Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szaleństwo Almayera - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szaleństwo Almayera - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 336 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA AU­TO­RA

Do­wie­dzia­łem się, że kry­ty­ku­jąc li­te­ra­tu­rę, któ­ra że­ru­je na nie­zna­nych lu­dach i gra­su­je po da­le­kich kra­jach – pod cie­niem palm, w ja­skra­wym, ni­czym nie osło­nię­tym bla­sku sma­ga­nych słoń­cem wy­brze­ży, mię­dzy po­czci­wy­mi dzi­ku­sa­mi i da­le­ki­mi od na­tu­ral­nej pro­sto­ty pio­nie­ra­mi na­szych wspa­nia­łych cnót, pani – uzna­na w świe­tle li­te­rac­kim – stre­ści­ła swo­ją na­ga­nę dla tej li­te­ra­tu­ry mó­wiąc, że jej opo­wie­ści są „od­cy­wi­li­zo­wa­ne”. A w tym zda­niu zo­sta­ły osta­tecz­nie po­tę­pio­ne wy­ro­kiem peł­nym po­gar­dli­wej dez­apro­ba­ty nie tyl­ko opo­wie­ści, ale – oba­wiam się – tak­że nie­zna­ne ludy i da­le­kie kra­je.

Sąd ko­bie­ty: in­tu­icyj­ny, zręcz­ny, wy­ra­żo­ny ze szczę­śli­wym wdzię­kiem – nie­omyl­ny. Sąd, któ­ry nie ma nic wspól­ne­go ze spra­wie­dli­wo­ścią. Ten kry­tyk i sę­dzia za­ra­zem wy­da­je się my­śleć, że w owych da­le­kich kra­jach wszel­ka ra­dość jest krzy­kiem i tań­cem wo­jen­nym, wszel­kie wzru­sze­nie wy­ra­ża się wy­ciem i okrop­nym szcze­rze­niem spi­ło­wa­nych zę­bów, a wszyst­kie pro­ble­my znaj­du­ją roz­wią­za­nie w lu­fie re­wol­we­ru lub na ostrzu włócz­ni. A prze­cież tak nie jest. Ale sę­dzia, któ­ry się myli, może przy­ta­czać na swe uspra­wie­dli­wie­nie fakt, iż świa­dec­twa z na­tu­ry swej wpro­wa­dza­ją w błąd.

Ob­raz ży­cia, za­rów­no tam, jak i tu, jest na­ma­lo­wa­ny z tym sa­mym sta­ran­nym wy­pra­co­wa­niem szcze­gó­łów, za­bar­wio­ny tymi sa­my­mi ko­lo­ra­mi. Tyl­ko wo­bec okrut­nie po­god­ne­go nie­ba, w bez­li­to­snym bla­sku słoń­ca ośle­pio­ne oko nie do­strze­ga sub­tel­nych szcze­gó­łów, wi­dzi je­dy­nie gru­be za­ry­sy, pod­czas gdy bar­wy w nie­zmien­nym świe­tle wy­da­ją się su­ro­we i bez wy­ra­zu. A jed­nak jest to ten sam ob­raz.

I jest więź mię­dzy nami i tą tak od­le­głą ludz­ko­ścią. Mó­wię tu o męż­czy­znach i ko­bie­tach – nie o tych wdzięcz­nych i po­wab­nych zja­wi­skach, któ­re snu­ją się wśród na­sze­go bło­ta i dymu – ła­god­nie prze­świe­tlo­ne od­bla­skiem wszyst­kich na­szych cnót; po­sia­da­ją wszel­ką moż­li­wą sub­tel­ność, wraż­li­wość, mą­drość – ale, bę­dąc tyl­ko zja­wi­ska­mi, nie po­sia­da­ją ser­ca.

Współ­czu­ją one (za­pew­ne) z nie­śmier­tel­ny­mi: z anio­ła­mi w gó­rze lub dia­bła­mi w dole. Mnie wy­star­czy współ­czuć ze zwy­kły­mi śmier­tel­ni­ka­mi, nie­za­leż­nie od tego, gdzie żyją, w do­mach czy w sza­ła­sach, na uli­cach za­snu­tych mgłą czy w pusz­czach poza czar­ną li­nią po­sęp­nych man­grow­ców, któ­re obrze­ża­ją pu­stą sa­mot­ność mo­rza. Bo ich kraj – po­dob­nie jak nasz – leży przed nie­zgłę­bio­nym wzro­kiem Naj­wyż­sze­go. Ich ser­ca – po­dob­nie jak na­sze – mu­szą zno­sić brze­mię da­rów nie­ba: prze­kleń­stwo fak­tów i bło­go­sła­wień­stwo złu­dzeń, go­rycz na­szej mą­dro­ści i zwod­ni­czą po­cie­chę na­sze­go sza­leń­stwa.

1895.

J. C.

Qui de nous n'a eu sa ter­re pro­mi­se,

son jour d'exta­se et sa fin en exil?

(Któż z nas nie miał swej zie­mi obie­ca­nej,

swe­go dnia za­chwy­tu – i śmier­ci na wy­gna­niu?)

Amiel

PA­MIĘ­CI T. B.ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

– Ka­spar! Ma­kan!

Ten zna­jo­my, ostry głos tar­gnął Al­may­erem, bu­dząc go z ma­rzeń o wspa­nia­łej przy­szło­ści; wró­ci­ła przy­kra rze­czy­wi­stość. Głos był tak­że przy­kry. Al­may­er słu­chał go przez tyle lat i z każ­dym ro­kiem co­raz mniej go zno­sił. Ale co tam: skoń­czy się już wkrót­ce to wszyst­ko.

Po­ru­szył się nie­spo­koj­nie, po chwi­li jed­nak prze­stał zwa­żać na wo­ła­nie. Wspar­ty obu łok­cia­mi o ba­lu­stra­dę we­ran­dy, wpa­trzył się znów w wiel­ką rze­kę pły­ną­cą przed nim wart­ko i – obo­jęt­nie. Lu­bił przy­glą­dać się jej o za­cho­dzie – może dla­te­go, że go­re­ją­ce zło­to sy­pa­ło się wte­dy na fale Pan­tai, zaś my­śli Al­may­era błą­dzi­ły czę­sto oko­ło zło­ta. Nie uda­ło mu się go do­tąd zdo­być – tego zło­ta, któ­re po­sie­dli inni, z pew­no­ścią nie­uczci­wie. Musi jed­nak zdo­być je dla sie­bie i Niny, wy­tę­żyw­szy wszyst­kie siły w rze­tel­nej pra­cy. Po­grą­żył się w ma­rze­niach o bo­gac­twie i po­tę­dze prze­no­sząc się my­ślą da­le­ko od wy­brze­ża, gdzie miesz­kał tyle lat; za­po­mniał o go­ry­czy zno­ju i wal­ki, olśnio­ny wi­zją wiel­kiej, wspa­nia­łej na­gro­dy. Osią­dzie w Eu­ro­pie ra­zem z cór­ką. Będą bo­ga­ci i sza­no­wa­ni. Nikt nie zwró­ci uwa­gi na mie­sza­ną krew Niny wo­bec jej wiel­kiej pięk­no­ści i nie­zmier­ne­go bo­gac­twa ojca. On sam od­młod­nie­je pa­trząc na try­um­fy cór­ki i za­po­mni o dwu­dzie­stu pię­ciu la­tach roz­pacz­li­wej wal­ki na tym wy­brze­żu, gdzie czul się jak w wię­zie­niu. Wszyst­ko to było nie­mal pod ręką. Niech tyl­ko Dain po­wró­ci. Po­wi­nien wró­cić pręd­ko, w tym leży jego in­te­res. Spóź­nił się wię­cej niż o ty­dzień. Może zja­wi się dziś w nocy?

