Szachistka z Auschwitz - ebook
Szachistka z Auschwitz - ebook
Młoda Polka, osadzona w KL Auschwitz jako więzień polityczny, rozgrywa partie szachów, w których stawką jest jej własne życie.
Maria Florkowska jest kochającą córką, zapaloną szachistką, a także nad wiek odważną działaczką ruchu oporu w okupowanej Warszawie. Aresztowana przez gestapo trafia do Auschwitz, gdzie tylko przypadkiem unika losu swojej rodziny. Dostrzegając szachowe umiejętności Marii, sadystyczny zastępca komendanta Karl Fritzsch zmusza ją do rywalizacji, która ma dostarczać rozrywki jemu i strażnikom obozu. Nie ukrywa przy tym, że kiedy znudzi go jej gra, bez wahania ją zastrzeli.
Maria zaprzyjaźnia się z ojcem Maksymilianem Kolbem, który staje się dla niej wzorem i dodaje jej otuchy. Próbuje przezwyciężyć ból i za wszelką cenę przeżyć. Przez straszliwe obozowe lata opiera swoją strategię na trzech zasadach: Żyć. Walczyć. Przetrwać. Chytrze prowokując Fritzscha na oczach jego przełożonego, zamierza doprowadzić do jego upadku – tylko wtedy zdoła uniknąć jego groźby i dożyć chwili, gdy sprawiedliwość dosięgnie zbrodniarza.
Wobec zbliżającego się końca wojny Maria postanawia zrealizować swój plan do końca i stanąć do ostatniej rozgrywki z oprawcą, choć wie, że to oznacza życie lub śmierć, sprawiedliwość lub klęskę. Czy zdoła po raz ostatni stawić czoła Fritzschowi?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-7981-9 |
Rozmiar pliku: | 944 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Auschwitz, 20 kwietnia 1945 r.
Przed trzema miesiącami uciekłam z piekła, które więziło moje ciało. Wciąż jednak nie mogę uwolnić się z tego, które więzi duszę, jakbym nigdy nie zrzuciła szaro-niebieskiego pasiaka i nie wyszła za kolczaste druty pod napięciem. Wolność, której szukam, wymaga innej ucieczki. Mogę się na nią odważyć dopiero teraz, gdy tu wróciłam.
Drobny deszcz i mgła jeszcze bardziej potęgują grozę szarego poranka. Tak samo jak wtedy, gdy po raz pierwszy stanęłam w tym miejscu, wpatrzona w nawołujący z oddali żelazny napis:
ARBEIT MACHT FREI
Wyjmuję z małej torebki list i ponownie czytam słowa, które znam już na pamięć. Potem wyciągam pistolet, luger P08, i go sprawdzam. Niczym się nie różni się od tego, który ojciec zachował jako trofeum z pierwszej wojny światowej i z którego nauczył mnie strzelać.
Rzucam torebkę na ziemię, poprawiam bluzkę i wsuwam pistolet do kieszeni spódnicy. Gdy stąpam po żwirze, zapach świeżej ziemi miesza się z deszczem, ale mogłabym przysiąc, że czuję woń rozkładających się ciał, dymu papierosów, broni i krematoriów. Drżąc, krzyżuję ręce na piersi i głęboko wciągam powietrze, by upewnić się, że jest czyste.
Po przejściu przez bramę zatrzymuję się. Jest cisza. Nie słyszę tupotu żołnierskich butów, przekleństw i obelg, świstu pejcza i głuchych uderzeń pałek. Nie ma warczących psów i orkiestry wygrywającej niemieckie marsze.
Auschwitz opustoszał.
Podczas gdy w mojej głowie donośnie się odzywa ostrzegawczy głos, cichy szept przypomina, że oto nadszedł dzień, na który czekałam. Jeśli nie wykorzystam tej szansy, drugiej już nigdy nie będzie. Ruszam więc pustą ulicą, mijam kuchnię i obozowy burdel. Przy bloku nr 14 skręcam i docieram do celu. Ręką zanurzoną w drugiej kieszeni dotykam paciorków różańca.
Plac apelowy – miejsce naszych spotkań.
On już jest.
Sukinsyn stoi przy drewnianym baraku i wygląda tak, jak go zapamiętałam: niewiele wyższy ode mnie i niepozorny, wręcz pospolity. Pomimo deszczu jego wyprasowany mundur SS jest suchy, pistolet zwisa u boku, a na lśniących oficerkach nie widać odprysków błota. Świdruje mnie spojrzeniem, gdy przystaję kilka metrów od niego.
– Więźniarko szesnaście tysięcy sześćset siedemdziesiąt jeden – odzywa się Fritzsch – wolę cię w pasiaku.
I chociaż przez lata tak mnie nazywano, sposób, w jaki wymawia „szesnaście – tysięcy – sześćset – siedemdziesiąt – jeden”, odbiera mi głos. Dotykam kciukiem przedramienia, gdzie mój tatuaż ostro odcina się od bladej skóry, a potem przesuwam palcem nieco wyżej, do linii pięciu okrągłych blizn. Ten prosty gest przywraca mi mowę.
– Nazywam się Maria Florkowska.
Fritzsch rechoce.
– Jeszcze się nie nauczyłaś trzymać gęby na kłódkę, ty durna Polko?
Zaczyna się ostatnia rozgrywka. Mój mózg to mój król, mój ból jest hetmanem, pistolet to wieża, a ja jestem pionem. Moje bierki są już ustawione na ogromnej szachownicy. Biały pion naprzeciw czarnego króla.
Fritzsch skinieniem głowy wskazuje stolik pośrodku placu. Wszędzie bym rozpoznała tę szachownicę i te bierki. Nasze kroki na żwirze są jedynym odgłosem, który zakłóca ciszę. Zanim się zatrzymam, by usiąść po stronie białych, słyszę:
– Pamiętasz warunki naszej umowy? Jeśli mnie znudzisz, nie będę czekał na koniec gry.
Z ręką na pistolecie rusza, by zastąpić mi drogę. Wolno wciągam powietrze. Znów jestem dziewczynką otoczoną przez mężczyzn na placu apelowym. Wszyscy wpatrują się we mnie, gdy rozgrywam partię szachów z człowiekiem, który może wpakować mi kulę w czaszkę, jeśli da mi mata.
Ciężka cisza przeciąga się do chwili, aż uznaję, że powinnam się odezwać:
– Co mam zrobić?
Z jego gardła dobywa się pomruk zadowolenia. Nienawidzę się za to, że dałam mu tę satysfakcję.
– Znacznie lepiej służy ci uległość niż impertynencja – mówi, gdy patrzę, jak zbliżają się jego stopy. – Przejdziesz na drugą stronę.
Odbiera mi moje białe bierki oraz przewagę pierwszego ruchu tak beztrosko, jak odebrał mi wszystko. Ale nie potrzebuję przewagi, by go pokonać.
Przechodzę na drugą stronę szachownicy i wpatruję się w krople wody lśniące na czarnych bierkach. Fritzsch otworzy królewskim gambitem. Wiem, że tak zrobi, bo to moje ulubione otwarcie. Na pewno on też je zastosuje.
Mam rację. Pionek królowej na d4. Samotny biały pionek stoi dwa pola przed swoim rzędem, dążąc do opanowania centrum planszy. Kiedy pionek mojej czarnej królowej spotyka się z jego pionkiem w centrum, bije drugim pionkiem na lewo od pierwszego, kończąc w ten sposób otwarcie.
Potem opiera się łokciem o stół.
– Twój ruch, szesnaście tysięcy sześćset siedemdziesiąt jeden.
Tłumię cisnące się na usta: „Jawohl, Herr Lagerführer”.
Nie jest już zastępcą komendanta mojego obozu. Nie zamierzam go w ten sposób honorować.
Gdy milczę, zaciska kąciki ust. Pomimo chłodu tego szarego poranka, oblewa mnie gorąca fala satysfakcji. Z rękami na stole przyglądam się szachownicy, czując na kolanach ciężar pistoletu wciśniętego w kieszeń.
Fritzsch przygląda mi się, gdy sięgam po bierkę. Jego oczy błyszczą, jakby oczekiwał, że coś powiem. Kusi mnie, by to zrobić choćby jedynie po to, żeby się uwolnić od niego i tego miejsca. Ale nie, nie mogę. Jeszcze nie czas. Dopiero gdy ten czas nadejdzie, zażądam odpowiedzi na pytania, które wciąż czekają. Jeśli teraz mnie zawłaszczą, jeśli zapomnę o celu…
Wykonuję ruch i wygładzam spódnicę, szukając pretekstu, by ukryć ręce pod stołem. Nie pozwolę im drżeć. Ta gra jest zbyt ważna. Wciąż są spokojne, ale w każdej chwili może się to zmienić.
Kończ tę grę, Mario.
Szachy to moja gra. Zawsze tak było.
I teraz, po tym wszystkim, skończę ją tak, jak chcę.