Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szamańske tango. Trylogia szamańska 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 września 2021
Ebook
42,99 zł
Audiobook
42,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szamańske tango. Trylogia szamańska 2 - ebook

Witkacy słyszał o inicjacji szamańskiej wystarczająco wiele, by skrupulatnie jej unikać. Trzyma się na dystans od Zaświatów i Przedwiecznych, którzy chętnie zmusiliby go, by podjął to wyzwanie znacznie szybciej, niż czuje się na to gotowy. Nie widzi powodu do pośpiechu – w jego życiu i bez inicjacji jest mnóstwo makabry, bólu i rozterek.

Na przykład boryka się z wychowaniem córki, nastoletniej szamanki – zbyt bystrej, zbyt ambitnej i zbyt słabo wykształconej w swojej dziedzinie, by mogło jej to wyjść na zdrowie. I nie tylko jej.

Nad Toruniem wisi apokalipsa z tysiącami nabuzowanych wściekłością duchów z czasów II wojny światowej, ale to bynajmniej nie największy problem, z jakim musi się uporać Witkacy. Bo jak powiedzieć matce dziewczyny, że owszem, Wiktoria jest jakby martwa, ale może da się to jakoś odkręcić…?

Ze wsparciem posiłków – w postaci nieobliczalnego ducha opiekuńczego Sępa i Harfiarki, która zna się na nastoletnich szamankach jak mało kto – Witkacy musi uratować świat i córkę. Nawet jeśli miałby tę przygodę przypłacić resztkami poczytalności.

Wyrusz w Zaświaty z Witkacym i Sępem. Po spotkaniu z Przedwiecznymi żaden z nich nie będzie już taki sam.

 

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8210-257-4
Rozmiar pliku: 8,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Przy takiej ilości krwi ciężko uwierzyć, że pochodziła z ciał tylko dwóch kobiet. Beżowy dywanik przy łóżku przesiąkł, tylko na krawędzi dało się jeszcze dostrzec pierwotny kolor. Biało-różowe magnolie na fototapecie przy łóżku czerwieniły się bardziej niż rano. Na pościeli, skotłowanej i niezbyt świeżej, kolejne rozbryzgi opowiadały historię o brutalnym ataku i szybkiej, niepotrzebnej śmierci młodej kobiety. Druga wykrwawiła się na korytarzu. Oba ciała zabrano do kostnicy, zanim się pojawiłem, ale kałuża na lśniących panelach wciąż była lepka i czerwona jak rozgniecione maliny.

Zapowiadało się ciężkie śledztwo. Byłem w stanie to ocenić na pierwszy rzut oka.

Podwójne morderstwo w środku sezonu ogórkowego, który w Toruniu trwał większą część roku, przyciągnie mnóstwo uwagi lokalnych mediów. Zabójstwa nie zdarzały się tu często, a tym bardziej podwójne. Na pewno pojawią się naciski i oczekiwanie, że w trzy godziny wskażemy i zatrzymamy sprawcę. Tymczasem nie mieliśmy świadków ani podejrzanych.

Pewnie dlatego Anita zadzwoniła do mnie mimo mojego wolnego dnia. Wyrobiła sobie niezdrowe przekonanie, że jestem magikiem, który wyciągnie jej rozwiązanie sprawy z kapelusza. Owszem, czasami widziałem nieco więcej niż normalny człowiek, ale nie tym razem. Teraz widziałem tyle samo albo nawet mniej niż każdy z kręcących się tu techników. Zbierali setki odcisków palców, a byłem niemal pewny, że większości z nich nie ma w naszej bazie danych. Kowalscy i Nowakowie odwiedzający przybytek Pink Velvet nie byli notowani, mieli normalną pracę, rodziny, tyle że po ciężkim tygodniu lubili wpaść na figle z kobietą, która, w przeciwieństwie do ich żon, nie spędziła całego dnia na uganianiu się za dziećmi. Niestety, jeden z nich nie tylko się zabawił, ale też zabił dwie osoby. I to jego będziemy musieli znaleźć. Są dni, kiedy ta robota jest po prostu do bani.

Owszem, sprawca zostawił po sobie strzępki tego, co można nazwać mentalnym odciskiem palca, ale to niewiele. Wiedziałem, że był wkurzony i niezrównoważony, jego emocje szalały po skali. Choć zmasakrowane ciała dwóch kobiet mogły mi powiedzieć to samo. Nie istniały sensowne badania nad wykorzystaniem nadprzyrodzonych zmysłów w kryminalistyce i wiedziałem tyle, ile usłyszałem od ekspartnerki, wiedźmy, która z wykorzystaniem empatii na miejscu zbrodni radziła sobie znacznie lepiej. Ja na podstawie tego, co odbierałem, mogłem tylko przypuszczać, że sprawca był młody albo bardzo niedojrzały – to właśnie zdradzały te głębokie wychylenia amplitudy. Z listy podejrzanych raczej mogliśmy wykreślić emerytów. Trudno to nazwać solidnym tropem.

– Witkacy, ta dziewczynka na schodach przyjechała z tobą? – zapytał jeden z techników, wyrywając mnie z zamyślenia.

Przez chwilę nie wiedziałem, o czym mówi, a potem nagle przyszło objawienie.

Przekląłem, uświadamiając sobie, jak bardzo spieprzyłem.

***

Siedziała na schodach. Wysoka, szczupła, w kraciastym płaszczu, z ciemnymi włosami niesfornie wystającymi spod czapki i wyciągniętymi przed siebie długimi, chudymi nogami w przetartych na kolanach dżinsach. Czerwone glany były jak wykrzykniki.

Nie widziałem jej twarzy, więc nie mogłem ocenić skali problemów, w jakie popadłem. Lekko zgarbiona i zaczytana w grubym tomiszczu, które musiała przynieść w wypchanym i zbyt ciężkim dla niej plecaku, wydawała się krucha i spięta.

Zszedłem po schodach i przysiadłem na tym samym stopniu co ona.

– Kurczaczku, przepraszam, że tyle zeszło – zacząłem. Poczucie winy wybrzmiewało w każdej sylabie. Popołudnie przeszło już w późne popołudnie, a powietrze zrobiło się znacznie chłodniejsze.

Spojrzała na mnie. Miała wielkie, ciemne oczyska swojej matki.

– Witkacy, rozmawialiśmy o tym – powiedziała tylko, zaciskając usta w wąską linię.

– Wiem, miałem mieć dzień wolny…

Pomachała mi ręką przed nosem.

– Nie to! Mówię o kurczaczkowaniu. Ustaliliśmy, że mówisz do mnie Wiktoria albo Wikta.

Przytaknąłem, bo faktycznie, prosiła mnie o to, a ja obiecałem, że się postaram.

Kurczaczek był jej dziecięcym przezwiskiem, którego tak naprawdę nie miałem prawa używać. Nie było mnie przy niej, gdy powstało. Tylko jej matka mogła wciąż nazywać ją tak od czasu do czasu, a i tak musiała się liczyć z całym tym typowym dla nastolatek wzdychaniem i przewracaniem oczami.

– Idziemy? – zapytała. – Mogą wrócić i znów się napatrzę.

– Widziałaś… – Zawahałem się przy słowie „duchy”, bo jeden z techników przenosił akurat torby z dowodami do samochodu.

– Masakra. A wiesz, co jest najgorsze?

Nie wiedziałem. Moja prawie szesnastoletnia córka – tak jak ja – widziała duchy. Była także wrażliwa na eter, a byty ektoplazmowe i graniczne, wszystkie duchy i upiory, czuły do niej pociąg niczym koty do kocimiętki. Nie były agresywne, ale dość napastliwie domagały się uwagi dla siebie, swoich niezałatwionych spraw czy porachunków.