Ta­kie my­śli snu­ły się po gło­wie Al­may­era. Pa­trzył na sze­ro­ką rze­kę sto­jąc na we­ran­dzie no­wo­zbu­do­wa­ne­go domu, któ­ry za­czy­nał już bu­twieć; było to ostat­nie z nie­po­wo­dzeń jego ży­cia. Tego wie­czo­ru rze­ka nie lśni­ła zło­tem: wez­bra­na od desz­czów, to­czy­ła złe, bure wody przed roz­tar­gnio­nym wzro­kiem Al­may­era, uno­sząc mnó­stwo drzew­ne­go śmie­cia, wiel­kie, mar­twe kło­dy i całe z ko­rze­nia­mi wy­rwa­ne drze­wa z ga­łęź­mi i li­sto­wiem, wśród któ­re­go wi­ro­wa­ła woda szu­miąc zło­wro­go.

Jed­no z tych po­rwa­nych drzew za­wa­dzi­ło o spa­dzi­sty brzeg tuż przy domu; Al­may­er za­czął je śle­dzić z le­ni­wym za­in­te­re­so­wa­niem, po­rzu­ca­jąc swo­je ma­rze­nie. Drze­wo ob­ró­ci­ło się zwol­na wśród huku spie­nio­nych fal i wy­zwo­lo­ne z za­to­ru, po­pły­nę­ło zno­wu z prą­dem; prze­wa­la­jąc się po­wo­li z boku na bok wznio­sło ku nie­bu dłu­gi, ob­na­żo­ny ko­nar niby rękę wy­cią­gnię­tą w nie­mym wo­ła­niu o po­mstę za bru­tal­ną prze­moc rze­ki. Al­may­er przej­mo­wał się co­raz bar­dziej lo­sem drze­wa. Wy­chy­lił się śle­dząc, czy pień wy­mi­nie ni­ski przy­lą­dek – i cof­nął się uspo­ko­jo­ny. Te­raz dro­ga była swo­bod­na aż hen ku mo­rzu. Po­zaz­dro­ścił losu tej mar­twej kło­dzie, któ­ra szyb­ko ma­la­ła, aż zni­kła w gęst­nie­ją­cych ciem­no­ściach. Wów­czas jął roz­my­ślać, jak da­le­ko drze­wo po­pły­nie, czy prąd unie­sie je na pół­noc, czy na po­łu­dnie. Praw­do­po­dob­nie na po­łu­dnie, ku Ce­le­be­so­wi; może aż do Ma­kas­sa­ru?

Ma­kas­sar. Pod­nie­co­na wy­obraź­nia Al­may­era prze­ści­gnę­ła drze­wo na jego uro­jo­nym szla­ku; ogar­nę­ły go wspo­mnie­nia sprzed ja­kich dwu­dzie­stu lat albo i wię­cej.

Oto smu­kły mło­dzie­niec o skrom­nym wy­glą­dzie, w bia­łym ubra­niu, opusz­cza ho­len­der­ski pa­ro­wiec i wy­sia­da na bul­wa­rze peł­nym ku­rzu; to Al­may­er przy­by­wa do Ma­kas­sa­ru, aby zdo­być ma­ją­tek w ha­lach tar­go­wych sta­re­go Hu­di­ga. Od tej epo­ko­wej chwi­li roz­po­czął nowe ży­cie. Oj­ciec Al­may­era, niż­szy urzęd­nik ogro­dów bo­ta­nicz­nych w Bu­iten­zor­gu, był bez wąt­pie­nia uszczę­śli­wio­ny, że uda­ło mu się umie­ścić syna w ta­kiej so­lid­nej fir­mie. Mło­dy chło­pak po­rzu­cił chęt­nie tru­ją­ce wy­brze­ża Jawy i nie­do­sta­tek w ro­dzin­nym dom­ku, gdzie oj­ciec zrzę­dził od rana do nocy na głu­po­tę ogrod­ni­ków kra­jow­ców, a mat­ka opła­ki­wa­ła w głę­bi fo­te­lu utra­co­ne wspa­nia­ło­ści Am­ster­da­mu i świet­ność swo­jej po­zy­cji, jako cór­ki tam­tej­sze­go han­dla­rza cy­gar.

Al­may­er opu­ścił dom ro­dzin­ny z lek­kim ser­cem i lżej­szą jesz­cze kie­sze­nią; mó­wił do­brze po an­giel­sku, był moc­ny w ra­chun­kach – go­tów był świat cały wy­zwać do wal­ki nie wąt­piąc, że go zdo­bę­dzie.

Dwa­dzie­ścia lat mi­nę­ło od tej chwi­li. Wdy­cha­jąc par­ne go­rą­co bor­ne­ań­skie­go wie­czo­ru przy­po­mniał so­bie z ża­lem wy­nio­słe, chłod­ne skła­dy Hu­di­ga, za­wa­lo­ne pa­ka­mi dży­nu i ba­weł­nia­nych tka­nin; dłu­gie pro­ste ulicz­ki mię­dzy sze­re­ga­mi pak; wiel­kie drzwi ob­ra­ca­ją­ce się bez sze­le­stu i przy­ćmio­ne świa­tło tak miłe dla oczu po ja­skra­wym bla­sku ulicz­nym. Wśród spię­trzo­nych to­wa­rów od­dzie­lo­ne były ba­lu­stra­dą nie­wiel­kie prze­strze­nie, gdzie schlud­ni urzęd­ni­cy chiń­scy o smut­nych oczach i chłod­nym obej­ściu pi­sa­li szyb­ko, mil­cząc, w ha­ła­sie i roz­gwa­rze. Ro­bot­ni­cy to­czy­li becz­ki lub prze­su­wa­li paki w takt śpiew­ne­go po­mru­ku koń­czą­ce­go się roz­pacz­li­wym wrza­skiem. W dal­szej czę­ści hali od­gro­dzo­no dużą prze­strzeń do­brze oświe­tlo­ną, na­prze­ciw wiel­kich drzwi; tu nad ha­ła­sem stłu­mio­nym przez od­da­le­nie gó­ro­wał ła­god­ny i bez­u­stan­ny dźwięk srebr­nych gul­de­nów. Roz­waż­ni Chiń­czy­cy li­czy­li je i ukła­da­li w sto­sy pod nad­zo­rem pana Vinc­ka, ka­sje­ra, któ­ry był du­chem opie­kuń­czym tego miej­sca i pra­wą ręką wład­cy.

