- W empik go
Szaleństwo Almayera. Almayer’s Folly - ebook
Szaleństwo Almayera. Almayer’s Folly - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.
Akcja debiutanckiej powieści Conrada rozgrywa się w egzotycznej scenerii, w miejscach wzorowanych na autentycznych miejscowościach i pejzażach wyspy Borneo, gdzie osiadł główny bohater utworu, holenderski kupiec Kaspar Almayer, zajmujący się obecnie głównie handlem rzecznym. Podobnie jak sceneria powieści także bohaterowie posiadali pierwowzory wśród osób, z którymi zetknął się Conrad w czasie swoich licznych egzotycznych podróży. Szaleństwo Almayera łączy w sobie elementy przygodowej powieści i romansu, w którym sposób przedstawienia głównych bohaterów podważał zasady przyjęte w czasach panowania Królowej Wiktorii, z ambiwalentną fascynacją odmiennymi kulturami, analizą wpływu tych kultur na wyobcowanych tam Europejczyków, zmaganiem się jednostki ze światem reprezentowanym przez siły natury. W powieści elementy te uosabia z jednej strony Nina, córka tytułowego bohatera, Kaspara Almayera, pół Europejka, pół Malajka oraz marzenie, tj. tytułowe szaleństwo bohatera, który w sercu dżungli pragnie zbudować ogromny dom według założeń architektury europejskiej, czym naraża się na śmieszność w lokalnym środowisku. (za Wikipedią).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-685-9 |
Rozmiar pliku: | 925 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Qui de nous n'a eu sa terre promise, son jour d’extase et sa fin en exil? - AMIEL
ROZDZIAŁ I
– Kaspar! Makan!
Ten znajomy, ostry głos targnął Almayerem, budząc go z marzeń o wspaniałej przyszłości; wróciła przykra rzeczywistość. Głos był także przykry. Almayer słuchał go przez tyle lat i z każdym rokiem coraz mniej go znosił. Ale co tam! skończy się już wkrótce to wszystko.
Poruszył się niespokojnie, po chwili jednak przestał zważać na wołanie. Wsparty obu łokciami o balustradę werandy, wpatrzył się znów w wielką rzekę płynącą przed nim wartko i obojętnie. Lubił przyglądać się jej o zachodzie; gorejące złoto sypało się wtedy na fale Pantai, a myśli Almayera błądziły często około złota. Nie zdołał go dotąd opanować – tego złota które posiedli inni, z pewnością nieuczciwie. Musi jednak zdobyć je dla siebie i Niny, wytężywszy wszystkie siły w rzetelnej pracy. Pogrążył się w marzeniach o bogactwie i potędze, przenosząc się myślą daleko od wybrzeża gdzie mieszkał tyle lat; zapomniał o goryczy znoju i walki, olśniony wizją wielkiej, wspaniałej nagrody. Osiądzie w Europie razem z córką. Będą bogaci i szanowani. Nikt nie zwróci uwagi na mieszaną krew Niny wobec jej wielkiej piękności i niezmiernego bogactwa. On sam odmłodnieje, patrząc na tryumfy córki, i zapomni o dwudziestu pięciu latach rozpaczliwej walki na tem wybrzeżu, gdzie czuł się jak w więzieniu. Niech tylko Dain powróci. Powinien wrócić prędko, w tem leży jego interes. Spóźnił się więcej niż o tydzień. Może zjawi się dziś w nocy?
Takie myśli snuły się po głowie Almayera. Patrzył na szeroką rzekę, stojąc na werandzie nowo zbudowanego domu który zaczynał już butwieć; było to ostatnie z niepowodzeń jego życia. Owego wieczoru rzeka nie lśniła złotem; wzdęta od deszczów toczyła złe, bure wody przed roztargnionym wzrokiem Almayera, unosząc mnóstwo drzewnego śmiecia, wielkie, martwe kłody i całe z korzeniami wyrwane drzewa z gałęźmi i listowiem, wśród którego wirowała woda, szumiąc złowrogo.
Jedno z tych porwanych drzew zawadziło o spadzisty brzeg tuż przy domu; Almayer zaczął je śledzić leniwym wzrokiem. Drzewo obróciło się zwolna wśród huku spienionych fal i wyzwolone z zatoru popłynęło znowu z prądem; przewalając się powoli z boku na bok wzniosło ku niebu długi, obnażony konar, niby rękę wyciągniętą w niemem wołaniu o pomstę za brutalną przemoc rzeki. Almayer przejmował się coraz bardziej losem drzewa. Wychylił się, śledząc czy pień wyminie niski przylądek i – cofnął się uspokojony. Teraz droga była swobodna aż hen ku morzu. Pozazdrościł losu tej martwej kłodzie, która szybko malała aż znikła w gęstniejących ciemnościach. Wówczas jął rozmyślać jak daleko drzewo popłynie? czy prąd uniesie je na północ czy na południe? prawdopodobnie na południe, ku Celebes; może aż do Makassaru?