Względem mnie trzymały się na dystans – rozeszła się fama, że w ostatnim czasie dość spektakularnie odesłałem kilka na drugą stronę. Ona wydaje im się nieszkodliwa. Być może nie wiedzą, że jest jedynym znanym mi szamanem, który jeszcze przed szkoleniem potrafił znokautować ducha za pomocą ciosu karate. Więc nie, nie wiedziałem, co w tym wszystkim uznała za najgorsze.

– Były całe pokrwawione, szalone, zapętlone na ostatnich chwilach. A ja zrobiłam się strasznie głodna – powiedziała. – Ssie mnie.

– To naprawdę najgorsze – przyznałem i zacisnąłem usta, by nie zacząć się śmiać.

– Dlatego nie możesz mnie winić za to, co zrobiłam. Byłam głodna, mój mózg nie działa dobrze, gdy jestem głodna – zaznaczyła.

– Co zrobiłaś?

– Rozejrzałam się – powiedziała niewinnie.

– Nie wchodziłaś chyba do środka? – zapytałem, bo byłem tak zajęty, że mogłem nie zauważyć mojej córki przeskakującej nad kałużami krwi.

– Nie, no coś ty. Ale chyba powinieneś coś zobaczyć… – Zamknęła książkę i wstała ze schodka. – Wyniuchałam coś, co chyba ma związek z twoją sprawą.

– Wyniuchałaś? – zapytałem z rezygnacją.

– Pachniało ciasteczkami. A ja byłam głodna. Rozumiesz.

Rozumiałem. Mały talent Kurczaczka do znajdowania tajemnic i rzeczy, jakie ludzie chcą trzymać w ukryciu, poznałem już jakiś czas temu, gdy w moim mieszkaniu znalazła zakopany gdzieś na dnie szuflady z bielizną stary świerszczyk, a potem, co gorsza, dokopała się do skrytki z magicznymi księgami, które miałem naprawdę dobrze schowane w specjalnie skonstruowanym sejfie za regałem. Gdy zapytałem, jakim cudem je znalazła, powiedziała, że ładnie pachniało i że czasami znajduje coś, bo pachnie ciasteczkami albo kręcą się nad tym świetliki. Im bardziej ktoś próbuje coś ukryć, tym mocniejszy zapach. Ten dzieciak wiedział stanowczo za dużo o sekretach swoich nauczycieli, sąsiadów… i najwyraźniej moich. Ustaliliśmy wówczas twarde reguły – ona będzie trzymała się na dystans od moich pachnących ciasteczkami szuflad, a ja nie wspomnę jej mamie o tym skandalicznym naruszeniu zasad. Przejęła się wizją donosu tylko dlatego, że mogłoby wyjść na jaw, iż niektóre szuflady Konstancji też pachną ciasteczkami.

Podniosła plecak, zarzuciła go na ramię i ruszyła zdecydowanym krokiem przed siebie, jak Alicja za białym króliczkiem. Poszedłem za nią. Maszerowała dalej dobre pięćdziesiąt metrów, wreszcie przeszła na drugą stronę przez pasy koło przystanku i zatrzymała się przy betonowym koszu na śmieci.

Zajrzałem do niego i natychmiast zauważyłem zwinięty kłąb szarej bawełny. Bez rozwijania rzucała się w oczy plama krwi na materiale.

– W środku jest coś jeszcze – powiedziała.

– Dotykałaś tego?

– Nie jestem głupia, Witkacy. Skoro zostawił to zabójca, masz dowód, nie?

– Jesteś pewna, że to on?

– Ciasteczkowy ślad, zaufaj mi, to on.

No ładnie. Szanse na to, że technicy sprawdzaliby kosz na śmieci na przystanku autobusowym pięćdziesiąt metrów dalej, nie były duże. Po drodze stało kilka innych, bliżej bliźniaka zajmowanego przez przybytek Pink Velvet, a chyba nikt z nas nie pomyślał, że sprawca może odjechać autobusem miejskim.

– Poczekasz na mnie jeszcze chwilę? – zapytałem pełen wyrzutów sumienia, bo naprawdę nie tak się umawialiśmy.

– Przyprowadź któregoś z mądrali, niech zrobią to porządnie. Nie chcemy, żeby w czasie procesu odrzucono dowody, bo łańcuch dowodowy został zerwany – powiedziała poważnym tonem. Oglądała stanowczo za dużo procedurali.

Zostawiłem ją na przystanku i pobiegłem po technika.

Borowski obfotografował kosz i okolicę, po czym rozłożył arkusz folii na chodniku i wyciągnął kłąb bawełny, który okazał się szarą bluzą z rysunkiem buldoga na piersi, ledwie widocznym spod plam krwi. W środku tłumoczka faktycznie było coś więcej – składany nóż z ułamanym czubkiem. Zarówno on, jak i rączka były pokryte krwią.

– No ładnie, Witkacy, jak to znalazłeś? – zapytał, starannie pakując dowody.

– Wiesz, solidna policyjna robota.

– Widzę tu przynajmniej jeden całkiem ładny odcisk palca. Dobra nasza. – Technik wyszczerzył się w uśmiechu.

– Dziesięć punktów dla Gryffindoru – szepnęła konspiracyjnie Kurczaczek.

Zachowałem kamienną twarz tylko dlatego, że miałem mój moment profesjonalisty. Borowski puścił jej oko.

– Dobra, zmywam się, jutro przejrzę fotografie i to, co znaleźliście.

– Zaczniesz od noża? – zapytałem.

– Jasne. Teraz wierzę, że mamy szansę dopaść go do końca tygodnia. Może nie znajdziemy kolejnych pociętych dziewczyn.

– Oby – powiedziałem, bo gwałtowne emocje pozostawione przez sprawcę były niepokojące.

***

Mój poobijany jeep zaparkowany był prawie na końcu ulicy, bo wcześniej radiowozy, samochody techników i furgonetka do przewożenia zwłok zajmowały wszystkie miejsca bliżej miejsca zbrodni. Otworzyłem drzwi od strony kierowcy i sięgnąłem od środka, by odczepić kawałek drutu, który blokował drzwi pasażera. Zamek centralny zepsuł się jakiś czas temu, rok, może dwa. Kurczaczek wpakowała się szybko do środka i powiedziała stanowczym tonem:

– Jeśli mnie nakarmisz pizzą, nie powiem mamie, że zabrałeś mnie na miejsce zbrodni.

– Zgoda. Capricciosa?

– Z dodatkowym bekonem. Mówiłam, że jedna z nich była naga?

– Bekon, zanotowano.

Zadzwoniłem do pizzerii, gdy ruszaliśmy. Do mieszkania powinniśmy dotrzeć na kilka minut przed dostawcą. Byliśmy na lewym brzegu. Odbierałem młodą ze szkoły dla magicznie uzdolnionych dzieci, prowadzonej przez półanioła i szpiega Nisima, dobrego znajomego mojej przyjaciółki Ti. Nie dość dobrego, by wpłynęło to na wysokość czesnego Kurczaczka, ale dość, by przyjął moje dziecko do szkoły w środku semestru i nie kazał nam czekać do września.

Co tydzień spędzała w szkole po kilka godzin w sobotę i niedzielę. Wydawała się to lubić. Dziś, gdy ją odebrałem, opowiadała mi o trzech typach bytów granicznych, pojawiających się tylko w wigilie świąt, przesileń i równonocy. Właśnie wtedy zadzwonił mój telefon, a na zielonym ekranie starej nokii – jedynej komórki, która nie smażyła się nawet po bliskim kontakcie z upiorem – wyświetlił się numer mojej szefowej, Anity.

Wysoki Sądzie, naprawdę próbowałem go ignorować, przysięgam, w końcu to był mój wolny dzień, do tego dzień z córką! (A Wysoki Sąd w mojej głowie miał twarz Konstancji). Jednak telefon dzwonił i dzwonił, aż Kurczaczek przestała mówić i patrzyła na mnie, jednocześnie zniecierpliwiona i ciekawska.