W tym ja­snym za­kąt­ku pra­co­wał Al­may­er przy swo­im sto­le, nie­da­le­ko ma­łych zie­lo­nych drzwi, u któ­rych stał za­wsze Ma­laj w czer­wo­nym pa­sie i tur­ba­nie; cią­gnął za zwi­sa­ją­cy sznu­rek, pod­no­sząc i opusz­cza­jąc rękę z do­kład­no­ścią ma­szy­ny. Sznu­rek ten wpra­wiał w ruch pun­kah po dru­giej stro­nie zie­lo­nych drzwi, gdzie mie­ści­ło się tak zwa­ne pry­wat­ne biu­ro; kró­lo­wał tam sta­ry Hu­dig – wład­ca – udzie­la­jąc ha­ła­śli­wych po­słu­chań. Nie­kie­dy małe drzwi otwie­ra­ły się gwał­tow­nie, uka­zu­jąc przez błę­kit­na­wą mgłę dymu ty­to­nio­we­go dłu­gi stół, ob­sta­wio­ny bu­tel­ka­mi prze­róż­nych kształ­tów i smu­kły­mi dzba­na­mi z wodą; w fo­te­lach z ro­ta­nu le­że­li ha­ła­śli­wie roz­pra­wia­ją­cy męż­czyź­ni, a wład­ca wy­chy­lał gło­wę przez drzwi i trzy­ma­jąc za klam­kę mru­czał coś po­uf­nie do Vinc­ka; cza­sem rzu­cał grzmią­cy roz­kaz na halę lub też zwie­trzyw­szy nie­zna­jo­me­go i wa­ha­ją­ce­go się go­ścia wi­tał go przy­ja­znym ry­kiem: „Moje usza­no­wa­nie ka­pi­ta­no­wi! Skąd­że pan przy­by­wa? Czy nie z Bali, co? Ma pan kuce? po­trze­ba mi ku­ców, po­trze­ba mi wszyst­kie­go, co tyl­ko pan ma do zby­cia! ha! ha! ha! nie­chże pan wej­dzie!” Wśród hu­ra­ga­nu wy­krzy­ków wcią­gał nie­zna­jo­me­go do biu­ra, a drzwi się za­my­ka­ły i zwy­kłe ha­ła­sy roz­le­ga­ły się zno­wu: śpiew ro­bot­ni­ków, ło­skot be­czek, skrzy­pie­nie po­śpiesz­nie pi­szą­cych piór; nad wszyst­kim zaś gó­ro­wał me­lo­dyj­ny dźwięk du­żych, srebr­nych pie­nię­dzy, pły­ną­cych nie­ustan­nie przez żół­te pal­ce uważ­nych Chiń­czy­ków.

W Ma­kas­sa­rze ki­pia­ło wów­czas ży­cie, kwitł han­del. Był to punkt zbor­ny dla wszyst­kich awan­tur­ni­ków, któ­rzy, za­opa­trzyw­szy swo­je szkuń­ce na wy­brze­żu au­stra­lij­skim, pusz­cza­li się w głąb Ar­chi­pe­la­gu Ma­laj­skie­go w po­go­ni za pie­niędz­mi i przy­go­da­mi. Ci śmiał­ko­wie wa­żą­cy się na wszyst­ko nie stro­ni­li od po­ty­czek z kor­sa­rza­mi gra­su­ją­cy­mi jesz­cze wte­dy na wie­lu wy­brze­żach; ma­jąc węch do in­te­re­sów do­ra­bia­li się szyb­ko ma­jąt­ku, a ogól­nym ich ren­dez-vous była owa za­to­ka, gdzie zjeż­dża­li się dla trans­ak­cji han­dlo­wych i uciech. Kup­cy ho­len­der­scy zwa­li tych lu­dzi an­giel­ski­mi kra­ma­rza­mi wę­drow­ny­mi. Nie­któ­rzy z nich byli to bez­sprzecz­nie dżen­tel­me­ni, któ­rych ten ro­dzaj ży­cia po­cią­gał swo­im uro­kiem, lecz więk­szość sta­no­wi­li za­wo­do­wi ma­ry­na­rze. Za kró­la ich uwa­ża­no po­wszech­nie Toma Lin­gar­da, któ­re­go wszy­scy Ma­la­je – uczci­wi czy nie­uczci­wi, spo­koj­ni ry­ba­cy czy też skoń­cze­ni zbó­je – na­zy­wa­li Ra­dja Laut – Kró­lem Mo­rza.

Al­may­er nie był i trzech dni w Ma­kas­sa­rze, gdy po­sły­szał o nim; o jego zręcz­nych trans­ak­cjach han­dlo­wych, mi­łost­kach i za­cie­kłych wal­kach z pi­ra­ta­mi ple­mie­nia Sulu. Po­wtó­rzo­no mu tak­że ro­man­tycz­ną opo­wieść o ja­kimś dziec­ku – dziew­czyn­ce zna­le­zio­nej przez zwy­cię­skie­go Lin­gar­da na kor­sar­skim stat­ku, któ­rym po dłu­giej wal­ce za­wład­nął zmió­tł­szy za­ło­gę z po­kła­du. Ogól­nie było wia­do­mo, że Lin­gard za­adop­to­wał tę dziew­czyn­kę; umie­ścił ją w ja­kimś klasz­to­rze na Ja­wie i mó­wił o niej za­wsze: „moja cór­ka”. Zło­żył uro­czy­stą przy­się­gę, że wyda ją za bia­łe­go czło­wie­ka przed po­wro­tem do kra­ju i zo­sta­wi jej cały ma­ją­tek. „A ka­pi­tan Lin­gard jest bar­dzo bo­ga­ty – ma­wiał uro­czy­ście pan Vinck prze­chy­la­jąc gło­wę na bok – bar­dzo bo­ga­ty, bo­gat­szy od sa­me­go Hu­di­ga!” Tu ury­wał na chwi­lę, aby słu­cha­cze mo­gli ochło­nąć po tak nie­praw­do­po­dob­nej wie­ści, i do­da­wał szep­tem wy­ja­śnie­nie: „Wi­dzi pan, on od­krył rze­kę.”