Makassar! Podniecone myśli Almayera pomknęły naprzód urojonym szlakiem drzewa; ogarnęły go wspomnienia z przed jakich dwudziestu lat albo i więcej. Oto smukły młodzieniec w białem ubraniu opuszcza holenderski parowiec i wysiada na bulwarze pełnym kurzu; to Almayer przybywa do Makassaru aby zdobyć majątek w halach targowych starego Hudiga. Od tej epokowej chwili rozpoczął nowe życie. Ojciec Almayera, niższy urzędnik ogrodów botanicznych w Buitenzorgu, był uszczęśliwiony że udało mu się umieścić syna w takiej solidnej firmie. Młody chłopak porzucił chętnie trujące wybrzeża Jawy i niedostatek w rodzinnym domku, gdzie ojciec zrzędził od rana do nocy na głupotę ogrodników krajowców, a matka opłakiwała w głębi fotelu utracone wspaniałości Amsterdamu i świetność swojej pozycji jako córki tamtejszego handlarza cygar.
Almayer opuścił dom rodzinny z lekkiem sercem i lżejszą jeszcze kieszenią; mówił dobrze po angielsku, znał się na rachunkowości, – gotów był świat cały wyzwać do walki, nie wątpiąc że go zdobędzie.
Dwadzieścia lat minęło od tej chwili. Wdychając parne gorąco borneańskiego wieczoru przypomniał sobie z żalem wyniosłe, rozkosznie chłodne składy Hudiga, zawalone pakami dżynu i bawełnianych tkanin; długie, proste uliczki między szeregami pak; wielkie drzwi obracające się bez szelestu i przyćmione światło tak miłe dla oczu po jaskrawym blasku ulicznym. Wśród spiętrzonych towarów oddzielone były balustradą niewielkie przestrzenie, gdzie schludni urzędnicy chińscy o smutnych oczach i chłodnem obejściu pisali szybko, milcząc, w hałasie i rozgwarze. Robotnicy toczyli beczki lub przesuwali paki w takt śpiewnego pomruku kończącego się rozpaczliwym wrzaskiem. Przy końcu wyższej części hali odgrodzono większą przestrzeń w pełnem świetle, naprzeciw wielkich drzwi; tu nad hałasem stłumionym przez oddalenie górował łagodny i bezustanny dźwięk srebrnych guldenów. Dyskretni Chińczycy liczyli je i układali w stosy pod nadzorem pana Vincka, kasjera, który był duchem opiekuńczym tego miejsca i prawą ręką władcy.
W tym jasnym zakątku pracował Almayer przy swoim stole, niedaleko małych zielonych drzwi u których stał zawsze Malaj w czerwonym pasie i turbanie; ciągnął za spuszczający się sznurek, podnosząc i zniżając rękę z dokładnością maszyny. Sznurek ten wprawiał w ruch punkah po drugiej stronie zielonych drzwi, gdzie mieściło się tak zwane prywatne biuro; królował tam stary Hudig, – władca – udzielając hałaśliwych posłuchań. Niekiedy małe drzwi otwierały się gwałtownie, ukazując przez błękitnawą mgłę dymu tytoniowego długi stół obstawiony butelkami przeróżnych kształtów i smukłemi dzbanami z wodą; w fotelach z rattanu leżeli hałaśliwie rozprawiający mężczyźni, a władca wychylał głowę przez drzwi i trzymając za klamkę mruczał coś poufnie do Vincka; czasem rzucał grzmiący rozkaz na halę, lub też zwietrzywszy nieznajomego gościa witał go przyjaznym rykiem: „Moje uszanowanie kapitanowi! Skądże pan przybywa? Czy nie z Bali, co? Ma pan kuce? potrzeba mi kuców, potrzeba mi wszystkiego, co tylko pan ma do zbycia! ha! ha! ha! niechże pan wejdzie!“ Wśród huraganu wykrzyków wciągał nieznajomego do biura, drzwi się zamykały i zwykłe hałasy rozlegały się znowu: śpiew robotników, łoskot beczek, skrzypienie pośpiesznych piór; nad wszystkiem zaś górował melodyjny dźwięk dużych, srebrnych pieniędzy, płynących nieustannie przez żółte palce uważnych Chińczyków.
W Makassarze kipiało wówczas życie, kwitł handel. Był to punkt zborny dla wszystkich awanturników, którzy, zaopatrzywszy swoje szkuńce na wybrzeżu australijskiem, puszczali się w głąb archipelagu malajskiego w pogoni za pieniędzmi i przygodami. Ci śmiałkowie ważący się na wszystko nie stronili od potyczek z korsarzami grasującymi jeszcze wtedy na wielu wybrzeżach; mając węch do interesów dorabiali się szybko majątku, a ogólnem ich rendez-vous była owa zatoka, gdzie zjeżdżali się dla tranzakcyj handlowych i uciech. Kupcy holenderscy zwali tych ludzi angielskimi kramarzami. Niektórzy z nich byli to bezsprzecznie dżentelmeni, których ten rodzaj życia pociągał swoim urokiem, lecz większość stanowili zawodowi marynarze. Za króla ich uważano powszechnie Toma Lingarda którego wszyscy Malaje – uczciwi czy nieuczciwi, spokojni rybacy czy też skończeni zbóje, – nazywali „Radżą Lautem“ – Królem Morza.
Almayer nie był i trzech dni w Makassarze gdy posłyszał o nim; o zręcznych jego tranzakcjach handlowych, miłostkach i zaciekłych walkach z piratami plemienia Sulu. Powtórzono mu także romantyczną opowieść o jakiemś dziecku, – dziewczynce znalezionej przez zwycięskiego Lingarda na korsarskim statku, którym po długiej walce zawładnął zmiótłszy załogę z pokładu. Ogólnie było wiadomo że Lingard zaadoptował tę dziewczynkę; umieścił ją w jakimś klasztorze na Jawie – i mówił o niej zawsze: „moja córka“. Złożył uroczystą przysięgę że wyda ją za białego człowieka przed powrotem do kraju i zostawi jej cały majątek. „A kapitan Lingard jest bardzo bogaty!“ mawiał uroczyście pan Vinck, przechylając głowę na bok, – „bardzo bogaty, bogatszy od samego Hudiga!“ Tu urywał na chwilę aby słuchacze mogli ochłonąć po tak nieprawdopodobnej wieści i dodawał szeptem wyjaśnienie: „Widzi pan, on odkrył rzekę“.
Otóż to – odkrył rzekę! Ten fakt właśnie wynosił Lingarda tak wysoko nad pospolity tłum morskich awanturników, którzy za dnia handlowali z Hudigiem a noce spędzali na piciu szampana, szulerce, śpiewaniu krzykliwych piosnek i na umizgach do dziewcząt krwi mieszanej pod dachem obszernej werandy hotelu Sunda. Dostęp do owej rzeki znany był jedynie samemu Lingardowi. Wyruszając w drogę zabierał doborowy ładunek bawełnianych tkanin, mosiężnych gongów, strzelb i prochu. Błyskawica, bryg jego którym sam dowodził, znikała nieznacznie nocą z przystani, podczas gdy kamraci Lingarda przesypiali skutki nocnej orgji. Zostawiał ich pijanych pod stołem i wracał na pokład; sam zaś, nawet pijąc bez miary, nigdy przytomności nie tracił. Niejeden usiłował go wytropić i dostać się do tego kraju obfitości bogatego w gutaperkę i rattan, wosk i gumę dammar, perłowe konchy i ptasie gniazda, ale niewielka Błyskawica umiała prześcignąć każdy statek na tych wodach. Kilku śmiałków natknęło się na ukryte mielizny i rafy koralowe; tracąc całe mienie ledwie z życiem ujść zdołali z okrutnych objęć tego morza uśmiechającego się słonecznie. Zniechęciło to innych. Zielone wyspy o niewinnym wyglądzie, stróżujące u wejścia do ziemi obiecanej, przechowały swoją tajemnicę przez długie lata z bezlitosną pogodą natury podzwrotnikowej. A Lingard po dawnemu zjawiał się i znikał w ciągu swoich wycieczek jawnych, czy ukrytych. Śmiałość jego ryzykownych wypraw i olbrzymie dochody opromieniały go bohaterstwem w oczach Almayera, który z najgłębszym podziwem zwykł był patrzeć gdy wielki człowiek szedł przez halę mrucząc mimochodem dzień dobry do Vincka, albo witając władcę Hudiga gromkim wykrzykiem: „Jak się masz stary korsarzu! cóż, żyjesz jeszcze?“ Był to zwykły wstęp do tranzakcyj handlowych za zielonemi drzwiami. Wieczorem, gdy cisza zaległa opustoszałą halę, Almayer porządkował papiery przed powrotem do domu w towarzystwie Vincka u którego mieszkał. Przerywał wówczas często swoje zajęcie, przysłuchując się hałaśliwym i gorącym rozprawom w prywatnem biurze, skąd dochodził głęboki, monotonny pomruk władcy i wrzaskliwe wybuchy Lingarda, dwóch brytanów walczących o kość pełną szpiku. W uszach Almayera brzmiało to jak tytaniczna zwada, jak walka bogów.
Mniej więcej w rok potem Lingard zapałał nagle niewytłumaczoną sympatją do Almayera, z którym stykał się często z powodu interesów. Wychwalał go pod niebiosa przed kamratami gdy późno w nocy siedzieli przy kieliszku w hotelu Sunda, a pewnego pięknego poranku zelektryzował Vincka oświadczeniem, że musi „zabrać z sobą tego smyka. Będzie załatwiał za mnie wszystkie gryzmoły – coś w rodzaju sekretarza“. Hudig przystał na to. Przejęty młodzieńczą żądzą zmiany Almayer zgodził się chętnie, i spakowawszy swoje manatki puścił się na pokładzie Błyskawicy w długą podróż. W czasie takiego objazdu stary żeglarz odwiedzał zwykle wszystkie wyspy archipelagu. Mijały miesiące a przyjaźń Lingarda zdawała się wzrastać. Przechadzał się często z Almayerem po pokładzie brygu, który sunął lekko pod spokojnem, wyiskrzonem niebem, pędzony łagodnie przez nikły powiew nocny niosący od strony wysp silne aromaty. Stary żeglarz lubił wtedy otwierać serce przed zachwyconym słuchaczem. Mówił o swojej przeszłości, o niebezpieczeństwach których uniknął, o wielkich dochodach płynących z jego tranzakcyj handlowych, o nowych planach które w przyszłości miały przynieść jeszcze większe zyski. Wspominał często swoją córkę, dziewczynkę znalezioną na statku korsarskim i mówił o niej z dziwnym porywem ojcowskiej tkliwości. „Wyrosła pewnie na dużą dziewczynę, cztery lata prawie jej nie widziałem! No, Almayer, niech mnie djabli porwą jeśli nie znajdziemy się tym razem w Sourabayi!“ Po takiem oświadczeniu dawał zwykle nurka do swojej kabiny, mrucząc pod nosem: „Trzeba coś z tem zrobić – trzeba koniecznie!“ Zadziwił Almayera kilkakrotnie swojem zachowaniem; podchodził szybko do niego, chrząkał potężnie jakby chcąc coś powiedzieć, a potem nagle zawracał na pięcie i opierał się milcząc o parapet; godzinami całemi śledził bez ruchu blask i iskrzenie się morskich fosforescencyj wzdłuż statku. Ostatniej nocy, przed samym przybyciem do Sourabayi, jeden z takich wysiłków w kierunku zwierzeń udał się nareszcie. Odchrząknąwszy kilkakrotnie Lingard przemówił, odsłaniając swój zamiar. Oto chciał ożenić Almayera ze swoją przybraną córką. „Tylko mi się nie stawiaj dlatego żeś biały!“ wybuchnął nagle, nie dając przyjść do słowa zdumionemu młodzieńcowi. „Ze mną to się na nic nie zda. Nikt nie zauważy jaką twoja żona ma skórę – od czegóż dolary! Ja ci to mówię! I zapamiętaj sobie, będzie ich grubo więcej jeszcze zanim umrę. Miljony, słyszysz Kacprze? miljony! A wszystko dla niej i dla ciebie, jeżeli zrobisz co ci każę“.
Zaskoczony tą nieoczekiwaną propozycją Almayer zawahał się i zamilkł na chwilę. Wyobraźnię miał bujną i ruchliwą; w mgnieniu oka ujrzał – niby w błysku olśniewającego światła, – wielkie stosy błyszczących guldenów i uświadomił sobie wszelkie rozkosze płynące z bogactwa. Ogólne uznanie, błogość bezczynnej egzystencji do której czuł się wprost stworzony, własne okręty, domy handlowe, towary (stary Lingard nie będzie przecież żył wiecznie) – a wreszcie korona wszystkich marzeń: w dalszej przyszłości – niby czarodziejski pałac z bajki – wielki dom w Amsterdamie, tym ziemskim raju jego snów. Wyniesiony na mocarza przez pieniądze starego Lingarda spędzi tam koniec życia w niewypowiedzianej wspaniałości. Co do odwrotnej strony medalu – związania się na całe życie z malajską dziewczyną, tym spadkiem po korsarskim statku – miał tylko niejasną świadomość wstydu, że on, człowiek biały – – No ale czteroletnie wychowanie w klasztorze coś przecież znaczy! A potem – może ją los jakoś uprzątnie. Szczęście sprzyjało mu zawsze, a pieniądz to potęga! Trzeba przejść przez to. A może?... Mignęła mu niejasna myśl aby ją gdziekolwiek zamknąć, usunąć poza ramy jego wspaniałej przyszłości. Z malajską dziewczyną łatwo sobie poradzi – klasztor nie klasztor, ślub nie ślub – ostatecznie to niewolnica według wschodnich pojęć.
Podniósł głowę i spojrzał w oczy marynarzowi który czekał rozdrażniony i niespokojny:
– Ja, naturalnie – wszystko czego pan sobie życzy, kapitanie Lingard – –
– Nazywaj mnie ojcem, mój chłopcze, tak jak ona! – rozczulił się stary awanturnik. – Do djabła, myślałem że chcesz odmówić! Widzisz Kacprze, toby się i tak na nic nie przydało, bo ja zawsze dopnę swego. Ale ty nie jesteś głupi!
Pamiętał dobrze tę chwilę: spojrzenie, wyraz twarzy Lingarda, jego słowa, wrażenie jakiego doznał, a nawet wszystko co ich otaczało. Pamiętał wąski, pochyły pokład brygu, śpiące cicho wybrzeże i gładką, czarną powierzchnię morza, na której wschodzący księżyc kładł wielką sztabę złota. Pamiętał także uczucie szalonego uniesienia na myśl o cisnących mu się do rąk bogactwach. Nie był głupim ani wtedy ani dzisiaj. Los zawziął się na niego; przepadły bogactwa ale została jeszcze nadzieja.
Nocne powietrze przejęło go dreszczem; uświadomił sobie nagle głęboką ciemność która po zniknięciu słońca zawisła nad rzeką, chłonąc zarysy przeciwległego brzegu. Tylko stos suchych gałęzi zapalony przed ostrokołem, otaczającym podwórzec radży, oświetlał raz po raz chropawe pnie najbliższych drzew i rzucał na wodę plamę gorącej czerwieni aż po sam środek rzeki, gdzie w nieprzeniknionym mroku mknęły śpiesznie ku morzu kłody unoszone wartkim prądem. Jak przez mgłę przypomniał się Almayerowi głos żony nawołujący go kilkakrotnie – pewno na obiad. Ale człowiek który rozpamiętywa bankructwo swojej przeszłości w brzasku wskrzeszonych nadziei nie może być głodnym na zawołanie, tylko dlatego że ryż czeka na stole. Czas jednak do domu, późno już.
Skierował się ku drabinie stąpając ostrożnie po luźnych deskach. Spłoszona krokami jaszczurka pisnęła żałośnie i pomknęła przez wysoką trawę porastającą brzegi. Almayer zszedł powoli z drabiny; musiał skupić całą uwagę aby nie potknąć się na nierównym gruncie i to go zupełnie otrzeźwiło. Kamienie, zgniłe deski, niedopiłowane belki leżały tu stosami w najwyższym nieładzie. Zwrócił się w stronę tak zwanego „starego domu“ gdzie było jego mieszkanie i w tej chwili właśnie usłyszał daleki plusk wioseł. Przystanął na ścieżce, zdumiony że ktoś płynie wezbraną rzeką o tak późnej godzinie. Teraz słyszał już wyraźnie uderzenia wioseł, a nawet kilka słów zamienionych śpiesznie przyciszonym głosem i ciężki oddech ludzi walczących z prądem tuż przy brzegu gdzie się zatrzymał. Za ciemno było jednak aby mógł rozróżnić cośkolwiek pod zwisającemi krzakami.
– Pewno Arabowie, – mruknął starając się przeniknąć gęste ciemności – co oni tu robią tak późno? To muszą być sprawki tego przeklętego Abdulli, oby zczezł marnie!
Łódka była już bardzo blisko.
– Oh, ya! Kto tam! – krzyknął Almayer.
Szmer głosów przycichł lecz wiosła pracowały z poprzednią gwałtownością. Wtem zatrząsł się krzak tuż przed Almayerem i łoskot wioseł rzuconych na dno łodzi rozdarł cichość nocy. Wioślarz uchwycił się zwisających gałęzi, lecz mimo to Almayer zaledwie mógł rozeznać ciemny zarys głowy i ramion, wystający nad brzegiem.
– Czy to ty, Abdullo? – spytał niepewnie.
Poważny głos odpowiedział:
– Tuan Almayer mówi do przyjaciela. Niema tu żadnego Araba.
Almayerowi serce targnęło się w piersi.
– Dain! – krzyknął – nareszcie! nareszcie! wyczekiwałem cię co dnia i co nocy! Straciłem już prawie nadzieję!
– Nic nie mogłoby wstrzymać mnie od powrotu – odparł tamten prawie gwałtownie. – Nawet śmierć – dodał ciszej.
– Tak mówi przyjaciel, prawdziwy przyjaciel! – zawołał serdecznie Almayer. – Ale popłynęliście za daleko. Każ przybić do przystani, niech twoi ludzie ugotują sobie ryżu w kampongu, a my przez ten czas porozmawiamy.
Nie było odpowiedzi na to zapytanie.
– Cóż to znaczy? – spytał niespokojnie Almayer. – Mam nadzieję że brygowi nic się nie stało?
– Bryg znajduje się tam, gdzie ręce Orang Blanda nie mogą go dosięgnąć – rzekł Dain prawie ponuro, lecz Almayer uniesiony radością nie zauważył jego tonu.
– To dobrze. Ale gdzież wszyscy twoi ludzie? Dwóch tylko masz z sobą.
– Posłuchaj mnie, tuanie Almayer – rzekł Dain. – Jutrzejsze słońce ujrzy mnie w twoim domu i będziemy wtedy rozmawiali, ale teraz muszę jechać do radży.
– Do radży! dlaczego? czegóż chcesz od Lakamby?
– Tuanie, pomówimy jutro jak przyjaciele. Muszę widzieć Lakambę jeszcze dziś w nocy.
– Dainie, ty nie opuścisz mnie teraz kiedy wszystko już gotowe! – zawołał Almayer błagalnym tonem.
– Czyż nie powróciłem? Ale muszę się widzieć z Lakambą – dla mojego i twojego dobra.
Ciemny zarys głowy znikł nagle z nad brzegu. Krzew uwolniony z rąk wioślarza odgiął się wstecz z szelestem, opryskując deszczem błotnistych kropel Almayera, który pochylił się naprzód aby dojrzeć cośkolwiek.
Po chwili łódź znalazła się w smudze światła padającego na rzekę od wielkiego ogniska na przeciwległym brzegu. Można było teraz rozróżnić sylwetki dwóch ludzi pochylonych nad wiosłami; trzeci zaś siedzący u steru wyglądał w olbrzymim, płaskim kapeluszu jak grzyb fantastycznej wielkości.
Almayer śledził łódź póki nie znikła za smugą światła. Wkrótce gwar wielu głosów dosięgnął go przez rzekę. Widział jak wyciągano z ogniska płonące głownie, które oświetliły na chwilę wrota w ostrokole i tłoczących się ludzi. Po chwili weszli widocznie do środka, gdyż pochodnie znikły a rozproszony ogień świecił przyćmionym i dorywczym blaskiem.
Ruszył wielkiemi krokami ku domowi, pełen nieokreślonej troski. Niemożliwe aby Dain knuł coś przeciw niemu; to przypuszczenie było bez sensu. I Dainowi, i Lakambie zanadto zależało na pomyślnem przeprowadzeniu planu obmyślonego przez Almayera. Wprawdzie Malajom zbytnio wierzyć nie można, ale przecież i oni mają pewien zdrowy rozsądek i zrozumienie własnego interesu. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze. Doszedłszy do tego wniosku znalazł się u stóp schodów prowadzących na werandę. Z nisko położonego miejsca gdzie stał mógł widzieć oba ramiona rzeki. Główna odnoga Pantai gubiła się w ciemnościach gdyż ogień pod ostrokołem radży już wygasł, natomiast w górę ku Sambirowi można było rozróżnić długi szereg chat malajskich skupionych przy brzegu; gdzieniegdzie migotało przyćmione światełko przez bambusową ścianę lub też paliły się dymiące pochodnie na pomostach nad wodą. Jeszcze dalej, tam gdzie wybrzeże przechodziło w płaską skałę, piętrzyła się nad chatami ciemna masa budynków; ożywiały ją gęste światła o białym i silnym blasku pochodzącym widocznie od lamp naftowych. Była to posiadłość Abdulli ben Selima, najbogatszego kupca w Sambirze. Wśród wolnej przestrzeni stał jego dom, zbudowany trwale na skalistem podłożu i otoczony składami towarów. Dla Almayera był to widok nienawistny. Wyciągnął ściśniętą pięść ku budynkom, które z wyżyn swego dobrobytu zdawały się spoglądać zimno i wyzywająco, naigrawając się nad jego upadkiem.
Zaczął wstępować powoli na schody swojego domu.
W pośrodku werandy stał okrągły stół a na nim lampa bez klosza rzucała jaskrawy blask na trzy ściany. Czwarta strona werandy, otwarta, wychodziła na rzekę. Między grubo ociosanemi słupami podtrzymującemi wysoki, spadzisty dach wisiały podarte zasłony z rattanu. Sufitu nie było wcale; ostre światło lampy przechodziło u góry w łagodny półcień, a jeszcze wyżej krokwie ginęły w zupełnym mroku. Środkową ścianę przecinała czerwona firanka zasłaniająca wyjście na korytarz, który łączył się drzwiami z pokojem kobiet i prowadził dalej do szopy kuchennej i podwórza. W jednej z bocznych ścian były drzwi z nawpół zatartym napisem: „Biuro: Lingard i Sp.“; pokryte warstwą kurzu wyglądały jakby ich przez wiele lat nikt nie otwierał. Pod przeciwległą ścianą stał bujający fotel z giętego drzewa, zaś naokoło stołu i dalej, rozrzucone po werandzie, błąkały się cztery drewniane fotele, niby wstydząc się marnego otoczenia. Stos mat leżał w kącie; nad niemi wisiał ukośnie stary hamak. W drugim rogu spał na podłodze Malaj zwinięty w kłębek, z głową obwiązaną szmatą czerwonego perkalu. Był to jeden z domowych niewolników Almayera, jego „własnych ludzi“, jak ich nazywał. Cała chmara ciem pląsała zapamiętale naokoło lampy w takt skocznej przygrywki moskitów unoszących się rojami. Pod strzechą z palmowych liści jaszczurki biegały po belkach, nawołując się łagodnie. Małpa, uwiązana na łańcuchu u jednego ze słupów, podpierających werandę, wyjrzała z za okapu, gdzie była jej nocna kryjówka; strojąc przyjazne miny do Almayera, zawisła na pręcie bambusowym, sterczącym ze strzechy i strząsnęła obfity deszcz kurzu i okruchów zeschłych liści, które osiadły na odrapanym stole. Jakieś zwiędłe rośliny leżały na nierównej podłodze pokrytej zeschłem błotem. Zaniedbanie i niechlujstwo wyzierały z każdego kąta. Wielkie, czerwone plamy na podłodze i ścianach świadczyły o częstem żuciu betelu. Od rzeki szedł lekki powiew i kołysał łagodnie postrzępione zasłony, niosąc z przeciwległych lasów nikły i mdły zapach jakby przekwitłych kwiatów.
Podłoga werandy zaskrzypiała głośno pod ciężkiemi krokami Almayera. Śpiący w kącie Malaj poruszył się niespokojnie, mrucząc jakieś niewyraźne słowa. Coś zaszeleściło za firanką zakrywającą drzwi i łagodny głos spytał po malajsku: „Czy to ty, ojcze?“
– To ja, Nino. Głodny jestem. Czy wszyscy już śpią w tym domu? – rzekł wesoło Almayer i z westchnieniem ulgi osunął się na fotel stojący najbliżej stołu.
Nina Almayer ukazała się w przejściu zasłoniętem firanką, a za nią weszła stara kobieta malajska i zakrzątnęła się koło stołu; ustawiła półmisek z ryżem i rybami, dzban z wodą i pół butelki jałowcówki. Umieściwszy troskliwie przed swym panem pękniętą szklankę i łyżkę cynową oddaliła się bez szelestu. Nina stała oparta o brzeg stołu, z ręką opuszczoną bezładnie wzdłuż ciała. Wyraz niecierpliwego oczekiwania malował się na jej twarzy zwróconej ku ciemnościom, skroś których senne oczy zdawały się dostrzegać jakiś czarowny obraz. Wzrostu wysokiego, jak na dziewczynę krwi mieszanej, miała poprawny profil ojca nieco jednak zmieniony przez wyraz siły, którą zdradzał kwadratowy zarys podbródka odziedziczonego po przodkach matki, korsarzach z plemienia Sulu. Stanowczy łuk ust i błysk białych zębów między rozchylonemi wargami nadawały pewien odcień dzikości niecierpliwemu wyrazowi jej twarzy. A jednak prześliczne, ciemne jej oczy jaśniały tkliwą słodyczą właściwą kobietom malajskim, lecz ożywioną promieniem wyższej inteligencji. Oczy te spoglądały poważnie, szeroko rozwarte i nieruchome, jakby zapatrzone w coś niewidzialnego dla wszystkich innych oczu, gdy stała tak cała w bieli, prosta i gibka, nieświadoma swojego czaru. Nad niskiem, szerokiem jej czołem lśnił przepych czarnych włosów które w ciężkich splotach spływały na barki, potęgując jeszcze oliwkową bladość cery w czarnem jak węgiel obramowaniu.
Almayer zabrał się chciwie do ryżu, ale już po paru łykach przerwał jedzenie i z łyżką w ręku spojrzał ciekawie na córkę.
– Czy słyszałaś jak przejeżdżała tędy łódź, z pół godziny temu? – zapytał.
Dziewczyna szybko rzuciła na niego wzrokiem i odwróciła się od stołu, stając tyłem do światła.
– Nie – odpowiedziała powoli.
– Łódź przejeżdżała. Nareszcie! to był Dain. Pojechał teraz do Lakamby; sam mi to powiedział. Mówiłem z nim, ale nie chciał przyjść dzisiaj. Będzie tu dopiero jutro rano.
Połknął znów łyżkę ryżu i mówił dalej.
– Jestem dziś prawie szczęśliwy, Nino! Widzę nareszcie kres długiej drogi która wyprowadzi nas z tego nędznego bagna. Wydostaniemy się stąd prędko, moja droga dziewczynko, a wtedy – –
Podniósł się i utkwił wzrok w przestrzeni, jakby wpatrzony w czarującą jakąś wizję.
– A wtedy – mówił dalej – będziemy szczęśliwi oboje, i ty i ja. Będziemy żyli daleko stąd w bogactwie i szacunku. Zapomnimy o tem co było, o wszystkich walkach, o całej tej nędzy!
Zbliżył się do córki i pieszczotliwie pogładził ją po włosach.
– Nie można wierzyć Malajom, ale muszę przyznać, że ten Dain to dżentelmen – prawdziwy dżentelmen – powtórzył.
– Czy prosiłeś go żeby tu przyszedł? – zapytała Nina nie patrząc na ojca.
– Naturalnie! Wyjedziemy pojutrze, – rzekł radośnie. – Nie trzeba tracić ani chwili. No cóż, szczęśliwa jesteś, moja ty malutka?
Dorównywała prawie wzrostem ojcu, ale lubił przypominać sobie czasy jej dzieciństwa kiedy byli dla siebie wszystkiem.
– Jestem szczęśliwa – odrzekła bardzo cicho.
– Naturalnie – ciągnął żywo Almayer, – nie możesz sobie nawet wyobrazić co cię czeka! Ja sam nie byłem w Europie, ale nasłuchałem się tylu opowiadań mojej matki! Wydaje mi się że znam wszystko doskonale. Będziemy tam żyli jak – jak – – no poprostu wspaniale. Zobaczysz!
I znów stał milcząc obok córki, wpatrzony w tę czarującą wizję. Po chwili wyciągnął zaciśniętą pięść w kierunku śpiącej osady.
– No, mój przyjacielu Abdullo, – zawołał, – zobaczymy nakoniec, po tylu latach, czyje będzie na wierzchu!
Popatrzył w górę rzeki i zauważył spokojnie:
– Znów będzie burza. A niech tam! Żaden piorun mnie dziś nie zbudzi. Dobranoc, moja malutka, – szepnął, całując ją czule w policzek. – Jakoś nie wyglądasz mi na bardzo szczęśliwą, ale jutro pokażesz weselszą twarzyczkę, co?
Nina słuchała ojca z twarzą nieporuszoną, patrząc z pod przymkniętych powiek w ciemność która stała się teraz jeszcze głębszą. Ciężka chmura spełzła ze wzgórz gasząc gwiazdy i stopiła niebo, las i rzekę w jedną masę prawie że dotykanej czerni. Lekki powiew od rzeki zamarł, lecz oddalony bełkot grzmotu i blade błyskawice ostrzegały o zbliżającej się burzy.
Z westchnieniem odwróciła się Nina ku stołowi.
Almayer leżał już w hamaku, na wpół uśpiony.
– Zabierz lampę – mruknął zaspanym głosem. – Pełno tu moskitów. Idź spać, córuchno.
Lecz Nina, zgasiwszy lampę, zwróciła się znów ku balustradzie i objęła ramieniem drewniany słup, patrząc z natężeniem ku rzece. Stała nieruchomo wśród przygniatającej ciszy nocy podzwrotnikowej, a każda błyskawica ukazywała jej oczom górny bieg Pantai. Las po obu stronach rzeki giął się pod wściekłym podmuchem nadciągającej burzy, schłostane wichrem fale pokryła biała piana, a czarne chmury o dziwacznie poszarpanych kształtach wlokły się nisko nad rozkołysanemi drzewami. Wokół Niny wszystko było jeszcze ciszą i spokojem, lecz z oddali dochodziło już wycie wichru, plusk ulewnego deszczu i szum dręczonej rzeki. Burza zbliżała się coraz bardziej wśród rozgłośnych grzmotów i przeciągłych, jaskrawych błyskawic, po których nastawały krótkie chwile przerażającego mroku. Gdy dosięgła niskiego przylądka między dwoma ramionami Pantai, dom zatrząsł się od wichury, rozległ się chlupot deszczu bijącego o dach z liści palmowych, a grom przemówił jednym, ciągłym rykiem. Nieustanne błyskawice ukazywały odmęty rozkołysanych fal, rozpędzone kłody i wielkie drzewa gnące się przed brutalną i bezlitosną siłą.
Nieczuły na szalejący musson i ulewę, ojciec Niny spał spokojnie, nie pomnąc jednako swoich klęsk i nadziei, przyjaciół i wrogów; a córka stała bez ruchu, za każdym błyskiem piorunu ogarniając szeroką rzekę badawczem, niespokojnem spojrzeniem.ALMAYER’S FOLLY: A STORY OF AN EASTERN RIVER
Qui de nous n'a eu sa terre promise, son jour d'extase et sa fin en exil?–AMIEL.
AUTHOR’S NOTE
I am informed that in criticizing that literature which preys on strange people and prowls in far-off countries, under the shade of palms, in the unsheltered glare of sunbeaten beaches, amongst honest cannibals and the more sophisticated pioneers of our glorious virtues, a lady–distinguished in the world of letters–summed up her disapproval of it by saying that the tales it produced were ˝decivilized.˝ And in that sentence not only the tales but, I apprehend, the strange people and the far-off countries also, are finally condemned in a verdict of contemptuous dislike.
A woman's judgment: intuitive, clever, expressed with felicitous charm–infallible. A judgment that has nothing to do with justice. The critic and the judge seems to think that in those distant lands all joy is a yell and a war dance, all pathos is a howl and a ghastly grin of filed teeth, and that the solution of all problems is found in the barrel of a revolver or on the point of an assegai. And yet it is not so. But the erring magistrate may plead in excuse the misleading nature of the evidence.
The picture of life, there as here, is drawn with the same elaboration of detail, coloured with the same tints. Only in the cruel serenity of the sky, under the merciless brilliance of the sun, the dazzled eye misses the delicate detail, sees only the strong outlines, while the colours, in the steady light, seem crude and without shadow. Nevertheless it is the same picture.
And there is a bond between us and that humanity so far away. I am speaking here of men and women–not of the charming and graceful phantoms that move about in our mud and smoke and are softly luminous with the radiance of all our virtues; that are possessed of all refinements, of all sensibilities, of all wisdom–but, being only phantoms, possess no heart.
The sympathies of those are (probably) with the immortals: with the angels above or the devils below. I am content to sympathize with common mortals, no matter where they live; in houses or in tents, in the streets under a fog, or in the forests behind the dark line of dismal mangroves that fringe the vast solitude of the sea. For, their land–like ours–lies under the inscrutable eyes of the Most High. Their hearts–like ours–must endure the load of the gifts from Heaven: the curse of facts and the blessing of illusions, the bitterness of our wisdom and the deceptive consolation of our folly.
J.C.
1895