– Zamierzasz to odebrać? – zapytała.

– Nie.

– Dlatego, że tu jestem?

– Tak.

– Nie chcę ci się kojarzyć z ograniczeniami. Przecież wiem, że jesteś dorosłym facetem i masz jakieś życie osobiste.

Prawie się roześmiałem na samą myśl, że miałbym je mieć. Ostatnia – i pierwsza od lat – dziewczyna, z którą się spotykałem, zerwała ze mną delikatnie i dyplomatycznie, jeszcze zanim w moim życiu znowu pojawiła się Konstancja, moja pierwsza miłość i pierwsze złamane serce. Z moją pierwszą i – mam nadzieję – ostatnią córką, o której dotąd nie wiedziałem. Byłem policjantem, który wyrabiał drugi etat jako jedyny pracujący szaman w tym mieście, a poza tym uczyłem się być ojcem. Gdybym miał wolne popołudnie, pewnie zrobiłbym pranie i się przespał.

– To praca.

– Jestem córką pielęgniarki i policjanta. Nie wydaje ci się, że powinnam już rozumieć, co to jest nagły telefon z pracy? – Machnęła ręką i dodała: – Mama by odebrała.

Więc odebrałem. I dostałem w splot słoneczny monologiem Anity – że wszytko zawsze musi się pierdolić, kiedy nie ma jej w mieście, jakby nie mogło poczekać do poniedziałku, aż wróci, że Wilk odeszła, Zając siedzi w psychiatryku, a ten opijus Nowakowski jest nawalony jak świnia i ona nie pozwoli mu w takim stanie wejść na miejsce zbrodni, bo może puścić pawia, więc właściwie nie mam wyjścia, że to i tak będzie moja sprawa, a ona nie da podwójnego morderstwa nowicjuszowi. A potem podała adres oddalony o dziesięć minut jazdy od szkoły Nisima. Reszta była historią.

***

– Więc jak zamierzasz złapać tego, który im to zrobił? – zapytała moja córka, napychając sobie policzki pizzą jak wyrośnięty chomik.

– Jak zwykle, cierpliwością, upierdliwością i odrobiną szczęścia – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Gdybym miał wskazać, który z przymiotów jest w tej pracy najbardziej przydatny, postawiłbym na upierdliwość. Nikt nie ma ochoty dzielić się informacjami, nikt nie chce się mieszać w śledztwo, nikt nie marzy o tym, by łączono jego nazwisko ze współpracą z policją. Komuna dawno minęła, ale policjanci wciąż płacili za grzechy milicji. Taka karma.

– One się tego zupełnie nie spodziewały, wiesz? Nie bały się go, nie myślały o nim jak o zagrożeniu – powiedziała po chwili ciszy.

Nie naciskałem. Cokolwiek widziała, wyraźnie nią to wstrząsnęło. A ja nie zamierzałem wzmagać jej traumy przesłuchaniem.

– Blondynka zginęła pierwsza. Ta druga zdążyła jeszcze krzyczeć i wzywać pomocy, zanim ją dopadł. Ale to i tak była chwila, wiesz? Nigdy nie myślałam, że tak szybko może być po wszystkim…

– Były zapętlone? – zapytałem, bo w przypadku gwałtownej i brutalnej śmierci takie duchy zdarzały się najczęściej. Nie miały dość energii, by uformować bardziej wyrazisty i świadomy byt, ale przemoc zatrzymywała duszę na ziemi, nie pozwalając jej przejść na drugą stronę. Odtwarzały więc ostatnie chwile swojego ziemskiego żywota, na wpół oszalałe, aż energia wyczerpywała się całkiem i było po wszystkim.

– Tak. Szkoda, że były tylko one, a nie zabójca, mogłabym ci teraz wszystko powiedzieć i złapałbyś go, i dopilnował, żeby jego dupa nie ujrzała światła dziennego poza aresztem.

Kurczaczkowi gniewne tyrady nie przeszkadzały w spożywaniu pizzy.

– A, i jeszcze jedno – dodała po chwili. – Lepiej, by ta cała sprawa ze mną na miejscu zbrodni pozostała między nami.

Przytaknąłem. Gdyby Konstancja wiedziała, pewnie ciosałaby mi kołki na głowie, całkiem słusznie zresztą. Ale dla Kurczaczka kluczowe było to, że mama by się martwiła.

Przez lata ukrywała, że widzi duchy, żeby nie martwić mamy. Była bardzo opiekuńcza i czasami wydawała mi się aż zbyt dojrzała.

Niepokojące, gdy twoje dziecko zawstydza cię na tym polu.ROZDZIAŁ 2

Przegrzebywałem się przez wydruki i raporty techników jak pijana żaba przez muł. Po latach w tej robocie rozumiałem już naukowy żargon na tyle, by się orientować, co mniej więcej chcą powiedzieć, ale nie byłem w nim biegły i moje szare komórki pociły się jak na intelektualnej siłowni. Owszem, na nożu, który znalazła Kurczaczek, były ślady krwi – trzy różne grupy, dwóch kobiet i faceta. Był też odcisk palca, całkiem wyraźny, niestety jak dotąd nie znaleźli go w bazie danych. Przeglądałem zdjęcia – stos matowych odbitek z miejsca zbrodni, zrobionych, zanim się tam pojawiłem, kiedy jeszcze ciała leżały na podłodze. I nie mogłem się oprzeć pewnemu wrażeniu, natrętnemu jak komar, które pojawiło się już wtedy, gdy oglądałem mieszkanie na żywo.

To nie było zaplanowane morderstwo, a sprawca nie jest wcieleniem zła. To była – właściwie miałem co do tego pewność – jedna z tych głupich, bezsensownych zbrodni w porywie chwili i złego nastroju, godzina głupoty, która już kosztowała życie dwóch osób, a będzie i trzecia ofiara, kiedy go znajdziemy. Smutne, ale ta robota składa się głównie ze sprzątania po idiotach. Oczywiście filmów i książek o tej części nie tworzą. Seryjni zabójcy, błyskotliwi przestępcy wymagający od policjantów intelektualnej woltyżerki byli znacznie ciekawsi. Tymczasem złapanie takiego porywczego idioty wcale nie jest łatwe. Tego z Pink Velvet nie znaleźli w bazie danych, może był za młody, by tam trafić.

Mieliśmy jego krew, a więc i DNA, badanie zrobią błyskawicznie, bo sprawa ma wysoki priorytet – podwójne zabójstwo! bliskie wybory samorządowe! – ale co z tego, skoro nie ma z czym porównać próbki. Śladów, które pozostawił zabójca, nie było wiele, a jeszcze mniej znalazłoby się punktów zaczepienia. Żadnego nazwiska, nawet rysopisu. Nikt z sąsiadów nic nie widział, nikt nic nie wiedział ani nie miał ochoty na rozmowy z policją.

Taka filozofia dzielnicy.

Wpatrywałem się więc w matowe zdjęcia masakry, targając dłonią włosy, które według Kurczaczka wymagały strzyżenia już rok temu, i próbowałem dojrzeć tam coś, czego właściwie nie było.

– Już przyszedł czas na modlitwy? Nie za wcześnie? – usłyszałem nad sobą głos szefowej.

Coś w jej wyglądzie wzbudziło mój niepokój. Na pozór jak zawsze prezentowała się doskonale. Ciemne włosy spięła elegancko, ale grzywka nadawała im nieco mniej formalny charakter. Delikatny makijaż dobrze podkreślał wyrazistą twarz, bardziej przystojną niż piękną. Wiśniowy żakiet idealnie układał się na silnym, zgrabnym ciele, czarne spodnie uwydatniały długie nogi i pełne biodra, a jedwabna kremowa bluzka była zaskakująco kobieca z tą miękką falą dekoltu. Trzymała się świetnie jak na swoje lata, których żaden zdrowy na ciele i umyśle facet nie wypomniałby jej w twarz, choć jej syn był już prawie dorosłym chłopakiem. A jednak od kilku dni nie mogłem przestać się zastanawiać, co ją gryzie, bo wyglądała na sfrustrowaną i zmartwioną. Nie pytałem, spodziewałem się raczej zimnego przyjęcia mojej troski. Anita nie traktowała lekko choćby sugestii, że sobie z czymś nie radzi. Podejrzewałem, że cokolwiek jej dolega, wiąże się z tym, ile razy w ostatnim miesiącu dostawała wezwania na spotkania z górą.

Zawsze był to nagły telefon, z krótkim terminem na reakcję, cokolwiek robiła. Więcej niż raz widziałem, jak musi przerwać w pół słowa odprawę, bo szef nie mógł poczekać choćby pół godziny. Coś się działo. Atmosfera na korytarzach była podgrzana, plotki krążyły jak tłuste gołębie, a wszystko odbijało się w oczach Anity.

– Więc co? Wymodliłeś rozwiązanie?

– Chyba nie jestem ulubieńcem niebios.

– Wpadnij do mnie, jak przejrzysz już wszystko. Opowiesz mi, co mamy – powiedziała, a po chwili, już na odchodnym, dodała: – Poza tym musimy porozmawiać.

Coś w sposobie, w jaki się wyraziła, postawiło mi włosy na karku. Nie chodziło tylko o to, że wzywanie na dywanik zapowiadało burę. Nie brzmiała groźnie. Nie wyglądała na złą. Raczej mi współczuła. A to napędziło mi pietra bardziej niż rzucanie przedmiotami o ścianę.

Idąc do jej gabinetu, robiłem rachunek sumienia. Akurat pierwszy raz od dawna nie miałem sobie do zarzucenia zbyt wiele. Obecność Kurczaczka motywowała. Za cholerę nie chciałem dawać jej złego przykładu, a jeszcze bardziej nie chciałem jej zawieść.

Anita siedziała za biurkiem, ale obróciła się na krześle tak, że patrzyła na okno, nie na drzwi wejściowe. Paliła papierosa, szara chmura dymu otaczała jej sylwetkę. W szklanym słoiku po oliwkach były niedopałki.

– Nie wiedziałem, że palisz – powiedziałem, nie wiem po co, przecież to nie była moja sprawa.

– Nie palę. Rzuciłam dziesięć lat temu – odparła. A potem popatrzyła na słoiczek w połowie wypełniony petami i westchnęła. – Chyba znów palę. Za dużo nerwów. Alternatywą była butelka wódki w szufladzie, starą tradycją, ale chyba mimo wszystko wolę papierosy.

Usiadłem na krześle naprzeciw biurka.

– Cisną o tę sprawę? Dopiero zaczęliśmy, przecież nie jestem jasnowidzem i nie wyciągnę od zmarłych nazwiska sprawcy – powiedziałem defensywnie.

– Szkoda, prawda? To by nam tak ułatwiło życie. – Pokręciła głową. – Też czasami tęsknię za Wilk.

– Ona też tego nie potrafiła.

– Tak mi w kółko powtarzaliście, ale kto was tam wie, diabelskie nasienie. – Uśmiechnęła się lekko. – Nie martw się sprawą, pracuj w swoim tempie, znajdziesz go, przecież wiesz. Powstrzymam górę przed pakowaniem nosa w twoje śledztwo.

– Więc co cię gryzie, szefowo?

– Nie mnie, tylko nas, i nie gryzie, a podgryza, Witkacy. Próbowałam im to wybić z głowy, ale zdaje się, że zmiany dopadną i nas. Zmiana klimatu i twarde wdrożenie dekomu.

Przez chwilę próbowałem zrozumieć, co ustawa dekomunizacyjna ma z nami wspólnego. Jak ostatnio sprawdzałem, żadne z nas nie było pieszczochem starej władzy.

– Przecież nas to nie dotyczy, szefowo. Pracuję tu od którego? Dwa tysiące pierwszego? Można mieć różne opinie o trzeciej RP, ale na pewno trudno ją nazwać komuną.

– Mów za siebie, przyjacielu. Ja pracuję od marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego. A to oznacza, że przez miesiąc pracowałam nie dla tej policji co trzeba.

– Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się tego miesiąca czepiać i nie wrzuci cię do jednego worka z generałem ZOMO.

– Nikt przy zdrowych zmysłach, co niewiele zmienia w mojej sytuacji. – Skrzywiła się.

– Ile ci brakuje do pełnej emerytury?

– Cztery lata. I to się raczej nie uda. Nie wiem, czy przetrwam rok. Zmiana nastąpi, ale dla nas będzie za późno. Bo moja pozycja jest obecnie za słaba, bym wciąż dała radę cię bronić.

– Potrzebuję ochrony? – zapytałem zaskoczony.

– A kiedyś nie potrzebowałeś, przyjacielu?

Wrzuciła niedopałek do słoiczka po oliwkach i wyciągnęła następnego papierosa z prawie pustej paczki, po czym podsunęła mi ją, bym się poczęstował. Pokręciłem głową i wygrzebałem z kieszeni swoją papierośnicę. Prezent od Kurczaczka, z Kłapouszkiem na wieczku. Anita potrząsnęła zapalniczką, aż pojawił się ledwo pełgający płomyk. Wystarczył, by zapaliła swojego papierosa i podsunęła mi ogień. Jeśli to była rozmowa na fajkę za fajką, przyjmowałem konwencję bez marudzenia, zwłaszcza że w budynku zwykle obowiązywał kategoryczny zakaz palenia.

– Ten zespół zawsze był im solą w oku. Banda wyrzutków, cyrk i poskramiaczka dzikich zwierząt. Tak o nas mówili. A potem Zając trafił do psychiatryka, Wilk się zwinęła, już oficjalnie, swoją drogą. Nowakowski był zawsze kukułczym jajem, którego nikt nie chciał, ale miał za mocne plecy, by go wywalić. Teraz chyba nie wróci, ma już ponad dwadzieścia dziewięć lat służby. Aktualnie wycinają mu wyrostek, czy może woreczek, ale pewnie dociągnie te kilka miesięcy na L4. Wie, co w trawie piszczy, lepiej niż ktokolwiek z nas. Zostaje kilku świeżaków. I ty.

– Robię swoje.

– Robisz. Ale jeśli każą ci nasikać do kubeczka, wylatujesz szybciej, niż ja przeliteruję „autorska mieszanka tytoniu”.

– No dobra. Wywalą ciebie, mnie, Nowakowskiego… Kto im będzie sprawy rozwiązywał? – zapytałem, bo nie mieściło mi się to w głowie.

To nie tak, że do pracy w policji pchają się tłumy. W każdym komisariacie są wolne etaty, których nie ma kim obsadzić. Pobór z roku na rok był słabszy, nawet po obniżeniu kryteriów przyjęcia, tak że niewiele się różniły od tych do straży miejskiej.

– Gdyby wybiegali myślą tak daleko w przyszłość, nie byłoby problemu w ogóle. Powiem ci, na czym stoimy. Od dwóch miesięcy masz prawo do wcześniejszej emerytury. Radziłabym ci z niego skorzystać.

– Mam trzydzieści dziewięć lat. Emerytura przed czterdziestką?

Nie odpowiedziała.

– Jakie są alternatywy? – zapytałem, bo jak nigdy zależało mi na tym, by utrzymać tę robotę.

