Szalejący dżokerzy - ebook
Szalejący dżokerzy - ebook
Czterdzieści lat po pojawieniu się wirusa dzikiej karty geniusz zła przywołuje moce ciemności!
Ulice Nowego Jorku eksplodowały radością, gdy nadszedł Dzień Dzikiej Karty, obchodzony corocznie 15 września, by wspominać umarłych i cieszyć się życiem. To dzień fajerwerków, ulicznych festynów, parad, politycznych wieców i bankietów, dzień picia i walk toczonych w zaułkach. Z każdym mijającym rokiem obchody są coraz bardziej szalone i zakrojone na coraz większą skalę. W roku 1986, gdy nadeszła czterdziesta rocznica pojawienia się wirusa, Dzień Dzikiej Karty zapowiadał się lepiej niż kiedykolwiek dotąd. Media i turyści zauważyli w końcu to święto i ruch w barach oraz restauracjach był większy niż kiedykolwiek...
Pod ziemią ukrywa się jednak wypaczony geniusz, który nie dba o radość i świętowanie. Astronoma obchodzi tylko jedno: zniszczenie. Spragniony zemsty na wszystkich asach, którzy go pokonali, Astronom zabija kilku z nich przy pomocy swych sług, którymi są Zgon i Ruletka. Asowie i dżokerzy będą się musieli zjednoczyć, by przetrwać...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-831-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Nowym Orleanie mają Mardi Gras, w Rio Carnival, gdzie indziej zaś setki festiwali, fiest czy Dni Założyciela. Irlandczycy obchodzą Dzień Świętego Patryka, Włosi Dzień Kolumba, a cały kraj czwartego lipca. Historia jest pełna parad przebierańców, bali maskowych, orgii, religijnych ceremonii oraz ekstrawaganckich patriotycznych uroczystości.
Dzień Dzikiej Karty jest po trosze tym wszystkim, a także czymś więcej.
15 września roku 1946, zimnym popołudniem, Śmig zginął na niebie nad Manhattanem i takizjański ksenowirus, zwany potocznie dziką kartą, wydostał się na świat.
Nie jest jasne, kiedy zaczęto obchodzić to święto, ale w późnych latach sześćdziesiątych ci, którzy poczuli dotknięcie dzikiej karty i przeżyli, dżokerzy i asowie z Nowego Jorku uznali ten dzień za swój.
15 września stał się Dniem Dzikiej Karty. Dniem świętowania i rozpaczy, żałoby i radości, wspominania zmarłych i cieszenia się z żywymi. Dniem fajerwerków, ulicznych festynów i parad, bali maskowych, politycznych wieców oraz bankietów ku czci zmarłych, dniem picia, uprawiania miłości i bójek w zaułkach. Z każdym mijającym rokiem obchody stawały się większe i bardziej szalone. Ruch w tawernach, restauracjach i szpitalach był wyjątkowy, a media w końcu zaczęły to zauważać. Wreszcie, rzecz jasna, zjawili się turyści.
Raz na rok, bez pozwoleń i regulaminów, Dzień Dzikiej Karty ogarniał Dżokerowo i cały Nowy Jork, a ulicami władał karnawał chaosu.
15 września 1986 roku był czterdziestą rocznicą.Rozdział 1
6:00
Było tak ciemno i tak cicho, jak to tylko możliwe na Piątej Alei.
Jennifer Maloy zerknęła na światła uliczne i nieustanny ruch. Wydęła wargi w wyrazie irytacji. Nie podobało jej się całe to światło i aktywność, ale nie mogła wiele na to poradzić. To w końcu była Piąta Aleja i Siedemdziesiąta Trzecia Ulica w mieście, które nigdy nie zasypia. Ruch był równie wielki w ciągu kilku poprzednich poranków, gdy sprawdzała tę okolicę, i nie miała powodów sądzić, że sytuacja się poprawi.
Wepchnęła ręce głęboko w kieszenie trencza, minęła czteropiętrową kamienicę i wśliznęła się do zaułka za nią. Panowały tam ciemność i cisza. Gdy tylko znalazła się na odcinku osłoniętym przez pojemnik na śmieci, uśmiechnęła się.
Pomyślała, że nawet po tak wielu razach to nadal pozostaje ekscytujące. Jej puls przyśpieszył, oddychała szybciej z niecierp liwości. Postawiła kaptur niczym maskę zasłaniającą jej twarz o delikatnych rysach. Gęstą masę blond włosów związała w węzeł z tyłu głowy. Zdjęła trencz, złożyła go równo i położyła obok pojemnika. Pod spodem miała tylko skąpe, czarne bikini ze stringami oraz buty do biegania. Jej ciało było smukłe i ładnie umięśnione, piersi małe, biodra szczupłe, a nogi długie. Pochyliła się, rozwiązała sznurowadła i postawiła trampki obok płaszcza.
Niemal czule przesunęła dłonią po tylnej ścianie kamienicy, po czym uśmiechnęła się i przeszła przez ścianę.
♠
To był dźwięk piły mechanicznej przecinającej twarde, wilgotne drewno. Od zgrzytu stalowych zębów Jacka rozbolały jego własne, podczas gdy aż za dobrze mu znany chłopak próbował ukryć się głębiej w gąszczu cyprysów.
— On gdzieś tu jest!
To był jego wujek Jacques. Ludzie z gminy Atelier nazywali go Jakiem Wężem. Za jego plecami.
Chłopak przygryzł wargę, by nie krzyknąć. Ugryzł się mocniej, aż poczuł smak krwi. Próbował powstrzymać zmianę. Czasami to skutkowało. Czasami…
Stalowa piła ponownie wgryzła się w mokry cyprys. Chłopak pochylił się niżej. Brązowa, słonawa woda zalała mu usta i wypełniła nos. Zaczął się dławić, gdy wody Bayou zalały mu twarz.
— Mówiłem ci! Ten cholerny półligator tu jest! Dorwijmy go.
Poparły go inne głosy.
Piła mechaniczna odezwała się raz jeszcze.
Jack Robicheaux poruszył się gwałtownie w ciemności. Jedna ręka ugrzęzła mu w przepoconej narzucie, drugą sięgnął po telefon. Uderzył witrażową lampą o ścianę, z przekleństwem na ustach zdołał ją jakoś złapać za zdobną podstawę pełną płatków i łodyg kwiatów, z powrotem postawił ją na nocnym stoliku i poczuł chłodną gładkość telefonu. Podniósł słuchawkę, gdy zabrzmiał czwarty dzwonek.
Znowu zaczął przeklinać. Kto, do licha, znał ten numer? Trampula, ale ona spała w innym pokoju, tu, w jego domu. Poznał odpowiedź, nim zdążył unieść mikrofon do ust.
— Jack! — zabrzmiał głos na drugim końcu linii. Szum w słuchawce zagłuszył go na krótką chwilę. Kobieta dzwoniła z daleka. — Jack, mówi Elouette. Dzwonię z Luizjany.
Uśmiechnął się.
— Tak też sobie pomyślałem.
Spróbował zapalić światło, ale nic się nie wydarzyło. Na pewno włókno żarówki pękło, kiedy lampa się przewróciła.
