Szafirowe kości. Edycja kolekcjonerska - ebook
Szafirowe kości. Edycja kolekcjonerska - ebook
Dawno, dawno temu...
Podobno w ten sposób rozpoczynają się piękne historie.
Czy z tą będzie podobnie?
Księżniczka Morgan zostaje przeznaczona młodszemu z książąt zaprzyjaźnionego królestwa. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że księżniczka nienawidzi balów i blichtru, za to kocha śpiew i rozmowy, a jej narzeczony - jest niemową. W państwie krążą plotki: Czy nie nauczył się mówić, odjęto mu język, a może, złożył śluby milczenia? Być może za jego stanem stoi coś innego... coś bardziej mrocznego. W dniu zaręczyn, nic nie idzie po myśli Morgan, jej narzeczony nie zjawia się na balu, a ona trafia na języki dworzan, by w końcu stanąć oko w oko z konsekwencjami wydarzeń sprzed lat. Los splecie ich ścieżki i zmusi do współpracy, by odkryć tajemnice mistycznego artefaktu. Czy niechęć, jaką się darzą uleci, gdy staną naprzeciw siebie, a wzajemna fascynacja przerodzi się w uczucie? Czasami gesty potrafią przekazać więcej niż słowa.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68611-65-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W księgach zapisano, że u zarania królestw,
istniały potężne artefakty.
Takie, które nosiły w sobie okrutną klątwę,
ale i wielką moc.
Według legend, jeden z nich przełamano,
a jego skrawkami obdarowano królów.
Tak rozpoczęła się historia mocy każdej z krain.
Historia, o której zapomniano.
Błyskawica przecięła ciemnogranatowe niebo.
W oddali majaczył zarys murów rozświetlany każdym kolejnym piorunem tańczącym po niebie. Ponurą aurę potęgowało powietrze – ciężkie i duszące, sączyło się w nozdrza wraz z zapachem zwiastującym nadejście ulewy.
Zakapturzona postać stanęła u stóp dawnej twierdzy. Kościste, pomarszczone palce chwyciły za rant kaptura i odsłoniły równie zniszczoną twarz. Siwe, skołtunione włosy ukrywały ostre rysy kobiety i kontrastowały z ciemnymi oczami koloru szarej skały.
Serce, które od tak dawna trzymała w ryzach, zabiło szybciej, zaczęło galopować, a ręce trzęsły się już nie tylko ze starości, ale również przez pełzającą po ciele plątaninę emocji: strachu, niepewności i złości.
„Co, jeżeli się myliłam, jeżeli nie został nawet skrawek?” – pomyślała, mknąc przez opuszczone korytarze.
Kolejna błyskawica.
Wdrapała się szybko po zgliszczach na szczyt niegdysiejszej wieży. Nie pamiętała już, jak zamek wyglądał wcześniej.
Czas zrobił swoje. Zagarniał coraz więcej, jakby mury należały do niego i bez skrupułów postanowił je zniszczyć. Dla własnej uciechy obrócić wniwecz, tak samo jak zasnute mgłą wspomnienia.
Jednak jedno wspomnienie było tak wyraźne, tak ostre – jak dźwięki, drażniące jej umysł słowami, które pocięły niegdyś jej serce na kawałki. Naznaczyło ją to tak bardzo, że gotowa była poświęcić swoje nieśmiertelne życie dla zemsty.
Pamięć o wydarzeniach sprzed wieków nasiliła się wśród posępnych ruin. Już się nie bała, napędzała ją już nie tylko nadzieja, ale także gniew przejmujący kontrolę nad jej ciałem i umysłem.
Rozgrzebywała zgliszcza, próbując wyszarpać z ich szponów przedmiot, którego tak desperacko pragnęła. Przeklęła pod nosem, gdy skaleczyła się zmieszaną z gruzami kością.
– Jestem blisko – szepnęła, przyśpieszając swoje ruchy. Dyszała ciężko, wtłaczając coraz więcej siły w zwiotczałe mięśnie.
Po chwili odsłoniła szkielet. Niemal wszystkie kości były białe niczym mleko, wszystkie oprócz tych, będących niegdyś dłonią jej towarzyszki. Te, poczerniały, przypominały węgiel, na którym ułożono niebieski kamień o nieregularnym kształcie.
Rozpraszał światło błyskawic, malując szafirowe wstęgi, tak bardzo odmienne od panującej wokół zgnilizny i rozkładu.
Zaczęło kropić, zbliżał się obfity deszcz. „Dobrze, zmyje dowody mojego cierpienia” – pomyślała, sięgając między poły płaszcza. Starucha wyjęła mały, srebrny sztylet i skrzywiła się, gdy zobaczyła na ostrzu swe odbicie. Zatrzymała się na chwilę i ponownie wbiła wzrok w oręż. Nie pokazywał już jej lica – zamiast ciemnych tęczówek, patrzyły na nią szafirowe oczy o barwie przypominającej dzisiejsze burzowe niebo, głęboką toń morza i jeziora ukrytego wśród gór.
Dostrzegła wróżbę ukrytą w obrazie, ale nie było już odwrotu – nie teraz, gdy znaki na niebie i ziemi dały jej szansę na zemstę.
Przesunęła ostrzem po wewnętrznej części dłoni. Szkarłatna strużka krwi natychmiast wydostała się spomiędzy równych krawędzi rany. Spływała, plamiąc już i tak zatęchłe odzienie kobiety.
Sięgnęła skaleczoną ręką po szafir oraz poczerniałą kość. Ścisnęła je w dłoni tak, by zmieszały się z czerwienią.
– Przeklinam sprawcę mojej samotności, jego i kolejne pokolenia, niech cierpią przez wieki i szukają szczęścia. Szafiry jeno odpowiedzią.
Jej głos przypominał szept niesiony echem przez wiatr. Gdy wypowiedziała ostatnie słowo z lekkim westchnieniem, rozpłynęła się w powietrzu. Zostały jedynie jej kości, które z trzaskiem rozsypały się po kamiennym podłożu.
Szafir spoczął obok, czekając, by ponownie zostać znalezionym. By stać się narzędziem nadziei lub zguby.ROZDZIAŁ 1
Targi
Morgan
– Przebrzydłe ptaszysko! – warknęła służka na jednego z pawi wałęsających się po ogrodach.
Machnęła chudą ręką, jakby w jakiś magiczny sposób mogła dosięgnąć obiekt swojego poirytowania. Przygarbiona, starsza kobieta nie ukrywała swojej niechęci do jakichkolwiek zwierząt. Musiała jednak trzymać język za zębami, bo pawie, zdobiące ogrody, symbolizowały jedność królestw. Niebieskie pióra były jak szafir, który stanowił barwy króla Gideona, natomiast kolor zielony, przypominający szmaragd, reprezentował królową Kordię. To właśnie ona sprowadziła ozdobne ptaki do Szafirowego Zamku.
Lim, ptak przepłoszony przez służącą, jako jedyny nie miał przepięknych szafirowo-szmaragdowych piór, ale był biały niczym kości, które zbyt długo leżały na słońcu.
Paw albinos pojawił się znikąd i od razu stał się ulubieńcem jedynego, ukochanego dziecka królewskiej pary, księżniczki Morgan. Podczas spacerów wzdłuż ukrytych w zieleni ścieżek, nie odstępował jej na krok, dotrzymując towarzystwa nawet w niepogodzie. Dlatego gdy tylko został zbesztany, pospiesznie podbiegł do swojej pani, chowając się za falbanami obszernej sukni.
– Nie krzycz na niego, Weldo, to jego teren. – Księżniczka zrobiła groźną minę, taksując służkę spojrzeniem. Nie darzyły się sympatią, ale stwarzały pozory, jak to zazwyczaj na dworach bywało.
„Etykieta przede wszystkim” – mawiała jej matka.
Welda ukłoniła się, zwiesiła głowę, by ukryć brzydki grymas malujący się na twarzy.
– Wieści, pani. – Wyprostowała się i wyciągnęła dłoń, w której ściskała list.
Morgan zmarszczyła brwi, sięgając po kremowy papier. Zaczęła go oglądać, badając szczegóły. Nie spodziewała się listu od żadnej znajomej damy. Sama nie wiedziała, czy mogłaby którąkolwiek nazwać bliską swojemu sercu, nie miała wielu przyjaciółek. Gdy tylko się przed kimś otwierała, brutalnie to wykorzystywano. Ufność była przekleństwem, z którym sobie nie radziła.
Gruba, szorstka faktura depeszy wskazywała na kogoś wysoko postawionego. Odwróciła list w drobnej dłoni, skupiając się na pieczęci.
– To ze Srebrnej Twierdzy – zwróciła się do Weldy. – Jesteś pewna, że nie powinien trafić w ręce króla?
Welda pokręciła głową.
– Król i królowa dostali osobne pisma.
– Możesz odejść. – Morgan kiwnęła służce na pożegnanie i ruszyła wzdłuż ścieżek, wytyczonych przez gęsty żywopłot.
Szła coraz szybciej, nadmiar materiału sukni falował. Słyszała za sobą drobne kroki Lima. Paw niemal wpadł na nią, gdy zatrzymała się gwałtownie we wnętrzu zielonego labiryntu.
Uwielbiała tu przychodzić, to był jej azyl, miejsce bez zmartwień. Dojście do niego było tak skomplikowane, że nikomu nie chciało się tu przychodzić.
Na środku stała biała fontanna, a z jej środka wyrastały niebieskie kryształy, po których spływała woda. Jej delikatny szum i plusk koił nerwy, a wodne okręgi hipnotyzowały, rozchodząc się leniwie po niecce.
Morgan przysiadła na jednej z kamiennych ławek i odetchnęła głęboko, wtłaczając do płuc mieszające się ze sobą zapachy kwiatów, ziemi oraz wody. Szczególnie wyczuwalne były róże pnące się po ażurowych pergolach.
Dzień był wyjątkowo ciepły, a lekki wiatr owiewał twarz, pozostawiając na skórze przyjemne uczucie. Nic nie wskazywało na, jakby nie patrzeć, złe wieści, które trzymała w dłoniach.
Skoro list dostali również jej rodzice, jego zawartość oznaczała jedno: bal. Skrzywiła się na samo wspomnienie tego słowa. Szczerze nienawidziła tego typu zabaw, przepychu i wyścigu szczurów. „Kto założy droższą suknię? Kto będzie miał piękniejszą fryzurę?”
Damy traciły swoją godność, natomiast natarczywi jegomoście uważający się za dżentelmenów pozwalali sobie na zbyt wiele. Tłum i ścisk ją przytłaczał. Do tego plotki, spojrzenia, dotyk, nadmiar jedzenia, który się zmarnuje i zbyt wiele alkoholu.
Wzdrygnęła się, próbując zrzucić z siebie nieprzyjemne uczucie rozchodzące się dreszczem po ciele.
Kochała rozmawiać, ale szepty w kuluarach nijak nie przypominały ciekawej konwersacji. Dla niej interesujące były opowieści z podróży czy debaty, chociażby na temat słuszności łączenia malin i mięty. Nie lubiła zestawienia tych smaków prawie tak bardzo jak uczestnictwa w wystawnych przyjęciach. Maliny za to uwielbiała, mogłaby jeść je wiadrami, chociaż nie godziło się księżniczce obżerać.
Spojrzała na Lima. Paw przechadzał się spokojnie wokół fontanny, co jakiś czas łypiąc na swoją właścicielkę.
– Może zamienimy się miejscami? – jęknęła do ptaka, który zatrzymał się, przekrzywił główkę, jakby zastanawiał się nad sensem słów Morgan, po czym wrócił do swoich spraw. – Nawet masz białą suknię, co prawda pióra nie są w modzie, ale zrobiłoby się trochę weselnie. Jakby się zastanowić, dawno żadnego ślubu nie było. – Uśmiechnęła się pod nosem.
Złamała pieczęć z herbem Srebrnej Twierdzy. Dwa skrzyżowane sztylety zatopione w lakowanym herbie pękły na pół.
Ostrożnie rozłożyła papier i zamarła.
Im bardziej zagłębiała się w tekst, tym bardziej serce Morgan przyspieszało, aż zaczęło galopować. Oddech stał się płytki, poczuła panikę, która zawładnęła jej myślami i ruchami. Treść żołądka niebezpiecznie podeszła do gardła. Gorset zdobnej, ciemnoniebieskiej sukni zaczął uciskać ją jeszcze mocniej. Zrobiło się jej duszno i zaczęło brakować powietrza.
Za każdym razem, gdy czytała tekst, nie mogła uwierzyć w jego treść. Litera po literze, zdanie po zdaniu, wszystko do niej krzyczało za każdym razem to samo:
Morgan Safirell!
Z ogromną wdzięcznością i szczęściem przyjęliśmy propozycję Szafirowej Krainy. Jesteśmy radzi powitać Cię wkrótce w Srebrnej Twierdzy jako narzeczoną umiłowanego księcia Vincenta Silverbone’a. Z tej okazji postanowiliśmy wyprawić bal, który zwieńczy książęce zaręczyny. Uroczystość odbędzie się w ostatnią niedzielę miesiąca i jesteśmy szczęśliwi, mogąc podjąć Cię jako gościa honorowego.
Pragniemy również życzyć wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, na którą wkrótce wkroczysz wraz z naszym synem.
Z wyrazami szacunku,
Król i królowa Srebrnej Krainy,
Ostar i Far Silverbone’owie
– To żart – wyszeptała do siebie. – To musi być żart. – Zaczęła powstrzymywać szloch.
Nie pamiętała, kiedy liścik wypadł jej z rąk.
Biegła.
Nie przejmowała się potknięciami, możliwością upadku – w tamtym momencie czuła się, jakby już upadała. Potrzebowała odpowiedzi, natychmiast!
Biegła coraz szybciej, brązowe kosmyki wypadły z lekkiego upięcia. Jej szafirowe oczy piekły od łez, które spływały wartkim strumieniem po twarzy. Przebiegła przez ogrody, a wszystkie napotkane pawie umykały jej z drogi. Służki i możni z zaskoczeniem obserwowali ją, szepcząc do siebie skonsternowani.
Chwyciła materiał sukni, by nie potknąć się na schodach prowadzących do zamku. Wbiegła przez wrota, przemknęła przez korytarze, aż w końcu dotarła do biblioteki, gdzie miała nadzieję odnaleźć jednego ze swoich rodziców.
Zatrzymała się w wejściu, dostrzegając obojga siedzących przy stoliku. Sączyli wino, jakby świętowali wielki sukces. Skrzywiła się: ich zwycięstwo, wspaniałe nowiny dla królestwa, były okupione przyszłością Morgan.
– To żart, prawda? – powtarzała sobie te słowa, odkąd przeczytała list.
Gideon i Kordia wymienili się spojrzeniami, by później utkwić wzrok w rozczochranej i zalanej łzami księżniczce.
– Usiądź, kochanie – powiedziała łagodnie królowa. Uzbrojoną w bogato zdobione pierścienie dłonią poklepała fotel obok swojego.
– Nie!
– Morgan. – Tym razem wtrącił się ojciec. – Proszę, porozmawiajmy.
Z dwojga królewskiej pary to ojciec był mniej surowy. Miała wrażenie, że to jej matka dzierżyła władzę zarówno w sypialni, jak i w całym zamku.
Morgan pociągnęła nosem i usiadła niedbale na jednym z miękkich foteli, a wzrok utkwiła w swoich drżących dłoniach. Co chwilę jej ciałem targał dreszcz przerażenia i było coraz bardziej duszno. Nie mogła się skupić, więc rozglądała się gorączkowo w poszukiwaniu drogi ucieczki. Zgarbiła się, gdy zdała sobie sprawę, że znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Miała ochotę wtopić się w fotel i udawać, że zniknęła. Zazwyczaj piękna biblioteka była jednym z jej ulubionych miejsc, a obecnie ją przytłaczała, jakby białe regały z księgami stały się wyższe niż zazwyczaj, a balkony zaraz miały się zawalić. Nie cieszyło jej nawet słońce malujące promieniami wzory na drewnianym parkiecie.
– Chcieliśmy wkrótce cię poinformować, ale nie sądziliśmy, że Ostar i Far poczynią tak szybko kolejne kroki – wyjaśniła Kordia, wyrywając księżniczkę z zamyślenia.
Gideon nalał do pustego kielicha czerwone wino. Podał go córce, licząc, że zdoła jakoś wyrwać ją ze stanu otępienia.
Morgan nie miała ochoty ani się odzywać, ani wypić trunku. Domyślała się, że wino pozwoliłoby na chwilę ukoić jej nerwy, jednak o poranku myśli zaatakowałyby ją ze zdwojoną siłą. Zaczęła ważyć za i przeciw. W tym stanie nie potrzebowała wiele, by podłoga stała się chybotliwa, a świat wirował. I bez alkoholu czuła się podobnie.
– Nie mieliśmy wyjścia – ciągnął Gideon. – Nie doczekaliśmy się dziedzica.
Spoglądał na córkę łagodnym wzrokiem. Miał tęczówki prawie tak samo niebieskie jak ona. Ciemne włosy odziedziczyła po matce, król bowiem od zawsze miał jasne, cienkie włosy. Odkąd się przerzedziły, golił się na łyso. Morgan przeniosła spojrzenie z ojca na kielich.
Polerowane srebro odbijało zniekształcone rysy twarzy księżniczki. Zastanowiła się jeszcze chwilę i szybko wychyliła całą jego zawartość, złudnie czekając na szybkie efekty.
Kordia cmoknęła z dezaprobatą i zabrała kielich córce, obawiając się pijackiego skandalu.
– Przecież macie mnie – powiedziała słabo, jakby sama nie wierzyła w moc swoich słów.
– Wiesz, kochanie, że to tak nie działa – odparła królowa, a jej ciemnozielone tęczówki bacznie śledziły każdy gest córki.
– Więc postanowiliście mnie sprzedać? – Morgan wbiła wściekłe spojrzenie w matkę.
Nie spodziewała się po nich czegoś takiego. Zdradzono ją, przehandlowano. Chwila milczenia przedłużała się niebezpiecznie. Powietrze zgęstniało, a drobiny kurzu zawisły złowrogo.
– Nawet nie spytaliście mnie o zgodę – warknęła Morgan. – Mam przecież czas!
– Masz dziewiętnaście lat! – Kordia podniosła głos. – W niektórych częściach świata byłabyś już niechcianą starą panną, a kobieta nie może rządzić! Obalono by cię, zanim jeszcze korona spoczęłaby na twoich skroniach!
Król wstał i złapał drobną rękę córki. Zamknął ją w uścisku dodającym otuchy. Księżniczka prychnęła, wyrywając dłoń. Wstała gwałtownie, a świat zawirował. Bynajmniej nie była to wina trunku. Zrobiło jej się słabo, gorset uciskał coraz mocniej, a serce już nie galopowało, ale mknęło szybkim rytmem.
Gideon chciał ją złapać, ale powstrzymała go gestem.
– Brzydzę się… – powiedziała. – Brzydzę się wami. – Głos Morgan drżał niemal tak samo jak ona. Poczuła gorycz w gardle.
Kordia wstała w milczeniu i wbiła wściekłe spojrzenie w księżniczkę. Uniosła rękę i nim zdążyła się powstrzymać, wymierzyła jej policzek, za którym podążył piekący ból.
Odwróciła wzrok i zacisnęła powieki, bojąc się spojrzeć matce w oczy.
– Kordia?! Co z tobą?! – Gideon otworzył szeroko oczy. Zapewne nie dowierzał tej scenie, bo nigdy nie widział swojej ukochanej w takim stanie.
– Ja… – zawahała się. – Morgan, kochanie, przepraszam – jęknęła królowa, zdając sobie sprawę ze swego czynu.
Księżniczka przycisnęła dłoń do twarzy. Jej lico pulsowało bólem. Gdyby to było zwykłe uderzenie, następnego dnia nie miałaby po nim śladu. Zdawała sobie sprawę, że przez zdobiące palce Kordii pierścienie zakwitną na jej policzkach siniaki.
Wyminęła w milczeniu rodziców i biegiem puściła się do swojej komnaty.
Sprzedali ją, oddali bez słowa wyjaśnienia, bez możliwości zdecydowania, i to komu!
„Vincent Silverbone” – pomyślała.
Gorzej nie mogli jej wydać.
Vincent
Ludzie zapominali, że może i był niemową, ale wciąż słyszał.
Latami był świadkiem debat, intryg i zakulisowych, politycznych rozgrywek. Nie przeszkadzało mu to i wręcz wysługiwał się swoim stanem, by zdobywać interesujące informacje. Bez skrupułów je później wykorzystywał, zyskując wpływy i koneksje.
„Milczący książę, gorszy z braci, ujma na królewskim honorze”.
Ze względu na status księcia obelgi szeptano za jego plecami. Żadna mu nie umknęła. Z czasem przestał się nimi przejmować. Zdarzało mu się mścić, ale zazwyczaj ktoś wyjątkowo musiał zaleźć mu za skórę.
Vincent czekał, aż jego ofiara zapomni o sprawie i uderzał w najmniej spodziewanym momencie. Wyręczał się najemnikami i nikt nie był w stanie powiązać księcia z pobiciami, zniknięciami czy podpaleniami. Nim wydał wyrok, upewniał się o winie nieszczęśnika. Nie uważał się za okrutnego. Po prostu odpłacał pięknym za nadobne.
W tamtym momencie wściekłość nie mogła znaleźć ujścia. Zakradała się jak cień i przejmowała władzę nad emocjami.
Gdyby mógł, wykrzyczałby przekleństwa we wszystkich znanych mu językach.
Ojciec stwierdził, że wieści z Szafirowego Zamku to dla niego szansa. Vincent wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu. On jej nie dostrzegał.
Pomimo swobody, jaką mu dawano, miał dosyć życia w cieniu królewskiej rodziny. Nie miał jednak ochoty się żenić. Życie samotnika mu odpowiadało. Gdyby nie starszy brat, Jerkan, już dawno uciekłby i popłynął w nieznane. Poczuł się zdradzony, jak wyścigowy koń, który najlepsze czasy miał już za sobą. Wystawiono go na sprzedaż, a gdy tylko nadarzyła się okazja, dobito targu, płacąc za niego pokaźną sumę.
W tym przypadku chodziło o wpływy i władzę, jaką zyskałaby Srebrna Twierdza. Ostar twierdził, że to przypieczętowanie przyjaźni, Vincent natomiast uważał to za nonsens.
„Kto da więcej!” – ironizował w myślach. Dobrze wiedział, kto.
Prychnął – tyle był w stanie z siebie wykrzesać.
Mógł krzyczeć, ale i tak nie skleciłby żadnych słów. Z jego ust wypadłby tylko niedbały bełkot.
Przez moment chciał zapisać wszystko to, co odczuwał w tamtym momencie i rzucić pergamin w ognisko albo schować listę nieszczęść, jakie go spotkały do butelki i utopić w szafirowych wodach pobliskiego jeziora. Mimowolnie, wyobrażając sobie tę scenę, jego myśli popłynęły do niechcianej wybranki.
Widział ją tylko raz.
Ekscentryczna dziewucha. Jej wargi nie przestawały się poruszać, wyrzucając z siebie kolejne słowa, zdania i niekończące się opowieści. Przewrócił oczami, gdy umysł podsunął mu obraz roześmianej twarzy księżniczki. Brylowała w towarzystwie, czując się wśród dam jak ryba w wodzie.
W jej żyłach płynęła potężna magia, której nawet nie umiała dobrze wykorzystać. Trwoniła swój talent na infantylne sztuczki. Tamtego dnia oddalił się, gdy Morgan wyczarowała szafirowe ptaszki latające nad głowami możnych. Pokaz skończył się katastrofą, bo kilka wplątało się w bujne fryzury dam i musiała interweniować królowa Kordia, rozsypując je w kryształowy pył. Jej matka była roztropna. Nie marnowała talentu na błahostki.
Nie przykładał do tego spotkania wagi. Nie myślał, że kiedykolwiek przyjdzie mu jeszcze raz ją zobaczyć. Nie znał jej, ale tamten widok wystarczył, by wyrobić sobie opinię.
Owszem, urodę miała godną księżniczki, ale w życiu nie chodziło tylko o to. Gdyby potrzebował pięknej dziewki, poszedłby do zamtuza i zaspokoił swoje potrzeby. Nie musiałby nawet przesadnie prosić. Kobiety uważały go za przystojnego i lgnęły do niego skuszone odkryciem prawdy, ukrytej w plotkach. Jeszcze bardziej interesował je wypchany po brzegi mieszek ze srebrem.
Szedł przestronnym korytarzem, a przez wąskie okna wlewały się ostatnie promienie słońca. Odgłos podkutych butów z cholewami odbijał się od pustych, kamiennych ścian. Miał wrażenie, że przestrzeń się zmniejsza, jakby mury się przesuwały i za chwilę miały go zgnieść.
Przyspieszył kroku, zaciskając coraz mocniej pięści.
Czekał na zmierzch, aż noc zakradnie się w zakamarki Srebrnej Twierdzy, zagarniając ją dla siebie. Czuł się wtedy bezpieczny, liczył, że mrok ukoi jego nerwy.
Trzasnął drzwiami, wchodząc do swojej komnaty, wiecznie skąpanej w półmroku. Książę nie odsuwał czarnych zasłon, a światła dostarczały jedynie świece i metalowe kandelabry.
Odetchnął, gdy znalazł się w swojej przystani. Ta świadomość dodała mu otuchy i nieco spowolniła kotłujące się myśli.
Nie chciał wystawnej izby. Stało tu jedynie proste łóżko, kredens na alkohole, biblioteczka, dwa fotele i stolik, na którym czekała karafka z winem i kielich.
Kusiła go kąpiel, przygotowana już za parawanem. Utkwił jednak wzrok w winie. Uznał, że przyda mu się bardziej niż kąpiel.
Chwilę później opadł na jeden z obitych brązowym welurem foteli i przycisnął palce do skroni. Jego głowa pulsowała, jakby ktoś próbował przebić czaszkę od środka. Nerwy i nadmiar wrażeń odcisnęły piętno, objawiając się silnym bólem.
Przeczesał szczupłymi palcami szare włosy, by później ukryć twarz w dłoniach. Zacisnął powieki, ukrywając czekoladowe tęczówki. Nigdy nie myślał o sobie jako o pełnoprawnym księciu, a wielu nawet nie uważało go za godnego tego tytułu. Tymczasem ożenek z księżniczką miał mu przynieść w przyszłości koronę Szafirowej Krainy. Niestety, musiałby przez to wyjść z cienia, który był mu przyjacielem.
Sięgnął po karafkę i kielich z pobliskiego stolika. Wypełnił go po same brzegi, po czym jednym haustem wlał w siebie cierpkie wino. Skrzywił się, gdy gorycz rozlała się po języku i gardle. Napełnił kielich kolejny raz i z trzaskiem odłożył karafkę na kamienny blat.
Czuł się przytłoczony, jakby nosił na barkach wielki ciężar – kamień węgielny swego losu. Rozpiął niedbale kilka guzików ciemnej koszuli. Nie chciały współpracować, więc zerwał z siebie odzienie i rzucił w kąt jak szmatę.
Oparł się, odnajdując wygodną pozycję. Sięgnął po kielich i tym razem upił jedynie łyk. Drugą rękę wyciągnął przed siebie. Skupił się i stworzył lewitującą w powietrzu srebrną kulkę. Przekrzywił głowę, wygiął usta w ironizującym uśmiechu. Sprawił, że przedmiot stał się płynnym metalem, wprawił go w ruch i przeplatał między palcami. Jasna ciecz wiła się po skórze jak wąż. Po chwili znów stała się kulką, a książę zmienił metal w niewielkiego ptaszka, przypominającego kształtem wróbla, którego stworzyła kiedyś Morgan.
„Szafirowa księżniczka… – zamyślił się książę, po czym westchnął. Zgiął nadgarstek, a ptaszek przemknął przez komnatę, rozbił się z łoskotem o ścianę i zamienił w srebrzysty pył. – Jakby los niewystarczająco mnie pokarał”.ROZDZIAŁ 2
Moralność
Vincent
Obudził się w fotelu. Ze snu wyrwało go pukanie, które powoli przeradzało się w uporczywe walenie. Miał wrażenie, że jeszcze chwila, a zawiasy puszczą i drzwi wpadną do środka.
Domyślał się, kto stoi po drugiej stronie.
Odetchnął głęboko i zamrugał kilka razy, próbując strzepnąć resztki snu z powiek. Wszystkie kości bolały go od niewygodnej pozycji, w której zasnął. Kielich leżał na ziemi, a na stole walało się kilka opróżnionych butelek wina. Pozostałości trunku splamiły marmurowy stolik i jego jasne, lniane spodnie. Nawet podłoga lepiła się w miejscu zastygłej, winnej plamy.
Dźwignął się z trudem i o mało nie stracił równowagi. Najwidoczniej trunek nadal krążył w jego ciele. Głowa wciąż pulsowała i miał wrażenie, że ból się nasilił. Ścisnął palcami miejsce u nasady nosa i zmarszczył brwi, zaciskając powieki. Nie pomogło.
Powłóczył do drzwi, rozsunął rygiel i otworzył je na oścież, zapraszając niedbałym gestem swego gościa.
– Wyglądasz jak gówno. – Jerkan wszedł pewnie, obdarzając brata pełnym rozbawienia uśmiechem.
Gdy Vincent zatrzasnął za nim drzwi, miał wrażenie, że łoskot rozszedł się w jego głowie, a nie po izbie.
Starszy brat spojrzał na niego z góry, co nie było znów takie trudne, bo przewyższał, i tak dość wysokiego Vincenta, o głowę. Bracia mieli podobne, ostre rysy twarzy, jednak Jerkana wyróżniały dużo ciemniejsze włosy, piegi i haczykowaty nos. Nosili podobne fryzury, z tym że przyszły król przykładał więcej uwagi do swojego wyglądu. Pasma włosów nosił zawsze nienagannie zaczesane do tyłu, a krótsze boki starannie golił na krótko. W przeciwieństwie do Vincenta, który, pomimo regularnych wizyt królewskiego fryzjera, nosił włosy w nieładzie.
– Mogłeś powiedzieć, że urządzasz biesiadę. Chętnie dotrzymałbym ci towarzystwa. – Jerkan z obrzydzeniem przesunął jedną z butelek i usiadł na fotelu, omijając plamę na podłodze.
Młodszy z braci spojrzał na niego surowo, przewrócił oczami i nie przejmując się bałaganem, wrócił do stolika, zajmując to samo miejsce co wcześniej. Przeczesał tłuste włosy i odchylił się na oparciu, skupiając wzrok na ciemnych belkach biegnących po suficie.
Miał żal do brata. Wiedział, jaki Vincent ma stosunek do świata, a jednak nie wstawił się za nim i nie zaprotestował w jego imieniu. Stał tylko i przyglądał się, gdy ojciec wydawał na niego wyrok.
– Daj spokój! Może nie będzie tak źle? Pomyśl o możliwościach. – Jerkan przesuwał butelkami po blacie, aż znalazł jedną, której Vincent nie opróżnił poprzedniego wieczoru. Chwycił butelkę i zaczął w nią stukać palcami. Uderzenie każdego ze srebrnych pierścieni o szkło potęgowało ból głowy młodszego z braci.
Vincent łypnął na niego z ukosa, wykrzywiając przy tym usta w grymasie. Jak na komendę Jerkan przestał drażnić brata.
Rozumieli się bez słów.
Często Vincent używał specjalnych gestów, dzięki którym komunikował się z ludźmi z najbliższego otoczenia. Znaki układane dłońmi nie przekazywały co prawda wszystkich myśli dosłownie, ale język gestów wciąż był w fazie opracowania. W wielu częściach świata różnił się od siebie, czasami dochodziło nawet na tym tle do błędnych interpretacji, co prowadziło do większych lub mniejszych afer.
Z mniej ważnymi osobami Vincent wymieniał korespondencję, a czasami udawał, że i tego nie potrafi. Tak było wygodniej, ludzie go lekceważyli i mógł wtedy w pełni wykorzystywać swój stan, działając po cichu.
– Dobre? – zapytał Jerkan, wskazując trzymaną w dłoni butelkę.
Młodszy z braci przytaknął i przygarbił się, próbując schować się przed światem. Jego towarzysz uniósł wino w geście toastu i wyżłopał zawartość butelki w ekspresowym tempie. Westchnął i rozłożył się na fotelu jak król na tronie.
– Zdecydowanie musisz podać je na weselu. – Jerkan wyszczerzył się w kpiącym uśmiechu.
Vincent zapragnął rzucić jedną z butelek w brata, ale powstrzymał się, obdarzając go jedynie prychnięciem i gorzkim uśmiechem. Wykonał rękoma kilka gestów układających się w słowa:
– _Jak twoja żona, braciszku?_ – Jednocześnie posłał bratu wyzywające spojrzenie.
Jerkan uśmiechnął się dziko.
– Na moje szczęście podróż Kai w rodzinne strony się przedłużyła. Podejrzewam, że winien jest temu jeden z jej dawnych kochanków, ten z ciemnymi kędziorami na głowie. – Teatralnie okręcił sobie jeden z kosmyków wokół palca. – Taki układ mi odpowiada, oboje znamy swoje obowiązki i jednocześnie jesteśmy wolni. Musimy tylko nie rzucać się w oczy z naszymi podbojami. – Westchnął przeciągle. – Widziałeś nową służkę? Tą z szerokimi biodrami i jasnym warkoczem do pasa? Ach… – Twarz Jerkana przybrała coś na kształt rozmarzonego chłopca, który dopiero odkrywał, czym jest przyjemność. – Miałem cudowną noc. Może twoja przyszła żona też zgodzi się na taki układ? Widziałem ją kiedyś na jednym z przyjęć, urodziwa jest.
– _I co z tego? To chodząca katastrofa. Poza tym wątpię, nie wiem._ – Vince przestał na chwilę gestykulować. – Nie chcę o tym myśleć.
– Rozmawiałeś z nią choć raz?
Vincent łypnął na brata spode łba. Wiedział, że sarkazm to nieodłączna część Jerkana, a jednak zapragnął go udusić. Zamiast tego wziął głęboki oddech i pokiwał przecząco głową.
– Ciekawe, czy jest taka cnotliwa, na jaką wygląda. – Jerkan uśmiechnął się paskudnie.
– _Nie waż się jej tknąć!_ – Vincent zrobił groźną minę i walnął pięścią w stół. Butelki zabrzęczały, kilka upadło, jedna potoczyła się po blacie i spadła, rozbijając się na parkiecie. Może nie chciał się żenić, ale nie uważał związków takich jak Jerkana i Kayi za normalne, a jego brat o tym wiedział. Tego typu relacje należały do popularnej praktyki na dworach, tajemnica, o której wszyscy wiedzieli, ale nikt nie śmiał mówić o niej głośno. Zazwyczaj cierpiała na tym reputacja obiektów zainteresowania wysoko urodzonych i Vincent nie mógł pozwolić, by Morgan ucierpiała w grze możnych. Nie zasługiwała na to, nawet jeżeli jej nie cierpiał.
„Czy kiedykolwiek mógłby zdradzić?”
Pomyślał o żonie brata. Kaya była silna, należała do kobiet twardo stąpających po ziemi, wiedziała, czego i kogo chce. Morgan natomiast wydawała mu się zwiewna i delikatna, tak łatwa do zranienia.
Nigdy nie był w stałym związku. Tym bardziej nie myślał o ślubie. Nie chciał go i w jednej chwili zapragnął do niego nie dopuścić. Jeszcze nie wiedział, jak to zrobi, ale nie obchodził go skandal, jaki wywoła. Zdawał sobie też sprawę, że być może złamie tym swoją wybrankę.
„Swoją?” – pomyślał. Przecież nie miał możliwości wybrać. Nie była „jego”.
– Nie wiem, o czym myślisz, ale minę masz nietęgą. – Jerkan wyrwał Vincenta z rozmyślań. – Domyślam się, że nie masz ochoty na wspólne śniadanie. Przyślę kogoś. – Wstał i poprawił idealnie skrojony, ciemnozielony surdut. Nim wyszedł, podszedł do brata, poklepał go po ramieniu i dodał pokrzepiająco: – Cokolwiek postanowisz, wiedz, że jestem z tobą, braciszku.
Został sam, on i jego myśli, krzyk, uwięziony wewnątrz umysłu.
I tak był gorszym z braci, tym, po którym można było się spodziewać kłopotów. Kolejna, chociaż spektakularna farsa nic by nie zmieniła.
Spojrzał w stronę okien. Wzdłuż krawędzi ciemnych, ciężkich zasłon, sączyło się światło dnia. Ściągnął z siebie buty, brudne spodnie i bieliznę. Przeszedł za parawan, gdzie czekała na niego już lodowata kąpiel.
Odgonił wszelkie myśli krążące wokół ślubu, miał jeszcze czas, za to musiał skupić się na dzisiejszym wieczorze.
Wizyta jego brata wyrwała go z rutyny, a czekało na niego zadanie, które od pewnego czasu spędzało mu sen z powiek. Jak najszybciej chciał pozbyć się kaca i przywrócić pracę swojego umysłu na właściwe tory.
Od jakiegoś czasu słyszał o magiku rozgłaszającym wieści o tajemniczym artefakcie. Normalnie nie zwróciłby uwagi na tego typu plotki, ale ów człowiek twierdził, że wszedł w posiadanie jednego z fragmentów mistycznego przedmiotu. Potwierdzał to fakt, że mógł czarować, chociaż były to proste, bzdurne sztuczki. Mogły być iluzją lub faktycznie w jakiś sposób posiadł możliwość kontrolowania danej Sfery – w tym przypadku złotej. Po pokazie nie chciał nikomu pokazać stworzonych przez siebie złotych kart.
Sfer było siedem: Złoto, Srebro, Szafir, Szmaragd, Rubin, Kwarc i zapomniana Magia Kości. Zagadnienie było o tyle ciekawe, że tylko członkowie królewskiego rodu posiadali magiczne moce. Związane były z artefaktami charakterystycznymi dla każdej z Krain: Złota Klamra, Srebrna Rękojeść, Szafir, Szmaragd, Rubin i Kwarcowe Ostrze. Nie wiadomo było, z czym związano kości. Magik mógł okazać się szarlatanem albo, na co liczył Vincent, był nieślubnym dzieckiem wysoko postawionego członka rodu Złotej Przystani. Zyskałby dzięki temu kartę przetargową, gdyby akurat potrzebował odpowiedniej przysługi.
Tak czy inaczej musiał najpierw dowiedzieć się prawdy.
Wziął długą kąpiel, która nie ukoiła do końca wszystkich nerwów. Stał chwilę w milczeniu, drżał z zimna, a woda ciurkiem ściekała z jego włosów. Usłyszał, jak drzwi się otwierają i po chwili zamykają – nie zdążył zareagować. Kroki zbliżały się szybko i służka, która nie zauważyła go stojącego za parawanem gwałtownie rozsunęła zasłony.
Ostre światło wlało się do środka. Syknął przeciągle, mrużąc oczy.
Kobieta odwróciła się, zrzucając przy tym jeden ze stojących na kredensie kandelabrów na podłogę. Brzęk metalu poniósł się po komnacie.
Zasłoniła usta dłońmi, wpatrując się w nagą sylwetkę księcia.
Prześlizgnął spojrzeniem po ciele drobnej blondynki. Przez ramię przewieszony miała długi warkocz, fartuch ciasno opinał talię i eksponował szersze biodra.
Uśmiechnął się pod nosem, już wiedział, że pojawienie się tej konkretnej służącej to sprawka starszego brata. Zauważył rumieniec rozlewający się na jej policzkach i wzrok, którym go pożerała. Zbliżył się nieznacznie, próbując odgadnąć intencje kobiety. Dobrze wiedział, że dość spora część młódek próbowała trafić do królewskiej służby nie tylko ze względu na godziwe wynagrodzenie. Liczyły, że ktoś ze szlachetnie urodzonych je zauważy. Czasami chodziło im po prostu o dobrą zabawę.
– P-proszę wy-wybaczyć – jąkała się zagubiona, nie odrywając wzroku od Vincenta. – Ja… – Nie skończyła, podejrzewał, że dobrze wiedziała, że zastanie go w komnacie.
Zrobił kolejny krok.
Służka wyciągnęła drobną dłoń, przesuwając po szczupłym, ale umięśnionym torsie księcia. Utkwiła niebieskie oczy w jego ustach. Vincent znów się zbliżył, zmuszając służkę, by oparła się plecami o szybę. Jedną ręką podparł się o zimne szkło, drugą sięgnął po warkocz, który zaczął owijać sobie wokół dłoni. Ścisnął go mocniej i lekko pociągnął. Z ust służki wydostało się ciche westchnienie, po czym uśmiechnęła się do niego zalotnie. Przymrużyła powieki, gdy książę pochylił się, omiatając jej szyję oddechem. Musnął ustami skórę tuż pod uchem i poczuł, jak jej ciało się rozluźnia.
Postanowił, że wieczorna sprawa może poczekać, a resztę nerwów ukoi w ramionach pięknej blondynki.
Morgan
Morgan siedziała przed dużym lustrem w ozdobnej ramie i oglądała policzek, który zaszedł fioletem. Twarz w miejscu siniaka pulsowała nieznośnie. Oczy miała opuchnięte od wylanych przez całą noc łez.
– Ciężko będzie ukryć to pod makijażem. – Westchnęła do swego odbicia.
Na blacie leżało mnóstwo pomadek, pudrów i innych specyfików, przysłanych przez jej matkę. Ten gest powiększył dystans zrodzony poprzedniego dnia. Na łóżku czekała suknia, również wybrana przez jej matkę. Bogato zdobiony gorset i obszerna spódnica miały odcień kremowej bezy, do której poprzyczepiano niebieskie, aksamitne motylki. Patrząc na suknię, Morgan robiło się tak samo niedobrze jak na wspomnienie o przyszłych zaślubinach. Miała ochotę zerwać zwiewne baldachimy zwieszające się nad łóżkiem, porozdzierać je i razem z kreacją wyrzucić przez okno.
Szybko odgoniła te myśli, chciała jednak w subtelny sposób postawić się Kordii, skupiła się więc na detalach sukni i zamieniła materiałowe owady w szafirowe, kryształowe motylki. Rozpierzchły się po komnacie, latały wokół głowy księżniczki, do czasu, aż do pomieszczenia weszła Astrid, dwórka i jej jedyna przyjaciółka. Miała obfite, kobiece kształty, podkreślone przez pięknie opinający biust gorset, tym razem w kolorze jasnozielonym. Pełne usta zawsze malowała w odcieniu pasującym do kasztanowych, spływających kaskadą włosów.
Smutek powoli przeradzał się w coraz mocniej wzbierający w jej wnętrzu gniew. Poprzedniego dnia nie miała okazji porozmawiać z przyjaciółką, więc teraz wszystkie emocje wzięły górę. W uszach zaczęło jej piszczeć, skupiła się na motylkach, które najpierw zaczęły pękać, a później rozwaliły się na drobne, nieregularne kamienne grudki. Z trzaskiem spadły na podłogę i potoczyły się pod stopy Astrid. Morgan spojrzała smutno w piwne oczy swojej towarzyszki.
– Och, Morgan – jęknęła, widząc twarz księżniczki. – Tak mi przykro.
– To mój najmniejszy problem. – Odetchnęła głęboko, nagle nawet luźna, zwiewna koszula zaczęła ją drażnić i uciskać. – Moja matka wpadła w jakiś amok i stała się kontrolującym wszystko potworem. Po naszej kłótni miała czelność przysłać mi nowy jadłospis, bo przecież muszę trzymać dietę, przysłała karnet z wytycznymi zbliżającego się balu i nakazała wszystkim służkom raportować o moim stanie i humorach. I to wszystko, nim minęły dwie godziny od tego. – Otworzyła szerzej oczy, wskazując swój obity policzek.
Astrid zrobiła kwaśną minę.
– Nie! – sapnęła Morgan. – Tobie też kazała mnie szpiegować?
