- W empik go
Szaleństwo Almayera - ebook
Szaleństwo Almayera - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 336 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dowiedziałem się, że krytykując literaturę, która żeruje na nieznanych ludach i grasuje po dalekich krajach – pod cieniem palm, w jaskrawym, niczym nie osłoniętym blasku smaganych słońcem wybrzeży, między poczciwymi dzikusami i dalekimi od naturalnej prostoty pionierami naszych wspaniałych cnót, pani – uznana w świetle literackim – streściła swoją naganę dla tej literatury mówiąc, że jej opowieści są „odcywilizowane”. A w tym zdaniu zostały ostatecznie potępione wyrokiem pełnym pogardliwej dezaprobaty nie tylko opowieści, ale – obawiam się – także nieznane ludy i dalekie kraje.
Sąd kobiety: intuicyjny, zręczny, wyrażony ze szczęśliwym wdziękiem – nieomylny. Sąd, który nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Ten krytyk i sędzia zarazem wydaje się myśleć, że w owych dalekich krajach wszelka radość jest krzykiem i tańcem wojennym, wszelkie wzruszenie wyraża się wyciem i okropnym szczerzeniem spiłowanych zębów, a wszystkie problemy znajdują rozwiązanie w lufie rewolweru lub na ostrzu włóczni. A przecież tak nie jest. Ale sędzia, który się myli, może przytaczać na swe usprawiedliwienie fakt, iż świadectwa z natury swej wprowadzają w błąd.
Obraz życia, zarówno tam, jak i tu, jest namalowany z tym samym starannym wypracowaniem szczegółów, zabarwiony tymi samymi kolorami. Tylko wobec okrutnie pogodnego nieba, w bezlitosnym blasku słońca oślepione oko nie dostrzega subtelnych szczegółów, widzi jedynie grube zarysy, podczas gdy barwy w niezmiennym świetle wydają się surowe i bez wyrazu. A jednak jest to ten sam obraz.
I jest więź między nami i tą tak odległą ludzkością. Mówię tu o mężczyznach i kobietach – nie o tych wdzięcznych i powabnych zjawiskach, które snują się wśród naszego błota i dymu – łagodnie prześwietlone odblaskiem wszystkich naszych cnót; posiadają wszelką możliwą subtelność, wrażliwość, mądrość – ale, będąc tylko zjawiskami, nie posiadają serca.
Współczują one (zapewne) z nieśmiertelnymi: z aniołami w górze lub diabłami w dole. Mnie wystarczy współczuć ze zwykłymi śmiertelnikami, niezależnie od tego, gdzie żyją, w domach czy w szałasach, na ulicach zasnutych mgłą czy w puszczach poza czarną linią posępnych mangrowców, które obrzeżają pustą samotność morza. Bo ich kraj – podobnie jak nasz – leży przed niezgłębionym wzrokiem Najwyższego. Ich serca – podobnie jak nasze – muszą znosić brzemię darów nieba: przekleństwo faktów i błogosławieństwo złudzeń, gorycz naszej mądrości i zwodniczą pociechę naszego szaleństwa.
1895.
J. C.
Qui de nous n'a eu sa terre promise,
son jour d'extase et sa fin en exil?
(Któż z nas nie miał swej ziemi obiecanej,
swego dnia zachwytu – i śmierci na wygnaniu?)
Amiel
PAMIĘCI T. B.ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Kaspar! Makan!
Ten znajomy, ostry głos targnął Almayerem, budząc go z marzeń o wspaniałej przyszłości; wróciła przykra rzeczywistość. Głos był także przykry. Almayer słuchał go przez tyle lat i z każdym rokiem coraz mniej go znosił. Ale co tam: skończy się już wkrótce to wszystko.
Poruszył się niespokojnie, po chwili jednak przestał zważać na wołanie. Wsparty obu łokciami o balustradę werandy, wpatrzył się znów w wielką rzekę płynącą przed nim wartko i – obojętnie. Lubił przyglądać się jej o zachodzie – może dlatego, że gorejące złoto sypało się wtedy na fale Pantai, zaś myśli Almayera błądziły często około złota. Nie udało mu się go dotąd zdobyć – tego złota, które posiedli inni, z pewnością nieuczciwie. Musi jednak zdobyć je dla siebie i Niny, wytężywszy wszystkie siły w rzetelnej pracy. Pogrążył się w marzeniach o bogactwie i potędze przenosząc się myślą daleko od wybrzeża, gdzie mieszkał tyle lat; zapomniał o goryczy znoju i walki, olśniony wizją wielkiej, wspaniałej nagrody. Osiądzie w Europie razem z córką. Będą bogaci i szanowani. Nikt nie zwróci uwagi na mieszaną krew Niny wobec jej wielkiej piękności i niezmiernego bogactwa ojca. On sam odmłodnieje patrząc na tryumfy córki i zapomni o dwudziestu pięciu latach rozpaczliwej walki na tym wybrzeżu, gdzie czul się jak w więzieniu. Wszystko to było niemal pod ręką. Niech tylko Dain powróci. Powinien wrócić prędko, w tym leży jego interes. Spóźnił się więcej niż o tydzień. Może zjawi się dziś w nocy?
Takie myśli snuły się po głowie Almayera. Patrzył na szeroką rzekę stojąc na werandzie nowozbudowanego domu, który zaczynał już butwieć; było to ostatnie z niepowodzeń jego życia. Tego wieczoru rzeka nie lśniła złotem: wezbrana od deszczów, toczyła złe, bure wody przed roztargnionym wzrokiem Almayera, unosząc mnóstwo drzewnego śmiecia, wielkie, martwe kłody i całe z korzeniami wyrwane drzewa z gałęźmi i listowiem, wśród którego wirowała woda szumiąc złowrogo.
Jedno z tych porwanych drzew zawadziło o spadzisty brzeg tuż przy domu; Almayer zaczął je śledzić z leniwym zainteresowaniem, porzucając swoje marzenie. Drzewo obróciło się zwolna wśród huku spienionych fal i wyzwolone z zatoru, popłynęło znowu z prądem; przewalając się powoli z boku na bok wzniosło ku niebu długi, obnażony konar niby rękę wyciągniętą w niemym wołaniu o pomstę za brutalną przemoc rzeki. Almayer przejmował się coraz bardziej losem drzewa. Wychylił się śledząc, czy pień wyminie niski przylądek – i cofnął się uspokojony. Teraz droga była swobodna aż hen ku morzu. Pozazdrościł losu tej martwej kłodzie, która szybko malała, aż znikła w gęstniejących ciemnościach. Wówczas jął rozmyślać, jak daleko drzewo popłynie, czy prąd uniesie je na północ, czy na południe. Prawdopodobnie na południe, ku Celebesowi; może aż do Makassaru?
Makassar. Podniecona wyobraźnia Almayera prześcignęła drzewo na jego urojonym szlaku; ogarnęły go wspomnienia sprzed jakich dwudziestu lat albo i więcej.
Oto smukły młodzieniec o skromnym wyglądzie, w białym ubraniu, opuszcza holenderski parowiec i wysiada na bulwarze pełnym kurzu; to Almayer przybywa do Makassaru, aby zdobyć majątek w halach targowych starego Hudiga. Od tej epokowej chwili rozpoczął nowe życie. Ojciec Almayera, niższy urzędnik ogrodów botanicznych w Buitenzorgu, był bez wątpienia uszczęśliwiony, że udało mu się umieścić syna w takiej solidnej firmie. Młody chłopak porzucił chętnie trujące wybrzeża Jawy i niedostatek w rodzinnym domku, gdzie ojciec zrzędził od rana do nocy na głupotę ogrodników krajowców, a matka opłakiwała w głębi fotelu utracone wspaniałości Amsterdamu i świetność swojej pozycji, jako córki tamtejszego handlarza cygar.
Almayer opuścił dom rodzinny z lekkim sercem i lżejszą jeszcze kieszenią; mówił dobrze po angielsku, był mocny w rachunkach – gotów był świat cały wyzwać do walki nie wątpiąc, że go zdobędzie.
Dwadzieścia lat minęło od tej chwili. Wdychając parne gorąco borneańskiego wieczoru przypomniał sobie z żalem wyniosłe, chłodne składy Hudiga, zawalone pakami dżynu i bawełnianych tkanin; długie proste uliczki między szeregami pak; wielkie drzwi obracające się bez szelestu i przyćmione światło tak miłe dla oczu po jaskrawym blasku ulicznym. Wśród spiętrzonych towarów oddzielone były balustradą niewielkie przestrzenie, gdzie schludni urzędnicy chińscy o smutnych oczach i chłodnym obejściu pisali szybko, milcząc, w hałasie i rozgwarze. Robotnicy toczyli beczki lub przesuwali paki w takt śpiewnego pomruku kończącego się rozpaczliwym wrzaskiem. W dalszej części hali odgrodzono dużą przestrzeń dobrze oświetloną, naprzeciw wielkich drzwi; tu nad hałasem stłumionym przez oddalenie górował łagodny i bezustanny dźwięk srebrnych guldenów. Rozważni Chińczycy liczyli je i układali w stosy pod nadzorem pana Vincka, kasjera, który był duchem opiekuńczym tego miejsca i prawą ręką władcy.
W tym jasnym zakątku pracował Almayer przy swoim stole, niedaleko małych zielonych drzwi, u których stał zawsze Malaj w czerwonym pasie i turbanie; ciągnął za zwisający sznurek, podnosząc i opuszczając rękę z dokładnością maszyny. Sznurek ten wprawiał w ruch punkah po drugiej stronie zielonych drzwi, gdzie mieściło się tak zwane prywatne biuro; królował tam stary Hudig – władca – udzielając hałaśliwych posłuchań. Niekiedy małe drzwi otwierały się gwałtownie, ukazując przez błękitnawą mgłę dymu tytoniowego długi stół, obstawiony butelkami przeróżnych kształtów i smukłymi dzbanami z wodą; w fotelach z rotanu leżeli hałaśliwie rozprawiający mężczyźni, a władca wychylał głowę przez drzwi i trzymając za klamkę mruczał coś poufnie do Vincka; czasem rzucał grzmiący rozkaz na halę lub też zwietrzywszy nieznajomego i wahającego się gościa witał go przyjaznym rykiem: „Moje uszanowanie kapitanowi! Skądże pan przybywa? Czy nie z Bali, co? Ma pan kuce? potrzeba mi kuców, potrzeba mi wszystkiego, co tylko pan ma do zbycia! ha! ha! ha! niechże pan wejdzie!” Wśród huraganu wykrzyków wciągał nieznajomego do biura, a drzwi się zamykały i zwykłe hałasy rozlegały się znowu: śpiew robotników, łoskot beczek, skrzypienie pośpiesznie piszących piór; nad wszystkim zaś górował melodyjny dźwięk dużych, srebrnych pieniędzy, płynących nieustannie przez żółte palce uważnych Chińczyków.
W Makassarze kipiało wówczas życie, kwitł handel. Był to punkt zborny dla wszystkich awanturników, którzy, zaopatrzywszy swoje szkuńce na wybrzeżu australijskim, puszczali się w głąb Archipelagu Malajskiego w pogoni za pieniędzmi i przygodami. Ci śmiałkowie ważący się na wszystko nie stronili od potyczek z korsarzami grasującymi jeszcze wtedy na wielu wybrzeżach; mając węch do interesów dorabiali się szybko majątku, a ogólnym ich rendez-vous była owa zatoka, gdzie zjeżdżali się dla transakcji handlowych i uciech. Kupcy holenderscy zwali tych ludzi angielskimi kramarzami wędrownymi. Niektórzy z nich byli to bezsprzecznie dżentelmeni, których ten rodzaj życia pociągał swoim urokiem, lecz większość stanowili zawodowi marynarze. Za króla ich uważano powszechnie Toma Lingarda, którego wszyscy Malaje – uczciwi czy nieuczciwi, spokojni rybacy czy też skończeni zbóje – nazywali Radja Laut – Królem Morza.
Almayer nie był i trzech dni w Makassarze, gdy posłyszał o nim; o jego zręcznych transakcjach handlowych, miłostkach i zaciekłych walkach z piratami plemienia Sulu. Powtórzono mu także romantyczną opowieść o jakimś dziecku – dziewczynce znalezionej przez zwycięskiego Lingarda na korsarskim statku, którym po długiej walce zawładnął zmiótłszy załogę z pokładu. Ogólnie było wiadomo, że Lingard zaadoptował tę dziewczynkę; umieścił ją w jakimś klasztorze na Jawie i mówił o niej zawsze: „moja córka”. Złożył uroczystą przysięgę, że wyda ją za białego człowieka przed powrotem do kraju i zostawi jej cały majątek. „A kapitan Lingard jest bardzo bogaty – mawiał uroczyście pan Vinck przechylając głowę na bok – bardzo bogaty, bogatszy od samego Hudiga!” Tu urywał na chwilę, aby słuchacze mogli ochłonąć po tak nieprawdopodobnej wieści, i dodawał szeptem wyjaśnienie: „Widzi pan, on odkrył rzekę.”
Otóż to – odkrył rzekę! Ten fakt właśnie wynosił Lingarda tak wysoko nad pospolity tłum morskich awanturników, którzy za dnia handlowali z Hudigiem, a noce spędzali na piciu szampana, szulerce, śpiewaniu krzykliwych piosnek i na umizgach do dziewcząt krwi mieszanej pod dachem obszernej werandy hotelu „Sunda”. Dostęp do owej rzeki znany był jedynie samemu Lingardowi. Wyruszając w drogę zabierał doborowy ładunek bawełnianych tkanin, mosiężnych gongów, strzelb i prochu. „Błyskawica”, bryg jego, którym sam dowodził, znikała nieznacznie nocą z przystani, podczas gdy kamraci Lingarda odsypiali skutki nocnej orgii. Zostawiał ich pijanych pod stołem i wracał na pokład; sam zaś, nawet pijąc bez miary, nigdy przytomności nie tracił. Niejeden usiłował go wytropić i dostać się do tego kraju obfitości bogatego w gutaperkę i rotan, wosk i damarę, perłowe konchy i ptasie gniazda, ale niewielka „Błyskawica” umiała prześcignąć każdy statek na tych wodach. Kilku śmiałków natknęło się na ukryte mielizny i rafy koralowe; tracąc całe mienie ledwie z życiem ujść zdołali z okrutnych objęć tego morza uśmiechającego się słonecznie. Zniechęciło to innych. Zielone wyspy o niewinnym wyglądzie, stróżujące u wejścia do ziemi obiecanej, przechowały swoją tajemnicę przez długie lata z bezlitosną pogodą natury podzwrotnikowej. A Lingard po dawnemu zjawiał się i znikał w ciągu swoich wycieczek jawnych czy ukrytych. Śmiałość jego ryzykownych wypraw i olbrzymie dochody opromieniały go bohaterstwem w oczach Almayera, który z najgłębszym podziwem zwykł był patrzeć, gdy wielki człowiek szedł przez halę, mrucząc mimochodem „dzień dobry” do Vincka albo witając władcę Hudiga gromki m wykrzykiem: „Jak się masz, stary korsarzu! cóż, żyjesz jeszcze?” Był to zwykły wstęp do transakcyj handlowych za zielonymi drzwiami. Wieczorem, gdy cisza zaległa opustoszałą halę, Almayer porządkował papiery przed powrotem do domu w towarzystwie Vincka, u którego mieszkał. Przerywał wówczas często swoje zajęcie przysłuchując się hałaśliwym i gorącym rozprawom w prywatnym biurze, skąd dochodził głęboki, monotonny pomruk władcy, przerywany gwałtownymi okrzykami Lingarda – dwóch brytanów walczących o kość pełną szpiku. Lecz w uszach Almayera brzmiało to jak tytaniczna zwada, jak walka bogów.
Mniej więcej w rok potem Lingard zapałał nagle dość niewytłumaczoną dla ludzi postronnych sympatią do Almayera, z którym stykał się często z powodu interesów. Wychwalał go pod niebiosa przed kamratami, gdy późno w nocy siedzieli przy kieliszku w hotelu „Sunda”, a pewnego pięknego poranku zelelktryzował Vincka oświadczeniem, że musi „zabrać z sobą tego smyka. Będzie załatwiał za mnie wszystkie gryzmoły – coś w rodzaju sekretarza.” Hudig przystał na to. Przejęty młodzieńczą żądzą zmiany, Almayer zgodził się chętnie i spakowawszy swoje manatki puścił się na pokładzie „Błyskawicy” w długą podróż. W czasie takiego objazdu stary żeglarz odwiedzał zwykle wszystkie wyspy Archipelagu. Mijały miesiące, a przyjaźń Lingarda zdawała się wzrastać. Przechadzał się często z Almayerem po pokładzie brygu, który sunął lekko pod spokojnym, wyiskrzonym niebem, pędzony łagodnie przez nikły powiew nocny, niosący od strony wysp silne aromaty. Stary żeglarz lubił wtedy otwierać serce przed zachwyconym słuchaczem. Mówił o swojej przeszłości, o niebezpieczeństwach, których uniknął, o wielkich dochodach płynących z jego transakcyj handlowych, o nowych planach, które w przyszłości miały przynieść jeszcze większe zyski..Wspominał często swoją córkę, dziewczynkę znalezioną na statku korsarskim, i mówił o niej z dziwnym porywem ojcowskiej tkliwości. „Wyrosła pewnie na dużą dziewczynę, cztery lata prawie jej nie widziałem! No, Almayer, niech mnie diabli porwą, jeśli nie znajdziemy się tym razem w Surabai!” Po takim oświadczeniu dawał zwykle nurka do swojej kabiny mrucząc pod nosem:
„Trzeba coś z tym zrobić – trzeba koniecznie!” Zadziwił Almayera kilkakrotnie swoim zachowaniem: podchodził szybko do niego, chrząkał potężnie, jakby chcąc coś powiedzieć, a potem nagle zawracał na pięcie i opierał się milcząc o parapet; godzinami całymi śledził bez ruchu blask i iskrzenie się fosforyzujących fal wzdłuż statku. Ostatniej nocy, przed samym przybyciem do Surabai, jedna z takich prób zwierzeń udała się nareszcie. Odchrząknąwszy kilkakrotnie Lingard przemówił odsłaniając swój zamiar. Oto chciał ożenić Almayera ze swoją przybraną córką. „Tylko mi się nie stawiaj, dlatego żeś biały! – wybuchnął nagle, nie dając przyjść do słowa zdumionemu młodzieńcowi. – Ze mną to się na nic nie zda. Nikt nie zauważy, jaką twoja żona ma skórę – od czegóż dolary! Ja ci to mówię! I zapamiętaj sobie, będzie ich grubo więcej jeszcze, zanim umrę. Miliony, słyszysz, Kasprze? miliony! A wszystko dla niej i dla ciebie, jeżeli zrobisz, co ci każę.”
Zaskoczony tą nieoczekiwaną propozycją, Almayer zawahał się i zamilkł na chwilę. Wyobraźnię miał bujną i ruchliwą; w mgnieniu oka ujrzał – niby w błysku olśniewającego światła – ogromne stosy błyszczących guldenów i uświadomił sobie wszelkie rozkosze płynące z bogactwa. Ogólne uznanie, błogość bezczynnej egzystencji, do której czuł się wprost stworzony, własne okręty, domy handlowe, towary (stary Lingard nie będzie przecież żył wiecznie) – a wreszcie korona wszystkich marzeń: w dalszej przyszłości – niby czarodziejski pałac z bajki – wielki dom w Amsterdamie, tym ziemskim raju jego snów. Wyniesiony na mocarza przez pieniądze starego Lingarda, spędzi tam koniec życia w niewypowiedzianej wspaniałości. Co do odwrotnej strony medalu – związania się na całe życie z malajską dziewczyną – tym spadkiem po korsarskim statku – miał tylko niejasną świadomość wstydu, że on, człowiek biały…
No ale czteroletnie wychowanie w klasztorze coś przecież znaczy! A potem – może ją los jakoś uprzątnie. Szczęście sprzyjało mu zawsze, a pieniądz to potęga! Trzeba przejść przez to. A może?… Mignęła mu niejasna myśl, aby ją gdziekolwiek zamknąć, usunąć poza ramy jego wspaniałej przyszłości. Z malajską dziewczyną łatwo sobie poradzi – klasztor nie klasztor, ślub nie ślub – ostatecznie to niewolnica według jego wschodnich pojęć.
Podniósł głowę i spojrzał w oczy żeglarzowi, który czekał, rozdrażniony i niespokojny:
– Ja, naturalnie, wszystko, czego pan sobie życzy, kapitanie Lingard…
– Nazywaj mnie ojcem, mój chłopcze, tak jak ona! – rozczulił się stary awanturnik. – Do diabła, myślałem, że chcesz odmówić! Widzisz, Kasprze, to by się i tak na nic nie przydało, bo ja zawsze dopnę swego. Ale ty nie jesteś głupi!
Pamiętał dobrze tę chwilę: spojrzenie, wyraz twarzy Lingarda, jego słowa, wrażenie, jakiego doznał, a nawet wszystko, co ich otaczało. Pamiętał wąski, pochyły pokład brygu, śpiące cicho wybrzeże i gładką, czarną powierzchnię morza, na której wschodzący księżyc kładł wielką sztabę złota. Pamiętał także uczucie szalonego uniesienia na myśl o cisnących mu się do rąk bogactwach. Nie był głupi ani wtedy, ani dzisiaj. Los zawziął się na niego; przepadły bogactwa, ale została jeszcze nadzieja.
Nocne powietrze przejęło go dreszczem; uświadomił sobie nagle głęboką ciemność, która po zniknięciu słońca zawisła nad rzeką chłonąc zarysy przeciwległego brzegu. Tylko stos suchych gałęzi zapalony przed ostrokołem otaczającym podwórzec radży oświetlał raz po raz chropawe pnie najbliższych drzew i rzucał na wodę plamę gorącej czerwieni aż po sam środek rzeki, gdzie w nieprzeniknionym mroku mknęły spiesznie ku morzu kłody unoszone wartkim prądem. Jak przez mgłę przypomniał się Almayerowi głos żony nawołujący go kilkakrotnie – pewno na obiad. Ale człowiek, który rozpamiętywa bankructwo swojej przeszłości w brzasku wskrzeszonych nadziei, nie może być głodny na zawołanie tylko dlatego, że ryż czeka na stole. Czas jednak do domu – późno już.
Skierował się ku drabinie stąpając ostrożnie po luźnych deskach. Spłoszona krokami jaszczurka pisnęła żałośnie i pomknęła przez wysoką trawę porastającą brzegi. Almayer zszedł powoli z drabiny; musiał skupić całą uwagę, aby nie potknąć się na nierównym gruncie, i to go zupełnie otrzeźwiło. Kamienie, zgniłe deski, nie dopiłowane belki leżały tu stosami w najwyższym nieładzie. Zwrócił się w stronę tak zwanego „starego domu”, gdzie było jego mieszkanie, i w tej chwili właśnie usłyszał w ciemnościach daleki plusk wioseł. Przystanął na ścieżce, zdumiony, że ktoś płynie wezbraną rzeką o tak późnej godzinie. Teraz słyszał już wyraźnie uderzenia wioseł, a nawet kilka słów zamienionych śpiesznie przyciszonym głosem i ciężki oddech ludzi walczących z prądem tuż przy brzegu, gdzie się zatrzymał. Za ciemno było jednak, aby mógł rozróżnić cośkolwiek pod zwisającymi krzakami.
– Pewno Arabowie – mruknął starając się przeniknąć gęste ciemności – co oni tu robią tak późno? To muszą być sprawki tego przeklętego Abdulli, oby sczezł marnie!
Łódka była już bardzo blisko.
– Oh, ja! Kto tam! – krzyknął Almayer.
Szmer głosów przycichł, lecz wiosła pracowały równie gwałtownie jak przedtem. Wtem zatrząsł się krzak tuż przed Almayerem i łoskot wioseł rzuconych na dno łodzi rozdarł cichość nocy.
Wioślarz uchwycił się zwisających gałęzi, lecz mimo to Almayer zaledwie mógł rozeznać ciemny zarys głowy i ramion wystający nad brzegiem.
– Czy to ty, Abdullo? – spytał niepewnie. Poważny głos odpowiedział:
– Tuan Almayer mówi do przyjaciela. Nie ma tu żadnego Araba.
Almayerowi serce targnęło się w piersi.
– Dain! – krzyknął – nareszcie! nareszcie! wyczekiwałem cię co dnia i co nocy! Straciłem już prawie nadzieję!
– Nic nie mogłoby wstrzymać mnie od powrotu – odparł tamten niemal gwałtownie. – Nawet śmierć – szepnął do siebie.
– Tak mówi przyjaciel, prawdziwy przyjaciel! – zawołał serdecznie Almayer. – Ale popłynęliście za daleko.] Każ przybić do przystani, niech twoi ludzie ugotują sobie ryżu w k ampungu, a my przez ten czas porozmawiamy.
Nie było odpowiedzi na to zapytanie.
– Cóż to znaczy? – spytał niespokojnie Almayer. – Mam nadzieję, że brygowi nic się nie stało?
– Bryg znajduje się tam, gdzie żaden orang Belanda nie może go dosięgnąć – rzekł Dain ponuro, lecz Almayer, uniesiony radością, nie zauważył jego tonu.
– To dobrze. Ale gdzież wszyscy twoi ludzie? Dwóch tylko masz z sobą.
– Posłuchaj mnie, tuanie Almayer – rzekł Dain. – Jutrzejsze słońce ujrzy mnie w twoim domu i będziemy wtedy rozmawiali, ale teraz muszę jechać do radży.
– Do radży? dlaczego? czegóż chcesz od Lakamby?
– Tuanie, pomówimy jutro jak przyjaciele. Muszę widzieć Lakambę jeszcze dziś w nocy.
– Dainie, ty nie opuścisz mnie teraz, kiedy wszystko już gotowe! – zawołał Almayer błagalnym tonem.
– Czyż nie powróciłem? Ale muszę się widzieć z Lakambą, dla mojego i twojego dobra.
Ciemny zarys głowy znikł nagle znad brzegu. Krzew, uwolniony z rąk wioślarza, odgiął się wstecz z szelestem, opryskując deszczem błotnistych, kropel Almayera, który pochylił się naprzód, aby dojrzeć cośkolwiek.
Po chwili łódź znalazła się w smudze światła padającego na rzekę od wielkiego ogniska na przeciwległym brzegu. Można było teraz rozróżnić sylwetki dwóch ludzi pochylonych nad wiosłami; trzeci zaś, wymachujący wiosłem u steru, wyglądał w olbrzymim, płaskim kapeluszu jak grzyb fantastycznej wielkości.
Almayer śledził łódź, póki nie znikła za smugą światła. Wkrótce gwar wielu głosów dosięgną! go przez rzekę. Widział, jak wyciągano z ogniska płonące głownie, które oświetliły na chwilę wrota w ostrokole i tłoczących się ludzi. Po chwili weszli widocznie do środka, gdyż pochodnie znikły, a rozproszony ogień świecił przyćmionym i dorywczym blaskiem.
Ruszył wielkimi krokami ku domowi, pełen nieokreślonej troski. Niemożliwe, aby Dain knuł coś przeciw niemu; to przypuszczenie było bez sensu.I Dainowi, i Lakambie zanadto zależało na pomyślnym przeprowadzeniu planu obmyślonego przez Almayera. Wprawdzie Malajom zbytnio wierzyć nie można, ale przecież i oni mają jakiś zdrowy rozsądek i zrozumienie własnego interesu. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze. Doszedłszy do tego wniosku znalazł się u stóp schodów prowadzących na werandę. Z nisko położonego miejsca, gdzie stał, mógł widzieć oba ramiona rzeki. Główna odnoga Pantai gubiła się w ciemnościach, gdyż ogień pod ostrokołem radży już wygasł, natomiast w górę ku Sembirowi można było rozróżnić długi szereg chat malajskich skupionych przy brzegu; gdzieniegdzie migotało przyćmione światełko przez bambusową ścianę lub też paliły się dymiące pochodnie na pomostach nad wodą. Jeszcze dalej, tam gdzie wyspa przechodziła w płaską skałę, piętrzyła się nad chatami ciemna masa budynków; ożywiały ją liczne światła o białym i silnym blasku pochodzącym widocznie od lamp naftowych. Była to posiadłość Abdulli ben Selima, najbogatszego kupca w Sembirze. Wśród wolnej przestrzeni stał jego dom, zbudowany trwale na skalistym podłożu i otoczony składami towarów. Dla Almayera był to wvdok nienawistny. Wyciągnął ściśniętą pięść ku budynkom, które z wyżyn swego dobrobytu, zdawały się spoglądać ku niemu zimno i wyzywająco, naigrawając się z jego upadku.
Zaczął wstępować powoli na schody swojego domu.
W pośrodku werandy stał okrągły stół, a na nim lampa bez klosza rzucała jaskrawy blask na trzy ściany. Czwarta strona werandy, otwarta, wychodziła na rzekę. Między grubo ociosanymi słupami podtrzymującymi wysoki spadzisty dach wisiały podarte zasłony z rotanu. Sufitu nie było wcale; ostre światło lampy przechodziło u góry w łagodny półcień, a jeszcze wyżej krokwie ginęły w zupełnym mroku. Środkową ścianę przecinała czerwona firanka zasłaniająca wyjście na korytarz, który łączył się drzwiami z pokojem kobiet i prowadził dalej do szopy kuchennej i podwórza. W jednej z bocznych ścian były drzwi z na wpół zatartym napisem: „Biuro: Lingard i Sp.”; pokryte warstwą kurzu wyglądały, jakby ich przez wiele lat nikt nie otwierał. Pod przeciwległą ścianą stał bujający fotel z giętego drzewa, zaś naokoło stołu i dalej, rozrzucone po werandzie, błąkały się cztery drewniane fotele niby wstydząc się marnego otoczenia. Stos mat leżał w kącie; nad nimi wisiał ukośnie stary hamak. W drugim rogu spał na podłodze Malaj zwinięty w kłębek, z głową obwiązaną szmatą z czerwonego perkalu. Był to jeden z domowych niewolników Almayera, jego „własnych ludzi”, jak ich nazywał. Liczne i świetne grono ciem pląsało zapamiętale naokoło lampy w takt skocznej przygrywki moskitów unoszących się rojami. Pod strzechą z palmowych liści jaszczurki biegały po belkach nawołując się łagodnie. Małpka uwiązana na łańcuchu u jednego ze słupów podpierających werandę wyjrzała zza okapu, gdzie była jej nocna kryjówka; strojąc przyjazne miny do Almayera zawisła na pręcie bambusowym sterczącym ze strzechy i strząsnęła obfity deszcz kurzu i okruchów zeschłych liści, które osiadły na odrapanym stole. Jakieś zwiędłe rośliny leżały na nierównej podłodze pokrytej zeschłym błotem. Zaniedbanie i niechlujstwo wyzierały z każdego kąta. [Wielkie… czerwone plamy na podłodze i ścianach świadczyły o częstym żuciu betelu. Od rzeki szedł lekki powiew i kołysał łagodnie postrzępione zasłony, niosąc z przeciwległych lasów nikły i mdły zapach jakby przekwitłych kwiatów.
Podłoga werandy zaskrzypiała głośno pod ciężkimi krokami Almayera. Śpiący w kącie Malaj poruszył się niespokojnie, mrucząc jakieś niewyraźne słowa. Coś zaszeleściło za firanką zakrywającą drzwi i łagodny głos spytał po malajsku: „Czy to ty, ojcze?”
– To ja, Nino. Głodny jestem. Czy wszyscy już śpią w tym domu? – rzekł wesoło Almayer i z westchnieniem ulgi osunął się na fotel stojący najbliżej stołu.
Nina Almayer ukazała się w przejściu zasłoniętym firanką, a za nią weszła stara kobieta malajska i zakrzątnęła się koło stołu: ustawiła półmisek z ryżem i rybami, dzban z wodą i pół butelki jałowcówki. Umieściwszy troskliwie przed swym panem pękniętą szklankę i łyżkę cynową oddaliła się bez szelestu. Nina stała oparta o brzeg stołu, z ręką opuszczoną bezwolnie wzdłuż ciała. Wyraz niecierpliwego oczekiwania malował się na jej twarzy, zwróconej ku ciemnościom, skroś których jej marzące oczy zdawały się dostrzegać jakiś czarowny obraz. Wzrostu wysokiego jak na dziewczynę krwi mieszanej, miała regularny profil ojca, jednak zmieniony i bardziej zdecydowany dzięki kwadratowemu zarysowi podbródka odziedziczonego po przodkach matki, korsarzach z plemienia Sulu. Stanowczy łuk ust i błysk białych zębów między rozchylonymi wargami nadawały pewien odcień dzikości niecierpliwemu wyrazowi jej twarzy. A jednak prześliczne, ciemne jej oczy jaśniały tkliwą słodyczą właściwą kobietom malajskim, lecz ożywioną promieniem wyższej inteligencji. Oczy te spoglądały poważnie, szeroko rozwarte i nieruchome, jakby zapatrzone w coś niewidzialnego dla wszystkich innych oczu, gdy stała tak, cała w bieli, prosta i gibka, nieświadoma swojego czaru. Nad niskim, szerokim jej czołem lśnił przepych czarnych włosów, które w ciężkich splotach spływały na barki, potęgując jeszcze oliwkową bladość cery w czarnym jak węgiel obramowaniu.
Almayer zabrał się chciwie do ryżu, ale już po paru łykach przerwał jedzenie i z łyżką w ręku spojrzał ciekawie na córkę.
– Czy słyszałaś, jak przejeżdżała tędy łódź z pół godziny temu? – zapytał.
Dziewczyna szybko rzuciła na niego wzrokiem i odwróciła się od stołu, stając tyłem do światła.
– Nie – odpowiedziała powoli.
– Łódź przejeżdżała. Nareszcie! to był Dain. Pojechał teraz do Lakamby; sam mi to powiedział. Mówiłem z nim, ale nie chciał przyjść dzisiaj. Będzie tu dopiero jutro rano.
Połknął znów łyżkę ryżu i mówił dalej:
– Jestem dziś prawie szczęśliwy, Nino! Widzę nareszcie kres długiej drogi, która wyprowadzi nas z tego nędznego bagna. Wydostaniemy się stąd prędko, moja droga dziewczynko, a wtedy…
Podniósł się i utkwił wzrok w przestrzeni, jakby wpatrzony w czarującą jakąś wizję.
– A wtedy – mówił dalej – będziemy szczęśliwi oboje, i ty, i ja. Będziemy żyli daleko stąd w bogactwie i szacunku. Zapomnimy o tym, co było, o wszystkich walkach, o całej tej nędzy!
Zbliżył się do córki i pieszczotliwie pogładził ją po włosach.
– Żle jest, gdy trzeba pokładać wiarę w Malaju, ale muszę przyznać, że ten Dain to dżentelmen, prawdziwy dżentelmen – powtórzył.
– Czy prosiłeś go, żeby tu przyszedł? – zapytała Nina nie patrząc na ojca.
– Naturalnie! Wyjedziemy pojutrze – rzekł radośnie. – Nie trzeba tracić ani chwili. No cóż, szczęśliwa jesteś, moja ty malutka?
Dorównywała prawie wzrostem ojcu, ale lubił przypominać sobie czasy jej dzieciństwa, kiedy byli dla siebie wszystkim.