Otóż to – od­krył rze­kę! Ten fakt wła­śnie wy­no­sił Lin­gar­da tak wy­so­ko nad po­spo­li­ty tłum mor­skich awan­tur­ni­ków, któ­rzy za dnia han­dlo­wa­li z Hu­di­giem, a noce spę­dza­li na pi­ciu szam­pa­na, szu­ler­ce, śpie­wa­niu krzy­kli­wych pio­snek i na umi­zgach do dziew­cząt krwi mie­sza­nej pod da­chem ob­szer­nej we­ran­dy ho­te­lu „Sun­da”. Do­stęp do owej rze­ki zna­ny był je­dy­nie sa­me­mu Lin­gar­do­wi. Wy­ru­sza­jąc w dro­gę za­bie­rał do­bo­ro­wy ła­du­nek ba­weł­nia­nych tka­nin, mo­sięż­nych gon­gów, strzelb i pro­chu. „Bły­ska­wi­ca”, bryg jego, któ­rym sam do­wo­dził, zni­ka­ła nie­znacz­nie nocą z przy­sta­ni, pod­czas gdy kam­ra­ci Lin­gar­da od­sy­pia­li skut­ki noc­nej or­gii. Zo­sta­wiał ich pi­ja­nych pod sto­łem i wra­cał na po­kład; sam zaś, na­wet pi­jąc bez mia­ry, nig­dy przy­tom­no­ści nie tra­cił. Nie­je­den usi­ło­wał go wy­tro­pić i do­stać się do tego kra­ju ob­fi­to­ści bo­ga­te­go w gu­ta­per­kę i ro­tan, wosk i da­ma­rę, per­ło­we kon­chy i pta­sie gniaz­da, ale nie­wiel­ka „Bły­ska­wi­ca” umia­ła prze­ści­gnąć każ­dy sta­tek na tych wo­dach. Kil­ku śmiał­ków na­tknę­ło się na ukry­te mie­li­zny i rafy ko­ra­lo­we; tra­cąc całe mie­nie le­d­wie z ży­ciem ujść zdo­ła­li z okrut­nych ob­jęć tego mo­rza uśmie­cha­ją­ce­go się sło­necz­nie. Znie­chę­ci­ło to in­nych. Zie­lo­ne wy­spy o nie­win­nym wy­glą­dzie, stró­żu­ją­ce u wej­ścia do zie­mi obie­ca­nej, prze­cho­wa­ły swo­ją ta­jem­ni­cę przez dłu­gie lata z bez­li­to­sną po­go­dą na­tu­ry pod­zwrot­ni­ko­wej. A Lin­gard po daw­ne­mu zja­wiał się i zni­kał w cią­gu swo­ich wy­cie­czek jaw­nych czy ukry­tych. Śmia­łość jego ry­zy­kow­nych wy­praw i ol­brzy­mie do­cho­dy opro­mie­nia­ły go bo­ha­ter­stwem w oczach Al­may­era, któ­ry z naj­głęb­szym po­dzi­wem zwykł był pa­trzeć, gdy wiel­ki czło­wiek szedł przez halę, mru­cząc mi­mo­cho­dem „dzień do­bry” do Vinc­ka albo wi­ta­jąc wład­cę Hu­di­ga grom­ki m wy­krzy­kiem: „Jak się masz, sta­ry kor­sa­rzu! cóż, ży­jesz jesz­cze?” Był to zwy­kły wstęp do trans­ak­cyj han­dlo­wych za zie­lo­ny­mi drzwia­mi. Wie­czo­rem, gdy ci­sza za­le­gła opu­sto­sza­łą halę, Al­may­er po­rząd­ko­wał pa­pie­ry przed po­wro­tem do domu w to­wa­rzy­stwie Vinc­ka, u któ­re­go miesz­kał. Prze­ry­wał wów­czas czę­sto swo­je za­ję­cie przy­słu­chu­jąc się ha­ła­śli­wym i go­rą­cym roz­pra­wom w pry­wat­nym biu­rze, skąd do­cho­dził głę­bo­ki, mo­no­ton­ny po­mruk wład­cy, prze­ry­wa­ny gwał­tow­ny­mi okrzy­ka­mi Lin­gar­da – dwóch bry­ta­nów wal­czą­cych o kość peł­ną szpi­ku. Lecz w uszach Al­may­era brzmia­ło to jak ty­ta­nicz­na zwa­da, jak wal­ka bo­gów.

Mniej wię­cej w rok po­tem Lin­gard za­pa­łał na­gle dość nie­wy­tłu­ma­czo­ną dla lu­dzi po­stron­nych sym­pa­tią do Al­may­era, z któ­rym sty­kał się czę­sto z po­wo­du in­te­re­sów. Wy­chwa­lał go pod nie­bio­sa przed kam­ra­ta­mi, gdy póź­no w nocy sie­dzie­li przy kie­lisz­ku w ho­te­lu „Sun­da”, a pew­ne­go pięk­ne­go po­ran­ku ze­lelk­try­zo­wał Vinc­ka oświad­cze­niem, że musi „za­brać z sobą tego smy­ka. Bę­dzie za­ła­twiał za mnie wszyst­kie gry­zmo­ły – coś w ro­dza­ju se­kre­ta­rza.” Hu­dig przy­stał na to. Prze­ję­ty mło­dzień­czą żą­dzą zmia­ny, Al­may­er zgo­dził się chęt­nie i spa­ko­waw­szy swo­je ma­nat­ki pu­ścił się na po­kła­dzie „Bły­ska­wi­cy” w dłu­gą po­dróż. W cza­sie ta­kie­go ob­jaz­du sta­ry że­glarz od­wie­dzał zwy­kle wszyst­kie wy­spy Ar­chi­pe­la­gu. Mi­ja­ły mie­sią­ce, a przy­jaźń Lin­gar­da zda­wa­ła się wzra­stać. Prze­cha­dzał się czę­sto z Al­may­erem po po­kła­dzie bry­gu, któ­ry su­nął lek­ko pod spo­koj­nym, wy­iskrzo­nym nie­bem, pę­dzo­ny ła­god­nie przez ni­kły po­wiew noc­ny, nio­są­cy od stro­ny wysp sil­ne aro­ma­ty. Sta­ry że­glarz lu­bił wte­dy otwie­rać ser­ce przed za­chwy­co­nym słu­cha­czem. Mó­wił o swo­jej prze­szło­ści, o nie­bez­pie­czeń­stwach, któ­rych unik­nął, o wiel­kich do­cho­dach pły­ną­cych z jego trans­ak­cyj han­dlo­wych, o no­wych pla­nach, któ­re w przy­szło­ści mia­ły przy­nieść jesz­cze więk­sze zy­ski..Wspo­mi­nał czę­sto swo­ją cór­kę, dziew­czyn­kę zna­le­zio­ną na stat­ku kor­sar­skim, i mó­wił o niej z dziw­nym po­ry­wem oj­cow­skiej tkli­wo­ści. „Wy­ro­sła pew­nie na dużą dziew­czy­nę, czte­ry lata pra­wie jej nie wi­dzia­łem! No, Al­may­er, niech mnie dia­bli po­rwą, je­śli nie znaj­dzie­my się tym ra­zem w Su­ra­bai!” Po ta­kim oświad­cze­niu da­wał zwy­kle nur­ka do swo­jej ka­bi­ny mru­cząc pod no­sem:

„Trze­ba coś z tym zro­bić – trze­ba ko­niecz­nie!” Za­dzi­wił Al­may­era kil­ka­krot­nie swo­im za­cho­wa­niem: pod­cho­dził szyb­ko do nie­go, chrzą­kał po­tęż­nie, jak­by chcąc coś po­wie­dzieć, a po­tem na­gle za­wra­cał na pię­cie i opie­rał się mil­cząc o pa­ra­pet; go­dzi­na­mi ca­ły­mi śle­dził bez ru­chu blask i iskrze­nie się fos­fo­ry­zu­ją­cych fal wzdłuż stat­ku. Ostat­niej nocy, przed sa­mym przy­by­ciem do Su­ra­bai, jed­na z ta­kich prób zwie­rzeń uda­ła się na­resz­cie. Od­chrząk­nąw­szy kil­ka­krot­nie Lin­gard prze­mó­wił od­sła­nia­jąc swój za­miar. Oto chciał oże­nić Al­may­era ze swo­ją przy­bra­ną cór­ką. „Tyl­ko mi się nie sta­wiaj, dla­te­go żeś bia­ły! – wy­buch­nął na­gle, nie da­jąc przyjść do sło­wa zdu­mio­ne­mu mło­dzień­co­wi. – Ze mną to się na nic nie zda. Nikt nie za­uwa­ży, jaką two­ja żona ma skó­rę – od cze­góż do­la­ry! Ja ci to mó­wię! I za­pa­mię­taj so­bie, bę­dzie ich gru­bo wię­cej jesz­cze, za­nim umrę. Mi­lio­ny, sły­szysz, Ka­sprze? mi­lio­ny! A wszyst­ko dla niej i dla cie­bie, je­że­li zro­bisz, co ci każę.”

Za­sko­czo­ny tą nie­ocze­ki­wa­ną pro­po­zy­cją, Al­may­er za­wa­hał się i za­milkł na chwi­lę. Wy­obraź­nię miał buj­ną i ru­chli­wą; w mgnie­niu oka uj­rzał – niby w bły­sku olśnie­wa­ją­ce­go świa­tła – ogrom­ne sto­sy błysz­czą­cych gul­de­nów i uświa­do­mił so­bie wszel­kie roz­ko­sze pły­ną­ce z bo­gac­twa. Ogól­ne uzna­nie, bło­gość bez­czyn­nej eg­zy­sten­cji, do któ­rej czuł się wprost stwo­rzo­ny, wła­sne okrę­ty, domy han­dlo­we, to­wa­ry (sta­ry Lin­gard nie bę­dzie prze­cież żył wiecz­nie) – a wresz­cie ko­ro­na wszyst­kich ma­rzeń: w dal­szej przy­szło­ści – niby cza­ro­dziej­ski pa­łac z baj­ki – wiel­ki dom w Am­ster­da­mie, tym ziem­skim raju jego snów. Wy­nie­sio­ny na mo­ca­rza przez pie­nią­dze sta­re­go Lin­gar­da, spę­dzi tam ko­niec ży­cia w nie­wy­po­wie­dzia­nej wspa­nia­ło­ści. Co do od­wrot­nej stro­ny me­da­lu – zwią­za­nia się na całe ży­cie z ma­laj­ską dziew­czy­ną – tym spad­kiem po kor­sar­skim stat­ku – miał tyl­ko nie­ja­sną świa­do­mość wsty­du, że on, czło­wiek bia­ły…

No ale czte­ro­let­nie wy­cho­wa­nie w klasz­to­rze coś prze­cież zna­czy! A po­tem – może ją los ja­koś uprząt­nie. Szczę­ście sprzy­ja­ło mu za­wsze, a pie­niądz to po­tę­ga! Trze­ba przejść przez to. A może?… Mi­gnę­ła mu nie­ja­sna myśl, aby ją gdzie­kol­wiek za­mknąć, usu­nąć poza ramy jego wspa­nia­łej przy­szło­ści. Z ma­laj­ską dziew­czy­ną ła­two so­bie po­ra­dzi – klasz­tor nie klasz­tor, ślub nie ślub – osta­tecz­nie to nie­wol­ni­ca we­dług jego wschod­nich po­jęć.

Pod­niósł gło­wę i spoj­rzał w oczy że­gla­rzo­wi, któ­ry cze­kał, roz­draż­nio­ny i nie­spo­koj­ny:

– Ja, na­tu­ral­nie, wszyst­ko, cze­go pan so­bie ży­czy, ka­pi­ta­nie Lin­gard…

– Na­zy­waj mnie oj­cem, mój chłop­cze, tak jak ona! – roz­czu­lił się sta­ry awan­tur­nik. – Do dia­bła, my­śla­łem, że chcesz od­mó­wić! Wi­dzisz, Ka­sprze, to by się i tak na nic nie przy­da­ło, bo ja za­wsze do­pnę swe­go. Ale ty nie je­steś głu­pi!

Pa­mię­tał do­brze tę chwi­lę: spoj­rze­nie, wy­raz twa­rzy Lin­gar­da, jego sło­wa, wra­że­nie, ja­kie­go do­znał, a na­wet wszyst­ko, co ich ota­cza­ło. Pa­mię­tał wą­ski, po­chy­ły po­kład bry­gu, śpią­ce ci­cho wy­brze­że i gład­ką, czar­ną po­wierzch­nię mo­rza, na któ­rej wscho­dzą­cy księ­życ kładł wiel­ką szta­bę zło­ta. Pa­mię­tał tak­że uczu­cie sza­lo­ne­go unie­sie­nia na myśl o ci­sną­cych mu się do rąk bo­gac­twach. Nie był głu­pi ani wte­dy, ani dzi­siaj. Los za­wziął się na nie­go; prze­pa­dły bo­gac­twa, ale zo­sta­ła jesz­cze na­dzie­ja.

Noc­ne po­wie­trze prze­ję­ło go dresz­czem; uświa­do­mił so­bie na­gle głę­bo­ką ciem­ność, któ­ra po znik­nię­ciu słoń­ca za­wi­sła nad rze­ką chło­nąc za­ry­sy prze­ciw­le­głe­go brze­gu. Tyl­ko stos su­chych ga­łę­zi za­pa­lo­ny przed ostro­ko­łem ota­cza­ją­cym po­dwó­rzec ra­dży oświe­tlał raz po raz chro­pa­we pnie naj­bliż­szych drzew i rzu­cał na wodę pla­mę go­rą­cej czer­wie­ni aż po sam śro­dek rze­ki, gdzie w nie­prze­nik­nio­nym mro­ku mknę­ły spiesz­nie ku mo­rzu kło­dy uno­szo­ne wart­kim prą­dem. Jak przez mgłę przy­po­mniał się Al­may­ero­wi głos żony na­wo­łu­ją­cy go kil­ka­krot­nie – pew­no na obiad. Ale czło­wiek, któ­ry roz­pa­mię­ty­wa ban­kruc­two swo­jej prze­szło­ści w brza­sku wskrze­szo­nych na­dziei, nie może być głod­ny na za­wo­ła­nie tyl­ko dla­te­go, że ryż cze­ka na sto­le. Czas jed­nak do domu – póź­no już.