— Nigdy jeszcze nie dzwoniłam tak daleko — ciągnęła Elouette. — Zawsze robił to Robert.
Robert był jej mężem.
— Która godzina? — zapytał Jack, szukając zegarka ręką na blacie.
— Około piątej rano — odparła jego siostra.
— Co się stało? Czy to mama?
Wreszcie się obudził, uwolnił od strzępków snu.
— Nie, Jack. Z mamą wszystko w porządku. Z nią nigdy się nic nie dzieje. Przeżyje nas oboje.
— W takim razie o co chodzi?
Usłyszał swój ostry ton i spróbował go złagodzić. Kłopot w tym, że Elouette mówiła strasznie powoli, jej myśli pracowały na zwolnionych obrotach.
Cisza, przerywana krótkimi impulsami szumów, ciągnęła się przez długi czas.
— Chodzi o moją córkę — odezwała się wreszcie.
— O Cordelię? Co z nią? Co się stało?
Znowu nastała chwila ciszy.
— Uciekła.
Jack poczuł dziwną reakcję. W końcu on również uciekł, przed wielu laty. I był wtedy znacznie młodszy od Cordelii. Ile miała teraz lat? Piętnaście? Szesnaście?
— Opowiedz mi, co się stało — poprosił uspokajającym tonem.
Elouette spełniła tę prośbę. Cordelia zrobiła to (według niej) niemal bez ostrzeżenia. Wczoraj rano nie zeszła na śniadanie. Zniknęły również kosmetyki, ubrania, pieniądze oraz torba podróżna. Ojciec Cordelii wypytał jej koleżanki. Nie było ich zbyt wiele. Zawiadomił gminnego szeryfa. Patrolom polecono jej szukać. Nikt jej nie widział. Przedstawiciele prawa sugerowali, że wyszła na szosę i złapała okazję.
— Taka ładna dziewczyna. — Szeryf potrząsnął ze smutkiem głową. — No cóż, to powód do niepokoju.
Zrobił, co mógł, ale trwało to dosyć długo. W końcu to ojcu Cordelii udało się odnaleźć ślad. Dziewczynę o tej samej twarzy (— Od miesiąca nie widziałem takiej buzi — oznajmił sprzedawca biletów) i długich błyszczących włosach (— Czarnych jak noc nad Bayou — opowiadał tragarz) widziano, gdy wsiadała do autobusu w Baton Rouge.
— To był Greyhound — dodała Elouette. — Kupiła bilet w jedną stronę do Nowego Jorku. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, policja powiedziała, że próba zatrzymania go w New Jersey nie miałaby większego sensu.
Jej głos drżał lekko, jakby chciała się rozpłakać.
— Wszystko będzie w porządku — zapewnił Jack. — Kiedy ma tu dotrzeć?
— Około siódmej — odpowiedziała jego siostra. — Twojego czasu.
— Merde.
Usiadł na łóżku po ciemku.
— Dasz radę tam dojechać, Jack? Znajdziesz ją.
— Jasne — zapewnił. — Ale muszę już ruszać do Port Authority, bo inaczej nie zdążę.
— Dzięki Bogu — ucieszyła się Elouette. — Zadzwonisz do mnie, jak już ją znajdziesz?
— Oczywiście. Potem się zastanowimy, co robić dalej. Muszę już lecieć, dobra?
— W porządku. Będę czekała. Może Robert też wróci. — Jej głos przepajało zaufanie. — Dziękuję, Jack.
Odłożył słuchawkę i powlókł się w stronę wyjścia. Znalazł przycisk na ścianie i pozbawiony okien pokój wypełniło światło. Zrzucone wczoraj po pracy ubranie walało się na ławie przy wejściu. Jack wciągnął znoszone dżinsy i zieloną bawełnianą koszulkę. Uśmiechnął się na widok śmierdzących skarpetek, nie miał jednak innych. Dzisiaj miał wolny dzień i zamierzał wybrać się do samoobsługowej pralni. Pośpiesznie zasznurował buty o stalowych noskach, przeciągając sznurówki przez każdą parę otworów.
Kiedy otworzył drzwi prowadzące do dalszych części domu, w korytarzu czekali już Trampula, dwa wielkie koty, całe stadko kociąt oraz szop o oczach otoczonych czarnymi plamami. Wszyscy gapili się na niego w milczeniu. W słabym blasku lampy napływającym z salonu za nimi Jack dostrzegał blask ciemnobrązowych włosów kobiety oraz jeszcze ciemniejszych oczu, jej wysoko ustawione kości policzkowe, a także jasną cerę.
— Jezus Maria! — zawołał, cofając się o krok. — Nie strasz mnie tak! Wziął głęboki oddech i poczuł, że twarda, szorstka skóra na grzbietach jego dłoni znowu zrobiła się miękka.
— Nie chciałam cię straszyć — zapewniła Trampula. Czarny kot otarł się o nogę mężczyzny i musnął grzbietem jego rzepkę, mrucząc jak zadowolony młynek do kawy. — Usłyszałam telefon. Wszystko w porządku?
— Opowiem ci po drodze do drzwi.
Streścił jej sytuację, zatrzymując się w kuchni, by wlać resztki wczorajszej kawy do piankowego kubka, który będzie mógł zabrać ze sobą.
Trampula dotknęła jego nadgarstka.
— Chcesz, żebyśmy poszli z tobą? W taki dzień jak dziś kilka dodatkowych par oczu może ci się przydać na dworcu autobusowym.
Jack potrząsnął głową.
— Nie powinno być żadnych problemów. Ona ma szesnaście lat i jeszcze nigdy nie była w dużym mieście. Jej mama mówi, że tylko oglądała mnóstwo telewizji. Spotkam ją tuż przy wyjściu z autobusu.
— Wie o tym? — zapytała Trampula.
Jack zatrzymał się, by pośpiesznie podrapać czarnego kocura za uszami. Szylkretka miauknęła i ustawiła się w kolejce.
— Nie. Pewnie miała zamiar do mnie zadzwonić, gdy już dotrze na miejsce. W ten sposób oszczędzimy na czasie.
— Oferta nadal jest otwarta.
— Przywiozę ją na śniadanie, nim zdążysz się zorientować. — Jack przerwał. — A może nie. Na pewno będzie chciała porozmawiać, więc zabiorę ją do Automatu. W gminie Atelier na pewno czegoś takiego nie mają. — Wyprostował się i koty miauknęły z rozczarowaniem — Poza tym masz spotkanie z Rosemary, tak?
Trampula skinęła z powątpiewaniem głową.
— O dziewiątej.
— Nie przejmuj się. Może wszyscy zjemy razem obiad. Zależy od tego, w jak wielkie zoo zmieni się dolna część Manhattanu. Może kupimy coś na wynos w koreańskim barze i zrobimy sobie piknik na promie na Staten Island.
Pochylił się ku kobiecie i pocałował ją krótko w czoło. Nim zdążyła unieść ręce i złapać go za ramiona, by odwzajemnić pocałunek, był już za drzwiami. I za granicami jej postrzegania.
— Niech to szlag — warknęła. Koty spojrzały na nią, zdziwione, lecz pełne współczucia. Szop uścisnął jej kostkę.
♦
Jennifer Maloy przemknęła przez dwie dolne kondygnacje budynku niczym duch, niczego nie dotykając i nikogo nie niepokojąc, niewidziana i niesłyszana. Wiedziała, że mieszkania już od pewnego czasu są tu własnościowe, i chciała się dostać na najwyższe z trzech pięter należących do bogatego biznesmena o niefortunnym nazwisku Kien Phuc. Był on Wietnamczykiem i posiadał sieć restauracji oraz pralni. Tak przynajmniej mówili w „New York Style”. Widziała to dwa tygodnie temu w telewizji PBS. Jennifer bardzo lubiła ten program, oprowadzający widzów po stylowych, pełnych dzieł sztuki domach nowojorskiej klasy wyższej. Wskazywał jej niezliczone szanse i zawierał mnóstwo użytecznych informacji.
Przemknęła przez trzecie piętro, gdzie mieszkała służba Kiena. Nie miała pojęcia, co jest na czwartym, ponieważ telewizyjne kamery je pominęły, ruszyła więc prosto na najwyższe piętro, gdzie znajdowało się prywatne mieszkanie Wietnamczyka. Mieszkał sam w ośmiu pokojach urządzonych z nieprawdopodobnym przepychem i luksusem, bliskim niemal dekadencji. Jennifer nigdy nie podejrzewała, że na chińskich restauracjach i pralniach samoobsługowych można zarobić aż tak wiele.
Na piątym piętrze było ciemno i cicho. Nie weszła do sypialni z jej okrągłym łożem ulokowanym pod lustrzanym sufitem (oglądając telewizję, pomyślała, że to raczej niegustowne) oraz fantastycznymi, ręcznie malowanymi parawanami z jedwabiu. Ominęła pokój dzienny w zachodnim stylu, z mającym dwa tysiące lat Buddą z brązu, spoglądającym dobrotliwie z honorowego miejsca tuż obok luksusowego centrum sprzętu elektronicznego, wyposażonego w wielkoekranowy telewizor, magnetowid oraz odtwarzacz płyt CD, wraz z półkami zastawionymi taśmami audio i wideo, a także płytami. Zmierzała do gabinetu.
Było tam ciemno, jak na całym piętrze. Poderwała się nagle, zobaczywszy niewyraźną postać majaczącą obok wielkiego biurka, z tekowego drewna, dominującego nad tylną ścianą pokoju. W fazie ducha była odporna na fizyczny atak, ale nie na zaskoczenie, a tej postaci nie uchwyciły kamery „New York Style”.
Szybko wtopiła się w pobliską ścianę, ale postać się nie poruszyła ani nie okazała w żaden sposób, by ją zauważyła. Kobieta ostrożnie wsunęła się z powrotem do gabinetu i z ulgą połączoną ze zdumieniem zauważyła, że postać jest w rzeczywistości terakotowym posągiem orientalnego wojownika, wysokim prawie na metr osiemdziesiąt. Wykonanie zapierało dech w piersiach. Rysy twarzy, ubranie, broń, wszystko to przedstawiono z niesłychanie delikatnymi szczegółami. Wyglądało to tak, jakby żywy człowiek obrócił się w glinę, a potem wypalono go nieskazitelnie w piecu i zachowano przez tysiąclecia, aż wreszcie wylądował w gabinecie Kiena. Szacunek Jennifer dla bogactwa i wpływów Wietnamczyka zwiększył się ponownie. Posąg z pewnością był autentyczny — w telewizyjnym wywiadzie Kien jasno oznajmił, że nie toleruje imitacji — a wiedziała, że wykonane dwa tysiące dwieście lat temu terakotowe figury grobowe Pierwszego Cesarza z dynastii Qin, zjednoczyciela Chin, są dla kolekcjonerów absolutnie bezcenne. Zdobycie takiego skarbu z pewnością wymagało wielu kruczków prawnych i wysokich łapówek.
Posąg był niewiarygodnie cenny, wiedziała jednak, że jest za duży, by mogła go stąd zabrać, i zapewne też zbyt unikatowy, by miała szansę go sprzedać.
Poczuła, że jej widmową postać dopadają zawroty głowy i szybko w pełni się zmaterializowała. Nie lubiła tego wrażenia. Zdarzało się, gdy tylko posunęła się za daleko, i było ostrzeżeniem, że pora wrócić do materialnej postaci. Nie wiedziała, co się stanie, jeśli zbyt długo pozostanie widmem, i wolała tego nie sprawdzać.
Znowu dotykalna, rozejrzała się po pokoju. Na ścianach pełno było gablot zawierających należącą do Kiena kolekcję nefrytów, największą, najpiękniejszą i najcenniejszą w całym świecie zachodnim. To właśnie z ich powodu Wietnamczyka pokazano w „New York Style” i po nie tu przyszła. A przynajmniej po niektóre z nich. Zdawała sobie sprawę, że nie zdoła zabrać wszystkich, nawet gdyby wracała do zaułka kilkanaście razy. Jej możliwości dematerializowania zewnętrznej masy były ograniczone. Zdoła zabrać tylko kilka nefrytów za jednym razem. Ale kilka z całą pewnością jej wystarczy.
Zanim jednak weźmie się za nefryty, musiała zrobić coś jeszcze. Czując pod bosymi stopami cudownie gruby dywan, okrążyła wielkie biurko prawie tak cicho, jakby nadal była niematerialna, i zatrzymała się przed ryciną Hokusaia wiszącą na ścianie za meblem.
Kien powiedział w telewizji, że za ryciną jest sejf. Wspomniał o nim dlatego, że według niego włamanie do niego było absolutnie, w stu procentach, niezawodnie niemożliwe. Żaden złodziej nie mógł wiedzieć wystarczająco wiele o mikroobwodach, by poradzić sobie z elektronicznym zamkiem, a sejf był tak mocny, że oprze się każdemu fizycznemu atakowi słabszemu niż bomba tak potężna, że zniszczyłaby cały budynek. Nikt nie mógłby się do niego włamać, w żaden sposób i w żadnej sytuacji. Kien, który mówił to z bardzo zadowoloną miną, sprawiał wrażenie człowieka, który lubi się przechwalać.
Jennifer uśmiechnęła się psotnie, zastanawiając się, jakie to bogactwa Kien mógł ukrywać w swym supertechnologicznym sejfie, a potem włożyła rękę do środka, przenikając przez rycinę i ukryte za nią stalowe drzwi.
♥
Kołysał ją w ramionach, szukając w kieszeni klucza, aż wreszcie zdołał otworzyć drzwi.
— Postaw mnie, ty idioto. Wtedy będziesz mógł je otworzyć.
— Nie ma mowy. Muszę cię przez nie przenieść.
— Nie wzięliśmy ślubu.
— Jeszcze nie — odparł, uśmiechając się szeroko.
Pozycja, w której leżała w ramionach mężczyzny, podkreślała deformację jego szyi i nadawała głowie wygląd piłki bejsbolowej spoczywającej na postumencie. Poza tym szczegółem — dziedzictwem dzikiej karty — był całkiem przystojny. Krótko ostrzyżone brązowe włosy, zaczynające już siwieć na skroniach, wesołe, ciemne oczy i mocno zarysowany podbródek składały się na nieźle wyglądającą twarz.