Starałem się o dzieloną opiekę nad Kurczaczkiem. Potrzebowałem pracy, by Konstancja czuła, że może mi zaufać i zmieniłem się na tyle, by mogła powierzyć naszą córkę mojej opiece. Że jestem innym facetem niż szesnaście lat temu, kiedy uciekła ode mnie, nie mówiąc nic o ciąży. Nie było mnie przez pierwsze piętnaście lat życia Kurczaczka. Nie zamierzałem tego teraz spieprzyć.

– Alternatywą jest dyscyplinarka. Tak mi to przedstawili.

– Za co?

– Możesz nasikać do kubeczka i dowieść niewinności? – zapytała.

Przeklinałem w duchu. Nie, nie mogłem. Byłem szamanem. Używałem wielu niedozwolonych substancji. I nie, nie mogłem wyjaśnić zwierzchnikom, że narkotyki nie mają na mnie takiego wpływu jak na zwykłych ludzi, są mi za to potrzebne do poszerzania świadomości i otwierania bramy do Zaświatów. Mogłem wyliczyć trzy zakazane substancje, które znajdowały się w moim papierosie domowej roboty. Nawet nie zgadywałem, co było w kapsułkach skrótu, ułatwiających mi uzupełnianie energii za pomocą pasm eteru, ale podejrzewałem, że to też trafia do nerek i moczu.

– Przemyśl to, przyjacielu. Nie chcę, by stała ci się krzywda. Nie chcę też, by w zapomnienie poszło piętnaście lat twojej służby. Lubię cię. Przypominasz mi trochę mojego syna.

– Mam córkę – przyznałem się, choć wcześniej starannie omijałem ten temat. – Skończyła piętnaście lat. Potrzebuję pracy i stabilizacji.

– Chciałabym powiedzieć, że przeczekamy, ale zanim coś się zmieni, po nas nie będzie tu śladu. Przykro mi.

Wierzyłem jej. A jednocześnie nie mogłem na nią patrzeć w tym momencie, taką zrezygnowaną i przybitą. Anita Czarny była żywiołem, siłą witalną, przed którą drżała Dora Wilk i każdy rozsądny koleś na tym posterunku.

– Przez wszystkie lata trzymaliśmy się z dala od polityki. Szkoda, że ona nie odwdzięczyła się nam tym samym – powiedziałem.

– Wydymała nas, przyjacielu. I nawet nie postawiła kolacji.

Coś w tym było. Stanowczo czułem się wydymany. I nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić.

A to był dopiero początek chujowego dnia.

Po kilku godzinach grzebania w papierach, bazach danych i wydzwanianiu do potencjalnych świadków, którzy odstawiali trzy małpki – nic nie widzieli, nic nie słyszeli i nic nie powiedzą – wróciłem do swojego mieszkania zmęczony, zmarznięty (choć był koniec marca, wiało jak podczas styczniowej zawieruchy) i głodny, bo przez to wszystko zapomniałem wyjść po cokolwiek do jedzenia, a w maszynie vendingowej zostały tylko paluszki i zaklinowany snickers, który nie spadł nawet po tym, jak kopnąłem ją kilka razy.

W planach miałem zjeść cokolwiek z lodówki, paść na łóżko i podumać nad tym, jak wszystko zmierza ku nieuchronnej katastrofie i jak będę wyglądał w oczach Konstancji, kiedy powiem jej, że mogę wpadać na wszystkie wywiadówki u Kurczaczka, bo skoro nie mam pracy, nie mam też problematycznego grafiku, nocnych dyżurów i wezwań do nagłych wypadków. Same korzyści! To nie tak, wcale nie potwierdzają się twoje obawy, że jednak jestem nic niewartym gnojkiem, który nigdy nie dorośnie i z którym nie powinnaś zostawiać swojej piętnastoletniej córki.

Plany wzięły w łeb, gdy wsunąłem klucz do zamka. Nie przekręcił się. Pewnie dlatego, że patent był otwarty. Choć przecież – pamiętałem dokładnie – rano go zamknąłem. Normalni ludzie pewnie wezwaliby policję, ale po pierwsze – sam jeszcze w niej byłem, po drugie – miałem graniczące z pewnością przeczucie, kto włamał mi się do mieszkania. Kolejny raz.ROZDZIAŁ 3

Myślałem, że ustaliliśmy zasady, kiedy poprzednim razem zabrałem ci klucze – powiedziałem w progu.

– Zabroniłeś mi się włamywać – powiedział Sęp, wrzód na mojej dupie łamane przez duch opiekuńczy. W poprzednim wcieleniu musiałem być draniem bez sumienia, łupieżcą, inkwizytorem, a może nawet kimś, kto dla pustej frajdy i seksualnego dreszczyku miażdżył króliczki, skoro trafił mi się taki duch opiekuńczy.

– A ty złamałeś tę zasadę z jakiegoś konkretnego powodu? – Założyłem ręce na piersi, automatycznie wchodząc w rolę tego dorosłego w mieszkaniu.

Nigdy nie mieszkałem w akademiku, rodzice zarabiali odrobinę za dobrze, bym dostał przydział. Teraz, patrząc na Sępa, który wbił mi się na chatę, siedział półnago na moim materacu i kończył wyżerać resztki z lodówki, cieszyłem się niezmiernie, że to doświadczenie zostało mi oszczędzone. Choć z drugiej strony dostawałem nim teraz między oczy, z nawiązką.

Zapewne powinienem się cieszyć, że był sam i brakowało mu odzieży tylko od pasa w górę, ale jakoś nie potrafiłem znaleźć w sobie tej radości.

– Nie włamałem się – powiedział stanowczo – dorobiłem sobie klucze.

– A to jest dużo lepsze z jakiegoś konkretnego powodu? – warknąłem, zaglądając do pustej lodówki. Skoro zostawiał w niej tylko światło, równie dobrze mógłby ją umyć z plam po ketchupie, skoro przerastało go zamykanie opakowania.

– Nie musisz wymieniać zamków. – Wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste.

– Masz swoje mieszkanie, po drugiej stronie korytarza, złupione biednemu emerytowi.

– Nie miałem nic w lodówce – wyjaśnił.

– To całkiem jak ja – wycedziłem.

– No, czyli powinieneś zrobić zakupy. Może ta twoja dzierlatka mogłaby zadbać o prowiant?

Nie wiedziałem, czy miał na myśli Kurczaczka, czy Konstancję, ale w obu przypadkach nie podobało mi się założenie, że miałyby pilnować stanu mojej lodówki.

Czy też jego, bo pewnie myślał o sobie. Jak zawsze.

– Całkiem dobrze radzisz sobie z kupowaniem gorzały. Wystarczy, że pójdziesz do sklepu z jedzeniem i powtórzysz ten proces.

– Ktoś tu jest zrzędliwy – zauważył w chwili objawienia. – Nie podoba mi się, gdy mówisz do mnie takim tonem. Jest pozbawiony szacunku.

– Ktoś nie jest u siebie, więc jak mu się nie podoba mój ton, swobodnie może wyjść. Może też wrócić do Zaświatów i pozwolić mi samodzielnie wybrać ducha opiekuńczego, z którego będę miał jakikolwiek pożytek.

Nie trzeba było sięgać po policyjne techniki obserwacji, by zauważyć, że na samo wspomnienie Zaświatów wyraźnie zmarkotniał. I nagle zacząłem coś podejrzewać. Fakt, że siedział w moim małym i nieszczególnie wygodnym mieszkaniu, a nie u siebie, gdzie miał wypasione skórzane meble, stereo warte więcej niż mój samochód w chwili chwały, telewizor na pół ściany i inne gadżety, które kupował bez opamiętania, był czymś więcej niż wkurzaniem mnie i naruszaniem moich granic.

– Czy ty się tu ukrywasz? Wkurzyłeś kogoś na tyle, by cię szukał? – zapytałem z rezygnacją. Nie był facetem z gatunku tych, którego ścigają ojcowie uwiedzionych nastolatek czy niezadowolone byłe, więc musiało chodzić o coś poważnego.

Sęp był… nie wiem czym, ale wyglądało na to, że podpadł Przedwiecznym w Zaświatach, zresztą pewnie nie tylko. Gdy kiedyś zapytałem, powiedział, że żyje dość długo, by się wrogów uzbierało, ale na więcej szczegółów nie mogłem liczyć. Chyba że interesował mnie jakiś facet w Arizonie, który rzuca butelką i ta staje na korku, albo dzieciak w Budapeszcie, śpiewający piosenki Adele lepiej niż sama Adele. Sęp nie dzielił się ze mną niczym istotnym, za to swoją historią wyszukiwania na YouTubie, przed którym zdawał się spędzać pół dnia – notorycznie.

– A co? Będziesz mnie chronił? – zapytał z przekąsem.

– Wyślę im twój aktualny adres pobytu, bo podejrzewam, że na ich gniew solidnie zapracowałeś. Może wchodziłeś do ich mieszkań bez pytania i wyżerałeś wszystko z lodówki? Tak więc w ramach wspólnoty doświadczeń chętnie cię przytrzymam, gdy cię będą tłuc.

Coś w mowie jego ciała się zmieniło. Usztywnił się, zaczął unikać mojego spojrzenia. Po najbardziej wyluzowanym kolesiu z akademika nagle nie było śladu.

– Gdyby coś… ktoś… Pamiętaj, że uratowałem ci dupę wtedy, w Zaświatach. I być może przyjdzie czas, gdy będziesz musiał spłacić swój dług – oświadczył.

– A nie spłacam go wtedy, gdy wyżerasz moje żarcie? I kiedy jestem na tyle miły, by nie aresztować cię za włamanie? – sarknąłem.

Nagle zupełnie spoważniał. Oczy z jasnobłękitnych stały się czarne, ptasie i upiorne jak koraliki bez źrenic. Nawet głos mu się zmienił, był teraz niższy i bardziej skrzekliwy:

– Jesteśmy połączeni, Witkacy. Jestem twoim duchem opiekuńczym, nie da się odpuścić pewnych profitów z tego układu i korzystać z innych.

Zwykle emanacja istoty, która żyła sobie w ciele blondaskowatego playboya, przerażała mnie do szpiku, bo czułem, że czymkolwiek jest, włada magią wystarczającą, by zmieść mnie z powierzchni ziemi. Tym razem jednak byłem zmęczony, głodny i prawie bezrobotny, więc odpyskowałem:

– Przypomnij mi, kurwa, jakie są te korzyści? To ta rozległa wiedza, którą wciąż nie masz ochoty się ze mną dzielić? Pomoc w szkoleniu Kurczaczka, którą obiecywałeś i której nie mogę się doprosić? A może załatwienie sprawy w Zaświatach tak, bym mógł się tam pojawić bez ryzyka spotkania wieśniaków z pochodniami, co, jak twierdziłeś, jest banalnie proste? Od miesięcy nie mogę wykonywać swojej roboty tak, jak powinienem. Myślisz, że łatwo odsyła się upiory i duchy, gdy nie można otworzyć bramy szerzej niż na kilka centymetrów? Przypomnij mi, proszę, które z tych obiecywanych korzyści już na mnie spłynęły?! – krzyczałem. Te awantury podejrzanie przypominały małżeńskie spory.

– Może trzeba było się zachować jak facet, przejść tę cholerną inicjację i mieć to wszystko za sobą? Nie pomyślałeś o tym? Wolisz to zwalać na mnie? – odpowiedział bez podnoszenia głosu. – A twoja mała musi najpierw opanować podstawy, wiedza, którą mogę jej przekazać, jest zbyt zaawansowana. A na inne rzeczy musi poczekać, bo wydajesz się robić strasznie dużo szumu z okazji jej niepełnoletności.

– Pierdol się. I trzymaj się od niej z daleka, zboku.

– Zdecyduj się.

– Szkoda, że nie dawałeś mi wyboru jakiś czas temu. Mogłem trafić na jakiegoś miłego kruka czy sowę.

– I kiedy przyszedłby czas, miałbyś modelowo skopany tyłek.

– Jakbym z tobą nie miał!

– Nie wszystko musisz wiedzieć, nie wszystko możesz wiedzieć, jeszcze mniej powinieneś wiedzieć.

– Wyjdź z mojego mieszkania – powiedziałem, bo naprawdę miałem dość.

Nie czekając, aż posłucha, zadzwoniłem po pizzę. W tej sytuacji tylko na głód mogłem coś poradzić.

Wyszedł. Obrażony. Minie mu, gdy wyczuje dostawę pizzy przez swoje drzwi. Jak doszło do tego, że przez te kilka miesięcy nasza relacja popieprzyła się aż tak bardzo? Nie prosiłem się o ducha opiekuńczego. Sam się pojawił, kiedy Przedwieczni kopali mi dupę w Zaświatach. I miał rację, uratował mnie wtedy przed brutalną inicjacją. Tyle że z tego, co wyczytałem w podręczniku, duch opiekuńczy był najpotężniejszym narzędziem szamana, pomocnikiem, nauczycielem, wsparciem w robocie i po drugiej stronie.

I każdemu szamanowi przysługiwał tylko jeden, więc jeśli utknąłem z irytującym współlokatorem z akademika – a na to wyglądało – nie miałem szans na nowy przydział.

I miałem przesrane. Nawet Jeździec Burzy, mój mentor z Trójprzymierza i powietrzny szaman, umył ręce, odkąd towarzyszył mi duch opiekuńczy. Byłem pieprzonym samoukiem, próbowałem zapamiętać, ile się da, z książek, grimuarów i podręczników, ale wiedziałem, że to wciąż niewiele. I gdyby chodziło tylko o mnie, miałbym na to wyjebane – ale przecież chciałem przekazywać wiedzę Kurczaczkowi. Owszem, zaczęła naukę w szkole dla magicznie uzdolnionych dzieci, ale ponieważ musiała opanować podstawy, czyli to, co magiczne dzieciaki zwykle przerabiają w przedszkolu, była sfrustrowana i niecierpliwa. I wystawiona na niebezpieczeństwo. Bo jako kilkuletnia dziewczynka przez większość dnia byłaby otoczona opieką i gdyby duch, upiór czy inny granicznik pozwalał sobie na zbyt wiele, opiekun po prostu by się go pozbył. Jako nastolatka chodziła samopas, więc zależało mi, by wiedziała, jak się bronić. I bałem się, że nie wystarczy mojej wiedzy do nauczenia jej tego. Młodzi szamani są szczególnie wrażliwi na opętania, a przyciągają graniczników jak miód misie. I o to byłem bardziej zły na Sępa niż o wyżeranie zapasów i regularne włamania. On jednak miał to równie mocno w poważaniu.

Kończyłem pizzę, gdy rozdzwoniła się komórka. Jacek, jeden z młodziaków.

– On znowu uderzył – oświadczył bez powitania.

– Mamy kolejne ciało?

– Dziewczyna przeżyła. I chyba go mamy. Przyjeżdżasz?

– Jasne. Dokąd?

– Niedaleko ciebie, na Koniuchach – powiedział i podał dokładny adres.

Coś mi się kołatało, że byłem w tym miejscu kilka lat wcześniej. Zakłócanie spokoju, napaść, niedozwolone substancje – wszystko tworzące jedyny w swoim rodzaju koktajl z nielegalną prostytucją i dziwnym fetyszem „matka z od niedawna pełnoletnią córką w pakiecie”.

Gdy dojechałem na miejsce, miałem już pewność, że pamięć mnie nie zawiodła.

Wysoka i doskonale wyposażona brunetka, wyraźnie roztrzęsiona, otulała się kocem, pod którym miała chyba niewiele poza bielizną, i patrzyła na ręce ratownikowi, opatrującemu jej młodszą wersję. Podszedłem sprawdzić, w jakim stanie jest dziewczyna. Na szczęście zamiast głębokich ran ciętych miała tylko kilka siniaków, w tym podbite oko, które już wyglądało jak duża, mięsista śliwka, i płytkie nacięcia na przedramionach, typowo defensywne. Ratownik sprawnie je opatrywał szerokimi bandażami i powtarzał, że może być spokojna, że wszystko jest dobrze i nic jej nie grozi. Młoda kobieta była spokojna, za to jej matka trzęsła się z każdą chwilą mocniej i bałem się, że zaraz zemdleje. Ratownik też to zauważył i poprosił, by usiadła w karetce obok córki.

– Nic mi nie jest, nic mi nie jest, nic mi nie jest – powtarzała jak mantrę, szczękając zębami. Była w szoku i wiedziałem, że wiele się od niej nie dowiem. A przynajmniej nie teraz.

Wszedłem do domu. Żadnego szyldu na zewnątrz, tylko dyskretne ciemnoróżowe zasłony podświetlone neonem w kształcie serduszka, pozwalającym koneserom snuć fantazje o tym, jakie usługi świadczą panie Moroz. Przez ten czas, który minął od mojej ostatniej wizyty, niewiele się zmieniło. Panna Moroz miała już dwadzieścia parę lat, podobnie jak wykładzina w korytarzu i pokoju.

Po pomieszczeniach kręciło się kilku funkcjonariuszy i techników, słyszałem jakiś żarcik o tym, że w tym miejscu aż strach używać ultrafioletu ze względu na ilość materiału biologicznego. Minąłem ich i przeszedłem w głąb domu, w stronę, jak się okazało, kuchni, skąd dobiegał niski i stanowczy kobiecy głos. Przez chwilę łudziłem się, że Ti wróciła, ale nie – to Anita pouczała kogoś o jego prawach. Chwilę później na własne oczy zobaczyłem sprawcę.

Dzieciak miał z osiemnaście lat, może niewiele ponad. Ponieważ Anita nie wzywała nikogo od nieletnich, wnioskowałem, że jest już dorosły, ale nie było to oczywiste. Ważył nie więcej niż sześćdziesiąt pięć kilo i miał może metr siedemdziesiąt, do tego mierną muskulaturę i szczurzą twarz. Wydawał się równie wystraszony, jak pani Moroz przed domem, ale nie bał się policji, o nie. To Jaś Szafa napędził mu strachu – ochroniarz przybytku. Pani Moroz była doświadczoną w fachu niewiastą i doskonale wiedziała, że niektórzy chętnie dorzucali jej w gratisie bicie. Jaś Szafa był lekarstwem na te niechciane napiwki. Nie było to jego prawdziwe nazwisko, ale pasowało dużo lepiej niż Leśmian. Tak, ten wielki ciężarowiec nazywał się Jan Leśmian. Śmianie się z nazwisk jest raczej niesmacznym żarcikiem, ale Jan Leśmian… no właśnie. Jaś, mimo rozmiarów i lat nadużywania sterydów, był naprawdę łagodnym facetem, nieszukającym zwady, ale bardzo opiekuńczym wobec pani i panny Moroz. Tę drugą musiał znać, odkąd była małą dziewczynką, bo jego związek z matką trwał już dobre piętnaście lat.

Tylko po zawziętych spojrzeniach Jasia Szafy, spłoszonej postawie szczeniaka i obrażeniach dziewczyny w karetce zrekonstruowałem potencjalny przebieg wypadków, zanim jeszcze Anita się do mnie odezwała.

– Odciski pasują – oświadczyła z satysfakcją – właśnie dali znać. Wyniki krwi będą jutro, ale już teraz możemy go zwinąć za podwójne morderstwo i próbę zabójstwa.

– Co z Julitką? – zapytał Jaś, splatając na piersi ramiona szersze niż moje udo.

– W porządku – zapewniłem – już ją opatrzyli, pewnie nawet nie musi jechać do szpitala.

Tak jak się spodziewałem, rozluźnił się natychmiast.

– Co tu się właściwie stało? – zapytałem.

– Ten tu – Jaś skinął głową na szczeniaka – zamiast zapłacić za to, co dostał, wyciągnął nóż i próbował zaszlachtować Julitkę. Maria była w pokoju z nimi, więc skoczyła na niego i podniosła alarm. Przez to, co się stało w Pink Velvet, wszyscy jesteśmy nieco bardziej drażliwi, więc nie siedziałem u siebie, ale w kuchni. Zjawiłem się naprawdę szybko. Mimo wszystko za wolno, bo już zdążył ją pociąć. – Rzucił szczeniakowi takie spojrzenie, że na jego miejscu pewnie popuściłbym w gacie. – Więc na nim usiadłem, a Maria wezwała policję. I go wam oddałem, choć mogło po nim nie zostać nawet śladu.

– Doceniamy, naprawdę. Moglibyśmy go szukać i szukać, bez widoków na sukces – powiedziałem z uśmiechem.

Było w Jasiu Szafie coś, co zawsze budziło mój uśmiech. Może to, że wypowiadał się tak ładnie i pełnymi zdaniami, bo przecież zanim zaczął swoją profesjonalną karierę łamignata i ochroniarza, zanim postawił nogę na siłowni, zanim jeszcze poznał smak sterydów, studiował pedagogikę. Z resocjalizacją.

– Mam stryja ze świńską fermą – dodał już do wiadomości sprawcy, nie mojej, i uśmiechnął się do niego jak głodny rekin. – Pamiętaj o tym, jakby ci przyszło kiedykolwiek do głowy, by zbliżyć się do moich kobiet.

– Dostanie pewnie trzy dychy, jeśli nie więcej, więc świnie będą musiały zostać przy diecie wegetariańskiej – powiedziałem i poklepałem Jasia po ramieniu.

Spisał się i gdyby nie on, miałbym w ciągu dwóch dni kolejne podwójne morderstwo i wielkie nic. Postawiłbym mu piwo, ale uznałby, że jestem „jego człowiekiem w psiarni”, a za chwilę oczekiwał, że umorzę mu mandat. Tak to działa.

– No, lepiej, żeby tak było – mruknął wciąż rozdrażniony.

Anita podała mi dowód osobisty zatrzymanego. Zerknąłem na dane.

Dziewiętnaście lat. Mieszkaniec Brodnicy. Wenancjusz Kapusta. Matko i córko, z takim zestawem każdy mógłby poczuć potrzebę mordu. Posterunkowy wyprowadził go w kajdankach i wiedziałem, że sprawa jest właściwie skończona. Jeśli uzgodnili odciski, a za chwilę dopasują krew – nie wywinie się. Wciąż uważałem, że to cholerna strata. Dwie martwe dziewczyny i ani śladu motywu.

– Powiedział, czemu je zabił? – zapytałem Anitę dyskretnie. Wiedziałem, że chłoptaś wypaple mi wszystko podczas przesłuchania, ale znałem Anitę i jej siłę przekonywania. Nawet gdyby waga Jasia Szafy, siedzącego delikwentowi na plecach, nie wystarczyła jako narzędzie nacisku, moja szefowa wymusiłaby z niego zeznania samym spojrzeniem.

Skinęła głową i równie cicho odpowiedziała:

– Podobno próbowała go obrobić. Zasnął po seksie, a gdy się obudził, dziewczyna przeszukiwała jego portfel, więc złapał nóż i ją zabił. Podobno tego nie planował i nigdy nie myślał, że będzie zabijał dziwki, jego słowa. A burdelmama usłyszała krzyk dziewczyny i przybiegła na pomoc. Więc ją zadźgał, bo na pewno wzięłaby stronę złodziejki, znów jego słowa.

– Ja pierdolę – westchnąłem.

– Wiesz, ile miał w portfelu? – zapytała.

– No ile? Stówę? Nie wyglądał na takiego, który miałby więcej.

– Trzy dychy.

– Zabił dwie osoby dla trzech dych?

– Taaa. Jeśli kupujesz jego historię. Może po prostu nie chciał zapłacić za coś, co uważał, że powinien mieć za darmo – dodała głośniej.

– Kapitalizm niektórych po prostu przerasta – oświadczył filozoficznie Jaś Szafa, i nic nie poradzę, ale znów się uśmiechnąłem.

– Podrzucisz mnie do domu? – zapytała Anita. – Jutro załatwimy papiery. Ważne, że jest już pod kuratelą i nie zginie kolejna dziewczyna.

Potarła twarz zmęczonym gestem. Dopiero teraz zauważyłem, że jest bez makijażu i ma na sobie błękitne dżinsy z rozszerzanymi nogawkami, z wyhaftowanym na udzie smokiem, sweter i trampki.

– Byłam z Bogną i chłopcami w kinie, zostawiłam im samochód, przyjechałam taksówką – wyjaśniła, lekko się rumieniąc.

No przecież. Ona i nasza patolog się przyjaźnią i mają synów w podobnym wieku. Czasami zapominałem, że ma jakieś życie poza komendą. Jej chyba też zdarzało się o tym zapominać. Ale jeśli za chwilę to się zmieni – dobrze, że miała rodzinę i przyjaciół.

– Jasne, jeśli nie przeszkadza ci, że sprężyny fotela kłują w tyłek – odparłem i przepuściłem ją w drzwiach. Rzuciła mi kpiące spojrzenie, jakby mnie przyłapała na używaniu osobnego widelczyka do ryb.

– Cóż, zamknę oczy i wyobrażę sobie, że to końskie zaloty. Minęło już całkiem sporo czasu, więc uznam to za dodatkową atrakcję – powiedziała.

Parsknąłem. A potem raz jeszcze, gdy zobaczyłem jej minę na widok jeepa.

Sięgnąłem nad fotelem kierowcy, by otworzyć drzwiczki. Wahała się o kilka sekund za długo. Dotknęła kawałka drutu, którym przywiązane było boczne lusterko, obejrzała dziurawy fotel przykryty grubym kocem i westchnęła.

– Witkacy, na Boga, chyba nie wozisz tym dziecka? O kobiety nie pytam, bo te przy zdrowych zmysłach nie wsiądą tu z własnej woli.

– Ty wsiadłaś.

– Po tylu latach ze świrami nie mogę być całkiem normalna – stwierdziła. – Czy on w ogóle ma przegląd?

Pokręciłem głową, nie ma mowy, by moje auto przeszło przegląd. Jeździło na przekleństwa, dobrą wolę, WD-40 i taśmę izolacyjną. A także kilka metrów strategicznie umieszczonego drutu.

– Mówiąc całkiem poważnie, musisz go zmienić. Wiesz, co by się stało z dzieckiem na fotelu pasażera, gdyby ci ten rzęch nawalił w czasie jazdy i na przykład straciłbyś władzę nad kierownicą czy hamulcami?

Skrzywiłem się.

– Nie jesteś już wolnym elektronem, przyjacielu. Jako rodzic musisz być trochę bardziej odpowiedzialny.

Skinąłem głową. Owszem, przyzwyczajałem się do myśli, że mam dziecko, ale wciąż nie bardzo potrafiłem myśleć o sobie jako o rodzicu. Może niektórzy mają większe predyspozycje, by zostać odpowiedzialnym ojcem. Może to jak z szamanizmem – musisz mieć w sobie odpowiednią kość i w czasie skomplikowanej inicjacji znajdujesz ją w ciele i pokazujesz światu. Z matkami jest chyba prościej – same narodziny dziecka są inicjacją, po której nie muszą już sobie niczego udowadniać. Ja wciąż miałem przed sobą wszystkie inicjacje tego świata. Może poza jedną czy dwiema, które wiązały się raczej z przyjemnością niż bólem i potem. Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu, oboje zamyśleni, i mogłem się założyć, że nie tylko ja nie myślę o sprawie, martwych dziewczynach i zabójcy.

– Myślałeś nad tym, o czym rozmawialiśmy, Witkacy? – zapytała cicho.

Wzruszyłem ramionami, bo to, że myślałem, nie znaczyło, że mam odpowiedzi.

– Posłuchaj starszej koleżanki, która popada w nieznośnie starczy ton, skoro jest na progu emerytury. – Skrzywiła się w wymuszonym uśmiechu. – Nie myśl o tym, co tracisz. Spróbuj pomyśleć, co zamierzasz ze sobą zrobić. Skup się na tym, co masz poza policją. Ja przez dwadzieścia sześć lat myślałam tylko o policji i o synu. Nie miałam czasu i energii, by zająć się czymś jeszcze. I teraz zostanę z niczym.

– Bartek nie zniknie razem z pracą.

– Ale za chwilę zrobi maturę i pójdzie na studia. Pewnie na tyle daleko, by się wyemancypować. I zostanę sama. Nie popełniaj moich błędów, Witkacy. Policjant, przechodząc na emeryturę, nie może znaleźć się w pustce. Jeśli tak się dzieje, szybko się rozpija albo umiera, traci motywację do życia. Zaufaj mi, przyjacielu, widziałam to zbyt często.

– Wiesz, że nie stoisz nad grobem i jeszcze wszystko przed tobą? Może poza udziałem w igrzyskach olimpijskich.

– To samo dotyczy ciebie – powiedziała i poklepała mnie po ramieniu.

– Jestem młodszy, może mógłbym powalczyć na olimpiadzie.

– Bardzo śmieszne.

– A myślałaś o sanatorium? Słyszałem, że na fajfach można wyrwać niezłe ciacha ledwie po sześćdziesiątce – zażartowałem.

– Uważaj, bo przestanę protestować, kiedy następnym razem usłyszę, że powinnam cię zesłać do drogówki.

– Nic nie mówiłem. Musiałaś się przesłyszeć.

– Tak bywa na starość.

Spojrzałem na nią kątem oka. Stanowczo nie była staruszką. Wiedziałem, że jest pod pięćdziesiątkę, ale nie wyglądała na tyle. A już na pewno nie w miękkim, wełnianym swetrze i dżinsach, z włosami związanymi w niesforny kucyk. Mogła i chciała pracować.

Tyle że góra uważała nas za balast, który musiał zniknąć.

Nie wyobrażałem sobie pracy poza policją. Służba stanowiła kawał mojego życia i dawała jakieś ramy, które pozwalały się trzymać prostej ścieżki nawet w najbardziej popieprzonym czasie, czyli po odejściu Konstancji, gdy mrok wzywał błękitnymi smugami eteru. Ostatnie dwa lata sporo zmieniły w moim życiu i możliwe, że policja nie była jedynym pewnikiem. Wiedziałem już, że jestem szamanem, miałem konkretne obowiązki i robotę do wykonania. Miałem Kurczaczka. I w jakiś pokręcony sposób – też Konstancję, która wróciła równie niespodziewanie, jak kiedyś odeszła. Dwa lata temu informacja, że idę na zieloną trawkę, mogłaby mnie pchnąć na dno. Teraz martwiłem się o kwestie formalne i kasę, ale nie chwiała mi się w posadach cała tożsamość.

Nie byłem pewien, czy Anita mogła powiedzieć to samo. Teraz, gdy zniknęło jej żelazne wcielenie w garsonce i z ostrym jak brzytwa spojrzeniem, wyglądała na kogoś, komu zawalił się cały świat. I nie miałem pojęcia, jak jej pomóc.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: