- W empik go
Szablą i bandoletem - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
28 grudnia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Szablą i bandoletem - ebook
Przygoda, kryminał, polska szlachta w zwadach i pojedynkach. Dwóch przyjaciół z jednej chorągwi przypadkiem wplątuje się w rozgrywki między szlacheckimi rodami. Wszystko wydaje się proste ale tylko do czasu. Powiadają, że im dalej w las, tym więcej drzew...
Spis treści
Wisielcy.
Sejmikowi krzykacze.
Szablą i bandoletem.
Dzień kata.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-935921-0-4 |
Rozmiar pliku: | 252 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wisielcy
Złota polska jesień. Któż jej nie zna i nie przywołuje podczas jesiennych słot i zimowych śniegów. Gdyby przy tym, tylko na moment, stał się sokołem lub jastrzębiem i dane mu było obejrzeć ziemię z ich wysokości, tym chętniej by ją wspominał dla ogrzania ducha. Nie gorące lato a właśnie słoneczną i ciepłą jesień. Bordowe plamy wrzosowisk, złote i czerwone plamy lasów bukowych i dąbrów poprzetykane ciemną zielenią sośniny. Gdzie indziej łyse, czekające obsiania pola obok szaro złotych, poplamionych resztkami zieleni łąk. Tu i ówdzie drobne plamki czarnych zabudowań wiosek i miasteczek, jakby wspierające się o niebo cieniutkimi niteczkami dymów, połączone ze sobą pajęczą siatką traktów. Gdyby się zniżył w locie nad jednym z nich, nad jedną z tych pajęczych dróg, może dostrzegłby dwóch konnych obieżyświatów, ubranych ze znamionującą częste podróże praktyką. Peregrynujących samowtór szlachciców, co może o tyle zdziwić, że obaj są żołnierzami z poważnego znaku, bo służą w chorągwi pancernej. Więc należałoby się spodziewać przy nich czeladzi, pocztowych, wozów z aparatem wojennym i obozowym.
Może, przez to właśnie, zainteresowałby się nimi i zniżył lot by znaleźć się w zasięgu ich głosu i posłuchać o czym mówią. Zdziwiłby się bardzo, bo ktoś, kto ich nie zna, mógłby odnieść wrażenie, że nie ma gorzej dobranych towarzyszy podróży. Nieustanne docinki, kłótnie, przymawianie. Jeden drugiemu nie przepuści i odpowie w tym samym tonie, albo i gorzej. Wrogowie tak nie rozmawiają jak oni ze sobą, bo przynajmniej zachowują pozory uprzejmości. Ci albo je już dawno porzucili, albo byli zżytymi jak para butów przyjaciółmi.
Ale, by to wszystko słyszeć i widzieć, musiałby być ptakiem.
Pierwszy z pancernych, zniecierpliwiony tym co słyszy, właśnie wzniósł oczy do nieba. Spostrzegł sokoła, a może jastrzębia, i odprowadził go wzrokiem zazdroszcząc wolności latania. Tym bardziej, że jego towarzysz od dłuższego czasu nie dawał mu spokoju swoim gadulstwem, przerywanym tylko na wypalenie fajeczki.
- Kiedy ja rzekłem, mój drogi Jeremiaszku, że nam droga wypada tędy - Kuczewski perorował poirytowany. - A ty mnie postponujesz, że drogi nie znam! Jakże mam nie znać skoro się wychowałem w tych lasach! No ja waszmości pojąć nie mogę! - spojrzał w niebo jakby stamtąd wsparcia się spodziewał jednocześnie stukając cybuchem o dłoń.
- Drogi Tomaszu, ty mnie pojąć nie możesz? Imaginuj sobie, że w tym waszym województwie jeno trzy drogi na krzyż a my godzinę temu w karczmie winniśmy biesiadować miast tyłki ugniatać! - Sosnowski nie pozostał dłużny.
- Mości Jeremi, nie godzinę temu, tylko godzinę w karczmie spędzimy. Waszmość chyba w piechocie służył, bo jakby muszkiet mu się na słuch rzucił. Powiadam waszmości, że zaraz za lasem karczmę najdziemy, ale, jeśli przed wieczorem we Włodawie być mamy, to jeno godzinę w niej spędzić winniśmy.
- Toć już słońce za lasem się chowa a waszmość przed wieczorem chcesz być we Włodawie? Imaginuję, że to krotochwila jakowaś a nie waszmości racje, bo nam przyjdzie noc w lesie z niedźwiedziami spędzić miast w jakim zacnym zajeździe. Powiadam waszmości, że jak za lasem karczmy ni zajazdu nie będzie to na pierwszej polanie obozem staniemy.
- Obozem w lesie? A bo to my chorągwią jedziemy? Z wozami i taborem? Toć komunikiem peregrynujemy, więc i po zmroku jechać możemy. Poprowadzę, jako żywo...
- Waszmość już nas prowadzisz, że jeno konie łby pospuszczały - Sosnowski mruknął. Po czym aż uniósł się w strzemionach spojrzawszy w dół drogi, gdzie przybierający kolory jesieni las otwierał się na polanę. - A cóże to za dziwo? - wyrzucił z siebie ujrzawszy widok cokolwiek osobliwy.
Oczom jadących ukazało się widowisko zaiste niezwykłe. Podle dorodnego dębu stało dwóch mężów. Młodszy na ziemi i starszy mu na ramionach, niby to uprawiając sztukę jarmarczną zwaną piramidą. Obaj odziani jedynie w buty, portki i wybrudzone koszule. Wyszywane koszule, a zwłaszcza karmazynowe buty, sugerowały, że jeśli nie mieli do czynienia ze szlachcicami, to przynajmniej z bogatymi personami, acz w nielichym kłopocie. Jeno zdawało się, że osobliwi artyści za publiczność mieli tylko gubiące już liście drzewa, za brawa padające szyszki i gałęzie, a za śmiech pospólstwa szum wiatru.
Sosnowski spojrzał na Kuczewskiego.
- To teraz, proszę waszmości, jarmarczni wesołkowie po lasach wam tu występują? Lisom i niedźwiedziom jesień umilając?
- Daj pokój, waść. Nie widzisz?
Jeremi spojrzał ponownie. Do stojących w piramidzie podeszła jakaś postać. Podłego autoramentu, bo obszarpana, zarośnięta, brudna i pewnie śmierdząca. I równie zacnego charakteru, bo przez chwilę coś mówiła, po czym uderzyła młodszego w brzuch. Mocno, bo ofiara aż padła na kolana bez oddechu purpurowa na twarzy. Za to starszy jegomość zawisł na linie i, dusząc się, majtał nogami. Młodszy wraz się poderwał i z ledwością podparł starszego uwalniając mu szyję z uścisku. Do pancernych dobiegł śmiech ukrytych przed ich oczami towarzyszy zbója.
Jeremi bez słowa sprawdził bandolety i dobył szabli.
- Co czynimy? Znać zbóje, aleć nie rozumiem czemu ich tak męczą miast obwiesić i dobra zabrać.
- No ja doświadczenia w zbójeckim rzemiośle nie mam, tedy nie odpowiem - odrzekł Tomasz spojrzawszy na Jeremiego złym okiem. - Będę na waszmości doświadczeniu polegał.
Sosnowski chciał coś odpowiedzieć, ale tylko mocniej chwycił szablę.
- Widzisz Jeremiaszku? - Tomasz wskazał snujący się i ledwo widoczny dym. - Tam siedzą. Tedy zrobimy tak, że zajdziesz ich z tyłu, przez las - słowom towarzyszyły gesty dłoni. - A ja wpadnę między nich a wisielców, coby ich nie ubili.
- Rozdzielić się mamy? Przecie nawet nie wiemy ilu ich jest. A i czemu mamy się mieszać do spraw które nas nie dotyczą? Może tu kto sprawiedliwość wymierza?
- Tedy, jeśli masz lepszy koncept, mów co czynić - Kuczewski nie był w nastroju do dyskusji. - A od sprawiedliwości i wymierzania kar jest starosta a nie postronek w lesie.
Sosnowski rozejrzał się na boki, jakby licząc, że między drzewami znajdzie podpowiedź, po czym kiwnął głową na znak zgody. Zsiedli z koni i uwiązali je do drzewa. Spojrzeli po sobie i każdy ruszył w swoją stronę. Jeremi zagłębił się w las przeciskając pod niskimi gałęziami tak by nie czynić zbędnego hałasu. Naraz usłyszał krzyk i huk dwu wystrzałów z bandoletów. Ruszył biegiem nie oglądając się na drogę i czyniąc przy tym tyle rumoru co niedźwiedź uciekający z pasieki. Wraz dopadł skraju lasu i zobaczył mierzący weń wylot lufy. Zdążył jeno mruknąć "Jezu" nim huknął strzał, owiało go ciepłe powietrze, a kula uderzyła w drzewo o metr od niego. Pochylił się i dał ognia z obu luf, niemalże na oślep. Usłyszał krzyk i łoskot jakby co ciężkiego wpadło w krzaki. Odrzucił bandolety i ujął zwieszoną na temblaku szablę. Wyskoczył z lasu.
Pierwsze co ujrzał to Tomasza dzielnie odpierającego ataki trzech ubranych po szlachecku zbirów i czwartego, widać ustrzelonego, leżącego z rozrzuconymi ramionami. Po prawo od nich uwiązanych kilka koni, ognisko z piekącym się zającem, kilka derek, butelczyn i innych obozowych rzeczy. Na wprost miał młodzieńca z wisielcem patrzących na niego takim wzrokiem, jakby był jakim leśnym stworem, albo, nie przymierzając, dziewicą w zamtuzie.
- Bywaj! - ryknął Sosnowski i ruszył na pomoc kompanowi. Jeden z drabów obrócił się, a ujrzawszy szarżującego Jeremiego, postąpił mu naprzeciw. Sosnowski ciął potężnie w brew trafiając na zastawę. Zbój odskoczył lekko i stanął pochylony w postawie zwanej czelną. Jeremi spojrzał mu w twarz. - Tuś mi bratku!
Zakapior złożył się do cięcia na odlew, Sosnowski zbił cios i, cofnąwszy się lekko, odpowiedział na twarz, w zerk. Zajezdnik odchylił się w tył i pchnął szablą. Jeremi zbił pchnięcie i ciął w łęg przecinając mu żupan na piersi. Bandyta wciągnął głośno powietrze i znowuż odchylił się w tył wyraczając ślepia na Jeremiego i opuszczając szablę. Ten natarł nań tnąc pionowo w głowę, w brew raz, drugi i trzeci, kończąc cięciem w trok, po biodrze. Drab przyjął cięcia na zastawę, ale ostatnie ledwo. Sosnowski zamarkował kolejne cięcie w trok, aleć zwodem ominął zastawę i ciął nyżkiem trafiając w udo. Zajezdnik krzyknął krótko, puścił szablę i padając na kolana chwycił się za ranę. Sosnowski zakończył sprawę posyłając draba na ziemię cięciem w łeb. Ten wywrócił białkami oczu, pokopał ziemię i znieruchomiał. Jeremi, dysząc ciężko, rozejrzał się i ruszył w stronę kompana.
Pan Tomasz, uporawszy się z jednym ze zbójów, ruszył za drugim który, widząc że nie ma do czynienia z zagrodowymi szlachetkami a doświadczonymi wojennikami, rzucił szablę i skoczył do koni. Dopadł pierwszego z brzegu, wskoczył nań i ...na tym jego ucieczka się skończyła, bo pan Tomasz trafił go kindżałem w plecy. Bandyta zwalił się między konie płosząc je i rozganiając.
- Dalibóg, Tomaszu. Chwytaj te bestie, bo nam się po lesie rozbiegną - Jeremi załamał ręce.
- Pierwej naszych wisielców obsprawmy - rzekł mało gramotnie pan Tomasz, bo wymienieni wisielcy, słysząc jego słowa, wyraczyli ślepia jakby lina zaczęła ich mocniej uwierać. Kuczewski dosiadł konia i szablą przeciął postronek uwalniając starszego od groźby uduszenia a młodszego od konieczności dźwigania. Młodzian zwalił się ciężko na ziemię, widać było, że gonił już ostatkiem sił.
- Ja nie wiem jak waszmościom dziękować - zaczął starszy podając ręce do rozcięcia więzów. - Psie syny dopadły nas gdyśmy z Włodawy jechali. Dwór tu niedaleko mam i w niepokoju jestem czy to aby nie była forpoczta liczniejszej bandy. Ale waszmościowie wybaczą. Jam jest Jacek Walczewski, a to syn mój, Bartłomiej - rozgadał się uwolniony szlachcic rozcierając nadgarstki.
- Tomasz Kuczewski, a mój kompan to Jeremi Sosnowski, obaj jesteśmy towarzyszami pancernymi z chorągwi Jego Wielmożności Piotra Tyszkiewicza - dokonał prezentacji Tomasz przeglądając rzeczy jakie pozostały po ubitych zbójach. - To chyba waszmościów? - rzekł wysypawszy na swą dłoń pierścienie herbowe i inne precjoza.
- Dziękuję waszmości. Jużci, że nasze - Walczewscy przyodziali nieco sfatygowane żupany, kontusze, pasy z szablami i resztę dobytku. - Waszmość z tych Kuczewskich, którzy obok Włodawy żyją?
- Z tych samych. Jam syn Kacpra Kuczewskiego.
- A to mi się waszmość znajomym wydawał. Podobny jesteś do ojca z którym to ja, od ostatniego sejmiku, w komitywie jestem - starszy Walczewski uściskał Tomasza. - Mości panowie pancerni, za ratunek odwdzięczyć się muszę i do swego dworu proszę. Jednakowoż rzec mam obowiązek, iż mam problemy z bandą wszeteczników podobnych tym tutaj. Parokroć mój dwór najeżdżali, ale zawsze daliśmy im odpór z pachołkami. Przewodzi im niejaki Paweł Dąbrowski, zwany Utopcem bo ma obyczaj pojmanych przytapiać dla własnej rozrywki. Tedy gościna u mnie to i ryzyko spotkania...
- Waszmościowie, pierwej konie połapmy - Sosnowski wszedł mu w słowo przywiązując jednego. - Z naszymi dwoma, uwiązanymi tam za drogą, to będzie dziewięć sztuk - kontynuował znacząco.
- A jużci. Szkoda by je było na pastwę wilków zostawiać. Chabety to, nie rumaki, aleć zawsze to jakieś dobro. Bartosz, skocz po konie waszmościów. A my złapmy resztę.
Walczewscy z Kuczewskim ruszyli za końmi. Sosnowski zagłębił się w las szukać swych bandoletów.
- Bodajże to. Gdzie to wcięło? - Jeremi przeszukiwał kijem trawę w miejscu, gdzie, jak mu się zdawało, odrzucił swoje bandolety by dobyć szabli. - Ano, tu żem stał gdy tamten strzelał - znalazł drzewo oznaczone kulą zbója. - Po czym ruszyłem tam, a on leży tutaj... A bodajże to piekło i szatani - wydarł się na cały głos nie widząc bandoletów.