Przeszedł wreszcie przez drzwi i postawił ją na podłodze.
— Mój zamek. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
Wygląd mieszkania świadczył, że jego właściciel należy do klasy pracującej. Prosta kanapa, szezlong ustawiony przed telewizorem, stos „Reader’s Digestów” na stoliku, wielki i kiepsko namalowany obraz olejny, przedstawiający żaglowiec przedzierający się przez nieprawdopodobnie wzburzone morze. Podobne dzieła można było kupić w hotelach Hiltona od głodujących artystów.
Było jednak starannie posprzątane, a na parapetach stał szereg różnokolorowych fiołków afrykańskich — widok dziwnie kłócący się z potężną posturą właściciela.
— Ruletko, nie zdarzyło mi się wrócić rano do domu od czasu balu na zakończenie liceum.
— Założę się, że wtedy nie wróciłeś na noc.
Zaczerwienił się.
— Hej, byłem grzecznym katolickim chłopcem.
— Mama zawsze mnie ostrzegała przed grzecznymi katolickimi chłopcami.
Podszedł bliżej i objął ją w talii muskularnymi ramionami.
— Już nie jestem tak bardzo grzeczny.
— Mam nadzieję, że to nie osłabiło twoich możliwości, Stan.
— Ruletko!
— Nie bądź pruderyjny — zadrwiła.
Pocałował ją w szyję i przygryzł lekko koniec jej ucha. Ruletka po raz kolejny zastanowiła się nad nieprzewidywalną naturą dzikiej karty, która zrobiła z tego prostego „tunelarza” kogoś więcej niż człowiek.
Uniosła ręce i pogłaskała dłońmi jego rozdęte gardło.
— Czy to ci czasami przeszkadza?
— Bycie Wyjcem? Nie, do licha. Dzięki temu jestem kimś niezwykłym. Zawsze tego pragnąłem. To doprowadzało mojego staruszka do szału. Zawsze mi powtarzał, że dla takich jak my wystarczy woda. To miało znaczyć, żebym nie zadzierał nosa. Na pewno teraz by się zdziwił. Hej. — Wyciągnął rękę i otarł jej łzę czubkiem grubego palca. — Czemu płaczesz?
— To nic, ja tylko… to takie smutne.
— Daj spokój. Pokażę ci, jakie mam możliwości.
— Przed śniadaniem? — zapytała, próbując odwlec nieuniknione.
— Pewnie. To nam poprawi apetyt.
Z rezygnacją poszła za nim do sypialni.
♣
Jennifer obmacała wnętrze sejfu i poczuła coś, co przypominało monety schowane w małym woreczku. Spróbowała zdematerializować jedną z nich i zmarszczyła brwi, kiedy moneta pozostała dotykalna.
Pewnie są złote — pomyślała. Krugerrandy albo kanadyjskie maple leafs.
Trudno było zdematerializować gęste substancje, jak metale, a zwłaszcza złoto. Wymagało to głębszego skupienia oraz wydatku większej ilości energii. Postanowiła, że na razie zostawi monety na miejscu i zbada resztę sejfu.
Jej dłoń pogłaskała płaski, prostokątny przedmiot, który zdematerializował się znacznie łatwiej niż monety. Wyciągnęła przez ścianę sejfu trzy małe notesy i, nie widząc po ciemku szczegółów, włączyła małą wyginaną lampę stojącą na biurku. Zauważyła, że dwa notatniki mają czarne, gładkie okładki, a trzeci oprawiono w niebieską tkaninę w bambusowy wzór. Przekartkowała ten, który leżał najwyżej.
W szeregi kieszonek na grubych stronicach książeczki wetknięto różnokolorowe papierki. Znaczki pocztowe. Te w najwyższym szeregu wyglądały na brytyjskie, ale widniały na nich słowa w obcych językach, a data głosiła 1922. Pochyliła się niżej, żeby się przyjrzeć dokładniej, i nagle zamarła, gdy gdzieś spoza stożka blasku oświetlającego fragment blatu zabrzmiał cichutki dźwięk.
Uniosła wzrok, ale nic nie wypatrzyła. Jej oczy zdążyły już przywyknąć do światła, przechyliła więc klosz na bok, kierując blask na drugi koniec blatu.
Zamarła. Serce podeszło jej do gardła.
Na drugim końcu biurka stał pięciogalonowy słój, mniej więcej wielkości dystrybutora wody. Zrobiono go jednak ze szkła, nie z plastiku, i nie był z niczym połączony. Stał na płaskiej podstawce na brzegu biurka i był domem pływającego w nim stworzenia.
Miało ono niewiele ponad trzydzieści centymetrów wzrostu i pokrywała je gładka, zielona skóra z odrobiną brodawek. Unosiło się w wodzie, trzymając głowę nad jej powierzchnią. Dłonie o połączonych błonami palcach przyciskało do szkła, twarz miało zapadniętą, a ludzkie oczy wpatrywały się w Jennifer. Gapili się na siebie przez dłuższą chwilę, aż wreszcie stworzenie otworzyło usta.
— Kiennnnnn! — zawołało piskliwym, zawodzącym głosem. — Złodziejjjjjjka! Złodziejjjjjjka!
W „New York Style” nic nie wspominano o tym, że Kien zatrudnia jako strażnika żabopodobnego dżokera — pomyślała z oszołomieniem, gdy w sąsiednich pokojach zapaliły się światła. Usłyszała odgłosy zamieszania dobiegające z innych części budynku. Zamknięty w szklanym słoju dżoker nie przestawał wzywać Kiena przeraźliwym głosem, który zdawał się wnikać prosto do mózgu Jennifer, omijając jej uszy.
Skup się, powiedziała sobie, skup się albo śmiała złodziejka, która sama przezwała się Zjawą, zostanie schwytana i zdemaskowana jako Jennifer Maloy, bibliotekarka z Nowojorskiej Biblioteki Publicznej. Straci pracę i na pewno trafi do więzienia. Co pomyśli jej matka?
Coś poruszyło się przy drzwiach i ktoś włączył górne światło. Jennifer zobaczyła wysokiego, szczupłego dżokera o gadzim wyglądzie. Dżoker syknął na nią, wysuwając niewiarygodnie długi, rozwidlony język, po czym uniósł pistolet i wystrzelił. Celował dobrze, ale kula odbiła się bez szkody od ściany. Jennifer szybko zapadała się w podłogę, mocno przyciskając do piersi trzy książeczki.
♠
Po wyjściu Jacka Trampula odprawiła swój poranny rytuał, nadal ubrana w szlafrok w tygrysie pasy, który jej dał. Usiadła na jednym z czerwonych wyściełanych krzeseł, zamknęła oczy i połączyła się ze stworzeniami, które dzieliły jej życie. Szylkretka karmiła młode, czarny kocur stał na straży, a szop spał z głową wspartą na kostkach kobiety. Czuł się zmęczony po całonocnym krążeniu po wiktoriańskim mieszkaniu Jacka. Trampula miała nadzieję, że nie uszkodził czegoś ważnego. Umieściła w głowie stworzenia bariery, zakazujące mu zbliżania się do rzeczy Jacka. Ostatnio okazywały się całkiem skuteczne, ale nigdy nie zapomni awantury, jaka wybuchła, gdy stworzenie pozrzucało z półki wszystkie należące do Jacka komiksy o Pogo.