Skie­ro­wał się ku dra­bi­nie stą­pa­jąc ostroż­nie po luź­nych de­skach. Spło­szo­na kro­ka­mi jasz­czur­ka pi­snę­ła ża­ło­śnie i po­mknę­ła przez wy­so­ką tra­wę po­ra­sta­ją­cą brze­gi. Al­may­er zszedł po­wo­li z dra­bi­ny; mu­siał sku­pić całą uwa­gę, aby nie po­tknąć się na nie­rów­nym grun­cie, i to go zu­peł­nie otrzeź­wi­ło. Ka­mie­nie, zgni­łe de­ski, nie do­pi­ło­wa­ne bel­ki le­ża­ły tu sto­sa­mi w naj­wyż­szym nie­ła­dzie. Zwró­cił się w stro­nę tak zwa­ne­go „sta­re­go domu”, gdzie było jego miesz­ka­nie, i w tej chwi­li wła­śnie usły­szał w ciem­no­ściach da­le­ki plusk wio­seł. Przy­sta­nął na ścież­ce, zdu­mio­ny, że ktoś pły­nie wez­bra­ną rze­ką o tak póź­nej go­dzi­nie. Te­raz sły­szał już wy­raź­nie ude­rze­nia wio­seł, a na­wet kil­ka słów za­mie­nio­nych śpiesz­nie przy­ci­szo­nym gło­sem i cięż­ki od­dech lu­dzi wal­czą­cych z prą­dem tuż przy brze­gu, gdzie się za­trzy­mał. Za ciem­no było jed­nak, aby mógł roz­róż­nić coś­kol­wiek pod zwi­sa­ją­cy­mi krza­ka­mi.

– Pew­no Ara­bo­wie – mruk­nął sta­ra­jąc się prze­nik­nąć gę­ste ciem­no­ści – co oni tu ro­bią tak póź­no? To mu­szą być spraw­ki tego prze­klę­te­go Ab­dul­li, oby sczezł mar­nie!

Łód­ka była już bar­dzo bli­sko.

– Oh, ja! Kto tam! – krzyk­nął Al­may­er.

Szmer gło­sów przy­cichł, lecz wio­sła pra­co­wa­ły rów­nie gwał­tow­nie jak przed­tem. Wtem za­trząsł się krzak tuż przed Al­may­erem i ło­skot wio­seł rzu­co­nych na dno ło­dzi roz­darł ci­chość nocy.

Wio­ślarz uchwy­cił się zwi­sa­ją­cych ga­łę­zi, lecz mimo to Al­may­er za­le­d­wie mógł ro­ze­znać ciem­ny za­rys gło­wy i ra­mion wy­sta­ją­cy nad brze­giem.

– Czy to ty, Ab­dul­lo? – spy­tał nie­pew­nie. Po­waż­ny głos od­po­wie­dział:

– Tuan Al­may­er mówi do przy­ja­cie­la. Nie ma tu żad­ne­go Ara­ba.

Al­may­ero­wi ser­ce tar­gnę­ło się w pier­si.

– Dain! – krzyk­nął – na­resz­cie! na­resz­cie! wy­cze­ki­wa­łem cię co dnia i co nocy! Stra­ci­łem już pra­wie na­dzie­ję!

– Nic nie mo­gło­by wstrzy­mać mnie od po­wro­tu – od­parł tam­ten nie­mal gwał­tow­nie. – Na­wet śmierć – szep­nął do sie­bie.

– Tak mówi przy­ja­ciel, praw­dzi­wy przy­ja­ciel! – za­wo­łał ser­decz­nie Al­may­er. – Ale po­pły­nę­li­ście za da­le­ko.] Każ przy­bić do przy­sta­ni, niech twoi lu­dzie ugo­tu­ją so­bie ryżu w k am­pun­gu, a my przez ten czas po­roz­ma­wia­my.

Nie było od­po­wie­dzi na to za­py­ta­nie.

– Cóż to zna­czy? – spy­tał nie­spo­koj­nie Al­may­er. – Mam na­dzie­ję, że bry­go­wi nic się nie sta­ło?

– Bryg znaj­du­je się tam, gdzie ża­den orang Be­lan­da nie może go do­się­gnąć – rzekł Dain po­nu­ro, lecz Al­may­er, unie­sio­ny ra­do­ścią, nie za­uwa­żył jego tonu.

– To do­brze. Ale gdzież wszy­scy twoi lu­dzie? Dwóch tyl­ko masz z sobą.

– Po­słu­chaj mnie, tu­anie Al­may­er – rzekł Dain. – Ju­trzej­sze słoń­ce uj­rzy mnie w two­im domu i bę­dzie­my wte­dy roz­ma­wia­li, ale te­raz mu­szę je­chać do ra­dży.

– Do ra­dży? dla­cze­go? cze­góż chcesz od La­kam­by?

– Tu­anie, po­mó­wi­my ju­tro jak przy­ja­cie­le. Mu­szę wi­dzieć La­kam­bę jesz­cze dziś w nocy.

– Da­inie, ty nie opu­ścisz mnie te­raz, kie­dy wszyst­ko już go­to­we! – za­wo­łał Al­may­er bła­gal­nym to­nem.

– Czyż nie po­wró­ci­łem? Ale mu­szę się wi­dzieć z La­kam­bą, dla mo­je­go i two­je­go do­bra.

Ciem­ny za­rys gło­wy znikł na­gle znad brze­gu. Krzew, uwol­nio­ny z rąk wio­śla­rza, od­giął się wstecz z sze­le­stem, opry­sku­jąc desz­czem błot­ni­stych, kro­pel Al­may­era, któ­ry po­chy­lił się na­przód, aby doj­rzeć coś­kol­wiek.

Po chwi­li łódź zna­la­zła się w smu­dze świa­tła pa­da­ją­ce­go na rze­kę od wiel­kie­go ogni­ska na prze­ciw­le­głym brze­gu. Moż­na było te­raz roz­róż­nić syl­wet­ki dwóch lu­dzi po­chy­lo­nych nad wio­sła­mi; trze­ci zaś, wy­ma­chu­ją­cy wio­słem u ste­ru, wy­glą­dał w ol­brzy­mim, pła­skim ka­pe­lu­szu jak grzyb fan­ta­stycz­nej wiel­ko­ści.

Al­may­er śle­dził łódź, póki nie zni­kła za smu­gą świa­tła. Wkrót­ce gwar wie­lu gło­sów do­się­gną! go przez rze­kę. Wi­dział, jak wy­cią­ga­no z ogni­ska pło­ną­ce głow­nie, któ­re oświe­tli­ły na chwi­lę wro­ta w ostro­ko­le i tło­czą­cych się lu­dzi. Po chwi­li we­szli wi­docz­nie do środ­ka, gdyż po­chod­nie zni­kły, a roz­pro­szo­ny ogień świe­cił przy­ćmio­nym i do­ryw­czym bla­skiem.

Ru­szył wiel­ki­mi kro­ka­mi ku do­mo­wi, pe­łen nie­okre­ślo­nej tro­ski. Nie­moż­li­we, aby Dain knuł coś prze­ciw nie­mu; to przy­pusz­cze­nie było bez sen­su.I Da­ino­wi, i La­kam­bie za­nad­to za­le­ża­ło na po­myśl­nym prze­pro­wa­dze­niu pla­nu ob­my­ślo­ne­go przez Al­may­era. Wpraw­dzie Ma­la­jom zbyt­nio wie­rzyć nie moż­na, ale prze­cież i oni mają ja­kiś zdro­wy roz­są­dek i zro­zu­mie­nie wła­sne­go in­te­re­su. Wszyst­ko bę­dzie do­brze, musi być do­brze. Do­szedł­szy do tego wnio­sku zna­lazł się u stóp scho­dów pro­wa­dzą­cych na we­ran­dę. Z ni­sko po­ło­żo­ne­go miej­sca, gdzie stał, mógł wi­dzieć oba ra­mio­na rze­ki. Głów­na od­no­ga Pan­tai gu­bi­ła się w ciem­no­ściach, gdyż ogień pod ostro­ko­łem ra­dży już wy­gasł, na­to­miast w górę ku Sem­bi­ro­wi moż­na było roz­róż­nić dłu­gi sze­reg chat ma­laj­skich sku­pio­nych przy brze­gu; gdzie­nieg­dzie mi­go­ta­ło przy­ćmio­ne świa­teł­ko przez bam­bu­so­wą ścia­nę lub też pa­li­ły się dy­mią­ce po­chod­nie na po­mo­stach nad wodą. Jesz­cze da­lej, tam gdzie wy­spa prze­cho­dzi­ła w pła­ską ska­łę, pię­trzy­ła się nad cha­ta­mi ciem­na masa bu­dyn­ków; oży­wia­ły ją licz­ne świa­tła o bia­łym i sil­nym bla­sku po­cho­dzą­cym wi­docz­nie od lamp naf­to­wych. Była to po­sia­dłość Ab­dul­li ben Se­li­ma, naj­bo­gat­sze­go kup­ca w Sem­bi­rze. Wśród wol­nej prze­strze­ni stał jego dom, zbu­do­wa­ny trwa­le na ska­li­stym pod­ło­żu i oto­czo­ny skła­da­mi to­wa­rów. Dla Al­may­era był to wvdok nie­na­wist­ny. Wy­cią­gnął ści­śnię­tą pięść ku bu­dyn­kom, któ­re z wy­żyn swe­go do­bro­by­tu, zda­wa­ły się spo­glą­dać ku nie­mu zim­no i wy­zy­wa­ją­co, na­igra­wa­jąc się z jego upad­ku.

Za­czął wstę­po­wać po­wo­li na scho­dy swo­je­go domu.

W po­środ­ku we­ran­dy stał okrą­gły stół, a na nim lam­pa bez klo­sza rzu­ca­ła ja­skra­wy blask na trzy ścia­ny. Czwar­ta stro­na we­ran­dy, otwar­ta, wy­cho­dzi­ła na rze­kę. Mię­dzy gru­bo ocio­sa­ny­mi słu­pa­mi pod­trzy­mu­ją­cy­mi wy­so­ki spa­dzi­sty dach wi­sia­ły po­dar­te za­sło­ny z ro­ta­nu. Su­fi­tu nie było wca­le; ostre świa­tło lam­py prze­cho­dzi­ło u góry w ła­god­ny pół­cień, a jesz­cze wy­żej kro­kwie gi­nę­ły w zu­peł­nym mro­ku. Środ­ko­wą ścia­nę prze­ci­na­ła czer­wo­na fi­ran­ka za­sła­nia­ją­ca wyj­ście na ko­ry­tarz, któ­ry łą­czył się drzwia­mi z po­ko­jem ko­biet i pro­wa­dził da­lej do szo­py ku­chen­nej i po­dwó­rza. W jed­nej z bocz­nych ścian były drzwi z na wpół za­tar­tym na­pi­sem: „Biu­ro: Lin­gard i Sp.”; po­kry­te war­stwą ku­rzu wy­glą­da­ły, jak­by ich przez wie­le lat nikt nie otwie­rał. Pod prze­ciw­le­głą ścia­ną stał bu­ja­ją­cy fo­tel z gię­te­go drze­wa, zaś na­oko­ło sto­łu i da­lej, roz­rzu­co­ne po we­ran­dzie, błą­ka­ły się czte­ry drew­nia­ne fo­te­le niby wsty­dząc się mar­ne­go oto­cze­nia. Stos mat le­żał w ką­cie; nad nimi wi­siał uko­śnie sta­ry ha­mak. W dru­gim rogu spał na pod­ło­dze Ma­laj zwi­nię­ty w kłę­bek, z gło­wą ob­wią­za­ną szma­tą z czer­wo­ne­go per­ka­lu. Był to je­den z do­mo­wych nie­wol­ni­ków Al­may­era, jego „wła­snych lu­dzi”, jak ich na­zy­wał. Licz­ne i świet­ne gro­no ciem plą­sa­ło za­pa­mię­ta­le na­oko­ło lam­py w takt skocz­nej przy­gryw­ki mo­ski­tów uno­szą­cych się ro­ja­mi. Pod strze­chą z pal­mo­wych li­ści jasz­czur­ki bie­ga­ły po bel­kach na­wo­łu­jąc się ła­god­nie. Małp­ka uwią­za­na na łań­cu­chu u jed­ne­go ze słu­pów pod­pie­ra­ją­cych we­ran­dę wyj­rza­ła zza oka­pu, gdzie była jej noc­na kry­jów­ka; stro­jąc przy­ja­zne miny do Al­may­era za­wi­sła na prę­cie bam­bu­so­wym ster­czą­cym ze strze­chy i strzą­snę­ła ob­fi­ty deszcz ku­rzu i okru­chów ze­schłych li­ści, któ­re osia­dły na odra­pa­nym sto­le. Ja­kieś zwię­dłe ro­śli­ny le­ża­ły na nie­rów­nej pod­ło­dze po­kry­tej ze­schłym bło­tem. Za­nie­dba­nie i nie­chluj­stwo wy­zie­ra­ły z każ­de­go kąta. [Wiel­kie… czer­wo­ne pla­my na pod­ło­dze i ścia­nach świad­czy­ły o czę­stym żu­ciu be­te­lu. Od rze­ki szedł lek­ki po­wiew i ko­ły­sał ła­god­nie po­strzę­pio­ne za­sło­ny, nio­sąc z prze­ciw­le­głych la­sów ni­kły i mdły za­pach jak­by prze­kwi­tłych kwia­tów.

Pod­ło­ga we­ran­dy za­skrzy­pia­ła gło­śno pod cięż­ki­mi kro­ka­mi Al­may­era. Śpią­cy w ką­cie Ma­laj po­ru­szył się nie­spo­koj­nie, mru­cząc ja­kieś nie­wy­raź­ne sło­wa. Coś za­sze­le­ści­ło za fi­ran­ką za­kry­wa­ją­cą drzwi i ła­god­ny głos spy­tał po ma­laj­sku: „Czy to ty, oj­cze?”

– To ja, Nino. Głod­ny je­stem. Czy wszy­scy już śpią w tym domu? – rzekł we­so­ło Al­may­er i z wes­tchnie­niem ulgi osu­nął się na fo­tel sto­ją­cy naj­bli­żej sto­łu.

Nina Al­may­er uka­za­ła się w przej­ściu za­sło­nię­tym fi­ran­ką, a za nią we­szła sta­ra ko­bie­ta ma­laj­ska i za­krząt­nę­ła się koło sto­łu: usta­wi­ła pół­mi­sek z ry­żem i ry­ba­mi, dzban z wodą i pół bu­tel­ki ja­łow­ców­ki. Umie­ściw­szy tro­skli­wie przed swym pa­nem pęk­nię­tą szklan­kę i łyż­kę cy­no­wą od­da­li­ła się bez sze­le­stu. Nina sta­ła opar­ta o brzeg sto­łu, z ręką opusz­czo­ną bez­wol­nie wzdłuż cia­ła. Wy­raz nie­cier­pli­we­go ocze­ki­wa­nia ma­lo­wał się na jej twa­rzy, zwró­co­nej ku ciem­no­ściom, skroś któ­rych jej ma­rzą­ce oczy zda­wa­ły się do­strze­gać ja­kiś cza­row­ny ob­raz. Wzro­stu wy­so­kie­go jak na dziew­czy­nę krwi mie­sza­nej, mia­ła re­gu­lar­ny pro­fil ojca, jed­nak zmie­nio­ny i bar­dziej zde­cy­do­wa­ny dzię­ki kwa­dra­to­we­mu za­ry­so­wi pod­bród­ka odzie­dzi­czo­ne­go po przod­kach mat­ki, kor­sa­rzach z ple­mie­nia Sulu. Sta­now­czy łuk ust i błysk bia­łych zę­bów mię­dzy roz­chy­lo­ny­mi war­ga­mi nada­wa­ły pe­wien od­cień dzi­ko­ści nie­cier­pli­we­mu wy­ra­zo­wi jej twa­rzy. A jed­nak prze­ślicz­ne, ciem­ne jej oczy ja­śnia­ły tkli­wą sło­dy­czą wła­ści­wą ko­bie­tom ma­laj­skim, lecz oży­wio­ną pro­mie­niem wyż­szej in­te­li­gen­cji. Oczy te spo­glą­da­ły po­waż­nie, sze­ro­ko roz­war­te i nie­ru­cho­me, jak­by za­pa­trzo­ne w coś nie­wi­dzial­ne­go dla wszyst­kich in­nych oczu, gdy sta­ła tak, cała w bie­li, pro­sta i gib­ka, nie­świa­do­ma swo­je­go cza­ru. Nad ni­skim, sze­ro­kim jej czo­łem lśnił prze­pych czar­nych wło­sów, któ­re w cięż­kich splo­tach spły­wa­ły na bar­ki, po­tę­gu­jąc jesz­cze oliw­ko­wą bla­dość cery w czar­nym jak wę­giel ob­ra­mo­wa­niu.

Al­may­er za­brał się chci­wie do ryżu, ale już po paru ły­kach prze­rwał je­dze­nie i z łyż­ką w ręku spoj­rzał cie­ka­wie na cór­kę.

– Czy sły­sza­łaś, jak prze­jeż­dża­ła tędy łódź z pół go­dzi­ny temu? – za­py­tał.

Dziew­czy­na szyb­ko rzu­ci­ła na nie­go wzro­kiem i od­wró­ci­ła się od sto­łu, sta­jąc ty­łem do świa­tła.

– Nie – od­po­wie­dzia­ła po­wo­li.

– Łódź prze­jeż­dża­ła. Na­resz­cie! to był Dain. Po­je­chał te­raz do La­kam­by; sam mi to po­wie­dział. Mó­wi­łem z nim, ale nie chciał przyjść dzi­siaj. Bę­dzie tu do­pie­ro ju­tro rano.

Po­łknął znów łyż­kę ryżu i mó­wił da­lej:

– Je­stem dziś pra­wie szczę­śli­wy, Nino! Wi­dzę na­resz­cie kres dłu­giej dro­gi, któ­ra wy­pro­wa­dzi nas z tego nędz­ne­go ba­gna. Wy­do­sta­nie­my się stąd pręd­ko, moja dro­ga dziew­czyn­ko, a wte­dy…

Pod­niósł się i utkwił wzrok w prze­strze­ni, jak­by wpa­trzo­ny w cza­ru­ją­cą ja­kąś wi­zję.

– A wte­dy – mó­wił da­lej – bę­dzie­my szczę­śli­wi obo­je, i ty, i ja. Bę­dzie­my żyli da­le­ko stąd w bo­gac­twie i sza­cun­ku. Za­po­mni­my o tym, co było, o wszyst­kich wal­kach, o ca­łej tej nę­dzy!

Zbli­żył się do cór­ki i piesz­czo­tli­wie po­gła­dził ją po wło­sach.

– Żle jest, gdy trze­ba po­kła­dać wia­rę w Ma­la­ju, ale mu­szę przy­znać, że ten Dain to dżen­tel­men, praw­dzi­wy dżen­tel­men – po­wtó­rzył.

– Czy pro­si­łeś go, żeby tu przy­szedł? – za­py­ta­ła Nina nie pa­trząc na ojca.

– Na­tu­ral­nie! Wy­je­dzie­my po­ju­trze – rzekł ra­do­śnie. – Nie trze­ba tra­cić ani chwi­li. No cóż, szczę­śli­wa je­steś, moja ty ma­lut­ka?

Do­rów­ny­wa­ła pra­wie wzro­stem ojcu, ale lu­bił przy­po­mi­nać so­bie cza­sy jej dzie­ciń­stwa, kie­dy byli dla sie­bie wszyst­kim.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: