Syreny mają ości - ebook
Kobiety od Ambroziewiczów podobno są przeklęte. Najmłodsza, Zofia, zdołała wyrwać się z rodzinnych Grzmotów, ale gdy tylko spogląda w lustro, ciało przypomina jej o tym, co odziedziczyła. Zaczerwieniona skóra wygląda, jakby pokrywała ją rybia łuska. Czy to psychosomatyczna reakcja, czy zwyczajny skutek bycia syreną? A jakby tego było mało, Zofia otrzymuje pokaźny pakiet listów od matki. Matki, która przecież od lat nie żyje.
W tych pomiętych kartkach zapisał się pewien ślad. Historia, którą Zofia musi przepisać po swojemu. A zrobić może to tylko w jednym miejscu na świecie: w rodzinnym domu w zakolu Sanu. Jakie tajemnice zostawiły jej matka, babka i prababka? Dlaczego właśnie teraz sekrety o sobie przypominają?
Najnowsza powieść Aleksandry Zielińskiej to nie tylko historia wspólnoty kobiet. To opowieść o ciele jako nośniku pamięci, o łuskach, które wyrastają z traumy, i o tym, że czasem miłość boli — ale i chroni.
Dojrzała literacko i śmiała gra z tradycją prozy Eleny Ferrante czy Annie Proulx. Ale tu zamiast Neapolu i Nowej Fundlandii są rozmokłe Grzmoty, spuchnięty San i zapomniane mapy pokoleń kobiet, które musiały walczyć o siebie.
Trzeba mieć dużo odwagi, żeby po Toni Morrison, Elenie Ferrante czy Zadie Smith sięgać po motyw matki i córki. Aleksandra Zielińska ją ma – podobnie jak talent, na którym ta odwaga musi się wesprzeć, by opowiedzieć o polskich syrenach, kobietach zarządzających lokalnym światem, niepodległych i ciągle o swą swobodę walczących. Każdy kraj ma swoje czarownice, których córkami podobno jesteśmy. Zielińska bierze na warsztat taką właśnie rodzinę – syren-czarownic, babek-wróżek. Nie opowiada jednak feministycznego, sentymentalnego i oklepanego mitu, lecz mierzy się z prawdziwymi kosztami ich buntu.
Paulina Małochleb
Zielińska zabrała mnie w miejsca, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Mamy tu dolinę Sanu, który szumi historię kobiet z rodu Ambroziewiczów. Los jednej z nich wydaje się szczególnie znajomy: udany debiut literacki, a zaraz po nim porażki i frustracje. Te znajome miejsca, rozpoznawalne postacie okazują się niepokojąco obce, inne tak, że aż łuski swędzą. Ta książka pędzi, skacząc po wątkach i konwencjach, aż nagle obcość znika, kartki przeradzają się w skrzela, błony pławne, a ja osuwam w toń, raźnie machając ogonem.
Szymon Kloska
W tych herstoriach nie ma nic oczywistego, a żadna prawda nie jest wydobyta raz na zawsze. Gdyż „Syreny mają ości” to zarazem opowieść o tworzeniu i niszczeniu fikcji. To również powieść, która daje własne życie rzece: San nie jest tu elementem krajobrazu, lecz żywym podmiotem, który potrafi być gniewny, tajemniczy i skrycie realizować własne plany. Potamologiczne myślenie przenika wszystkie warstwy narracji, co mnie cieszy szczególnie. Wspaniała, wartka proza, bardzo czuła na różne rejestry języka. Gorąco polecam!
Wit Szostak
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-838-0354-8 |
| Rozmiar pliku: | 719 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam nadzieję, że pójdzie tak, jak powinno, ale trochę się boję, nie powiem, że nie. Jestem przygotowana, z grubsza, więc proszę trzymać kciuki.
Ta historia została dokładnie zaplanowana, od tego właśnie początku po koniec, ale powiedzmy, że jestem otwarta na propozycje. Mogę zgodzić się na różnego rodzaju skoki w bok, a jeśli państwo poproszą, to kto wie, może nawet kogoś zabiję.
Ta historia została wymyślona specjalnie dla państwa. Są tu klątwy, tajemnice, rodzinne sekrety, rodzinne kłótnie, podróże, ciekawostki hydrologiczne, w tym potamologiczne. Pojawiają się gadające obrazy, kury, listy zza grobu, same groby, same listy, lisy, nawiedzony dom, ryby oraz, rzecz jasna, syreny. Książka składa się z wielu elementów takich jak zapiski, dzienniki, tradycyjna narracja, narracja eksperymentalna, fragmenty listów, testamentów, podcastów, opowieści, a nawet innych książek.
Ile trzeba pisarek do opowiedzenia jednej historii? Prawdopodobnie po jednej na każdą wersję. Za każdym razem jest to inna pisarka i inna wersja.
Ludzie mawiają, że syreny rodzą się wtedy, gdy ciężarna kobieta umiera na morzu, ale uważam, że nie ma jednego sposobu, żeby być rybą.
To co, możemy zaczynać?1. Chlip, chlip, hura
Dzisiaj musi być dobry dzień, pomyślałam, gdy na moim łokciu pojawiły się pierwsze łuski. Musi, bo zacznę strzelać.
Wiosna się wlecze, pod śniegiem jest wbrew pozorom ciepło i bezpiecznie, jeszcze wszystko zatopione w ziemi, poukrywane, pochowane, sen bezkarny, bezkarna stagnacja, cisza i lenistwo usprawiedliwione, aż przychodzi ten marzec, z marcem roztopy, spod roztopów wyjść już trzeba, czy się chce, czy nie, głębiej się już w glinę schować nie można, bo głębiej już tylko kości i ości. Następny przychodzi kwiecień, kwiecień plecień, bo przeplata trochę zimy, koniec świata. A w maju, wiadomo, Zimna Zośka.
Jak ja nie cierpię wiosny, myślę, wchodząc pod prysznic, z dłonią już na tym łokciu, z paznokciami przy skórze, drapiąc niby przypadkiem, żeby te łuski zerwać, zanim urosną następne.
Dzisiaj musi być dobry dzień.
Zimna woda spływa mi po ramionach i przynosi ukojenie, nie mam siły mydlić całego ciała. Jest piąta rano, człowiek nie zdąży się wybrudzić w ciągu kilku godzin urywanego snu, prędzej wybrudzi się w tym brodziku, gdzie w odpływie utknęły esy-floresy ze współlokatorskich włosów.
Zaraz troje studentów, z którymi mieszkam, zacznie pukać do mojego pokoju i mówić, że prysznic zatkany, oni nie wiedzą, co robić, ciocia Zofia wie zawsze, więc prosimy, ciociu Zofio, zrób coś, zrób. Jeśli nie zrobię niczego, to skończy się na telefonie do Rafała, właściciela, z prośbą o wezwanie hydraulików ze żmijką, a lepiej o sobie właścicielowi nie przypominać, bo zwykle wtedy właściciel przypomina sobie o podwyżce czynszu.
Wzdycham głośno, schylam się, wysupłuję kołtun i wrzucam do toalety, choć lepi się do palców i na palcach próbuje zostać, tak jak ja chciałabym zostać jeszcze pod prysznicem. Zimna woda uspokaja Zimną Zośkę.
Wychodzę, na czerwono-żółtych płytkach odbijają się mokre ślady stóp, woda wsiąka w ręcznik, krople skapują z zamoczonych przypadkiem końcówek włosów.
Swędzi.
Łokcie nacieram grubą warstwą maści konopnej i uznaję, że poważniej martwić się będę wieczorem. Zakładam uniform, dłuższy rękaw, płytszy dekolt, przelotnie migam sobie w lustrze.
Na zaparowanej powierzchni trudno dostrzec szczegóły, może dobrze. Chowam wory pod oczami w warstwie korektora, upinam byle kok gumką recepturką zdjętą z nadgarstka i już zwarta i gotowa do wyjścia, choć jednak stęskniona za gliną pod śniegiem, między pogrążonymi we śnie zimowym ropuchami, gdzie nie sięga dorosłość, larwa na zawsze, larwa do śmierci, wesoły aksolotl.
Do pokoju przemykam na palcach, żeby nie budzić studentów, bo studenci jak małe dzieci zaraz zaczną wystawiać głowy zza drzwi i zaczepiać, życzyć miłego dnia, pytać o plany, wyrażać chęć towarzyszenia w tych planach, a wszystko to ze szczerym uśmiechem, bo wbrew pozorom to są bardzo dobre dzieci, więc z tym narzekaniem czuję się jeszcze gorzej.
W pokoju panuje nieporządek, mniejszy jednak niż zwykle, bo zdążyłam się już spakować na wieczór. Środek podłogi zajmuje otwarta torba podróżna, przypominająca byle jak wypatroszone zwierzę. Między piżamę i zrolowane ubrania wkładam krem dziegciowy, resztę uzupełnię przed samym wyjazdem, teraz nie mam czasu.
Kręcę się, wrzucając do plecaka portfel, klucze, dodatkową koszulkę, jakiś baton białkowy po terminie, w duchu modlę się, żeby menedżer był jednak na drugiej zmianie, wiruję jak woda w odpływie, aż sił ubywa i zawieszam się na parapecie.
Za oknem powoli wstaje Kraków.
Słońce jeszcze nie wzeszło ponad horyzont ciasno postawionych budynków, ale czerwone światło już się przebija w prześwitach między blokami, maluje na szybach wzory w połączeniu z parującą mgłą, wszystkiego w tych obrazkach się można dopatrzyć – nawet Matek Boskich i Jezusów Chrystusów. Wypełzają ślimaki na kostkę brukową, wypełzają ludzie, echem odbijają się kroki, zagłusza je szum samochodów i terkot tramwajów, gdzieś niżej jest warstwa dźwięków sącząca się z mieszkań, odgłosy spuszczanej wody, pojedyncze świsty czajników.
Stoję tak, słucham i stałabym dłużej, ale kończy się tryb wyciszenia.
Telefon wibruje od powiadomień. Przeglądam je szybko, byle się nie skupiać na czytaniu, bo urósł strumień wiadomości ignorowanych od dawna. Te starsze są od właściciela, układane jedna na drugiej bez odpowiedzi lub z odpowiedzią zdawkową.
PANI ZOFIO, ZBLIŻA SIĘ TERMIN.
PANIE RAFALE, WYRÓWNAM.
PANI ZOFIO, TERMIN.
PANIE RAFALE, WYRÓWNAM, JAK TYLKO PRZYJDZIE PRZELEW.
PANI ZOFIO, TERMIN UPŁYNĄŁ.
PANIE RAFALE, WYRÓWNAM, JAK TYLKO PRZYJDZIE PRZELEW, DRUGA TRANSZA ZALICZKI, MOŻE TANTIEMY, MOŻE PREMIA, MOŻE WYGRANA W LOTTO ALBO, KTO WIE, SPADEK!
Na samym wierzchu wiadomość od Janka.
DZIOŁSZKO, WYBRAŁEM KRABY, KUP CZARNY LAS.
Wrzucam telefon do torby jak gorące jajo, zła, że mi Rafał nieświadomie psuje od rana dzień, co ma być przecież dobry, cały miesiąc czekałam na ten wspólny wieczór, cały miesiąc czekałam na te kraby.
Później, później, wszystko później, sprzątanie też odłożyłam i patrzę teraz na zagracony pokój.
Książki leżą na łóżku, we wzburzonej pościeli, między plamami kawy na prześcieradle. Książki piętrzą się koło stolika nocnego, nawet ten stolik przewyższają, z roztargnienia już na nich układam maści na bóle pleców, maści na żylaki, tabletki na sen, tabletki na pobudzenie, cukierki imbirowe na resztę. Książki zajmują każdy kawałek wolnej przestrzeni.
Porządek panuje jedynie na biurku, prostym, szkolnym, które wożę na plecach od mieszkania do mieszkania, od pokoju do pokoju, od pierwszego kroku, jaki poczyniłam w wielkim mieście.
Oto mój jedyny posag, uchowany przez babkę Mirę.
Leżą na nim zeszyty w równych stosach, leżą kupki wydruków zapisanych tym samym fontem, kolorowe długopisy w kubku z reklamą leku na nerwicę. Zamknięty laptop z porysowaną klapą. Laserowa drukarka, nad którą nigdy nie udało mi się zapanować.
Oto manuskrypt, kolejne wersje mojej nowej książki, nie liczę której w ciągu ostatnich lat, każda z poprzednich wersji wprawdzie nieukończona, ale ogólnie rzecz biorąc to nowa książka, druga książka, rozłożona jeszcze na czynniki pierwsze, wciąż w kawałkach, rozsypana, ale przecież w końcu przyjdzie moment, kiedy się to wszystko złoży w całość i kliknie. Przyjdzie kolejna część zaliczki od milczącego na razie wydawcy. Wręcz lada dzień wydawca odpowie na przesłane fragmenty – wprawdzie dawno, w innej iteracji, już nie w temacie zaproponowanego konspektu, ale za to jakie te fragmenty, doskonałe – odpowie listem pełnym planów i peanów. Lada dzień te lata pracy staną się warte wysiłku.
Z czułością gładzę ostatnią zapisaną kartkę.
Tramwaj odjedzie za pięć minut. Zakładam bluzę, drapię łokieć na zapas, kręcę się, żeby wybiec, ale uderzam paluchem lewej stopy w grzbiet jednej z książek zalegających na podłodze. Ból nerwem leci w górę z prędkością światła, tupię obolałą stopą, już myślę, że na pewno będzie schodził mi paznokieć, wszystkie plagi przyjdą, gdy spostrzegam, co to za książka.
Myślałam, że wszystkie są w piwnicy, zamknięte w kartonowym pudle pod grubą warstwą taśmy klejącej, której nie usunie się bez pomocy skalpela. A tu proszę, leży i bezczelnie patrzy pleckami okładki.
Na pleckach okładki widnieje moje zdjęcie sprzed dziesięciu lat.
Nie umiem się rozpoznać w przebraniu z perłowej skóry, w tej jasnej, niemal świetlistej twarzy, bez śladów łuski usuniętej w programie graficznym, z nadzieją w szarych oczach i głupkowatym uśmiechem, że teraz już będzie przepięknie, najlepiej, niebo się otworzy, zaśpiewają serafiny, cherubiny, tylko brawa i polonezy na ulicach. Pod zdjęciem widać rzędy poleceń i pochwał, bardziej na wyrost niż naprawdę.
Zofia Ambroziewicz, najlepszy debiut dekady.
Kopię ze złości w tę książkę, a masz, prosto w grzbiet, żeby zabolało, ale dalej boli wyłącznie mnie, książka tylko odwraca się frontem do góry.
Teraz z okładki spogląda fragmentaryczna twarz mojej matki.
Gdyby ktoś patrzył z zewnątrz w okna mieszkania, pewnie by się zastanawiał, dlaczego ta rozczochrana kobieta niemo wygraża pięściami i tupie, aż kurz idzie w powietrze, ale myślę, że szybko by się zastanawiać przestał. Dostałby w oko tą książką, którą z furią wyrzucam właśnie prosto w ospały Kraków.
Matka upada po raz pierwszy, tramwaj odjeżdża przed czasem.
*
Siłownia w godzinach szczytu przypomina wielogłowe zwierzę.
W głównej sali kręci się rój klientów, obsiadają maszyny, na miejscu jednej uciętej głowy wyrastają trzy kolejne, mieszczą się wszyscy nie wiadomo jakim cudem, można by podejrzewać, że już po dwie, trzy, cztery osoby spacerują po bieżni, podnoszą się nawzajem na atlasach, zastępują talerze w sztangach, wożą rowerkiem na bagażniku. Ubywa powietrza, każda para płuc wypluwa dwutlenek węgla, każdy centymetr skóry produkuje krople potu, zawisa to wszystko w przestrzeni, wystarczy przejść, żeby zostawić za sobą ślad w chmurze wydzielin.
Wielogłowe zwierzę się poci, sapie, dym z rozgrzanego mu brzucha bucha.
Na obraz nakłada się dźwięk rzucanych sztang, brzęk talerzy, głuche uciski uderzanych worków treningowych, nieregularny rytm wielu oddechów, przyspieszonych i urywanych, i rozmowy, i śmiech, i komendy, cała ogólna wesołość, bo wszyscy się tutaj dobrze bawią.
Ja się nie bawię, ja piszę pełen trudnych słów komentarz na uwagę klienta, który skarży się w socialach na brzydki zapach w męskich szatniach.
Wibracja.
DZIOŁSZKO, TYCH KRABÓW TO SĄ TRZY CZĘŚCI.
NAWET NIE WIESZ, JAK ICH POTRZEBUJĘ, SYNEK.
Odpisuję na SMS-a jedną ręką pod ladą recepcji, żeby nikt nie widział, a drugą zapraszam klienta do kontaktu mailowego i kuszę voucherem do sauny, gdzie pachnie na pewno lepiej, enter.
Podnoszę wzrok i już widzę, co będzie do sprzątania, poprawiania i przenoszenia. Klimatyzacja szwankuje, więc uniform drapie mnie pod pachami, a że wybrałam dłuższy rękaw, to jest jeszcze cieplej, wilgotniej i gorzej. Pod lewą łopatką odzywa się ból po porannym noszeniu sprzętu, który klienci zostawili wczorajszej nocy tam, gdzie stali, bo po co odkładać na miejsce, skoro przyjdzie pani recepcjonistka i między uzupełnianiem ręczników przetoczy dwudziestokilogramowe ciężary na stojak. Gdybym chciała ćwiczyć, tobym podpisała umowę o karnet, a nie umowę o pracę, właściwie to umowę-zlecenie, umowy o pracę są dla wybranych.
Lawiruję między klientami w kierunku pomieszczenia gospodarczego, bo trzeba dołożyć wody do lodówek, gdy wzrokiem wyłuskuje mnie z tłumu menedżer.
– Zosiu!
Udaję, że nie słyszę, skręcam między orbitreki, on za mną. Zawijam koło rowerków, zawija i menedżer. Podnosi głos i nawołuje:
– Zosiu! Zosiu! – chociaż wie, że ja zosiowania nie cierpię, jestem starsza o dziesięć lat, więc powinnam liczyć na minimum chociaż szacunku, ale mogę liczyć tylko na strefę kobiet, która uchroni mnie przed reprymendą.
Menedżer jest jednak szybszy, skraca dystans, przeskakując między sztangistami, pełznąc obok wioślarzy, uginając się pod joginami, zna się na swojej robocie ten menedżer, trzeba mu to przyznać, umie zarządzać.
– Nie słyszałaś, jak cię wołam, Zosiu?
Uśmiecham się szeroko, bo wszyscy mają mnie tu za bezproblemową pracownicę.
– Udało ci się naprawić muzykę w sali fitness, Zosiu?
– Oczywiście! – Uśmiecham się szerzej na wspomnienie nerwowego klejenia kabla USB do głośnika.
– Wspaniale, zajrzyj jeszcze, proszę, do damskiej szatni, klientki zgłosiły problem ze spłuczką, a pani sprzątająca przyjdzie dopiero wieczorem.
Za plecami menedżera łapię wzrok kolegi ze zmiany, który przewraca oczami w solidarności, ale mnie się nagle robi przykro, bo kolega ze zmiany, jak i menedżer, są tu na chwilę, na przystanku między innymi ścieżkami kariery, to ja tu pracuję nieironicznie.
– Zosiu, Zosiu, Zosiu, Zosiu, Zosiu, Zosiu – mówi dalej menedżer z ciepłym wyrazem twarzy, ale nie chce mi się słuchać, choć pewnie mówi rzeczy niegłupie, może nawet ważne, taki jest ten menedżer, kochać wszystkich, nikogo nie oszczędzać, firma to rodzina, nawet jeśli z Niebieską Kartą. Słowa zlewają się w bełkot, łuski na łokciu skwierczą, pot paruje, no nic, idę. – Mop jest w składziku, Zosiu!
Telefon w kieszeni wibruje. Rafał. Nie odbieram, mleko na gazie, dziecko w kąpieli, zatkana toaleta.
*
Zawartość spuszczonej spłuczki wybucha mi prosto w twarz.
Na moment zastygam w pół ruchu, pochylona nad muszlą klozetową, z kropelkami wody na czole, która pewnie zdążyła już być w każdej rurze na siłowni. Myślę o wszystkich innych pracach, jakie mogę podjąć, żeby zarobić na rachunki i mieć czas na pisanie, bo zaliczkę, rzecz jasna, już dawno przeznaczyłam na przeżycie.
Niestety, poza pisaniem nie umiem i nie chcę robić niczego innego. Zawsze sądziłam, że do wyboru mam albo książki, albo śmierć głodową. Nikt mi zawczasu nie uświadomił, że bycie pisarką efektywnie łączy obie te rzeczy, ale trudno, nie zmieniłabym żadnej podjętej decyzji.
Myślę o barze mlecznym, gdzie wprawdzie nie płacili na czas, ale na czas dawali jeść, myślę o kawiarni, w której dało się wyciągnąć niezłe napiwki za opowiadanie żartów w oczekiwaniu, aż się kawa zrobi, myślę nawet o lumpie niedaleko Wisły, gdzie właśnie kogoś szukają. Jestem tu zbyt długo, już zdążyłam zadomowić się w schemacie, a bardzo tego nie lubię, wolę wyrastać, niż wrastać, zawsze w ruchu, nigdy na dłużej.
Musiała pójść uszczelka, której naprawa wykracza poza zakres moich obowiązków, więc wstaję, zamykam drzwi toalety, naklejam kartkę, że „nieczynne do odwołania”, wracam do szatni, żeby znaleźć swój boks na samym końcu, w rogu, za klientami, i przesadnie nie rzucać się w oczy. Wydaje mi się, że słyszę znajome głosy, ale do głosów się już zdążyłam przyzwyczaić, w końcu bez przerwy sama sobie opowiadam historie.
Grzebię w szafce za koszulką na zmianę, w której przetrwam do wieczora. Rozbieram się tyłem do wszystkich, krok w lewo, gdzie jest gorsze światło i więcej można ukryć. Leżący na ławeczce telefon wibruje, znowu Rafał. Powiem mu, że nie widziałam, że dzwoni, chociaż spod łokcia widzę doskonale i czekam, aż przełączy się na sekretarkę.
– Zosia!
Zastygam w pół ruchu po raz drugi.
– No nie wierzę, Zosia!
Udaję martwą, udawanie martwej chroni przed drapieżnikami.
– Ale spotkanie!
Od dalszego rzędu szafek odrywają się dwie kobiety, które znam, ale chwilę trwa, zanim skojarzę, w końcu nie widziałam ich od lat, w dużej mierze na własne życzenie, wypisując się z życia zawodowo-towarzyskiego, żeby się skupić na pisaniu.
Mimo wszystko docierają do mnie wiadomości, że obie kobiety radzą sobie dobrze, każda znalazła dla siebie stabilną niszę, rozgościły się wśród – odpowiednio – literatury dziecięcej i obyczajowej.
– Nie miałam pojęcia, że też tu przychodzisz! – Pisarka Dziecięca uśmiecha się szczerze, rozkłada ręce, jakby chciała się przywitać czulej, ale w tym czasie upycham koszulkę z logo siłowni do szafki.
– Jak my się mogłyśmy mijać? – Pisarka Obyczajowa patrzy na mnie pogodnie, widzę zmarszczki wokół oczu, urocze piegi na nosie, więc nawet się wbrew sobie uśmiecham, taka bije z nich autentyczna radość z przypadkowego spotkania. – Co u ciebie?
– Jak się masz?
– Pracujesz nad czymś?
– Uwielbiam twoją poprzednią książkę!
– I to pierwszą! Można tylko zazdrościć takiego debiutu!
– Tak wnikliwe podejście do prozy semiautobiograficznej nie trafia się często!
– Śmierć matki! Trudny temat!
– Ale interesujący!
– Interesujący, ale wymagający!
– Szczególnie w tej koniunkturze, ciężki rynek, ale trzeba się trzymać na powierzchni, nie, sama wydaję teraz powieść, na jesień, żeby zdążyć na targi, wiesz, jak jest.
– Jest dos-ko-na-ła, musisz przeczytać.
– Wyślę ci, jak chcesz.
– A ty wyślij fragment swojej!
– To powieść?
– Nad czym pracujesz?
– Na jakie zajęcia idziesz?
– Na zdrowy kręgosłup?
– Zdrowy kręgosłup jest najlepszy!
– Muszę jeszcze do toalety skoczyć, za recepcją.
– Tutaj coś szwankuje, uważaj, jakbyś szła.
– Lepiej nie idź, a-a.
– Może kawa po treningu?
Mówią jedna przez drugą, gestykulują, dotykają się nawzajem po ramionach, puentując kolejne zdania, Pisarka Dziecięca chce nawet dotknąć i mojego łokcia, ale staram się wywinąć, wymyślić coś szybko na poczekaniu, byle przerwać tę rozmowę, gdy drzwi szatni się otwierają, staje w nich menedżer.
Nie wchodzi do środka, bo to przecież szatnia damska, tylko stamtąd, z tego progu, wychyla się i woła.
– Zosiu!
Teraz ja przenoszę na siebie ciężar rozmowy z Pisarkami, byle zagłuszyć głos menedżera, ale wypada to niestety mało zgrabnie.
– Zosiu, Zosiu, widzę cię, mam nadzieję, że rozwiązałaś problem, zamiast przyklejać kartkę „nieczynne do odwołania”.
Zapada cisza. Pisarki już nie chcą słuchać o moich postępach, odwracają się ciekawie do drzwi.
– Zosiu, widziałem, że ktoś drukował. Taką kartkę. Mam nadzieję, że nie ty.
Pisarki nagle pojmują, o co chodzi, ale wcale nie wybuchają złośliwym śmiechem ani nie pokazują palcami, patrzcie, taka była młoda i obiecująca, a potencjału starczyło do przetykania zatkanych toalet, nie mówią ani jednego obraźliwego słowa, wystarczy, że powtarzam je sobie sama, widząc w ich oczach zwykłe ludzkie zrozumienie.
Chociaż kto wie, może i to sobie wyobrażam, bo Pisarki mają gdzieś, co robię, żeby mieć na rachunki. Każdy sobie jakoś radzi, żeby przetrwać w tej branży, nie ma złych rozwiązań.
– Nie będziemy ci przeszkadzać, ale zadzwoń, zadzwoń koniecznie!
– Zadzwoń i przyślij ten fragment!
Odchodzą, popijając elektrolity z bidonów, zajęte rozmową o czymś innym, ja zostaję, bo co mogę zrobić, mogę zrobić tylko kilka kroków w stronę drzwi, żeby menedżer podał mi żmijkę, która jakimś cudem manifestuje się w jego rękach. To, czego uniknęłam we własnej łazience rano, czeka mnie w pracy.
– Weź potem ten lepszy żel do toalet, dzisiaj przyszedł, pachnie obłędnie.
*
Pachnie przyjemną mieszaniną mięty i cytryny, która przykleja mi się do skóry, ale na szczęście już po wszystkim. Targam wiaderko z brudną wodą po myciu podłogi, ślizgam się na linoleum, ślady podeszew zostają jako niespodzianka dla osoby, która przyjdzie posprzątać szatnię po dwudziestej drugiej. Głupio mi, wycieram co większe plamy.
Mijam szafki obu Pisarek, wzrok przyciągają dwie pary pastelowych adidasów ustawionych równo pod ławeczką. To są bardzo ładne adidasy, nigdy takich nie miałam, bo zwykle do wyboru mam ładne adidasy albo dentystę, byłaby szkoda, gdyby coś im się stało, wielka szkoda, myślę, zatrzymując się, krok w tył, jeden, drugi, mięśnie działają szybciej niż umysł, więc rozglądam się czujnie, nikogo, nikogusieńko, okazja trafia się sama.
Jednym ruchem wysuwam obie pary, podnoszę wiaderko i chociaż ciężkie, to precyzyjnie wlewam szarobrunatne mydliny prosto do miękkich, pachnących wnętrz wszystkich czterech butów.
Przepraszam, mówię w myślach, przepraszam, to wcale nie chodzi o was, tu chodzi o mnie, mówię dalej i dalej leję, aż zaczyna burtować. Przepraszam, nie chciałam, to moja wina, to mój problem.
Pod koniec zmiany znajduję w recepcji swój ulubiony batonik białkowy z kolorową karteczką zapisaną koślawym pismem menedżera:
Dzięki za dzisiaj, Zosiu! Miłego urlopu!
*
Kraków do późna męczy czkawka. Samochody grzęzną na wielopasmowym rondzie, czerwone światła stop synchronizują się z sygnalizacją i nerwowym ruchem pieszych, buty rozchlapują wodę z kałuż, panuje ogólne poruszenie, bo zbliża się weekend, choć dopiero co skończyła się majówka, ileż można odpoczywać. Każdy gdzieś się spieszy, opóźniając przy okazji plany innych, wirują ci wszyscy ludzie w dziwnym rytmie ławicy złowionej w sieć.
Wciskam się hondą jazz w środek ronda, z pasa na pas, byle szybciej, byle bliżej domu, ale ciągle jest daleko, co w sumie jednak aż tak mnie nie denerwuje. Nagle pojawia się natrętna myśl, żeby zawrócić, minąć siłownię, pojechać za miasto, za miastem znaleźć wjazd na autostradę i puścić się przed siebie, może nawet nad morze, byle szybciej, byle dalej stąd.
Już prawie wciskam kierunkowskaz, gdy przychodzi ciąg wiadomości, więc jedną ręką manewruję kierownicą, drugą grzebię w telefonie. Dzwonię do Janka, żeby powiedzieć, że wyszłam z pracy za późno, cukiernie już na pewno zamknięte, a jeśli jakieś są otwarte, to na pewno po drugiej stronie miasta, nie zdążę. Janek nie odbiera. Dziwne.
Odsłuchuję pocztę głosową.
PANI ZOFIO, TO JEST DRUGI MIESIĄC ZALEGŁEGO CZYNSZU, W TYM ROKU TRZECI, A MAMY DOPIERO MAJ, NIE BĘDĘ WSPOMINAĆ O ZESZŁYM, NAPRAWDĘ JEST MI PRZYKRO, WIEM, ŻE SIĘ PANI STARA, ALE JUŻ NIE MAM SIŁY SŁUCHAĆ, ŻE PRZELEWY NIE DOSZŁY, PROSZĘ MNIE ZROZUMIEĆ.
Telefon ląduje na podłodze po stronie pasażera.
*
Z klatki słychać przyciszone głosy, wśród nich jeden wprawdzie znany, ale w tej przestrzeni na co dzień obcy. Waham się z kluczem w zamku, otwierać czy uciekać, ale niech będzie, raz kozie śmierć.
Zaraz po przekroczeniu progu już wiem, że jest nie najlepiej, a właściwie to nawet jest bardzo, bardzo źle.
W korytarzu stoją torby z Ikei wypchane do granic wytrzymałości, ze zgrozą rozpoznaję własne koszulki, a obok karton z matką wytargany z piwnicy.
– Pani Zofio.
– Panie Rafale.
Z kuchni wyłania się cały on, może i niewiele starszy ode mnie, ale za to dużo niższy, musi niemal patrzeć w górę, żeby spojrzeć mi w oczy zza okularów. Ma na sobie flanelową koszulę, szerokie dżinsy, lśnią włosy na żel.
Obecni gdzieś w przestrzeni wspólnej studenci chowają się w popłochu do swoich pokoi, choć idę o zakład, że przez szkło w drzwiach zobaczę zarys ich przyciśniętych uszu. Najmłodszy przemyka obok mnie po ścianie i szepcze:
– Spakowałem ci każdą stronę po kolei, najlepiej jak umiem.
Zostajemy z właścicielem sami.
– Tak jak się umawialiśmy, pani Zofio. Naprawdę bardzo mi przykro.
– Ale że już?
– Już.
Patrzę na całe moje życie spakowane do kilku niebieskich toreb i kartonów, rozczarowana, że tak się starałam, a nie rozeszło się po kościach, po kosztach, po prostu.
– A biurko?
– Pani Zofio, jest mi pani dłużna określoną kwotę, ale nie będę wciągać w to żadnych instytucji – mówi właściciel wyuczoną kwestią, trochę drga mu lewa powieka, na czoło występuje pot. – Na poczet spłaty owej kwoty pozwoliłem sobie zająć pani meble.
– To biurko odziedziczyłam po babci.
– Oddam biurko, gdy odda pani pieniądze.
– Po babci Mirze.
– Rozumiem.
– Wie pan, myślę, że tak chyba nie wolno.
– Ale... – Właściciel kaszle w zaciśniętą pięść i podnosi głos. – Ale znając pani stosunek do regulowania spłat, oprócz mebli zajmuję również pocztę.
– Tego to już chyba na pewno nie wolno.
Nawet chce mi się śmiać z dziecinnego pomysłu właściciela, ale wtedy w jego rękach zauważam grubą przesyłkę, którą listonosz musiał zostawić dopiero dzisiaj, wszak zaglądam do skrzynki jeśli nie codziennie, to co drugi dzień, przeczesuję wzrokiem kupkę ulotek, ankiet, rabatów i ogłoszeń w poszukiwaniu pereł.
– Daję pani dwa tygodnie. Myślę, że to uczciwe postawienie sprawy.
Na paczce rozpoznaję logo wydawcy. Dzisiaj musi być dobry dzień. Musi, bo zacznę strzelać.
– Proszę mi to natychmiast oddać!
– Pani Zofio...?
Cała akcja rozgrywa się bardzo szybko.
Skaczę w kierunku właściciela, palcami wczepiam się w jego rękę, idą w ruch paznokcie. Właściciel odskakuje, już nawet nie zaskoczony, lecz przerażony, ale przesyłki puścić nie chce.
– Proszę oddać!
Następuję na śnieżnobiałe adidasy, to bolesne, ale nie wystarczająco bolesne.
– Nie oddam!
Właściciel usiłuje mnie z siebie zdjąć tak, żeby nie zrobić mi krzywdy ani nie zostać posądzonym o zachowanie przemocowe, więc korzystam z okazji, nie mam żadnych zahamowań, pokój nigdy nie był wyjściem.
Liczy się tylko poczta, w poczcie umowa od wydawcy, list pochwalny, deklaracja wypłaty drugiej transzy zaliczki, odręcznie napisana recenzja prezesa zarządu.
– Moje życie jest w tej paczce!
Zaalarmowani studenci wyglądają z pokojów, nie wiedzą, kogo zatrzymać, kogo ratować, więc gryzę Rafała prosto w śródręcze, palce otwierają się w odruchu, przesyłka wypada, chwytam ją w locie.
Rafał przyciska zakrwawioną dłoń do piersi, patrzy na mnie zbłąkanym wzrokiem, jakby nie mógł przeprocesować, co się właśnie stało.
– Pani Zofio, odgryzła mi pani rękę! – na wpół płacze.
Mam mało czasu, łapię torby z Ikei, obwieszam się nimi, głowa, ramiona, kolana, pięty, łapię karton z matką, najmłodszy student bez słowa ładuje mi na górę drugi, z nowym manuskryptem, dokłada wywiane w walce kartki i otwiera drzwi.
– Powodzenia!
*
Parking niedaleko sklepu spożywczego jest pusty. W budynku świecą się przytłumione światła, w ich blasku widać ciałka much obijających się o szyby. Wiatr przewiewa pojedynczą pustą reklamówkę, porusza wózkami na zakupy, gdzieś w śmietniku samotny szczur wgryza się w zleżałego banana.
Siedzę w hondzie z dłońmi zaciśniętymi na kierownicy już od dobrych kilku minut. Łokieć swędzi, swędzenie przenosi się niżej, wzdłuż przedramienia, utwardza skórę w nowe łuski. Z tyłu piętrzą się torby, na siedzeniu pasażera leży przesyłka z wydawnictwa, a ja nie umiem się przemóc, żeby po nią sięgnąć.
Aż do teraz mogłam sobie wyobrażać, co skrywa i dokąd pójdę po tej nowej nitce, możliwości są nieskończone, dopóki nie zajrzę do środka, a potencjalne rozwiązania zredukują się do jednego, nieodwracalnego.
Dużo bardziej wolę rzeczy niedokonane.
W końcu zdecydowanym ruchem chwytam paczkę – to gruba papierowa koperta, w jakiej czasem przychodzą ubrania albo książki. Usiłuję ją otworzyć, ale całość poklejono taśmą od lewa do prawa, co już na wstępie wydaje się dziwne. Może to prezent, kartka, co śpiewa, bombonierka, co gra? Wprawdzie decyzja o przyjęciu manuskryptu powinna znaleźć się w mailu, ostatecznie na jednej, cienkiej kartce, ale może ważna jest uroczysta oprawa, rozpuszczenie tej informacji w ryzie papieru, może to już nawet manuskrypt z pierwszymi propozycjami poprawek.
Szarpię coraz silniej, jak kot nakręcony szelestem. Już nawet nie dbam o to, żeby zawartość przetrwała nieuszkodzona.
W końcu na moje kolana spada druga, nieco mniejsza, gruba papierowa koperta i pojedyncza kartka.
– Co, do cholery...?
Koperta nosi ślady pieczątki z miasta niedaleko moich rodzinnych Grzmotów, nie ma nadawcy, nie rozpoznaję pisma, ale rozdzieram i ją, ze strachem, że w środku jest kolejna koperta, a w niej kolejna, że czeka mnie nieskończona ilość takich matrioszek ze złymi wiadomościami. Lecz nie: ze środka wysypuje się plik różnych kolorowych kartek, zapisanych drobnym pismem, można dokładnie rozpoznać każdą literę, stawianą według prawideł z pierwszej klasy, ale z wysublimowanym wykończeniem szeryfów w nagłówkach.
„Droga Mamo”, „Cześć, mama”, „Hola, hola, ciotka Nora”.
Każda ze stron zaczyna się od schludnej daty umieszczonej w prawym górnym rogu. Na pierwszy rzut oka głównie lata osiemdziesiąte. Gdzieniegdzie wyrysowane kwiaty wodne, grążel albo nenufar, gdzieniegdzie ryby lub kaczki.
Nie rozumiem.
Zrozumienie przychodzi dopiero wtedy, gdy w gąszczu przedziwnych listów znajduję tę pierwszą pojedynczą kartkę. To oficjalne pismo na firmowym papierze, obite prezesowymi pieczątkami, opatrzone podpisami, pismo krótkie, aczkolwiek dosadne. Każda kolejna linijka sprawia, że zaczynam się roztapiać, że chcę wysiąść, tłuc głową w witrynę sklepu razem z muchami.
Nie ma dla mnie żadnego prezentu.
Szanowna Pani, na nasz adres dostarczono przesyłkę z adnotacją, że należy przekazać ją bezpośrednio do Pani. Nie jesteśmy pani skrzynką pocztową ani firmą kurierską. Nie świadczymy tego rodzaju usług, aczkolwiek robimy wyjątek, gdyż przesyłka wygląda na ważne dokumenty rodzinne. Nie wiemy, kto jest nadawcą. Prawdę mówiąc, nie chcemy wiedzieć. Proszę nie podawać nikomu naszego adresu jako swojego.
Listy wyglądają na stare. Długopis miejscami wyblakł, fragmenty się rozmazały, ale wciąż widać, że wszystkie kończą się fantazyjnym podpisem.
„Twoja Ewa”. „Ewa”. „Ewenement”. „Kaczuszka Kościuszka”.
Przy okazji chcemy poinformować, że podjęliśmy decyzję o rezygnacji ze współpracy z Panią.
Przedłożone fragmenty propozycji nowej książki i tym razem nie sięgają preferowanego poziomu jakościowego. Każda z prób oderwania się od tematu żałoby po figurze matki jasno wskazuje, że jeszcze nie znalazła Pani swojego głosu. Zważywszy na fakt, że cała sprawa trwa już od lat, a wielokrotnie przesuwane terminy nie zostały dotrzymane, jesteśmy zmuszeni z Pani winy rozwiązać zawartą umowę. Niestety, wiąże się to ze zwrotem pobranej zaliczki. Nasz przedstawiciel prawny wkrótce się z Panią skontaktuje. Pani debiut był doskonale przyjęty, ale być może trzeba się pogodzić z myślą, że miała Pani tylko jedną kartę w rękawie. Łatwo jest zostać pisarzem czy pisarką, dużo trudniej w tym zawodzie pozostać. Z wyrazami szacunku, Prezes Zarządu.
„Twoja Ewa”.
„Ewka”.
Wkładam pismo z wydawnictwa do ust. Wpycham je coraz głębiej, zębami gniotę papier, śliną roztapiam litery, rozpływa się każde z tych ostrych słów i drapie mnie w gardle. Zjeść, zjeść wszystko, zamknąć w środku, zatrzymać. Krztuszę się i duszę, ale nie odpuszczam, aż nie zostaje żaden ślad.
Chwilę trwa, zanim odzyskuję oddech.
Przekładam nerwowo listy, rozumiejąc coraz mniej. Z ust skapuje mi ślina, rozmywa wyrazy, zdania, sensy, ale te nie chcą zniknąć.
Pośród papierów znajduję kartkę złożoną w kosteczkę.
Ważę ją w dłoni. Jest cięższa, niż powinna, więc powoli zaczynam ją rozkładać, wierzchem ręki ocieram łzy z policzków. Zjedzone pismo zaczyna pęcznieć w przełyku, ale zaciskam wargi, drżącymi palcami ostrożnie odwijam papier. W końcu docieram do środka, a w środku zamiast perły znajduję pierścionek.
Znam ten pierścionek.
Ale moją uwagę przykuwa rozprostowana kartka. To jeden z listów, najkrótszy, bez daty, bez podpisu, ale wiem, że jest przeznaczony dla mnie, współczesnej, trzydziestopięcioletniej córki.
Wróć, to wszystko ci wyjaśnię.
Ewa
Teraz to już niczego nie rozumiem, przecież moja matka nie mogła przysłać tych listów.
Przecież sama ją zabiłam.
Muszę wszystkie listy przeczytać i przetłumaczyć na swoje. Oprzeć te fragmenty o własne ruiny. Może zapisanie historii coś poruszy, przełamie klątwę, zdejmie zaklęcie. Łatwo nie będzie, ale powoływanie czegokolwiek do życia zawsze boli.
Nie wiem, jak się zabrać do pracy. Za dużo dziur do załatania, za dużo wątków do uchwycenia, wszystko się miesza, ale co zrobię, nic nie zrobię, więc muszę wszystkie listy przeczytać i przetłumaczyć na swoje. Kolejność ułoży się sama, znaczy ja ułożę ją sama. Będzie inaczej niż przy debiucie, inaczej niż przy tych nowych wersjach drugiego podejścia.
Teraz powiem prawdę.
Na razie, roboczo: 1977
Mężczyźni szli ławą przez Grzmoty.
Ramię w ramię szli łąkami za wsią, między ostatnimi gospodarstwami a brzegiem Sanu, który powoli sunął przed siebie, zamknięty w linii wałów. Słońce grzało niemiłosiernie, to takie słońce, co kazało dojrzewać zbożom do zbiorów, a wtedy parzyło w karki. Spod nóg uskakiwały pasikoniki, w koniczynie buczały pszczoły, trawa stała prosto na sztorc w nieruchomym powietrzu.
Rytm kroków wyznaczał nawoływania.
– Kazimierz!
– Kazimierz!
– Kazimierz!
Nikt nie odpowiadał, nawet echo. Mieszkańcy Grzmotów parli jednak dalej, kto tylko mógł odejść od żniw, z niemal każdego domu po jednej osobie, żniwa zeszły na drugi plan, bo przecież pszenica poczeka, Kazimierz nie. Nie chodziło o Mirę ani nawet o małą Ewę – Kazimierz był swój, wyrosły w Grzmotach, wychowany nad Sanem.
Trzeci dzień poszukiwań nie przynosił rezultatów, choć wszyscy wypatrywali śladów, choćby odcisku buta w błocie, ale szukać zaginionego to jak śledzić ptaka w powietrzu, suma w Sanie, pasikonika w trawie.
Szli tędy już drugi raz, w trochę innym jednak układzie, złamaną ławą, niektórzy z krótszymi tyczkami od grochu, którymi badali podmokłe fragmenty wałów, ale każdy i tak wpatrywał się w wały właśnie, w rzekę, w ten zmęczony skwarem ospały San, co to był ospały tylko pozornie. Pod powierzchnią skrywał wiry i prądy zdolne szarpać łódkami do przeprawy. Wpatrywali się w wodę, jakby doskonale wiedzieli, co się stało.
No właśnie, co się stało?
Na wale stali Józef Wiernicki i Mira Ambroziewicz. Józef, wysoki i cienki, ubrany schludnie, jak zawsze gdy opuszczał teren cegielni. Pochylał się nad Mirą, jedną ręką mimowolnie zasłaniał rozbity w niewiadomych okolicznościach nos, drugą wskazywał w oddali na prom, coś tłumaczył. Mówiono we wsi, że gadał z milicją, że miał dojścia wśród partyjnych oficjeli, gadał, z kim tylko mógł, byle ściągnąć nurków, a Mira nie odpowiadała, splotła ręce na piersiach, nieruchoma jak najwyższa wieża kościoła. Bez widocznych emocji już trzeci dzień ruszała niebo i ziemię, żeby odnaleźć męża.
Teraz została jeszcze woda.
W pewnej chwili Mira odwróciła się w kierunku Grzmotów, puszczając mimo uszu opowieści Józefa, któremu krew na nowo zaczęła płynąć z rany i skapywać na marynarkę. Mira odgarnęła z twarzy kosmyk jasnych, wpadających w morską szarość włosów. Zmrużyła oczy.
Schowana w krzakach Ewa wiedziała, że matka ją widzi. Złapała Paszczaka za rękę i pobiegła w opustoszałą wieś.
Paszczak w listach pojawia się po raz pierwszy gdzie indziej, ale u mnie pojawia się tutaj, to teraz moja historia.
*
Parafianie licznie zgromadzili się na niedzielnej sumie. Wypełnili obie nawy, obstawiali boczne ołtarze, czepiali się gromnic i ambony, kto mógł, siedział, kto nie mógł, stał na baczność, gdzie tylko było miejsce. Kilkoro spóźnialskich wślizgnęło się przez wpółotwarte drzwi, którymi wpadał upał i zapach dojrzałego zboża.
Ewa nudziła się niemiłosiernie. Z ołtarza widziała wszystkich obecnych, wgapiała się w twarze, szukała znajomych, szukała nieznajomych, najmniej szukała własnej matki, bo wcale nie trzeba było. Mira siedziała z boku, w drugiej ławce, ubrana, wbrew radom sąsiadek, wcale nie na czarno. Ewa słyszała, jak gdakały, że czarne pożyczą, jak nie ma. Mira miała, ale odgryzała się tylko, że sukienki pogrzebowe pasują na pogrzeby, nie na niedziele. Już za płotem baby mówiły swoje o klątwie i szaleństwie, co wyszło z wody.
Plotki najlepiej rosły w półgłosie.
Plotki najlepiej rosły w półgłosie.
We wsi nie lubiano kobiet Ambroziewiczów od czasów pierwszej, Olimpii. Zasłaniano się klątwą, której nikt nie umiał jasno zdefiniować. Klątwą tłumaczono suszę, pomór krów i, rzecz jasna, powodzie. Nie zamierzam się z tego śmiać, sama klątwą wyjaśniam dużo bardziej trywialne rzeczy.
Olimpia wielokrotnie zachodziła ludziom za skórę, pilnując, żeby San był czysty i zdrowy. Aktywnie dążyła do wybudowania wałów, żeby powodzie ustały, a głupie chłopy zamknęły głupie gęby. Jak łatwo zgadnąć, nie była lubiana, co przenosiło się na kolejne pokolenia, w tym na mnie, ale mnie proszę nie żałować, sama sobie zapracowałam. Stosunek do Miry był ambiwalentny – ludziom nie podobało się, że po ślubie Kazimierz przyjął nazwisko żony, Ambroziewicz. Część wsi widziało w tym głupie miastowe fanaberie, bo co przeszkadzało Mirze nazywać się Ciarupa?
Obok Miry siedziała ciotka Nora, równie wysoka, ale tęższa, z ramionami nabitymi od dźwigania granitowych bloków, z włosami kręconymi jak wodorosty i napiętym wyrazem twarzy. Wcale nie chciała iść do kościoła, chciała przerzucić każdą grudę ziemi, podnieść każdy kamień, żeby znaleźć Kazimierza, a nie siedzieć i pachnieć. W męskiej koszuli i marynarce wyglądała zjawiskowo jak zawsze, choć nie spała i tak naprawdę trafiła do Grzmotów ze dwie godziny temu, bo pociąg z Krakowa się spóźnił.
Nora Ambroziewicz (1945-2000), córka Olimpii i Władysława, siostra Miry, awangardowa rzeźbiarka, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, znana z serii „Narośle”, w której utrwalała fragmenty ciał kobiet, szczególnie ciężarnych. Rzadko nas odwiedzała, pamiętam głównie plamy z węgla na jej wielkich dłoniach i zapach gipsu.
Drogę z dworca Nora pokonała już z Józefem. Wiernicki czekał z otwartymi drzwiami niebieskiego mercedesa tyle, ile trzeba było.
Najbardziej Ewa wzrokiem szukała tatki, licząc, że go gdzieś wypatrzy, jak się kryje w zakrystii albo za figurą świętego Antoniego z odłamanym nosem, a wszystkie te dziwne wydarzenia okażą się żartem, może głupim, ale takim, co się wszyscy śmieją, boki zrywać. Inaczej się tego nazwać nie da, tatko przecież sobie nie mógł wziąć i wyjść, nie wrócić na noc, ukrywać się już czwarty dzień, ominąć występ Kaczuszek Kościuszki. Dla tatki się przecież Ewa uczyła tych nudnych hymnów do wszystkich wcieleń Matki Boskiej.
Nora złapała rozgorączkowane spojrzenie Ewy i od razu zrobiła głupią minę, żeby ją rozśmieszyć, w efekcie śmiały się obie, aż Mira musiała Norę udeptać w duży palec, a córkę zgromić wzrokiem.
Ewa wsadziła sobie pięść w usta, żeby tylko ksiądz jej nie usłyszał, ale usłyszeli chyba wszyscy, bo akurat zapadła cisza tuż przed pieśnią na wyjście. Zanim zdążyła zareagować, stojący obok Paszczak zaśmiał się jeszcze głośniej, ściągnął uwagę wszystkich z biednej córki zaginionego Kazimierza na jeszcze biedniejszą, cienką jak patyk sierotę z końca wsi.
Dlaczego Paszczak??? Z listów wynika, że jego rodzice zginęli w pożarze, pamiętam dom niedaleko cegielni, po którym zostały same fundamenty, coś mi świta, że doszło tam do tragedii, ale nie wiem jakiej, czy to ten dom?
Cienka jak patyk sierota z końca wsi zapewne ściągnęła też na siebie przyszłe razy od rozczarowanej babci, ale nie miało to już znaczenia. Anielskie głosy chóru Kaczuszki Kościuszki wypełniły kościół pieśnią o krwi i wodzie, która wypłynęła z serca Jezusowego.
*
Stanęły przed kościołem tylko na chwilę, ale ludzie nie chcieli ich puścić, ustawiali się kołem jak przed parą młodą, zamiast życzeń składali kondolencje, jakby Kazimierza mieli już nigdy nie znaleźć, jakby doskonale wiedzieli, że Kazimierz jest tam, dokąd odszedł Władysław, skąd wyszła Olimpia. Może ona sama go zabrała? Czego innego można się spodziewać po syrenach, jeśli nie wciągania własnych zięciów w wodne odmęty?
Mira słuchała tego wszystkiego, kiwała głową, wydawało się, że msza w intencji poszukiwań spływa po niej jak woda po kaczce, ale nacisk jej pięści w pięści Ewy zastępował słowa. Ewa się bała, że matka zgniecie jej rękę, mimo to wczepiała się palcami w palce, pazurami w pazury, żeby Mira przypadkiem nie zniknęła, jak zeszłego lata, albo jak tatko teraz.
Rok wcześniej Mira wyjechała do Krakowa na leczenie (zagrożona ciąża), mieszkała u ciotki Nory przez prawie dwa miesiące (wtedy – pierwsze odlewy do „Narośli”?), Ewa z Kazimierzem przyjechali do niej tylko raz, pociągiem, na wiosnę, Ewa nie chciała zostać w Krakowie ani nie chciała puścić matki.
Tłum wspierających rozstąpił się z szacunkiem wraz z nadejściem Józefa. Wiernicki ściskał wyciągnięte ku niemu dłonie, odpowiadał na pozdrowienia, kiwał głową, taki dystyngowany i poważny, ale Ewa widziała, że nos miał dalej czerwony jak burak, a czubki skórzanych lakierków upaprane w glinie, jakby jeszcze rano sprawdzał robotę w cegielni. Może i była małą dziewczynką, ale małe dziewczynki czasem widzą więcej, niż się dorosłym wydaje.
Małe dziewczynki to na wpół uformowane potwory.
Grzmoty szanowały Wiernickich, Grzmoty już zapomniały, że jak przyszło rwać ziemię pod budowę cegielni, to się ją rwało po trupach chłopów, którzy byli do każdej grudy, bruzdy, miedzy przypisani i nie chcieli oddać ojcowizny za żadne skarby, za żadne obietnice, że będzie lepiej, więcej i dorodniej. Jak się wkrótce okazało, było i lepiej, i więcej, i dorodniej, więc Grzmoty przyznały rację Wiernickim i zapomniały. Tylko bliscy chłopa, co z siekierą szedł zatrzymywać spychacze, głośno przypominali o jego śmierci, ale nikt nie chciał słuchać, więc wyjechali, nie wiadomo ani gdzie, ani kiedy.
Znikąd pojawiła się dłoń ciotki Nory, palce wpełzły między palce, rozsupłały pięść na dwie i nie wiadomo kiedy Ewa znalazła się poza terenem kościoła, już mijała ogrodzenie, przechodziła żwirową drogą prosto na drugą stronę, gdzie od rana stali kramarze. Ciotka Nora pociągnęła Ewę między stoły pełne ciastek i zabawek, kolorowy lunapark.
– Chodź, kupimy sobie coś ładnego.
Ewa obejrzała się raz. Dostrzegła Mirę z Wiernickim, stali naprzeciwko siebie, milczeli. Mira patrzyła tak, jak czasem patrzyła na Ewę, kiedy coś zmalowała, rzygała zielonymi czereśniami albo dała się złapać na podbieraniu drożdżowego z bratrury. Ale widok zaraz zasłoniła jej głowa Paszczaka, który się snuł sam po kramarzach, bez babci i bez pieniędzy. Paszczak miał bardzo długą twarz okoloną lichymi włosami sterczącymi we wszystkie strony. Może i był starszy o dwa lata, ale to Ewy się trzymał, nawet szczęśliwy, że mu Ewa może przewodzić, czy w chórze, czy w zabawie.
– Pójdziemy potem połowić japońców?
– Sam sobie idź łowić japońce. – Ewa wydęła policzki, aż się Paszczak trochę skurczył w sobie i gorączkowo zaczął szukać jakiejkolwiek odpowiedzi.
– Znajdą twojego tatę, na pewno – wystękał w końcu cicho, bo mu akurat ciotka Nora wkładała w ręce ciastko z dziurką, ostatnie zdanie wystękał już prosto w Ewine ucho. – Jestem pewien nawet, że to ty go znajdziesz.
Paszczak rzeczywiście tak powiedział. Ewa podkreśla to dwa razy.
*
Ewa opisuje pięć dni poszukiwań, ale nie dzieje się tam nic, co zwracałoby uwagę poza tym, że znajdują jedną z łódek do przeprawy przez San w innym miejscu, niż była zwykle przycumowana. W łódce żadnych śladów. Ciężko w ogóle o ślady, bo ciągle padało, zdarzały się podtopienia, ktoś gadał, że to Olimpia znowu sprowadza powódź na wieś. Brak wytłumaczenia, dlaczego moja prababka była winna wszystkim klęskom żywiołowym. Wraca legenda o deszczu ryb, który miał zwiastować nadejście wojny. Podobno spadł na Grzmoty, ale oszczędził dom Olimpii i Władysława.
Piątego dnia przez Grzmoty przetoczyła się wielka burza.
Mira siedziała przy stole w kuchni i gapiła się w okno, za szybą posadzony przez Kazimierza kilkuletni orzech szarpał się na lewo i prawo, błyskawice cięły niebo, ciszę cięły huki piorunów, strugi deszczu spływały po dachówkach, gdzieś w polach porzucona pszenica kładła się po ziemi, żeby już tam zostać i zgnić. Mira bała się burzy od dziecka, ale piątego dnia obojętnie bębniła palcami o blat stołu, paląc grubego papierosa od ciotki Nory. Ciotka Nora za to kręciła się po domu, szukała sobie zajęcia, usiłując na nowo pchnąć czas, który zatrzymał się w wieczór zniknięcia tatki. Trzaskały przekładane garnki. W jednym stał jeszcze rosół, na powierzchni unosiła się cienka warstwa pleśni.
Nora mówiła, Mira milczała.
Według listów siostry dogadywały się średnio. Mira miała za złe, że musiała zostać na wsi, podczas gdy Norę wysłano na studia do wielkiego miasta, sporo to kosztowało, a nie przynosiło żadnych korzyści. Pamiętam podsłuchaną rozmowę, w której Mira opowiadała, że raz przywiozła Norze ser, mleko i mięso do akademika, a Nora prawie ją przegnała z progu i tłumaczyła, że to nie jej siostra, tylko lokatorka z przydziału. Poprawiło się między nimi po wypadku Miry i kolejnych poronieniach.
Ewa siedziała na krześle w dużym pokoju, majtając nogami. Miała przed sobą grube kartki papieru i kawałek węgielka, przywieziony przez Norę z pracowni, bo Nora nigdzie nie ruszała się bez narzędzi, choć było wiadomo, że tym razem nie użyje żadnego z nich. Ewie nie chciało się rysować, chciała wyjść z domu, bo wisiało tu jakieś złe w powietrzu, złe niedokończone, i choć Ewa wiedziała, że kiedyś się wreszcie skończy, to jednak bała się, z jakim efektem.