skręcał w Kochanowskiego autobus. Kto wie, może było to 122, do którego zamierzał się przesiąść na Sadach Żoliborskich, żeby uniknąć spaceru przez osiedle z ciężkim bagażem. Słoiki z konfiturami mamy swoje przecież ważyły. Jednak nie chciało mu się czekać na przystanku. Wstał bardzo wcześnie i marzył tylko o tym, by napić się kawy.
W efekcie wdepnął w kłopoty. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło – wezwany na miejsce patrol zajął się szkodnikami, a opróżniony z pasażerów tramwaj numer 33 odjechał do zajezdni.
Mogłem już nie zabierać zabawki temu smarkaczowi – pomyślał jeszcze.
W tej samej chwili odezwał się telefon, ale jego.
– Pewnie chcą to sprawdzić – mruknął, ujrzawszy na ekranie znajomy numer. Nie czekając, aż osoba po drugiej stronie coś powie, rzucił: – Tak, to byłem ja. Możecie im przypierdolić jeszcze raz ode mnie na pamiątkę…
– Nadkomisarz Konstanty Podbiał? – usłyszał obcy, oficjalny, a w dodatku kobiecy głos.
Czyżbym się pomylił? – pomyślał. Nie było już jednak czasu, aby jeszcze raz przyglądać się numerowi, z którego dzwoniono.
– Tak. Dzień dobry – bąknął. – Przepraszam, myślałem, że to kolega.
Dłuższą chwilę słuchał.
– Ale ja jestem jeszcze na urlopie, dopiero jutro rano… – powiedział.
W ostatnim, niedokończonym zdaniu wyraźnie zabrzmiała rozpacz. Rozpacz nastolatka zaklinającego się na wszystkie świętości, że nie miał nic wspólnego z wybrykiem, którego dopuścili się jego koledzy.
– Wiem, wiem, że braki kadrowe i tylu ludzi na L4 – tym razem westchnął i przewrócił oczami. – Tak, oczywiście. Czekam.
Rozłączył się i rzucił telefon na łóżko, chociaż powinien na podłogę, wziąwszy przedtem porządny zamach. Zakrył oczy dłońmi. Po chwili zaczął się trząść i mogło się wydawać, że to płacz. Kiedy jednak odsłonił twarz, pojawił się na niej, blady, bo blady, ale jednak uśmiech.
Może jeszcze zdążę wziąć prysznic – pomyślał, zdejmując w końcu podkoszulek.
***
Wycierał jeszcze głowę, gdy odezwał się domofon.
– Tak? – rzucił do słuchawki. – Może wejdziesz na górę na kawę?
Wciąż miał nadzieję, że powód, dla którego ściągają go z urlopu, jest błahy. Taki, którym mógłby się zająć średnio rozgarnięty absolwent szkółki w Szczytnie albo Legionowie. A jeśli już o takim mowa, to lada dzień mógł się Podbiał spodziewać nowego współpracownika. Bo robić naprawdę nie było komu! Stara wiara, czyli wszyscy ci, z którymi przed dziesięcioma laty zaczynał służbę w Warszawie, rozeszła się na cztery strony świata.
Musiał i Konieczko byli już od dawna na „emce” i bawili wnuki, a może już nawet nie, bo dzieci też rosną. Tymon Nowak, najbliższy współpracownik Kostka (obaj od początku konsekwentnie unikali słowa „partner”), uznał w końcu, że z polską policją mu nie po drodze. W poszukiwaniu siebie wyjechał z dziewczyną do Indii. Zawsze miał takie zapędy, bo i mięsa nie jadł, nie chciał się strzyc i nosił się jak łach ostatni. Ale Podbiał wcale by się nie zdziwił, gdyby któregoś dnia spotkał Tymka na kolejnej ulicznej demonstracji. I to po przeciwnej stronie, z antyrządowym transparentem w ręku! Służył jeszcze Andrzej Rudzki. Dostał gwiazdkę, był teraz całym komisarzem. Obrósł w piórka i trzymał się tej roboty, bo miał na utrzymaniu rodzinę.
– Coś małego – sprecyzował właśnie on, gdy Podbiał otworzył drzwi mieszkania.
– Już wstawiam wodę – rzekł Kostek.
– Dopiero przyjechałeś? – Rudzki wskazał ruchem głowy na torbę.
– Nie da się ukryć. Od czwartej na nogach.
Postanowił, że nie będzie się chwalił poranną przygodą w tramwaju. Czasem bywał przesądny i wierzył, że jeśli się będzie zanadto puszył, to zaraz noga mu się powinie.
Szybko przygotował kawę.
– Przepraszam, ale cukier się skończył – powiedział.
– Nie słodzę. – Andrzej uśmiechnął się.
Pili na stojąco, wyglądając przez okno. Podbiał bardzo lubił ten widok z najwyższego piętra na północne dzielnice Warszawy. Poza tym mieszkanie zostało mu jako jedyna pamiątka po żonie, aktorce Katarzynie Rawskiej. Im więcej lat mijało od ich rozwodu, tym z większym sentymentem wspominał ich krótkie, burzliwe małżeństwo. Naprawdę nie było takie złe. Nawiasem mówiąc, to właśnie ona, Kaśka, załatwiła mu swoimi kanałami przeniesienie z Olsztyna do stolicy.
– Co słychać w firmie? – zapytał Kostek.
– Poproszę o inny zestaw pytań – odrzekł Rudzki.
– Rozumiem.
– Dopij i lecimy, zanim zlecą się sępy. – Komisarz wychylił filiżankę i odstawił ją na parapet.
4
– Dziennikarz? – Pan prezes machnął ręką, co mogło oznaczać zarówno najwyższą pogardę, jak i podziw. – Kiedyś „Superaka” kupowałem codziennie, a żona, panie, to z kolei te bardziej kolorowe. O gwiazdach znaczy. „Życie na Gorąco”, „Rewię” i takie tam.
Siedzącemu przed nim mężczyźnie ciepło się na sercu zrobiło. Poczuł lekką nadzieję, że wszystko rozstrzygnie się w ciągu kilkunastu następnych sekund.
– Ale u mnie to się trzeba znać na robocie, panie. – Prezes tym razem ręce rozłożył szeroko. – Fach mieć konkretny. Gryzipiórkiem to dzisiaj może być każdy. Wystarczy, że ma laptopa i połączenie z internetem. Patrz pan na tych wszystkich… blogierów. Ledwo to od ziemi odrosło, już kasę trzepie! Parę zdjęć zrobi, filmik nakręci i już reklamodawcy ustawiają się do niego w kolejce. Moja córka od zawsze chciała zajmować się modą. Będę musiał jej przypilnować.
Pogroził palcem. Nie wiadomo, czy córce, czy temu, kto miał czelność zapytać go o robotę. Żeby jeszcze z ulicy przylazł i dupę zawracał. Ale przecież umawiali się telefonicznie na rozmowę. I to aż dwa razy.
Kandydat na pracownika powoli wstał z krzesła.
– W takim razie dziękuję za spotkanie i poświęcony czas – rzekł spokojnym głosem, zmuszając się do uśmiechu.
– Ale pan się chyba nie obraziłeś, co?
– Skąd. Nie ma problemu.
Prezes zaszeleścił dokumentami na biurku, jakby czegoś szukał. I tak rzeczywiście było, bo zaraz capnął jakąś kartkę i przebiegł po niej wzrokiem.
– Operator wózka widłowego – przeczytał w końcu. – Praca fajna, bo na miejscu, w Warszawie. Nie trzeba nigdzie dojeżdżać.
– Świetnie – ucieszył się petent. – Biorę.
– Ale trzeba mieć uprawnienia. – Boss spojrzał na mężczyznę spod oka.
– Znajdą się. Różne rzeczy się w życiu robiło, nie?
– W takim razie jesteśmy w kontakcie, panie… – Znów zanurkował w porozrzucanych papierzyskach, tym razem po to, by odnaleźć CV kandydata.
– Horn. Tomasz Horn.
Minutę później znalazł się na ulicy. Poprawił plecak, odwrócił się i ogarnął spojrzeniem siedzibę firmy. Robiła nawet korzystne wrażenie. Tyle lat mieszkał na Pradze, a nawet nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia. Szkoda tylko, że nigdy tu nie wróci. Wsunął ręce w kieszenie, czubkiem buta kopnął kamyk i ruszył Jagiellońską na południe, powolnym krokiem człowieka, któremu nigdzie się nie spieszy.
Jeszcze do niedawna był redaktorem jednej z największych gazet w Polsce. Miał ponad czterdzieści lat i w oczach wielu był mistrzem w swoim fachu. Ale byli też tacy, co mieli go za… emeryta. Wiele było prawdy w tym, co powiedział tamten człowiek. Że dziennikarzem może być dzisiaj każdy. Po co komu takie dinozaury jak on? Już dawno myślał o tym, żeby się przebranżowić, ale zawsze odkładał ostateczną decyzję.
Aż przyszedł rok, o którym na pewno nie zapomną historycy. Wieszcząc katastrofę na rynku prasy, kierownictwo dziennika zaczęło robić porządki. Tu obniżyli pracownikom pensje o dwadzieścia procent, tam nawet o połowę. A niektórym w ogóle podziękowano. Był wśród nich także i Tomasz. I kto wie, czy nie było tak, jak mówiono: że zaraza jest tylko pretekstem, by pozbyć się ludzi, a ci, co mieli zostać, z tej wdzięczności godzili się zapieprzać za dwóch.
Początkowo się nie przejął, bo przecież z niejednego pieca chleb jadał i nieraz dostawał wypowiedzenia. Nie tu, to tam. Nie drzwi, to okno. Zawsze jakoś spadał na cztery łapy. Na szczęście nie miał rodziny na utrzymaniu. Potem jednak zaczęła do niego dochodzić groza sytuacji. Przecież tak jeszcze nie było! Ech, czymże przy tym były jego niegdysiejsze przygody, rozwiązywanie kryminalno-historycznych zagadek.
Zatrzymał się na płycie przy pomniku Kościuszkowców. Żołnierz w rogatywce wyciągał rękę w kierunku lewobrzeżnej Warszawy. Jakby chciał jej dosięgnąć, a coś mu w tym przeszkadzało. Wtedy tym czymś była wielka polityka, niedokończony podział świata. A teraz? Czy dla kogoś takiego jak Horn było w tym mieście jeszcze cokolwiek do roboty?
Kwadrans później szedł mostem Świętokrzyskim. Z racji wczesnej pory, bo zbliżała się dopiero dziewiąta, na bulwarach po lewej stronie rzeki było niemal pusto. Prócz jednego miejsca, niemal pod samym mostem. Gdy Tomasz Horn ujrzał policyjne mundury, jego serce zaczęło bić szybciej. Przyspieszył kroku. Najwyraźniej coś się tam stało. Może kolejna demonstracja, niekoniecznie antyrządowa, ale ekologiczna? Choć dla ludzi myślących różnicy nie było.
Wreszcie znalazł się na placyku, nad którym górował pomnik warszawskiej syrenki. Stąd było widać trochę więcej. Prócz mundurowych kręcili się tam również mężczyźni w cywilu. Na dachu jednego ze stojących dalej dwóch radiowozów obracały się niebieskie światła. Zupełnie jak jeszcze niedawno, gdy łapano spacerowiczów i rowerzystów.
– Proszę stąd odejść – zawołał do niego posterunkowy w furażerce.
– A co się stało? – chciał wiedzieć Horn.
– Trwają czynności procesowe. Proszę się oddalić. – Policjant wskazał nawet kierunek, w którym natręt powinien się udać.
Wtedy Horn się najeżył.
– Jestem dziennikarzem. – Zdecydowanym gestem sięgnął po legitymację prasową, którą jeszcze miał i nie miał zamiaru oddać, bo jej posiadanie ułatwiało wiele spraw, po czym przedstawił się, pomijając jednak tytuł gazety. – A pan posterunkowy nazywa się…?
Znów poczuł znajome emocje. Właściwie to nie miał pewności, czy gra jest warta świeczki, a tak naprawdę guza, ale stało się. Tak, to była ta jego słynna wrodzona skłonność do pakowania się w kłopoty. Mógł jeszcze machnąć ręką i sobie iść, może nawet tam, dokąd mu ten szczyl kazał. Pewnie nie będą go gonić, bo przecież nic niegrzecznego nie powiedział. Chociaż cholera ich wie.
Od strony rzeki nadchodził jakiś facet w cywilu.
– Panie komisarzu! – zawołał posterunkowy.
– Co jest? – Oficer spojrzał w ich kierunku.
Zaraz się poskarży jak pani w przedszkolu – pomyślał ze złością Tomasz.
Oficer zbliżył się. Wtedy Horn przymrużył oczy. Nie, nie mógł się mylić!
– Kostek… – bardziej stwierdził, niż zapytał.
– Tomek Horn – ucieszył się Podbiał, do podwładnego zaś rzucił sucho: – W porządku, posterunkowy. Ten pan był umówiony.
Kiedy oddalili się od cerbera, komisarz, chichocząc, wyjaśnił:
– Nie miał na tyle rozumu, żeby zostać ministrantem. – A potem zapytał, już poważniejszym tonem: – Co tu robisz?
– Dostałem z samego rana cynk, że coś się stało nad rzeką – skłamał Horn, ale tylko w pierwszym zdaniu. – Jestem co prawda na wylocie, ale może udałoby się coś napisać do innego tytułu. Albo do jakiegoś portalu. Wiesz, jak jest…
– Tak mi się wydaje – mruknął policjant. – Pokażę ci, co znaleźliśmy. Mam nadzieję, że nie zrobi ci się słabo. I pamiętaj, że to tylko po starej znajomości.
– Jasne, komisarzu!
– Już „nad” – sprostował Kostek Podbiał.
– Przepraszam.
– Nie ma za co. Dawno się nie widzieliśmy.
Do Horna dopiero w tej chwili zaczęło docierać, że najprawdopodobniej znajduje się na miejscu przestępstwa. I jeszcze te obawy Podbiała, czy się aby nie porzyga. W swojej wieloletniej pracy nieraz już widział nieboszczyków, ale nigdy nic nie wiadomo.
Policjant być może wyczuł wahanie starego znajomego, bo zaczął sam mówić:
– Mamy ciało kobiety. Natknął się na nie w nocy jakiś birbant, ale dopiero nad ranem, jak już doszedł do siebie, zadzwonił na policję. Być może bał się, że pijanemu nikt nie da mu wiary albo że jego samego będziemy ciągać…
– A będziecie? – wszedł mu w słowo Tomasz.
– Pewnie, że tak. Gość musi być przesłuchany. Fotki też obejrzy. A właśnie, _a propos_ fotek. Zesrał nam się aparat. Przysłali jakiegoś nowego, który nie potrafi sobie z tym poradzić.
– Kolejny, dla którego nie starczyło miejsca przy ołtarzu? – przypomniał sobie dziennikarz.
– Żebyś wiedział.
Horn zatrzymał się. Zdjął plecak i z tajemniczym uśmiechem zaczął w nim grzebać. Po chwili wyjął, niczym magik królika z kapelusza, pięknego, choć wysłużonego nicona.
– Widzę, że naprawdę jesteś gotów szukać tematów na ulicy – rzekł z podziwem Kostek.
Po chwili Horn wręczył sprzęt zdezorientowanemu młokosowi w żółtej kamizelce z wypłowiałym napisem „TECHNIK KRYMINALISTYKI”. Jednocześnie szukał wzrokiem ciała, ale nigdzie go nie było. Dopiero gdy fotograf zeskoczył z murka, za którym była Wisła, zrozumiał.
– Utopiła się? – próbował zgadywać.
Ostatnio często wyławiano ciała. A to zdarzył się wędkarz, który miał pecha, a to ktoś, kto po raz pierwszy dosiadł skutera wodnego (a w dodatku zrobił to po kilku głębszych), wreszcie samobójczyni, której nikt nie zdążył powstrzymać przed skokiem z mostu. Zazwyczaj jednak ciała wypływały na wysokości Tarchomina.
– To nie jest wykluczone – odparł Kostek. – Na razie mamy za mało danych, żeby to stwierdzić. Podejrzewam, że nawet patolog będzie miał niezłą zagwozdkę.
– Dlaczego?
– A dlatego, że mamy tylko część ciała. A dokładnie nogi.
– To skąd wiadomo, że to babka? – prychnął Horn, czym zwrócił uwagę kilku innych mężczyzn, którzy kręcili się w pobliżu.
Podbiał pociągnął znajomego za rękaw, ale bynajmniej nie w kierunku rzeki.
– Nie mów, że nie odróżnisz nóg babki od nóg faceta – żachnął się.
– Że ogolone? – Horn wzruszył ramionami. – Znam facetów, którzy też to robią. Poza tym znam też kobiety, które…
Policjant aż się wzdrygnął.
– Daj już spokój – uciął. – Tak czy siak, jesteśmy pewni, że to kobiece nogi. Na szczęście są… podpisane i dzięki temu będzie łatwiej znaleźć właścicielkę. A teraz pan redaktor weźmie kajecik i ołówek. Dam oświadczenie.
– Jakiś ty łaskawy, że nie każesz mi biegać do Pałacu Mostowskich – zdziwił się Tomasz Horn, chyba nawet bardziej niż słowom znajomego policjanta o „podpisanych” kończynach.
– Jeszcze byś zabłądził.
5
Kornelia wyjęła z torebki lusterko i przyjrzała się swojemu odbiciu. Nie była niewolnicą dobrego wyglądu, nie drżała ciągle o swój _make up_. Problem w tym, że malowała się od święta i nie była pewna swojej ręki. A nic gorszego, jak chodzić wśród ludzi przez pół dnia ze szminką na zębach czy z nierówno rozłożonym podkładem. To już lepiej w ogóle się nie paćkać.
Była jednak kobietą, i to całkiem atrakcyjną, i raz na jakiś czas, szczególnie wtedy, gdy mogła poświęcić tej czynności więcej niż dwadzieścia sekund, lubiła zrobić użytek z kosmetyków, z reguły otrzymanych w prezencie pod choinkę lub na urodziny czy imieniny (więcej okazji na razie nie było, bo ósmego marca w jej otoczeniu traktowano jako archaiczny przeżytek). Tak samo jak raz na jakiś czas zamiast dżinsów i sportowych butów lubiła włożyć szpilki i sukienkę.
– Czy coś podać? – zapytał ją kelner.
– Nie, jeszcze chwilę – odparła. – Czekam na kogoś.
– Rozumiem. – Chłopak skinął głowę i oddalił się.
Od strony wejścia do kawiarni dobiegły głosy i śmiech. Kornelia spojrzała w tamtym kierunku. Wśród gości nie znalazła osoby, na którą czekała. I to już od ponad kwadransa!
Nie cierpię ludzi, którzy się spóźniają – pomyślała.
Rozległo się przeciągłe syczenie ekspresu do kawy, któryś z baristów rzucił kilka obcych, włosko brzmiących słów. Kelner odebrał tacę z zamówieniem. Życie kawiarni „W Biegu Cafe” na rogu Marszałkowskiej i placu Zbawiciela toczyło się normalnie.
Kornelia Banaś, dwudziestoczteroletnia naturalna blondynka o długich, prostych włosach, wzrost średni, oczy niebieskie, znaków szczególnych brak, rzadko bywała w takich miejscach. Kiedy ją o to pytano, tłumaczyła się nadmiarem dymu tytoniowego. Gdy jakiś czas temu ustawowo zakazano palenia w kawiarniach, już jakoś nikt Kornelii o to nie pytał.
– Jestem, już jestem. Przepraszam! – usłyszała znajomy głos, któremu akompaniowało tupanie szpilek.
Kornelia wymownie spojrzała na zegarek.
– Dwadzieścia jeden i pół minuty spóźnienia – przywitała dziewczynę, która właśnie, stojąc obok jej stolika, rozplątywała się z paska torebki i kabla słuchawek.
Nikt, kto znałby Monikę Banaś, bo tak nazywała się przybyła, nie zdziwiłby się takiemu widokowi. I pewnie jeszcze dodałby do tego komentarz w rodzaju: w tym szaleństwie jest metoda. Wreszcie dziewczyna zajęła krzesełko naprzeciwko i splotła przed sobą dłonie; ktoś, kto dopiero teraz zacząłby się jej przyglądać, pomyślałby, że spędziła w tej pozycji co najmniej pół godziny.
– Słucham – powiedziała.
– To raczej ja słucham – sprostowała Kornelia.
Nie było już po niej znać zdenerwowania. W końcu rodzina powinna się wspierać, a już na pewno wybaczać. Spóźnienia też.
– No masz, zupełnie zapomniałam, że to ja chciałam się z tobą spotkać, siostra! – zaśmiała się młodsza o dwa lata Banasiówna. – Co pijemy? Mają tu niezłe frappé. A przynajmniej mieli jeszcze niedawno. Ja stawiam.
Niecałe dziesięć minut później kelner przyniósł tacę z zamówieniem. Za oknami kawiarni przejechał tramwaj w stronę centrum. Chodnikami wzdłuż wąskiego gardła Marszałkowskiej między placami Konstytucji a Zbawiciela spieszyli dokądś przechodnie.
– Tak, to musi być grubsza afera – powiedziała Kornelia, mieszając kawę długą łyżeczką.
– Dlatego od razu pomyślałam o tobie. Musimy to koniecznie sprawdzić.
– Musimy?
– Ty i ja. Jak najszybciej!
– Wolałabym, żebyś się już w to nie mieszała – odparła twardo starsza z sióstr.
– Dlaczego?
– Bo mogą cię rozpoznać.
– Jak chcesz. – Monika spuściła wzrok, jednak tylko na chwilę. – Ale przecież zawsze potrzebny jest ktoś, kto będzie czekał na dole w samochodzie z uruchomionym silnikiem, prawda?
Kornelia tylko westchnęła. Tak, kiedyś miały swoje małe i większe tajemnice, powierzały sobie najskrytsze sekrety, rozmawiały o facetach. Jednym z filmów, które obie lubiły i wiele razy oglądały, był _Thelma i Louise_. A potem przyszło dorosłe życie. Szare jak te kamienice po drugiej stronie ulicy.
– Tak. Ktoś taki jest potrzebny – rzekła z rezygnacją. – Możesz mi pokazać ten wycinek?
Monika wyciągnęła z torebki ogłoszenie z gazety. Kornelia wzięła karteluszek do rąk. Po chwili wyjęła komórkę i wybrała numer. Niepodejrzewająca niczego Monika w spokoju śledziła jej poczynania. Zaczęła wymachiwać rękami dopiero wtedy, gdy usłyszała:
– Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia o pracę… Tak, mogę przyjechać. Za pół godziny? Żaden problem. W takim razie do zobaczenia.
Oczy Moniki powiększyły się do rozmiarów pięciozłotówek.
– Coś ty najlepszego zrobiła? – wykrztusiła z trudem, gdy jej siostra odłożyła aparat na blat stolika i spokojnie dopijała swoje frappé.
– Jak to co? Zadzwoniłam i umówiłam się na spotkanie w sprawie pracy. Pan, z którym rozmawiałam, był bardzo miły. Jestem ciekawa, czy również przystojny.
– I masz zamiar tam pójść?!
– A czy nie tego właśnie chciałaś?
– Ale przecież ci ludzie mogą być niebezpieczni! Może cię porwą i wywiozą gdzieś na Zachód. Albo na Wschód. Albo od razu zabiją…
– Wtedy będzie mi już wszystko jedno, czy pojadę na zachód, wschód, północ czy południe. – Młoda kobieta rozłożyła ręce. – Równie dobrze mogę stąd wyjść i cegła spadnie mi na głowę. Nie dowiemy się prawdy, jak będziemy tu tak siedziały i gdybały.
– Nie da się ukryć…
– I jeżeli mamy zdążyć, powinnyśmy już iść. Nie lubię się spóźniać na rozmowy o pracę.
– A możemy poczekać, aż wypiję? – zapytała zrezygnowana Monika.
6
Zapraszamy do zakupu pełnej wersjiOficynka zaprasza wszystkich miłośników dobrej literatury!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
Polecamy
Ksiegarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387