Siekąc w złości trawę przedzierał się ku skrajowi lasu idąc tropem który, jak sądził, przedzierając się pozostawił wcześniej. Raptem potknął się o coś co wpierw wydawało mu się grubą gałęzią i tylko iskra słońca na metalu zdradziła, że to szukany bandolet. Tuż obok leżał drugi. Sosnowski odetchnął z ulgą.
Wyszedł z lasu i ujrzał swego konia karnie stojącego z pozostałymi oraz czekających nań konno Walczewskich z Kuczewskim. W dodatku pojadających upieczonego zająca, co mu przypomniało o głodzie.
- Waszmościowie, a co z nimi uczynimy? Jakoś tak nie godzi się ich zostawić na pastwę zwierząt - Jeremi wskazał leżące ciała.
- Proszę waszmości, - zaczął stary Walczewski - do wioski dojedziemy to poślemy po trupy chłopów. Myśmy szlachta a nie zbóje, trucheł po krzakach nie zostawimy. A waszmości tłumaczyć nie trzeba, że gdyby nie waszych miłości interwencja to pierwej kruki by nas objadły niźli spotkał przyzwoity pochówek - to mówiąc spiął konia i ruszył stępa, za nim pozostali. - A najprędzej w bagno byśmy z synem trafili, bo o te tutaj nietrudno i nie ma lepszego sposobu by ciało zgubić. Nie frasuj się waszmość, chłopi ich zbiorą i do starosty zawiozą gdzie, jak tuszę, razem z waszmościami świadectwo ich czynów złożymy i może wreszcie przymusimy go do działania. Powiadam waszmościom, że ten Dąbrowski jest utrapieniem całej okolicy. Imaginujcie sobie, że wiosną spalił dwór Jeziorańskich...
- Co waszmość powiadasz? Jeziorańskich? Toć tam trzech synów? - Tomasz gwałtownie wszedł mu w słowo.
- Ano, Jeziorańskich. Jeno znaleźliśmy pięć trupów w pogorzelisku w takim stanie, że nie sposób było ustalić kto kim był. Spłonęli wszyscy, stary Jeziorański, jego żona i synowie.
- Nie może to być. A co na to starosta i okoliczna szlachta?
- Jak to co? Szabelkami brzęczeli, w kościele sejmikowali, radzili dwa dni, a jak wypili wszystko to i ochota im przeszła. Starosta został sam z kilkoma pachołkami gdy banda Utopca pono liczy i dwudziestu chłopa. Siedzą w bagnach, a gdzie dokładnie chyba tylko orły wiedzą.
Kuczewski, słuchając Jacka, zamyślił się i spojrzał na Jeremiego. Ten, znając dobrze swego kompana, westchnął i pokiwał głową myśląc zarazem "Ot i w nową kabałę się pakujemy".
- Mości panie Jacku, nam nie pierwszyzna słyszeć jak szlachta brzęczy. Nie raz z pospolitakami i wolontarzami mieliśmy do czynienia. Więcej z nimi kłopotu niźli pożytku. Pierwsi do kufla i dawania tyłów. A o każdej sprawie, choćby i o dupie Maryny, gotowi sejmikować do zdechu - Kuczewski w paru słowach podsumował co myśli o szlachcie osiadłej. - Aleć ani we czterech, ani ze starostą i jego pachołkami dwudziestu chłopa nie pokonamy. Tedy do szlachty okolicznej musimy uderzyć, ale sposobem, by znowu ich zapału nie trzeba było mierzyć beczkami miodu - ponownie zamyślił się.
- Tomaszu, przecież twoja rodzina mieszka zaraz za Włodawą. Może twój ojciec da kilku zbrojnych?
- Ano, ano. Tak też i zamyślam. W trzy dni byśmy obrócili. Jakby szczęście dopisało to może byśmy zastali u rodziców mego brata. Służy w chorągwi husarskiej z dwoma pocztowymi a w domu bywa często. W sumie dałoby to z dziesięciu zbrojnych.
- Mości panowie, chyba anieli przez was przemówili - Jacek wykonał ruch jakby na konia Tomasza chciał przeskoczyć by go uściskać. - Mam trzech pachołków, a i z pięciu chłopów się znajdzie do broni przysposobionych. - Widząc pytające spojrzenia dopowiedział: - Gdy król Stefan, świeć Panie nad jego duszą, zarządził ordynowanie piechoty wybranieckiej w dobrach królewskich, to dziad mój, w naszych dobrach dziedzicznych, wybrał kilku chłopów, w broń wyposażył i wyszkolił w jej używaniu. Obyczaj przez dziadka i ojca nakazany pielęgnuję, dzięki czemu we włościach mam zbrojnych.
- Osobliwa rzecz, ale teraz jak znalazł - podsumował Jeremi. - Jedźmy do dworu waszmości.
- Tedy postanowione, trzeba nam pogonić Utopca, a najlepiej utopić w bagnie tak głęboko, by nigdy z niego już nie wylazł - zakończył pan Tomasz stawiając wszystko na ostrzu szabli.
Kuczewski z Walczewskim zaczęli wymieniać nowiny. Tomasz opowiadał co słychać w Rzeczpospolitej, na dworze królewskim i magnackich, na sejmikach i u hetmanów w obozach, a Walczewski rewanżował się mu wieściami z sąsiedzkich domów, kto umarł, komu dzieci się narodziły, kto z kim pożenił, jakie zwady i czyje łby składać trzeba było. Jeremi słuchał tego jednym uchem pogrążony we własnych myślach. Wolno przemierzali złotoczerwoną bukowinę podświetlaną promieniami coraz niższego słońca.
***
Jechali już przez jakiś czas. Sosnowski, znudzony litanią nieznanych mu nazwisk i koligacji, podrzemywał w siodle. Droga najpierw wiodła lasami, początkowo pełnymi złocistych buków i czerwonych klonów, później stopniowo zastępowanych przez strzeliste i wiekowe sosny. W końcu, jak nożem uciął, las się skończył i jego miejsce zajęły łąki i uprawne pola. Widoczny znak bliskości siedzib ludzkich.
Naraz koń Sosnowskiego zaczął strzyc uszami budząc przy tym swego właściciela. Jeremi rozejrzał się uważnie i zauważył coś w zaroślach obok drogi. Coś co zaniepokoiło jego wierzchowca. Położył dłoń na kolbie bandoletu starając się przy tym wejrzeć w głąb krzaków na tyle, ile mu pozwalały gałęzie. Zdawało mu się, że widzi rozmytą cieniami sylwetkę człowieka. Ta, z łomotem łamanych gałęzi, zaczęła się gramolić do drogi, dodatkowo przy tym niepokojąc konie. Sosnowski swego wstrzymał i dobył bandoletu drugą ręką gładząc rumaka po szyi.
- Waszmość to straszna gorączka - zaczął Jacek. - Byle hałas i chwytasz za broń. Jeża chcesz, waszmość, ubić?
- Proszę waszmości, po mojemu ktoś się tam czai. I jeśli zaraz nie wylezie to wypalę...
Wypowiedziane słowa powitała postać równie niepozorna, co brudna. Z przydrożnych krzewów wyłonił się umorusany i ubrany z żydowska, tak na oko, dziesięciolatek.
- Do dziecka waszmość będziesz palił? Może jakie posiłki z chorągwi zawezwiesz? - swoim zwyczajem zaczął pokpiwać Kuczewski.
Sosnowski spojrzał na niego i już chciał odpowiedzieć zgodnie z narzuconą manierą, ale Walczewski nie dał mu dojść do słowa.
- Dajcie spokój, mości panowie. Schowaj, waszmość, ten bandolet, bo jeszcze kto zobaczy. Znam go. To Abraham, syn karczmarza z rozstajów - starszy Walczewski wysforował się przed Jeremiego zasłaniając przed nim "jeża" swoją osobą. - A ty czego szukasz po krzakach, Abrahamku? - zwrócił się do stojącego chłopca.
- Wasia wielmoźność, tate uniżenie prosi do karćma.
- A czego chce? Do dworu jadę i śpieszno mi.
- Tate nie mówił. Tate wiela gości miał, rozmawiał z niemi i wieści zbierał, tak jak wasia wielmoźność siobie zicił. Tate w wielkim ostatnio niepokoju jest i o wasiej wielmoźności cięsto wspomina. I mnie tu kazał ciekać i powiedział, by wasiej wielmoźności powiedzieć, zie on na wasią wielmoźność cieka w karćma, by powiedzieć śtraśnie waźne sprawy - rezolutnie perorował chłopiec nie okazując przy tym strachu, czy chociaż typowego wobec szlachty respektu, zwłaszcza nieznajomej.
Sosnowski z Kuczewskim spojrzeli po sobie zaskoczeni rezolutnością i odwagą małego. Nie często zdarzało się im mieć do czynienia z dziećmi karczmarzy a już bodaj nigdy z nimi nie rozmawiali.
- Długo tu czekasz?
- Od pierwsich kurów, wasia miłość.
- Toś się naczekał. Pewnie głodnyś - sięgnął do juków, wyciągnął jakiś frykas i rzucił go malcowi. - Mościa panowie, skoro Jankiel prosi to widać rzecz jest ważna.
- Waszmość na wezwanie Żyda jedziesz?.. - zaczął Jeremi, skonfundowany sytuacją.
- Mościa panie, nie Żyda a sąsiada i karczmarza. Nie podobne to, by Jankiel bez ważnego powodu słał syna, by ten czekał w krzakach, aż będę z synem jechał. Tedy rzecz ważna musi być. Powiedz swemu tate, że będę. A teraz zmykaj.
Chłopiec wykonał coś, co z grubsza przypominało ukłon, po czym wpadł w krzaki i tyle go widzieli. Walczewski zamyślił się chwilę, po czym zwrócił się do swych towarzyszy.
- Będzie w karczmie przed nami. Ot, dużo tu bagien, więc droga, by je ominąć, się wije. Jak kto zna przejścia to pieszo dojdzie szybciej niźli drogą konno. A już nie wspominając wozami. Z dworu mam do karczmy bliżej pieszo, przez bagna, niźli drogą konno, imaginujecie sobie waszmościowie? - gadał o niczym Walczewski.
- Waszmość zdajesz się być w komitywie z karczmarzem... - Sosnowski na powrót zaczął.
- A jużci. Wszak to sąsiad a z sąsiadami trzeba żyć w zgodzie i jeśli zachodzi konieczność to pomagać. Będzie to w zeszłym roku, jak jakaś gołota chciała go za pejsy i brodę wytargać, ograbić a i może przybytek spalić. Akurat z Bartłomiejem i jednym służby na to przyjechaliśmy. Daliśmy im, oj daliśmy - uśmiechnął się spojrzawszy na syna. - Poza tym po tej stronie Włodawy to jedyna karczma na tym trakcie, więc i postojów podróżnych. O tym, że miejsce spotkań miejscowych przy kielichu, czy kuflu to nie ma co nawet wspominać, bo rzecz oczywista. A jak jedyne to, waszmościowie, najlepsze, by wieściami się wymienić i nowe zasłyszeć. Dlatego troszczyć się o nie wypada, bo gdzie byśmy się podziali, by miody pić gdyby karczma się nie ostała? - ponownie uśmiechnął się pod wąsem.
- Waszmości wywodom nie sposób czego zarzucić - Kuczewski swym zwyczajem wziął się za podsumowanie. - Osobliwy z waści człek. Chłopów do wojennego rzemiosła przysposabiasz, z sąsiadami w zgodzie żyjesz, co się chwali, ale nawet z tymi, których gdzie indziej pierwej szlachta obije nim rozmowę zacznie albo, w najlepszym razie, jak powietrze potraktuje. Osobliwy z waszmości człek - powtórzył.
- Ano osobliwym człekiem jestem - ze śmiechem zgodził się z panem Tomaszem stary Walczewski. - Ale co my tu mamy za rozrywki? Do Chełma daleko, czasem kupce przejadą, a i to w pośpiechu na dzień targowy, teatrum nie pomnę kiedy ostatnio byli, wesołkowie jeno na jarmarku się trafiają, tedy nie masz tu rozrywek inszych jak karczma i kielich miodu. A, jest i karczma - z zadowoleniem powitał widok pan Jacek.
Wyjechali zza drzew i ich oczom ukazał się stary zajazd. Budynek główny, przysadzisty, jakby dociśnięty do ziemi, z pięterkiem w postaci strychu, kryty słomą, nad którym dymi wysoki, kamienny komin, z maleńkimi, ciemnymi oknami i otwartymi teraz drzwiami. W kilku otworach, ku zdziwieniu patrzących, jakby błyskało szkło ale reszta była wypełniona tradycyjnie błonami. Zarówno drzwi, jak i okiennice swą solidnością sugerowały, że okolica bywa niespokojna i czasem karczma musi służyć za doraźne fortalicjum. Na lewo od niej stał nowszy budynek, mniejszy, również pokryty słomą, ale i też lichej wyglądający. Jego przeznaczenie zdradzała sterta siana i brama zamiast drzwi - stajnia i stodoła jednocześnie. Po prawej granicę stopniowo obniżającego się majdanu wyznaczała niska skarpa przechodząca w zarośnięty trzcinami brzeg małej rzeczułki za którą, z kolei, zaczynały się porośnięte rachitycznymi drzewkami bagna. Na środku majdanu, nad studnią, dostojnie kłaniał się żuraw, przy nim stały wypełnione wodą koryto oraz żerdź z przywiązanymi kilkoma końmi.
Gdy zatrzymali się przy studni w drzwiach gospody pojawił się wycierający szmatą ręce Żyd, jak się okazało później, Jankiel, a ze stajni wyskoczył umorusany chłopak, by zająć się końmi.
- Ach, wasia wiemoźność - Jankiel rozpoznał Walczewskich i wybiegł im na spotkanie. - Jak dobzie, zie wasia wielmoźność psijechała juś. W moja karćma cieka na wasią wielmoźność straśnie waźna persona! Ja nie wiem ci moja karćma godna gościć taka waźna persona! Pietrek, bieź konie wielmoźności! A ciemu wasia wielmoźnośc tyla koni prowadzi? - nie powstrzymał swojej ciekawości.
- Zajmij się nimi a zwłaszcza tymi na których jechaliśmy - Walczewski rzucił monetę. - Tamte pięć na utopczykach wzięte.
- Na utopcikach? Co teś wasia wielmoźność...
- Milcz i prowadź do tych ważnych gości.
Jankiel posłusznie zamilkł i kłaniając się co chwila poprowadził ich do karczmy. W środku panował półmrok rozświetlany kilkoma pochodniami i świecami oświetlającymi siedzących przy jednym ze stołów dwóch, z ubioru sądząc, bogatych szlachciców. Ci, na widok wchodzących, podnieśli się.
- Niechże mi będzie dane przywitać waszmościów. Jam jest Mikołaj Daniłowicz, starosta chełmski, a mym towarzyszem jest sędzia grodzki chełmski, Stanisław Możkowski. Jeno, wybaczcie waszmościowie, ale spodziewaliśmy się was w mniej licznej kompanii.
- Jam jest Walczewski Jacek, to syn mój, Bartłomiej. Ci dwaj zacni mężowie to Jeremi Sosnowski i Tomasz Kuczewski, towarzysze pancerni w podróży a zarazem salwatorzy nasi. Dobrze się składa, że waszmość w tej karczmie stoisz, bo sprawę mam. Pięciu obwiesiów niedaleko stąd leży przez mych towarzyszu ubitych za to, że syna mego i mnie obwiesić chcieli na gałęzi!
Złota polska jesień. Któż jej nie zna i nie przywołuje podczas jesiennych słot i zimowych śniegów. Gdyby przy tym, tylko na moment, stał się sokołem lub jastrzębiem i dane mu było obejrzeć ziemię z ich wysokości, tym chętniej by ją wspominał dla ogrzania ducha. Nie gorące lato a właśnie słoneczną i ciepłą jesień. Bordowe plamy wrzosowisk, złote i czerwone plamy lasów bukowych i dąbrów poprzetykane ciemną zielenią sośniny. Gdzie indziej łyse, czekające obsiania pola obok szaro złotych, poplamionych resztkami zieleni łąk. Tu i ówdzie drobne plamki czarnych zabudowań wiosek i miasteczek, jakby wspierające się o niebo cieniutkimi niteczkami dymów, połączone ze sobą pajęczą siatką traktów. Gdyby się zniżył w locie nad jednym z nich, nad jedną z tych pajęczych dróg, może dostrzegłby dwóch konnych obieżyświatów, ubranych ze znamionującą częste podróże praktyką. Peregrynujących samowtór szlachciców, co może o tyle zdziwić, że obaj są żołnierzami z poważnego znaku, bo służą w chorągwi pancernej. Więc należałoby się spodziewać przy nich czeladzi, pocztowych, wozów z aparatem wojennym i obozowym.
Może, przez to właśnie, zainteresowałby się nimi i zniżył lot by znaleźć się w zasięgu ich głosu i posłuchać o czym mówią. Zdziwiłby się bardzo, bo ktoś, kto ich nie zna, mógłby odnieść wrażenie, że nie ma gorzej dobranych towarzyszy podróży. Nieustanne docinki, kłótnie, przymawianie. Jeden drugiemu nie przepuści i odpowie w tym samym tonie, albo i gorzej. Wrogowie tak nie rozmawiają jak oni ze sobą, bo przynajmniej zachowują pozory uprzejmości. Ci albo je już dawno porzucili, albo byli zżytymi jak para butów przyjaciółmi.
Ale, by to wszystko słyszeć i widzieć, musiałby być ptakiem.
Pierwszy z pancernych, zniecierpliwiony tym co słyszy, właśnie wzniósł oczy do nieba. Spostrzegł sokoła, a może jastrzębia, i odprowadził go wzrokiem zazdroszcząc wolności latania. Tym bardziej, że jego towarzysz od dłuższego czasu nie dawał mu spokoju swoim gadulstwem, przerywanym tylko na wypalenie fajeczki.
- Kiedy ja rzekłem, mój drogi Jeremiaszku, że nam droga wypada tędy - Kuczewski perorował poirytowany. - A ty mnie postponujesz, że drogi nie znam! Jakże mam nie znać skoro się wychowałem w tych lasach! No ja waszmości pojąć nie mogę! - spojrzał w niebo jakby stamtąd wsparcia się spodziewał jednocześnie stukając cybuchem o dłoń.
- Drogi Tomaszu, ty mnie pojąć nie możesz? Imaginuj sobie, że w tym waszym województwie jeno trzy drogi na krzyż a my godzinę temu w karczmie winniśmy biesiadować miast tyłki ugniatać! - Sosnowski nie pozostał dłużny.
- Mości Jeremi, nie godzinę temu, tylko godzinę w karczmie spędzimy. Waszmość chyba w piechocie służył, bo jakby muszkiet mu się na słuch rzucił. Powiadam waszmości, że zaraz za lasem karczmę najdziemy, ale, jeśli przed wieczorem we Włodawie być mamy, to jeno godzinę w niej spędzić winniśmy.
- Toć już słońce za lasem się chowa a waszmość przed wieczorem chcesz być we Włodawie? Imaginuję, że to krotochwila jakowaś a nie waszmości racje, bo nam przyjdzie noc w lesie z niedźwiedziami spędzić miast w jakim zacnym zajeździe. Powiadam waszmości, że jak za lasem karczmy ni zajazdu nie będzie to na pierwszej polanie obozem staniemy.
- Obozem w lesie? A bo to my chorągwią jedziemy? Z wozami i taborem? Toć komunikiem peregrynujemy, więc i po zmroku jechać możemy. Poprowadzę, jako żywo...
- Waszmość już nas prowadzisz, że jeno konie łby pospuszczały - Sosnowski mruknął. Po czym aż uniósł się w strzemionach spojrzawszy w dół drogi, gdzie przybierający kolory jesieni las otwierał się na polanę. - A cóże to za dziwo? - wyrzucił z siebie ujrzawszy widok cokolwiek osobliwy.
Oczom jadących ukazało się widowisko zaiste niezwykłe. Podle dorodnego dębu stało dwóch mężów. Młodszy na ziemi i starszy mu na ramionach, niby to uprawiając sztukę jarmarczną zwaną piramidą. Obaj odziani jedynie w buty, portki i wybrudzone koszule. Wyszywane koszule, a zwłaszcza karmazynowe buty, sugerowały, że jeśli nie mieli do czynienia ze szlachcicami, to przynajmniej z bogatymi personami, acz w nielichym kłopocie. Jeno zdawało się, że osobliwi artyści za publiczność mieli tylko gubiące już liście drzewa, za brawa padające szyszki i gałęzie, a za śmiech pospólstwa szum wiatru.
Sosnowski spojrzał na Kuczewskiego.
- To teraz, proszę waszmości, jarmarczni wesołkowie po lasach wam tu występują? Lisom i niedźwiedziom jesień umilając?
- Daj pokój, waść. Nie widzisz?
Jeremi spojrzał ponownie. Do stojących w piramidzie podeszła jakaś postać. Podłego autoramentu, bo obszarpana, zarośnięta, brudna i pewnie śmierdząca. I równie zacnego charakteru, bo przez chwilę coś mówiła, po czym uderzyła młodszego w brzuch. Mocno, bo ofiara aż padła na kolana bez oddechu purpurowa na twarzy. Za to starszy jegomość zawisł na linie i, dusząc się, majtał nogami. Młodszy wraz się poderwał i z ledwością podparł starszego uwalniając mu szyję z uścisku. Do pancernych dobiegł śmiech ukrytych przed ich oczami towarzyszy zbója.
Jeremi bez słowa sprawdził bandolety i dobył szabli.
- Co czynimy? Znać zbóje, aleć nie rozumiem czemu ich tak męczą miast obwiesić i dobra zabrać.
- No ja doświadczenia w zbójeckim rzemiośle nie mam, tedy nie odpowiem - odrzekł Tomasz spojrzawszy na Jeremiego złym okiem. - Będę na waszmości doświadczeniu polegał.
Sosnowski chciał coś odpowiedzieć, ale tylko mocniej chwycił szablę.
- Widzisz Jeremiaszku? - Tomasz wskazał snujący się i ledwo widoczny dym. - Tam siedzą. Tedy zrobimy tak, że zajdziesz ich z tyłu, przez las - słowom towarzyszyły gesty dłoni. - A ja wpadnę między nich a wisielców, coby ich nie ubili.
- Rozdzielić się mamy? Przecie nawet nie wiemy ilu ich jest. A i czemu mamy się mieszać do spraw które nas nie dotyczą? Może tu kto sprawiedliwość wymierza?
- Tedy, jeśli masz lepszy koncept, mów co czynić - Kuczewski nie był w nastroju do dyskusji. - A od sprawiedliwości i wymierzania kar jest starosta a nie postronek w lesie.
Sosnowski rozejrzał się na boki, jakby licząc, że między drzewami znajdzie podpowiedź, po czym kiwnął głową na znak zgody. Zsiedli z koni i uwiązali je do drzewa. Spojrzeli po sobie i każdy ruszył w swoją stronę. Jeremi zagłębił się w las przeciskając pod niskimi gałęziami tak by nie czynić zbędnego hałasu. Naraz usłyszał krzyk i huk dwu wystrzałów z bandoletów. Ruszył biegiem nie oglądając się na drogę i czyniąc przy tym tyle rumoru co niedźwiedź uciekający z pasieki. Wraz dopadł skraju lasu i zobaczył mierzący weń wylot lufy. Zdążył jeno mruknąć "Jezu" nim huknął strzał, owiało go ciepłe powietrze, a kula uderzyła w drzewo o metr od niego. Pochylił się i dał ognia z obu luf, niemalże na oślep. Usłyszał krzyk i łoskot jakby co ciężkiego wpadło w krzaki. Odrzucił bandolety i ujął zwieszoną na temblaku szablę. Wyskoczył z lasu.
Pierwsze co ujrzał to Tomasza dzielnie odpierającego ataki trzech ubranych po szlachecku zbirów i czwartego, widać ustrzelonego, leżącego z rozrzuconymi ramionami. Po prawo od nich uwiązanych kilka koni, ognisko z piekącym się zającem, kilka derek, butelczyn i innych obozowych rzeczy. Na wprost miał młodzieńca z wisielcem patrzących na niego takim wzrokiem, jakby był jakim leśnym stworem, albo, nie przymierzając, dziewicą w zamtuzie.
- Bywaj! - ryknął Sosnowski i ruszył na pomoc kompanowi. Jeden z drabów obrócił się, a ujrzawszy szarżującego Jeremiego, postąpił mu naprzeciw. Sosnowski ciął potężnie w brew trafiając na zastawę. Zbój odskoczył lekko i stanął pochylony w postawie zwanej czelną. Jeremi spojrzał mu w twarz. - Tuś mi bratku!
Zakapior złożył się do cięcia na odlew, Sosnowski zbił cios i, cofnąwszy się lekko, odpowiedział na twarz, w zerk. Zajezdnik odchylił się w tył i pchnął szablą. Jeremi zbił pchnięcie i ciął w łęg przecinając mu żupan na piersi. Bandyta wciągnął głośno powietrze i znowuż odchylił się w tył wyraczając ślepia na Jeremiego i opuszczając szablę. Ten natarł nań tnąc pionowo w głowę, w brew raz, drugi i trzeci, kończąc cięciem w trok, po biodrze. Drab przyjął cięcia na zastawę, ale ostatnie ledwo. Sosnowski zamarkował kolejne cięcie w trok, aleć zwodem ominął zastawę i ciął nyżkiem trafiając w udo. Zajezdnik krzyknął krótko, puścił szablę i padając na kolana chwycił się za ranę. Sosnowski zakończył sprawę posyłając draba na ziemię cięciem w łeb. Ten wywrócił białkami oczu, pokopał ziemię i znieruchomiał. Jeremi, dysząc ciężko, rozejrzał się i ruszył w stronę kompana.
Pan Tomasz, uporawszy się z jednym ze zbójów, ruszył za drugim który, widząc że nie ma do czynienia z zagrodowymi szlachetkami a doświadczonymi wojennikami, rzucił szablę i skoczył do koni. Dopadł pierwszego z brzegu, wskoczył nań i ...na tym jego ucieczka się skończyła, bo pan Tomasz trafił go kindżałem w plecy. Bandyta zwalił się między konie płosząc je i rozganiając.
- Dalibóg, Tomaszu. Chwytaj te bestie, bo nam się po lesie rozbiegną - Jeremi załamał ręce.
- Pierwej naszych wisielców obsprawmy - rzekł mało gramotnie pan Tomasz, bo wymienieni wisielcy, słysząc jego słowa, wyraczyli ślepia jakby lina zaczęła ich mocniej uwierać. Kuczewski dosiadł konia i szablą przeciął postronek uwalniając starszego od groźby uduszenia a młodszego od konieczności dźwigania. Młodzian zwalił się ciężko na ziemię, widać było, że gonił już ostatkiem sił.
- Ja nie wiem jak waszmościom dziękować - zaczął starszy podając ręce do rozcięcia więzów. - Psie syny dopadły nas gdyśmy z Włodawy jechali. Dwór tu niedaleko mam i w niepokoju jestem czy to aby nie była forpoczta liczniejszej bandy. Ale waszmościowie wybaczą. Jam jest Jacek Walczewski, a to syn mój, Bartłomiej - rozgadał się uwolniony szlachcic rozcierając nadgarstki.
- Tomasz Kuczewski, a mój kompan to Jeremi Sosnowski, obaj jesteśmy towarzyszami pancernymi z chorągwi Jego Wielmożności Piotra Tyszkiewicza - dokonał prezentacji Tomasz przeglądając rzeczy jakie pozostały po ubitych zbójach. - To chyba waszmościów? - rzekł wysypawszy na swą dłoń pierścienie herbowe i inne precjoza.
- Dziękuję waszmości. Jużci, że nasze - Walczewscy przyodziali nieco sfatygowane żupany, kontusze, pasy z szablami i resztę dobytku. - Waszmość z tych Kuczewskich, którzy obok Włodawy żyją?
- Z tych samych. Jam syn Kacpra Kuczewskiego.
- A to mi się waszmość znajomym wydawał. Podobny jesteś do ojca z którym to ja, od ostatniego sejmiku, w komitywie jestem - starszy Walczewski uściskał Tomasza. - Mości panowie pancerni, za ratunek odwdzięczyć się muszę i do swego dworu proszę. Jednakowoż rzec mam obowiązek, iż mam problemy z bandą wszeteczników podobnych tym tutaj. Parokroć mój dwór najeżdżali, ale zawsze daliśmy im odpór z pachołkami. Przewodzi im niejaki Paweł Dąbrowski, zwany Utopcem bo ma obyczaj pojmanych przytapiać dla własnej rozrywki. Tedy gościna u mnie to i ryzyko spotkania...
- Waszmościowie, pierwej konie połapmy - Sosnowski wszedł mu w słowo przywiązując jednego. - Z naszymi dwoma, uwiązanymi tam za drogą, to będzie dziewięć sztuk - kontynuował znacząco.
- A jużci. Szkoda by je było na pastwę wilków zostawiać. Chabety to, nie rumaki, aleć zawsze to jakieś dobro. Bartosz, skocz po konie waszmościów. A my złapmy resztę.
Walczewscy z Kuczewskim ruszyli za końmi. Sosnowski zagłębił się w las szukać swych bandoletów.
- Bodajże to. Gdzie to wcięło? - Jeremi przeszukiwał kijem trawę w miejscu, gdzie, jak mu się zdawało, odrzucił swoje bandolety by dobyć szabli. - Ano, tu żem stał gdy tamten strzelał - znalazł drzewo oznaczone kulą zbója. - Po czym ruszyłem tam, a on leży tutaj... A bodajże to piekło i szatani - wydarł się na cały głos nie widząc bandoletów.
Siekąc w złości trawę przedzierał się ku skrajowi lasu idąc tropem który, jak sądził, przedzierając się pozostawił wcześniej. Raptem potknął się o coś co wpierw wydawało mu się grubą gałęzią i tylko iskra słońca na metalu zdradziła, że to szukany bandolet. Tuż obok leżał drugi. Sosnowski odetchnął z ulgą.
Wyszedł z lasu i ujrzał swego konia karnie stojącego z pozostałymi oraz czekających nań konno Walczewskich z Kuczewskim. W dodatku pojadających upieczonego zająca, co mu przypomniało o głodzie.
- Waszmościowie, a co z nimi uczynimy? Jakoś tak nie godzi się ich zostawić na pastwę zwierząt - Jeremi wskazał leżące ciała.
- Proszę waszmości, - zaczął stary Walczewski - do wioski dojedziemy to poślemy po trupy chłopów. Myśmy szlachta a nie zbóje, trucheł po krzakach nie zostawimy. A waszmości tłumaczyć nie trzeba, że gdyby nie waszych miłości interwencja to pierwej kruki by nas objadły niźli spotkał przyzwoity pochówek - to mówiąc spiął konia i ruszył stępa, za nim pozostali. - A najprędzej w bagno byśmy z synem trafili, bo o te tutaj nietrudno i nie ma lepszego sposobu by ciało zgubić. Nie frasuj się waszmość, chłopi ich zbiorą i do starosty zawiozą gdzie, jak tuszę, razem z waszmościami świadectwo ich czynów złożymy i może wreszcie przymusimy go do działania. Powiadam waszmościom, że ten Dąbrowski jest utrapieniem całej okolicy. Imaginujcie sobie, że wiosną spalił dwór Jeziorańskich...
- Co waszmość powiadasz? Jeziorańskich? Toć tam trzech synów? - Tomasz gwałtownie wszedł mu w słowo.
- Ano, Jeziorańskich. Jeno znaleźliśmy pięć trupów w pogorzelisku w takim stanie, że nie sposób było ustalić kto kim był. Spłonęli wszyscy, stary Jeziorański, jego żona i synowie.
- Nie może to być. A co na to starosta i okoliczna szlachta?
- Jak to co? Szabelkami brzęczeli, w kościele sejmikowali, radzili dwa dni, a jak wypili wszystko to i ochota im przeszła. Starosta został sam z kilkoma pachołkami gdy banda Utopca pono liczy i dwudziestu chłopa. Siedzą w bagnach, a gdzie dokładnie chyba tylko orły wiedzą.
Kuczewski, słuchając Jacka, zamyślił się i spojrzał na Jeremiego. Ten, znając dobrze swego kompana, westchnął i pokiwał głową myśląc zarazem "Ot i w nową kabałę się pakujemy".
- Mości panie Jacku, nam nie pierwszyzna słyszeć jak szlachta brzęczy. Nie raz z pospolitakami i wolontarzami mieliśmy do czynienia. Więcej z nimi kłopotu niźli pożytku. Pierwsi do kufla i dawania tyłów. A o każdej sprawie, choćby i o dupie Maryny, gotowi sejmikować do zdechu - Kuczewski w paru słowach podsumował co myśli o szlachcie osiadłej. - Aleć ani we czterech, ani ze starostą i jego pachołkami dwudziestu chłopa nie pokonamy. Tedy do szlachty okolicznej musimy uderzyć, ale sposobem, by znowu ich zapału nie trzeba było mierzyć beczkami miodu - ponownie zamyślił się.
- Tomaszu, przecież twoja rodzina mieszka zaraz za Włodawą. Może twój ojciec da kilku zbrojnych?
- Ano, ano. Tak też i zamyślam. W trzy dni byśmy obrócili. Jakby szczęście dopisało to może byśmy zastali u rodziców mego brata. Służy w chorągwi husarskiej z dwoma pocztowymi a w domu bywa często. W sumie dałoby to z dziesięciu zbrojnych.
- Mości panowie, chyba anieli przez was przemówili - Jacek wykonał ruch jakby na konia Tomasza chciał przeskoczyć by go uściskać. - Mam trzech pachołków, a i z pięciu chłopów się znajdzie do broni przysposobionych. - Widząc pytające spojrzenia dopowiedział: - Gdy król Stefan, świeć Panie nad jego duszą, zarządził ordynowanie piechoty wybranieckiej w dobrach królewskich, to dziad mój, w naszych dobrach dziedzicznych, wybrał kilku chłopów, w broń wyposażył i wyszkolił w jej używaniu. Obyczaj przez dziadka i ojca nakazany pielęgnuję, dzięki czemu we włościach mam zbrojnych.
- Osobliwa rzecz, ale teraz jak znalazł - podsumował Jeremi. - Jedźmy do dworu waszmości.
- Tedy postanowione, trzeba nam pogonić Utopca, a najlepiej utopić w bagnie tak głęboko, by nigdy z niego już nie wylazł - zakończył pan Tomasz stawiając wszystko na ostrzu szabli.
Kuczewski z Walczewskim zaczęli wymieniać nowiny. Tomasz opowiadał co słychać w Rzeczpospolitej, na dworze królewskim i magnackich, na sejmikach i u hetmanów w obozach, a Walczewski rewanżował się mu wieściami z sąsiedzkich domów, kto umarł, komu dzieci się narodziły, kto z kim pożenił, jakie zwady i czyje łby składać trzeba było. Jeremi słuchał tego jednym uchem pogrążony we własnych myślach. Wolno przemierzali złotoczerwoną bukowinę podświetlaną promieniami coraz niższego słońca.
***
Jechali już przez jakiś czas. Sosnowski, znudzony litanią nieznanych mu nazwisk i koligacji, podrzemywał w siodle. Droga najpierw wiodła lasami, początkowo pełnymi złocistych buków i czerwonych klonów, później stopniowo zastępowanych przez strzeliste i wiekowe sosny. W końcu, jak nożem uciął, las się skończył i jego miejsce zajęły łąki i uprawne pola. Widoczny znak bliskości siedzib ludzkich.
Naraz koń Sosnowskiego zaczął strzyc uszami budząc przy tym swego właściciela. Jeremi rozejrzał się uważnie i zauważył coś w zaroślach obok drogi. Coś co zaniepokoiło jego wierzchowca. Położył dłoń na kolbie bandoletu starając się przy tym wejrzeć w głąb krzaków na tyle, ile mu pozwalały gałęzie. Zdawało mu się, że widzi rozmytą cieniami sylwetkę człowieka. Ta, z łomotem łamanych gałęzi, zaczęła się gramolić do drogi, dodatkowo przy tym niepokojąc konie. Sosnowski swego wstrzymał i dobył bandoletu drugą ręką gładząc rumaka po szyi.
- Waszmość to straszna gorączka - zaczął Jacek. - Byle hałas i chwytasz za broń. Jeża chcesz, waszmość, ubić?
- Proszę waszmości, po mojemu ktoś się tam czai. I jeśli zaraz nie wylezie to wypalę...
Wypowiedziane słowa powitała postać równie niepozorna, co brudna. Z przydrożnych krzewów wyłonił się umorusany i ubrany z żydowska, tak na oko, dziesięciolatek.
- Do dziecka waszmość będziesz palił? Może jakie posiłki z chorągwi zawezwiesz? - swoim zwyczajem zaczął pokpiwać Kuczewski.
Sosnowski spojrzał na niego i już chciał odpowiedzieć zgodnie z narzuconą manierą, ale Walczewski nie dał mu dojść do słowa.
- Dajcie spokój, mości panowie. Schowaj, waszmość, ten bandolet, bo jeszcze kto zobaczy. Znam go. To Abraham, syn karczmarza z rozstajów - starszy Walczewski wysforował się przed Jeremiego zasłaniając przed nim "jeża" swoją osobą. - A ty czego szukasz po krzakach, Abrahamku? - zwrócił się do stojącego chłopca.
- Wasia wielmoźność, tate uniżenie prosi do karćma.
- A czego chce? Do dworu jadę i śpieszno mi.
- Tate nie mówił. Tate wiela gości miał, rozmawiał z niemi i wieści zbierał, tak jak wasia wielmoźność siobie zicił. Tate w wielkim ostatnio niepokoju jest i o wasiej wielmoźności cięsto wspomina. I mnie tu kazał ciekać i powiedział, by wasiej wielmoźności powiedzieć, zie on na wasią wielmoźność cieka w karćma, by powiedzieć śtraśnie waźne sprawy - rezolutnie perorował chłopiec nie okazując przy tym strachu, czy chociaż typowego wobec szlachty respektu, zwłaszcza nieznajomej.
Sosnowski z Kuczewskim spojrzeli po sobie zaskoczeni rezolutnością i odwagą małego. Nie często zdarzało się im mieć do czynienia z dziećmi karczmarzy a już bodaj nigdy z nimi nie rozmawiali.
- Długo tu czekasz?
- Od pierwsich kurów, wasia miłość.
- Toś się naczekał. Pewnie głodnyś - sięgnął do juków, wyciągnął jakiś frykas i rzucił go malcowi. - Mościa panowie, skoro Jankiel prosi to widać rzecz jest ważna.
- Waszmość na wezwanie Żyda jedziesz?.. - zaczął Jeremi, skonfundowany sytuacją.
- Mościa panie, nie Żyda a sąsiada i karczmarza. Nie podobne to, by Jankiel bez ważnego powodu słał syna, by ten czekał w krzakach, aż będę z synem jechał. Tedy rzecz ważna musi być. Powiedz swemu tate, że będę. A teraz zmykaj.
Chłopiec wykonał coś, co z grubsza przypominało ukłon, po czym wpadł w krzaki i tyle go widzieli. Walczewski zamyślił się chwilę, po czym zwrócił się do swych towarzyszy.
- Będzie w karczmie przed nami. Ot, dużo tu bagien, więc droga, by je ominąć, się wije. Jak kto zna przejścia to pieszo dojdzie szybciej niźli drogą konno. A już nie wspominając wozami. Z dworu mam do karczmy bliżej pieszo, przez bagna, niźli drogą konno, imaginujecie sobie waszmościowie? - gadał o niczym Walczewski.
- Waszmość zdajesz się być w komitywie z karczmarzem... - Sosnowski na powrót zaczął.
- A jużci. Wszak to sąsiad a z sąsiadami trzeba żyć w zgodzie i jeśli zachodzi konieczność to pomagać. Będzie to w zeszłym roku, jak jakaś gołota chciała go za pejsy i brodę wytargać, ograbić a i może przybytek spalić. Akurat z Bartłomiejem i jednym służby na to przyjechaliśmy. Daliśmy im, oj daliśmy - uśmiechnął się spojrzawszy na syna. - Poza tym po tej stronie Włodawy to jedyna karczma na tym trakcie, więc i postojów podróżnych. O tym, że miejsce spotkań miejscowych przy kielichu, czy kuflu to nie ma co nawet wspominać, bo rzecz oczywista. A jak jedyne to, waszmościowie, najlepsze, by wieściami się wymienić i nowe zasłyszeć. Dlatego troszczyć się o nie wypada, bo gdzie byśmy się podziali, by miody pić gdyby karczma się nie ostała? - ponownie uśmiechnął się pod wąsem.
- Waszmości wywodom nie sposób czego zarzucić - Kuczewski swym zwyczajem wziął się za podsumowanie. - Osobliwy z waści człek. Chłopów do wojennego rzemiosła przysposabiasz, z sąsiadami w zgodzie żyjesz, co się chwali, ale nawet z tymi, których gdzie indziej pierwej szlachta obije nim rozmowę zacznie albo, w najlepszym razie, jak powietrze potraktuje. Osobliwy z waszmości człek - powtórzył.
- Ano osobliwym człekiem jestem - ze śmiechem zgodził się z panem Tomaszem stary Walczewski. - Ale co my tu mamy za rozrywki? Do Chełma daleko, czasem kupce przejadą, a i to w pośpiechu na dzień targowy, teatrum nie pomnę kiedy ostatnio byli, wesołkowie jeno na jarmarku się trafiają, tedy nie masz tu rozrywek inszych jak karczma i kielich miodu. A, jest i karczma - z zadowoleniem powitał widok pan Jacek.
Wyjechali zza drzew i ich oczom ukazał się stary zajazd. Budynek główny, przysadzisty, jakby dociśnięty do ziemi, z pięterkiem w postaci strychu, kryty słomą, nad którym dymi wysoki, kamienny komin, z maleńkimi, ciemnymi oknami i otwartymi teraz drzwiami. W kilku otworach, ku zdziwieniu patrzących, jakby błyskało szkło ale reszta była wypełniona tradycyjnie błonami. Zarówno drzwi, jak i okiennice swą solidnością sugerowały, że okolica bywa niespokojna i czasem karczma musi służyć za doraźne fortalicjum. Na lewo od niej stał nowszy budynek, mniejszy, również pokryty słomą, ale i też lichej wyglądający. Jego przeznaczenie zdradzała sterta siana i brama zamiast drzwi - stajnia i stodoła jednocześnie. Po prawej granicę stopniowo obniżającego się majdanu wyznaczała niska skarpa przechodząca w zarośnięty trzcinami brzeg małej rzeczułki za którą, z kolei, zaczynały się porośnięte rachitycznymi drzewkami bagna. Na środku majdanu, nad studnią, dostojnie kłaniał się żuraw, przy nim stały wypełnione wodą koryto oraz żerdź z przywiązanymi kilkoma końmi.
Gdy zatrzymali się przy studni w drzwiach gospody pojawił się wycierający szmatą ręce Żyd, jak się okazało później, Jankiel, a ze stajni wyskoczył umorusany chłopak, by zająć się końmi.
- Ach, wasia wiemoźność - Jankiel rozpoznał Walczewskich i wybiegł im na spotkanie. - Jak dobzie, zie wasia wielmoźność psijechała juś. W moja karćma cieka na wasią wielmoźność straśnie waźna persona! Ja nie wiem ci moja karćma godna gościć taka waźna persona! Pietrek, bieź konie wielmoźności! A ciemu wasia wielmoźnośc tyla koni prowadzi? - nie powstrzymał swojej ciekawości.
- Zajmij się nimi a zwłaszcza tymi na których jechaliśmy - Walczewski rzucił monetę. - Tamte pięć na utopczykach wzięte.
- Na utopcikach? Co teś wasia wielmoźność...
- Milcz i prowadź do tych ważnych gości.
Jankiel posłusznie zamilkł i kłaniając się co chwila poprowadził ich do karczmy. W środku panował półmrok rozświetlany kilkoma pochodniami i świecami oświetlającymi siedzących przy jednym ze stołów dwóch, z ubioru sądząc, bogatych szlachciców. Ci, na widok wchodzących, podnieśli się.
- Niechże mi będzie dane przywitać waszmościów. Jam jest Mikołaj Daniłowicz, starosta chełmski, a mym towarzyszem jest sędzia grodzki chełmski, Stanisław Możkowski. Jeno, wybaczcie waszmościowie, ale spodziewaliśmy się was w mniej licznej kompanii.
- Jam jest Walczewski Jacek, to syn mój, Bartłomiej. Ci dwaj zacni mężowie to Jeremi Sosnowski i Tomasz Kuczewski, towarzysze pancerni w podróży a zarazem salwatorzy nasi. Dobrze się składa, że waszmość w tej karczmie stoisz, bo sprawę mam. Pięciu obwiesiów niedaleko stąd leży przez mych towarzyszu ubitych za to, że syna mego i mnie obwiesić chcieli na gałęzi!
więcej..