– Niestety. Pokaż, zobaczymy, co da się z tym zrobić. – Podeszła, a pod jej stopami zachrzęściły resztki motyli.
Złapała księżniczkę za rękę i poprowadziła pod wielkie okna, skąd rozpościerał się widok na królewskie ogrody, a oblicze Morgan oświetliły naturalne promienie słońca. Podparła dłonią jej brodę i zaczęła oglądać twarz, na zmianę odwracając głową na prawo i lewo.
– Szkoda, że usunęłaś motylki z sukni. – Znów chwyciła jej rękę i z powrotem usadziła przy toaletce. Widząc wściekłe spojrzenie księżniczki, dodała: – No co, widziałam, jak ją szykują.
– I co z tymi motylkami? – Morgan zwiesiła wzrok, poczuła się źle, podejrzewając przyjaciółkę o zmowę z królową.
– Mogłabym wtedy zrobić obszerniejszy makijaż, ukryłby zasinienie pod okiem, teraz za bardzo nie mam do czego dobrać podobnego odcienia.
– A teraz? – Księżniczka wyciągnęła dłoń w stronę gorsetu. Skupiła się na górnej części, w którą wszyto mnóstwo rozpraszających światło szkiełek i zaczęła zamieniać je w szafiry. Im schodziła niżej, tym bardziej przerzedzała wyczarowywane przez siebie klejnoty, tworząc efekt ombre.
Astrid uśmiechnęła się od ucha do ucha, ale i tak wycedziła przez zęby:
– Wiesz, że twoja matka wygarbuje nam za to skórę? Podobno pół nocy wybierała tę kreację.
Nie chodziło tylko o trud królowej, każdy wytworzony przez rodzinę królewską kryształ musiał być zatwierdzony przez króla i radę. Do obiegu nie mógł trafić żaden nieautoryzowany klejnot. Te królewskie były droższe niż wydobywane w kopalniach, dlatego pilnowano, by nie zachwiać rynku, wprowadzając na niego zbyt dużej ilości surowca. Koronnymi wyrobami handlowano na całym świecie, miały ogromną wartość, bo ludzie złudnie wierzyli, że wraz z grudką metalu czy kamieniem staną się posiadaczami skrawka magii. Wielu i tak ceniło bardziej naturalne kryształy, srebro i złoto dostępne na całym świecie, ponad tymi tworzonymi za pomocą magii. Nimi głównie chwalili się możni, dumnie krocząc obwieszeni błyskotkami jak ogromny żyrandol w sali balowej zamku.
Morgan wiedziała, że będzie musiała zniszczyć suknię, bowiem szafiry wytworzone magią nieco różniły się od naturalnych. Miały mocniejszą barwę i każdy szanujący się jubiler potrafił dostrzec rozbieżności. Oryginalne królewskie kamienie szlachetne dodatkowo opatrzone były herbem, widocznym pod szkłem powiększającym. Tajemnice jak to robić, znał tylko król – wiedzę tę przekazywano z pokolenia na pokolenie jedynie męskim dziedzicom. Wkrótce miał ją posiąść również i Vincent, bo żeniąc się z Morgan, musiał wyzbyć się swojej magii i przyjąć błogosławieństwo Szafirowej Krainy. Nawet matka Morgan, Kordia, nie poznała tej tajemnicy, chociaż księżniczka wiedziała, że usilnie próbowała ją zgłębić.
– Niech nawet pęknie z wściekłości, nie obchodzi mnie to – warknęła, wyobrażając sobie purpurową ze złości twarz matki.
Po ponad godzinie Morgan była niemal gotowa. Astrid przygotowywała fryzurę księżniczki. Część włosów z ciasnego upięcia opadała zwiewnie wzdłuż nieco opuchniętej i posiniaczonej twarzy. Rozbudowany i ciężki makijaż nie był w stanie ukryć wszystkiego. Oczy damy prześlizgnęły się po twarzy przyjaciółki. Widząc jej smutną minę, wykrzywiła usta w delikatnym uśmiechu.
– Hej. – Zaczesała ostatni ciemny kosmyk za ucho, łapiąc przy tym szafirowe spojrzenie Morgan. – Wszystko się ułoży. – Pocałowała księżniczkę w czoło, ujęła delikatnie jej dłoń i pociągnęła w stronę wyjścia.
Jej ruchy były machinalne, pozwoliła się prowadzić Astrid w kierunku jadalni do czasu, gdy zeszły do niższych partii zamku, gdzie niemal cały hol wypełniały podróżne kufry.
– Co się dzieje? – zapytała, otrząsając się z otępienia.
– Nie wiesz? – Jej dama dworu była zaskoczona. – Nie powiedziano ci – stwierdziła z troską w głosie. – Jutro, skoro świt, wyjeżdżacie do Srebrnej Twierdzy.
– Niedobrze mi – jęknęła Morgan.
– Może za mocno zacisnęłam gorset?
– Nie, zapewniam cię, że to nie to. – Przełknęła ślinę. – To gorsze niż tysiąc gorsetów.
W milczeniu przyglądała się coraz większemu stosowi bagaży, które przynoszono do holu. Do pomieszczenia, przez ogromne okna wlewały się ciepłe promienie słońca. Odbijały się od białych murów, potęgując wrażenie ogromu pomieszczenia. Kontrast stanowił jedynie parkiet z ciemnego drewna ułożonego w misterne mozaiki.
Bramy były otwarte na oścież, a zakończony ostrym łukiem otwór wyglądał jak rama dla obrazu. W oddali majaczyło morze zieleni. Gdzieś wśród traw przechadzały się pawie.
Chciała utrwalić ten widok w pamięci.
Wiedziała, że jeżeli wyjedzie z domu, już do niego nie wróci; nie pozwolą jej, będzie musiała czekać do ślubu zamknięta w okowach srebra jak więzień. Później zapewne zamieszka w jakimś opustoszałym pałacu, których mnóstwo było rozsianych po całym kontynencie. Barka, bo tak brzmiała jego wspólna nazwa, była dziwnym światem, podzielonym na sześć królestw. W jej centrum znajdowała się dawna Kraina Kości, miejsce bez magii, opuszczone, zniszczone, od niedawna oddane pod rządy Krainy Srebra.
Nawet tam nie mogła uciec.
Przełknęła gorzką gulę, która uwięzła jej w gardle. Powstrzymała łzy cisnące się do oczu. Musiała zaakceptować swój los, nie miała innego wyjścia – chyba że udałoby jej się uciec.