Wyciągnęła rękę, by pogłaskać szopa, i rozszerzyła świadomość, sięgając do miasta. Nie miała już z tym żadnych trudności. Zawsze po przebudzeniu odprawiała ten rytuał, choć gdy nie mieszkała u Jacka, coraz częściej wybierała nocny tryb życia. Od wielu lat podtrzymywała ich niezobowiązującą znajomość, zjawiając się tylko wtedy, gdy pogoda była naprawdę fatalna albo w dni takie jak dziś, gdy jacyś nieznajomi trafili w miejsca, do których zwykle nie mieli śmiałości się zapuszczać. Jeśli Jack był w domu, zostawała u niego. Jeśli go nie było, ruszała do następnej kryjówki. Ostatnio jednak coraz częściej szukała jego towarzystwa, wykorzystując różne preteksty do odwiedzin. Jack i Rosemary stali się dla niej bardzo ważni, choć nie zawsze potrafiła wyjaśnić dlaczego. Minęły lata, nim zaczęła im ufać, ale gdy już to się stało, zastraszająco łatwo nauczyła się na nich polegać. Potrząsnęła gniewnie głową, niezadowolona, że jej uwagę odwracają myśli i sprawy, na które nie miała wpływu, choć powinna skupić się na stworzeniach połączonych z nią więzią.
Fakt, że po przebudzeniu cierpiała razem ze swoimi stworzeniami, wydawał się teraz Trampuli bardziej naturalny. Jej umysł wędrował ze szczurami w tunelach, z kretami, królikami, oposami, wiewiórkami, gołębiami i innymi ptakami. Sporządzała listę ofiar nocy. Zawsze było wiele stworzeń, którym nie udało się przeżyć. Nauczyła się już, że dla ofiar nie ma ucieczki. Wiele ginęło po to, by nakarmić drapieżniki, inne zabijali ludzie. Kiedyś próbowała je ratować, chronić zwierzynę przed drapieżcami, ale to o mało znowu nie wpędziło jej w obłęd. Naturalny cykl życia, śmierci i narodzin był silniejszy od niej. Dlatego Trampula przystosowała się do jego ograniczeń. Zwierzęta ginęły, ale na ich miejsce przychodziły nowe. Tylko ludzka ingerencja mogła zakłócić ten rytm. Nad ludźmi nie nauczyła się jeszcze panować. Na krótki moment dotknęła mieszkańców zoo. Barwę jej wrażeniom nadawała nienawiść do klatek. Pewnego dnia, raz jeszcze obiecała ich więźniom. Pewnego dnia…
Ciepła łapa, dotykając jej policzka, przywołała ją do rzeczywistości. Czarny kocur — pełne dwadzieścia kilogramów wagi — uwalił się na jej piersiach. Kiedy otworzyła oczy, polizał ją po nosie. Uniosła rękę i podrapała go za uchem.
Jego pysk zaznaczyły już pierwsze plamy siwizny, ale w większość dni nadal poruszał się jak młody kot. Wysłała mu ciepłe uczucie, które zwała miłością. Zamruczał i odwdzięczył się jej obrazem kotki niepozwalającej młodym zbliżyć się do wiktoriańskich mebli Jacka. Jeśli ich nie pilnowano, kocięta uwielbiały ostrzyć pazury na nogach mebli ukształtowanych na podobieństwo lwich łap.
No cóż, stary przyjacielu, ostatniej nocy Jack znowu mnie odrzucił. Jak myślisz, w czym tkwi problem? W pierwszej chwili kot odpowiedział na subwokalizowane pytanie jedynie spojrzeniem, ale po chwili wysłał obraz setki stworzeń Trampuli, otaczających ją ze wszystkich stron.
Tak, wiem, że zawsze jesteście przy mnie, ale czasami pragnę drugiego człowieka. Wysłała obraz kocura i kotki razem, jako partnerów. Zwierzę odpowiedziało obrazem Trampuli i kocura ludzkich rozmiarów. Trampula skinęła głową, spoglądając na bawiące się kocięta. Niestety, to nie mój typ.
Zastanawiała się, dlaczego Jack nie chce z nią spać. Jej frustracja i niezrozumienie zaczynały się przeradzać w gniew. To się zaczęło dopiero w zeszłym roku. Gdy tylko bawiła się z kotkami, zawsze zaczynała czuć, że w jej życiu czegoś brakuje.
To wrażenie ją gniewało, lecz nie potrafiła mu zaprzeczyć. Ostatnio zwróciła się po pocieszenie do Jacka, ale on ją odrzucił. Postanowiła, że już więcej tego nie zrobi.
Wiedziała, że uwolniona od warstwy brudu i starych łachów, które chroniły ją w świecie zewnętrznym, nie jest nieatrakcyjna. Chcąc zaoszczędzić wstydu drugiej ze swych przyjaciół, Rosemary, nauczyła się w rzadkich przypadkach wkładać ubranie, które inni mogli zaakceptować. Nigdy jednak nie było jej z tym dobrze. Były chwile, że czuła się jak przebieraniec, i nie znosiła ich. Być może za blisko związała się z Jackiem i Rosemary. Niewykluczone, że nadeszła już pora, by wrócić pod ziemię.
Czarny kocur podążał za tonem jej myśli, nawet jeśli nie potrafił przeniknąć ich abstrakcyjnego znaczenia. Dodał swą aprobatę dla zerwania więzi z ludźmi, wysyłając obrazy ich dawnych legowisk.
Ale nie dzisiaj. Dzisiaj muszę iść zobaczyć się z Rosemary. Trampula wstała z krzesła i podeszła do stosu starych, brudnych i porozciąganych ubrań. Czarny kocur i dwójka kociąt podążyły za nią.
Nie. Wy tu zostaniecie. Jack może chcieć się ze mną skontaktować. Poza tym nawet bez was trudno mi jest się dostać do jej biura. Przeniosła uwagę na ubranie. Niebieski płaszcz czy zielona kurtka wojskowa?
♦
W pokoju było trzynaście czarnych świec. Kiedy się paliły, wosk przybierał kolor krwi i spływał po ich bokach. Teraz w pomieszczeniu zrobiło się szaro, a małe kręgi ich blasku zaczęły się kurczyć.
— Wiesz, która jest godzina?
Fortunato uniósł wzrok. Veronica stała obok niego, odziana w różowe bawełniane majteczki i rozdarty T-shirt. Ręce skrzyżowała na piersiach.
— Już prawie świt — odparł.
— Przyjdziesz do łóżka?
Odwróciła głowę na bok i na jej twarz opadła kaskada czarnych włosach.
— Może później. Nie stój tak, bo brzuch ci sterczy.
— Tak, o sensei.
Jej sarkazm był stłumiony i brzmiał dziecinnie. Po kilku sekundach usłyszał zgrzyt zamka drzwi łazienki. Pomyślał, że gdyby nie była córką Mirandy, już przed kilkoma tygodniami odesłałby ją z powrotem na ulicę.
Przeciągnął się, pogapił się przez kilka sekund na ciemne chmury zbierające się na niebie na wschodzie, a potem wrócił do Pracy, którą miał przed sobą.
Nakrył tatami pentagram na podłodze, a na wierzchu położył Lustro Hathor. Miało około trzydziestu centymetrów długości, a podobiznę bogini umieszczono w miejscu, gdzie rączka spotykała się ze słonecznym dyskiem. Krowie rogi upodabniały ją nieco do średniowiecznego błazna. Lustro wykonano z mosiądzu, jego przednia powierzchnia była gładka, by umożliwiać jasnowidzenie, tylną zaś wytarto papierem ściernym, żeby odbijała ataki wroga. Zamówił je u starzejącego się hipisa w East Village i ostatnie dwa dni poświęcił na oczyszczanie go za pomocą rytuałów ku czci wszystkich dziewięciu większych bóstw.
Już od miesięcy coraz trudniej było mu myśleć o czymkolwiek poza jego wrogiem, tym, który zwał się Astronomem i rozkazywał rozległej sieci egipskich masonów do chwili, gdy Fortunato w towarzystwie innych zniszczył ich gniazdo w Cloisters Park. Astronom uciekł, choć złu, które sprowadził z kosmosu, to się nie udało. Miesiące milczenia nasilały tylko strach Fortunata.
Rytuał Nienarodzonego, Akrostych Abramelina, Sfery Kabały, wszystkie zachodnie zaklęcia go zawiodły. Musiał użyć przeciwko Astronomowi jego własnej magii. Musiał go jakoś odnaleźć, choć otoczył się barierami, które czyniły go niewidzialnym dla Fortunata.
Tajemnica egipskiej magii — tej prawdziwej, nie jej krwawej wersji wypaczonej przez Astronoma — polegała na tym, że trzeba było zacząć od szacunku jej twórców dla zwierząt. Fortunato spędził całe życie na Manhattanie — początkowo w Harlemie, a potem w dolnej części, gdy już mógł sobie pozwolić na to, by się tam przenieść. Dla niego zwierzęta to były pudle robiące kupy na chodnikach albo apatyczne, cuchnące karykatury przesypiające życie w zoo. Nigdy ich nie lubił ani nie rozumiał.
Nie mógł już jednak sobie pozwolić na takie podejście. Pozwolił Veronice przyprowadzać do mieszkania jej kotkę, tłuste, próżne, bure, pręgowane zwierzę, które nazwała Liz na cześć gwiazdy filmowej. W tej chwili Liz spała na jego skrzyżowanych nogach, wbijając pazury w jedwabną szatę. Jej prymitywny system wartości stał się dla niego drzwiami do egipskiego wszechświata.
Uniósł lustro. Był w mniej więcej odpowiednim nastroju. Przyjrzał się swojemu obiciu: szczupła twarz, ciemna skóra, nieco plamista od braku snów, czoło wypukłe od rasa, tantrycznej mocy powstrzymywanej spermy. Rysy jego twarzy zaczęły się topić i spływać.
Usłyszał dobiegający z łazienki dźwięk, stłumione westchnienie, i opuściło go skupienie. Nagle zamiast Astronoma ujrzał w lustrze Veronikę. Siedziała na sedesie, spuściwszy majtki do kostek. W lewej ręce trzymała kieszonkowe lusterko, a w prawej krótki kawałek słomki w czerwone paski. Głowa opadała jej luźno. Dziewczyna dotykała policzkiem barku.
Fortunato odłożył Lustro Hathor na matę. Nie zaskoczyło go, że ćpa, zdziwił się tylko, że robiła to w jego mieszkaniu. Zdjął z kolan sprzeciwiającą się kotkę i poszedł do łazienki. Otworzył zamek mocą umysłu i kopnął drzwi. Veronica uniosła głowę z poczuciem winy na twarzy.
— Hej — odezwała się.
— Zabieraj swoje śmieci i zmiataj — polecił Fortunato.
— Hej, kurde, to tylko odrobina koki.
— Jezu, masz mnie za idiotę? Myślisz, że nie umiem rozpoznać hery? Jak długo ćpasz ten syf?
Wzruszyła ramionami i upuściła lusterko oraz słomkę do otwartej torebki. Wstała, omal się nie przewróciła, po czym zauważyła, że nogi zaplątały się jej w majtki. Odzyskała równowagę, trzymając się wieszaka na ręczniki, podciągnęła majtki i zamknęła z trzaskiem torebkę.
— Parę miesięcy — odparła. — Ale nie jestem ćpunką. Biorę ją tylko czasami. Przepraszam.
Fortunato ją przepuścił.
— Co się z tobą dzieje, do licha? Czy nie dbasz o to, co sobie robisz?
— Nie dbam? Jestem pieprzoną dziwką, co mnie to obchodzi?
— Nie jesteś dziwką, do cholery. Jesteś gejszą. — Poszedł za nią do sypialni. — Masz mózg, klasę i…
— W dupę z gejszami — odparła, siadając ciężko na końcu łóżka. — Pierdolę się z facetami za pieniądze. Do tego się wszystko sprowadza. — Wsunęła niestawiającą oporu nogę w rajstopy. Wielki paznokieć na jej paluchu spowodował, że oczko po prawej stronie poleciało aż na sam dół. — Sam siebie oszukujesz tym gadaniem o gejszach. Prawdziwe gejsze nie pierdolą się za forsę. Jesteś alfonsem, a ja jestem kurwą. To wszystko.
Nim Fortunato zdążył cokolwiek powiedzieć, ktoś załomotał do drzwi wejściowych. Z korytarza promieniowały linie napięcia i niecierpliwości, ale nie wyczuwał zagrożenia. Nic, co nie mogłoby zaczekać.
— Nie toleruję ćpania — oznajmił.
— Naprawdę? Nie rozśmieszaj mnie. Połowa dziewczyn z twojej stajni od czasu do czasu coś wciąga. Pięć albo sześć się kłuje. Regularnie.
— Które? Czy Caroline…
— Nie, twoja wspaniała Caroline jest czysta. Ale nawet gdyby nie była, nigdy byś się nie zorientował. Nic za chuja nie wiesz o tym, co się dzieje.
— Nie wierzę ci. Nie mogę…
Z frontowego pokoju dobiegł odgłos drapania. Drzwi się otworzyły. Stał w nich mężczyzna zwany Brennanem. W jednej ręce trzymał plastikową taśmę, w drugiej skórzaną dyplomatkę nieco za dużych rozmiarów. Fortunato wiedział, że ma w niej rozebrany na części łuk myśliwski oraz zestaw strzał o szerokich grotach.
— Fortunato — zaczął. — Przepraszam, ale…
Spojrzał na Veronikę, która zdjęła koszulkę i ściskała piersi w dłoniach.
— Hej — przywitała go. — Chcesz się ze mną pierdolić? Musisz tylko mieć forsę. — Pogłaskała sutki kciukami i oblizała wargi. — Ile masz? Dwa dolary? Półtora?
Z jej oczu spływały łzy, a z jednego z nozdrzy kapka śluzu.
— Zamknij się — warknął Fortunato. — Zamknij się, do chuja.
— Czemu mnie nie uderzysz? — zapytała. — Tak powinien zachowywać się alfons, prawda?
— Czy mógłbyś przyjść później? — zapytał Fortunato, spoglądając na Brennana.
— Nie wiem, czy to może zaczekać — odparł tamten. — Chodzi o Astronoma.
♣♦♥♠Rozdział 3
8:00
Kamienne lwy strzegące schodów przed głównym wejściem do Nowojorskiej Biblioteki Publicznej mogłyby równie dobrze wziąć sobie dzień wolny. Biblioteka była zamknięta, a schody opustoszałe.
Jennifer, która wróciła do mieszkania, żeby przebrać się w klasyczny kostium złożony z czarnej spódnicy, czarnego żakietu i białej koszuli, pogłaskała mimo to jednego z nich po drodze, jakby chciała go pochwalić za dobrze wykonaną robotę. Otworzyła drzwi własnym kluczem, a potem zamknęła je za sobą. Podeszwy jej butów stukały głośno o posadzkę, wypełniając wielki hol biblioteki niesamowitymi echami.
— Dzień dobry, panno Maloy — przywitał ją staruszek w wymiętym uniformie, gdy przecinała gigantyczną salę centralną, zmierzając ku swemu biurku obok regałów na parterze.
— Dzień dobry, Hector.
— Nie idzie pani na paradę?
Hector był jednym z ochroniarzy. Lubił opowiadać o tym, że kiedy był gliniarzem, widział Śmiga walczącego z zeppelinami nad Manhattanem, i o tym, jak wyglądały te pierwsze, straszliwe chwile nowego wieku, gdy uwolniono wirusa dzikiej karty i świat w jednej chwili zmienił się nieodwracalnie.
— Może później — odpowiedziała. Lubiła staruszka, ale w tej chwili nie miała czasu słuchać jego niekończących się wspominek. — Mam trochę pracy. Chcę ukończyć pewien projekt.
Stary Hector strzelił językiem o sztuczną szczękę i potrząs nął głową.
— Za ciężko pani pracuje, panno Maloy. Taka ładna dziewczyna powinna częściej wychodzić.
— Będę wychodziła. Po prostu pomyślałam sobie, że dziś będzie dobry dzień na skończenie tego projektu. Bo biblioteka jest zamknięta i tak dalej…
— Rozumiem, rozumiem — odparł dobrodusznym tonem staruszek, oddalając się wzdłuż szeregu pogrążonych w półmroku stołów. — Nigdy nie widziałem dziewczyny, która by tak bardzo lubiła książki, a tak mało zabawę — mruknął na wpół do siebie.
Jennifer wróciła do regałów, mając oko na Hectora, by się upewnić, że nie przerwał wykonywanego od niechcenia obchodu. Powiedziała sobie, że nie byłoby dobrze, gdyby przyłapał jedną z bibliotekarek na przeglądaniu katalogu, podczas gdy na jej biurku leżałyby dwa klasery wypełnione rzadkimi znaczkami. Z całą pewnością nie byłoby dobrze.
♠
W Kryształowym Pałacu było na tyle cicho, że dało się słyszeć poszczególne rozmowy, Spector nie był jednak zainteresowany podsłuchiwaniem. Podszedł prosto do baru, usiadł i zabębnił palcami w polerowane drewno. Sascha, który stał sam za barem, robił właśnie brandy alexander dla blondynki w obcisłej, czerwono-białej, bawełnianej sukni. Na widok bezokiej twarzy barmana Spectora przechodziły ciarki.
— Hej — odezwał się, wystarczająco głośno, by przyciągnąć uwagę Saschy. — Potrzebuję podwójnego jacka blacka.
— Za minutkę.
Spector skinął głową i odgarnął włosy z oczu. Za bardzo się bał, żeby jeść, ale zawsze mógł się napić. Cholera — pomyślał. Trzeba było spełnić jego życzenie. Ten stary, wypaczony pojeb może ze mnie zrobić mielone mięso.
Zakrył usta dłonią i spróbował uspokoić ochrypły oddech.
Nagle się odwrócił, bojąc się, że Astronom może być tuż za nim. Bardzo niewielu ludzi ośmieliłoby się czegokolwiek próbować w Kryształowym Pałacu, ale on z pewnością by się nie zawahał.
Boże, naprawdę nie chcę, żeby ten skurwysyn mnie ścigał. Może będzie zbyt zajęty innymi. Nawet jemu trudno będzie sobie poradzić ze wszystkimi jednocześnie.
— Twoja whisky.
Spector poderwał się nagle, usłyszawszy głos barmana.
— Dziękuję — rzekł, odwracając się. Pogrzebał w kieszeni, znalazł pięciodolarówkę i rzucił zmięty banknot na blat. Sascha wahał się przez chwilę, a potem wziął pieniądze i się oddalił.
Spector uniósł szklaneczkę i przełknął trunek. Pora ruszać — pomyślał. Może nie będzie mnie szukał w Brooklynie. Roześmiał się cicho do siebie. A może następny prezydent będzie dżokerem.
Na dworze było chłodno i bezwietrznie. As zatarł dłonie i ruszył szybko ku najbliższej stacji metra.
♦
Pierwszy raz zabiła przypadkowo — jeśli zabójstwo kiedykolwiek może być przypadkiem — i potrafiła usprawiedliwić ten czyn nawet teraz, ponieważ takim śmierdzielom jak Sully naprawdę nie powinno się pozwolić żyć i rozmnażać.
Dopiero co straciła pracę. Zacisnęła palce na to wspomnienie i cukier oraz okruchy czerstwego pączka posypały się na plastikowy talerzyk. Przedstawiono jej to jako urlop, ale ona nie dała się nabrać. Szepty prześladowały ją przez całe tygodnie; zakradały się do kątów biurowych boksów, niosły się echem w pralniach, zostawiały dostrzegalne ślady na wszystkich twarzach.
Biedactwo… Mąż się z nią rozwodzi. Czy to prawda, że… urodziła… potwora?
Kilka ciężarnych przyjaciółek zerwało z nią kontakty, jakby sama jej obecność mogła spowodować mutację u dziecka. Te obawy nasilała jeszcze niepokojąca pogłoska pochodząca z Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom. Ponoć zarejestrowano dwa nietypowe przypadki zarażenia wirusem dzikiej karty, możliwe do wyjaśnienia tylko, jeśli choroba rzeczywiście była zakaźna. Gdy Frank wezwał ją do swego gabinetu, był uprzejmy, ale bardzo stanowczy. Jej obecność pogarszała morale oraz wydajność pracowników. Poza tym potrzebowała trochę wolnego czasu, by się pogodzić z Tym, Co Ją Spotkało. Najlepiej, żeby chwilę odpoczęła.
Po kilku tygodniach, gdy zaczynało jej brakować pieniędzy i była bliska załamania, pod jej drzwiami pojawił się Sully Thornton, żałosny, mały śmierdziel, nieustannie się przechwalający, że jest jednym ze „wspólników w interesach” Josiaha. Ruletka nie zauważyła, by zajmował się jakimiś interesami, kiedy zjawiał się w Smallwoods. Żłopał darmową gorzałę bez ograniczeń i próbował obdarzać Ruletkę wilgotnymi, pijackimi pocałunkami, gdy tylko byli sam na sam. Pewnego razu go spoliczkowała. Zachichotał jak rżący koń, aż wydatna grdyka mu się zakołysała, a potem wyjaśnił pijackim głosem, że tylko „naśladuje” starego dziadka Thorntona, którego zawsze fascynowały smagłe dziewczyny. Jasne — pomyślała z niesmakiem. Biczowanie niewolników i ruchanie niewolnic. To ma się we krwi.
Sully wybełkotał, że chciał się z nią spotkać, bo Josiah okropnie ją potraktował. Dodał, że postawi jej kolację i zapytał, czy nie potrzebuje „małej pożyczki”. Zrozumiała, co chciał jej przez to powiedzieć, i zgodziła się, pomimo obrzydzenia, jakie w niej budził. Nędza prowadzi do obniżenia standardów.
Późnym wieczorem, gdy leżał na niej, sapiąc i stękając, przypomniała sobie poczucie druzgoczącego uwolnienia, jakie towarzyszyło narodzinom jej dziecka. Wsparła się na łokciach i zobaczyła… Nie! Potem nadeszło uwolnienie innego rodzaju i Sully umarł.
Już kilka godzin po jego śmierci zaczęli ją dręczyć pożeracze duszy. Być może przestałaby odbierać życie, gdyby nie odnalazł jej Judasz. Łowca asów służący Astronomowi zaprowadził ją do Cloisters, a jego pan przemówił do jej sekretnych miejsc, podsycił wzbierającą w niej nienawiść i obiecał jej ostateczną zemstę, zabójstwo, po którym odnajdzie spokój i uwolni się od wspomnienia o dziecku.
Astronom rzadko korzystał z jej usług. Zależało mu na tym, by pozostała nieznana i maksymalnie skuteczna. I taka też była. Dzisiejsze zabójstwo było trzecim, które popełniła dla swego straszliwego pana. Za każdym razem było gorzej. Przełknęła odrobinę podawanej w Sunshine Cafe kawy, od której szkliwo złaziło z zębów. Chciała się w ten sposób uwolnić od wywołującego mdłości smaku śmierci, zalegającego na jej języku.
Tym razem się domyśli. Wyczuje jej wątpliwości oraz poczucie winy i zareaguje, a ona bała się go rozczarować. Nie. Po prostu się go bała. Panicznie. Jego mocy. Obsesyjnej żądzy zniszczenia. Najpierw TIAMAT. A teraz ci, którzy uniemożliwili mu ostateczne zwycięstwo.
A co, gdyby po prostu nie wróciła?
Nie. Bez niego nie osiągnie ostatecznego katharsis, nie uwolni się od wspomnienia o potworach. Mógł sobie zabrać całą resztę, ale Tachion należał do niej. Kosmita zniszczył jej życie, a ona odwzajemni mu się tym samym. To była jej obsesja, która połączyła ją z Astronomem piekielnym węzłem nienawiści i żądzy zemsty, silniejszym niż więzy miłości.
— Proszę pani, nie wynajmuję stolików na godziny — warknął właściciel Sunshine Cafe, będący żywym dowodem na to, że twórcy radosnych reklam wcale nie muszą sami być radośni.
Rzuciła pieniądze na stolik. Postanowiła, że będzie wdzięczna mężczyźnie za to, że wyrwał ją z zamyślenia, zamiast czuć irytację. Utraciła ten azyl wraz z jego lepką łyżeczką. Pora ruszać w drogę.
Na spotkanie z Astronomem.
♥
W normalnej sytuacji Hiram lubił jeździć miejskimi ulicami i obserwować rytm ludzkich dramatów rozgrywających się na chodniku zza przyciemnianych szyb swego bentleya, podczas gdy kierowca martwił się o korki i taksówkarzy kamikaze. Dzisiaj jednak Dżokerowo i sąsiadujące z nim dzielnice ogarnie chaos. Na ulice wyjdą dżokerzy, do miasta napłyną też tysiące turystów przyciągniętych przez parady, festyny, fajerwerki i inne formy obchodów Dnia Dzikiej Karty.
Chcąc uniknąć korków, Hiram polecił Anthony’emu skręcić w FDR Drive, ale nawet tam ruch był ogromny. Wolałby wrócić do mieszkania, żeby się przebrać, ale nie miał na to czasu. Pojechali prosto do Empire State Building.
Przed ekspresowymi windami do Wieży Asów rozwieszono aksamitne sznury. Na gustownej tabliczce złotymi literami napisano: ZAMKNIĘTE. PRYWATNE PRZYJĘCIE. Hiram lekko przeskoczył nad sznurem. Nie było to żadnym wyczynem dla kogoś, kto ważył tylko piętnaście kilogramów, ale zawsze budziło zdziwienie przynajmniej kilku przebywających w holu osób. Winda zawiozła go prosto do restauracji.
Gdy drzwi się otworzyły, usłyszał, że jego szef kuchni na kogoś krzyczy. Z pewnością na specjalistę od sosów. Ciągle się ze sobą sprzeczali. Wysiadając z windy, Hiram zobaczył, że woźny sprząta szatnię.
— Pamiętaj opróżnić popielniczki, Smitty — przypomniał mu as. Zatrzymał się na chwilę, rozglądając się po holu. Marmurowa podłoga błyszczała, a kanapy świeżo wyczyszczono. Na ścianach wisiały oprawione fotografie sławnych ludzi: polityków, sportowców, symboli seksu, bywalców salonów, pisarzy, gwiazd filmowych, dziennikarzy, a także licznych asów. Większość nabazgrała na swych zdjęciach kilka uprzejmych słów pod adresem Hirama. Zatrzymał się, by wyprostować fotografie senatora Hartmanna oraz Wyjca, wykonane zaraz po wyborze senatora na kolejną kadencję, po czym wszedł przez dwuskrzydłowe drzwi do właściwej restauracji.
Głos Paula LeBarre’a rozbrzmiewał tu znacznie donośniej, z łatwością przebijając się przez zgiełk. Robotnicy rozstawiali okrągłe stoły bankietowe i odnosili do magazynu używane na co dzień stoliki. Sprzątacze myli podłogę, długi, łukowaty bar oraz wspaniałe żyrandole w stylu art déco, którym Gniazdo Asów zawdzięczało znaczną część swej sławnej atmosfery. Szerokie drzwi prowadzące na Taras Zachodzącego Słońca otwarto, by wywietrzyć pomieszczenie i do środka wpadał silny nowojorski wiatr. Hiram słyszał ciche, dobiegające z dołu odgłosy ruchu ulicznego oraz policyjne syreny.
Curtis, szef sali i prawa ręka Hirama Worchestera, podszedł do niego, trzymając pod pachą kilkanaście sztywnych tabliczek. Wysoki, szczupły, czarnoskóry mężczyzna w smokingu wyglądał wspaniale, elegancko, niemalże ascetycznie. W tej chwili, odziany we flanelową koszulę i ogrodniczki, sprawiał wrażenie raczej udręczonego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki