- W empik go
Szamański twist. Tom 3 - ebook
Szamański twist. Tom 3 - ebook
Smutek i Gniew buszujący po Toruniu to dopiero początek
Witkacy, nieoczekiwanie wysłany na wczesną policyjną emeryturę, szuka nowych możliwości zarobku. Egzorcysta na godziny? Gorąca linia dla graniczników? A może detektyw od spraw nadprzyrodzonych? Trafia mu się nawet pierwszy klient, szukający zaginionej magicznej siostry i sekty, w której oboje dorastali, a Witkacy czuje, że może się w tym sprawdzić. W końcu to prawie jak praca w policji, tylko bez odznaki – za to z duchami, magią i przerażającym guru, Jupiterem.
Tymczasem po mieście krąży para demonów, wywołując u ludzi myśli samobójcze i agresję, trickster Kojot panoszy się po okolicy, duch opiekuńczy Witkacego pada ofiarą podłej klątwy, a córka szuka sojuszników w Zaświatach.
Witkacy nigdy nie miał lekko, ale to już naprawdę przesada!
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-272-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
- Okładka
- Strony tytułowe
- Wstęp
- ROZDZIAŁ 1
- ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26
ROZDZIAŁ 27
ROZDZIAŁ 28
ROZDZIAŁ 29
Piekielna ortografia
- Strona redakcyjna_Drodzy czytelnicy,_
_Oto dobiegamy do finału trylogii szamańskiej. Dziękuję Wam wszystkim za cierpliwość i wsparcie na tej wyboistej jak Bezdroża i spokojnej jak Zaświaty ścieżce._
_Przed Wami ostatni tom i niespodzianka. Na końcu książki znajdziecie opowiadanie_ Piekielna ortografia, _którego akcja chronologicznie dzieje się między tomem drugim a trzecim._
_Pamiętacie nawiedzony i opętany dom, który Sęp wypatrzył na ulicach Thornu? Trzeba z tym całym duszno-demonicznym zamieszaniem zrobić porządek! I tu wkraczają Witkacy, Dora, Sęp i As. Nie chciałam tej przygody włączać do powieści – Szamańskiego twista – bo wtedy całkowicie by przepadła perspektywa Dory, a uważam, że jest ona zbyt zabawna, by ją stracić. Dlatego wyjęłam ten kawałeczek historii i napisałam o nim opowiadanie, dzieląc narrację między Dorę i Witkaca._
_Możecie je przeczytać przed powieścią, a możecie zostawić na deser – to już Wasza decyzja._
_Cieszę się, że wyruszacie ze mną, z Witkacym, Kurczaczkiem i Sępem w tę przygodę. Dobrej zabawy!_ROZDZIAŁ 1
WITKACY
Skręciłem gwałtownie i w ostatniej chwili uniknąłem zderzenia z zajeżdżającym mi pas samochodem. Mój gruchot ze mną nie współpracował, wyglądał jak siedem nieszczęść i jechał trzydzieści pięć kilometrów na godzinę przy dopuszczalnych pięćdziesięciu, ale miałem pierwszeństwo, co umknęło jełopowi w wypasionej mazdzie na warszawskich blachach. Nacisnąłbym klakson, gdyby to cholerstwo działało. Zerkałem niespokojnie to na zegar na tablicy rozdzielczej – dochodziła szesnasta, a ja byłem na granicy spóźnienia – to na osmaloną maskę mojego auta, która jeszcze pół godziny temu stała w płomieniach i gdyby nie szybka interwencja diabła, a przy okazji pyra, samochód pewnie nie nadawałby się teraz do niczego, czyli byłby w odrobinę gorszym stanie niż zwykle.
O piętnastej pięćdziesiąt rozdzwoniła się komórka. Nie musiałem zerkać na ekran, by wiedzieć, że to Konstancja. Moja eks. A co ważniejsze – matka Wiktorii. Doskonale wiedziałem, czemu dzwoni. Odebrałem.
– Nie zapomniałem! Jestem już prawie na moście! Był wypadek na świętej Katarzyny i musiałem pojechać objazdem – wyjaśniłem.
Lekko się zaśmiała, a po chwili usłyszałem:
– Nie pomyślałam, że zapomniałeś.
– Pomyślałaś. I słusznie – stwierdziłem. – Spokojnie, odbiorę ją na czas. O weekendzie też pamiętam, nic się nie martw.
– Cieszę się, Piotrze. To dla mnie dużo znaczy – przyznała.
– Muszę kończyć, będziemy za jakąś godzinę, może dwie, bo gęsto na drodze – powiedziałem, włączając się w sznur aut czekających na wjazd na most.
Korek, cholera jasna. Czemu się dziwisz, idioto, wiedziałeś, że o tej porze to normalne, skarciłem sam siebie. Trzeba było jechać dłuższą drogą, przez nowy most.
Silnik wydał dziwny rzężący odgłos i spodziewałem się znów zobaczyć płomienie. Nagle włączyły się spryskiwacze, zalewając szybę błękitnym płynem. Uruchomiłem wycieraczki – zadziałały już za trzecim szarpnięciem wajchą. Może auto próbowało mi coś powiedzieć? Na przykład: „Powinieneś iść po Kurczaczka pieszo” albo „Gdybym był słoniem, zmierzałbym właśnie majestatycznie w stronę cmentarzyska”.
Sęk w tym, że nie miałem forsy na kupno pojazdu, który liczyłby mniej niż trzydzieści lat i miał na liczniku poniżej miliona kilometrów. Od kilku tygodni byłem świeżo upieczonym emerytem, i to skandalicznie młodym, bo ledwie po czterdziestce, ale nie takie rzeczy się zdarzały wśród mundurowych. Nie była to moja decyzja, przyznaję. Praca w policji czasami kolidowała mi z obowiązkami szamańskimi, jednak nigdy tak spektakularnie jak w marcu.
W innych okolicznościach moja szefowa, Anita Czarny, kryła mnie, kiedy nie pojawiałem się w pracy przez ponad tydzień. Ale tym razem wewnętrzni i polityczni przekopywali akurat nasz wydział, szukając brudów i pretekstu do czystek. Jej robota też była zagrożona, bo śmiała dostać etat na trzy miesiące przed przemianowaniem milicji na policję. Próbowała mnie ściągnąć na przesłuchanie dyscyplinarne, ale nie mogłem odebrać telefonu. Akurat moja dusza odbywała inicjację w Zaświatach, a ciało, utrzymywane przy życiu tylko magią, leżało nieprzytomne i nie zdołało się stawić na wezwanie.
Zapłaciliśmy za to oboje. Udało jej się sfałszować moje podanie o wcześniejszą emeryturę i tylko dlatego nie wyleciałem na zbity pysk. Niestety i ona straciła robotę. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczy. Kiedy zadzwoniłem do niej z przeprosinami, była pijana i rozżalona. Miała pełne prawo być na mnie zła. Dopóki rujnowałem swoje życie i karierę, robiłem to na własny rachunek, ale nie mogłem sobie wybaczyć, że moje problemy kosztowały Anitę utratę pracy – pracy, która była dla niej całym życiem. Gdybym odszedł, kiedy tylko pojawiła się możliwość skorzystania z prawa do wcześniejszej emerytury, pewnie zdołałaby zachować stanowisko. Co rusz podpalaliby jej stos pod kuprem, ale Anita to twarda sztuka i przetrzymałaby dobrą zmianę. Postanowili jednak wykorzystać mój przypadek jako argument przeciwko jej zdolnościom zarządzania. Jakby mną się dało zarządzać…
Oto ja – czterdziestojednoletni emeryt, bez widoków i bez oszczędności. Tyle dobrze, że mieszkanie wykupiłem kilka lat temu, więc przynajmniej nie wisiał nade mną kredyt. Miałem też samochód, który jeździł na słowo honoru i gumę do żucia, piętnastoletnią córkę, która jako młoda szamanka wymagała szkolenia, amuletów, skomplikowanego tatuażu ochronnego, nie wspominając o nowych butach, a do tego ducha opiekuńczego, który wart był funta kłaków… Po prostu fantastycznie.
Zaskakujące, ale w urzędzie pracy nie ma zbyt wielu propozycji dla szamanów. Nie wiem, czy to dlatego, że większość ludzi nie ma pojęcia o istnieniu magii, czy po prostu brakuje ofert dla mojej grupy zawodowej.
Nie byłem pierwszym ani ostatnim dawnym mundurowym, który zmuszony był się odnaleźć w nowej rzeczywistości, musiałem jednak przyznać, że innym szło to dużo sprawniej. Zanim jeszcze podpisali papiery emerytalne, przygotowywali się do zmian – często otwierali jakąś działalność czy zaczynali flirtować z sektorem prywatnym. Ja nie ogarniałem tego typu działań, poza tym moja aktywność szamańska sprawiała, że zwykle nie byłem dość przytomny, by stawić im czoła.
Może powinienem otworzyć własny biznes i rozwiesić na mieście ogłoszenia o treści: „Duch, upiór, zmarły krewny nie chce się odczepić? Szybko, sprawnie i dyskretnie załatwię twoje problemy natury ektoplaz-
mowej i eterycznej. Przyjazny szaman z sąsiedztwa”.Już sobie wyobrażam odzew. Telefony by się urywały, ale raczej nie dzwoniliby potencjalni klienci. No i nie wiadomo, jak zareagowałby Gardiasz… Choć mieszkałem w Toruniu, a nie po drugiej stronie bramy, w alternatywnym mieście magicznych, Thornie, oficjalnie podlegałem Starszyźnie – potężnej i upierdliwej radzie magicznych, zawiadującej miastem. A że jako szaman przynależałem do domeny śmierci, moim bezpośrednim przełożonym był Gardiasz, jakieś pomniejsze bóstwo tejże, który o współczesnym świecie miał pojęcie nikłe lub żadne. Niby rozbijał się samochodami, ale gdyby go zapytać o ubezpieczenie zdrowotne czy OC na wypadek małej katastrofy typu wybicie trzydziestu trzech okien w kilku budynkach w trakcie odsyłania wyjątkowo upartego i agresywnego upiora, to nagle wyszedłby z niego osiemnastowieczny paniczyk, który wymagałby, abym pokrył straty z własnej kieszeni. Czułem się przyparty do ściany. Potrzebowałem forsy. Policyjna pensja była chuda, wcześniejsza emerytura – jeszcze chudsza.
Skręciłem kierownicą w lewo, a auto dziarsko pomknęło w prawo. Co, u diaska?! Szarpnąłem mocniej i zdołałem zjechać z mostu w boczną uliczkę, ale źle wymierzyłem i oponą zahaczyłem o kamienne obramowanie klombu. Odruchowo przymknąłem oczy, spodziewając się głośnego: „Bum!”, ale opona była akurat niewystarczająco napompowana, więc nie pękła. Małe szczęścia, jak mawia moja przyjaciółka i dawna partnerka Dora Wilk. Zwykle w sytuacjach, kiedy cały świat walił się jej na głowę, a ona znajdowała w kieszeni cukierka. Padało, owszem, ale nie prało żabami.
Spóźniony dziesięć minut dojechałem do szkoły Nisima, placówki dla magicznie uzdolnionych dzieci, do której moja córka uczęszczała od kilku miesięcy w ramach zajęć pozalekcyjnych i weekendowych.
Kurczaczek, oficjalnie Wiktoria, siedziała na schodku. Długie nogi w glanach wyciągnęła przed siebie, wystawiając blade kolana na czerwcowe słońce. Z nosem w grubej książce nie wyglądała na zawiedzioną moim spóźnieniem, ale i tak dźgnęły mnie wyrzuty sumienia. Wjechałem na dziedziniec szkoły i z przyzwyczajenia wcisnąłem hamulec do oporu, bo najczęściej nie zaskakiwał od razu. Teraz auto zahamowało tak gwałtownie, że poczułem się, jakbym się zderzył ze ścianą. Szarpnęło mną w pasach i przygrzmociłem twarzą w kierownicę. Na pasma eteru, czy w moim życiu nic nie może pójść bezproblemowo?
Kurczaczek wstała ze stopnia, podniosła z ziemi plecak i bluzę i podeszła do gruchota. Zanim wsiadła, poprawiła gruby wełniany koc, którym przykrywałem siedzenie pasażera, bo sprężyny wystawały spod przetartej gąbki i potrafiły pokaleczyć. Nie skomentowała tego, że musiałem sięgnąć i otworzyć jej drzwi od środka, bo zewnętrzna klamka po jej stronie nie działała. Wsiadła, podała mi chusteczkę, bo wskutek uderzenia zaczęła mi lecieć krew z nosa, i zapytała:
– Wczoraj nie było śladów płomieni na masce, prawda?
– Świeża sprawa. Ale Miron zapewnia, że to nie kwestia silnika. Po prostu się zapaliło.
– Oczywiście – odpowiedziała typowym tonem nastolatki, która nie zamierza powiedzieć ojcu w twarz, że całkiem go popierdoliło. Była na to zbyt dobrze wychowana i nie było w tym cienia mojej zasługi.
– Jak w szkole, spokojnie? Czy jakieś kłopoty? – za-
pytałem.
Odkąd wyszło na jaw, że Kurczaczek jest wystarczająco sprytna, by zablokować mi w komórce numer dyrektora szkoły i wyjmować korespondencję ze skrzynki, bylebym się nie dowiedział, że złamała regulamin i została zawieszona, zacząłem zadawać pytania wprost. Kurczaczek nigdy nie kłamała, ale nie uznawała za kłamstwo przemilczenia czy unikania tematu, który akurat powinien zostać poruszony.
– Rozmawiałam z Harfiarką przez telefon. Będzie w sobotę, więc zrobi mi nową hennę. Nie będziesz mnie musiał odbierać – oznajmiła spokojnie, a mnie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Coś ukrywała.
– Nie mam nic przeciwko odbieraniu cię. Sprawia mi to przyjemność. Oczywiście dobrze, że z nową henną będziesz bezpieczna, ale jeśli nie zawstydza cię to, że stary cię odbiera spod szkoły, nic nie musi się zmieniać. Mam teraz mnóstwo czasu do zagospodarowania – powiedziałem i skręciłem w stronę bramy.
Kilka miesięcy temu dowiedzieliśmy się, że żywot szamanki jest bardziej niebezpieczny niż żywot szamana. Jako dziewczyna Kurczaczek potrzebowała specjalnych tatuaży, które pełniły funkcję ochronną, były jak kłódka zabezpieczająca ducha mojej córki przed spontanicznym oderwaniem się od ciała. Poza tym utrzymywały pod kontrolą jej aurę, zabezpieczając ją przed wydrenowaniem – przypadłością niebezpieczną i często śmiertelną.
Tak, dowiedzieliśmy się tego w okolicznościach dramatycznych, po tym, jak duch Wiktorii podryfował do Zaświatów, a wydrenowane ciało zapadło w śpiączkę. Ponieważ miała dopiero piętnaście lat, decyzja o wykonaniu tatuaży nie przyszła Konstancji łatwo. Tymczasowe rozwiązanie stanowiły malunki henną, które spełniały podobną funkcję, ale były mniej trwałe i mogły – tak jak teraz – przedwcześnie się zdegenerować, na przykład za sprawą kontaktu z wodą w basenie. Nie wiedziałem, czy to chlor, czy coś jeszcze innego zniwelowało zaklęcie, w każdym razie Kurczaczek została bez ochrony. A to z jakiegoś powodu wabiło każdego ducha i upiora w okolicy, zwłaszcza te wredne, które kręciły się przy moście.
Właśnie dlatego w ostatnich dniach odbierałem ją ze szkoły i odwoziłem do domu, bo w autobusie czy na rowerze nie była bezpieczna. Mój samochód zwany gruchotem miał natomiast wyrysowane na podwoziu sigile ochronne.
Nieustannie pracował sobie na nadany mu przydomek. Teraz na przykład ruszył z tak porażającym zgrzytem skrzyni biegów i tak gwałtownym skokiem sprzęgła, że aż się skrzywiłem. Kurczaczek zmarszczyła lekko brwi, kiedy dźwięki nie umilkły po przejechaniu kilkunastu metrów.
– Słowo daję, czasem mam wrażenie, że on jest przeklęty – wymamrotałem tonem usprawiedliwienia.
Moja córka spojrzała na mnie bystro i powiedziała:
– To w sumie jest możliwe, wiesz? Mamy teraz lekcje z Darnią o rzucaniu klątw na przedmioty nieożywione. Podpytam ją jutro i może poćwiczymy także ich zdejmowanie. Bo widzisz, to nigdy nie są miłe zaklęcia. Nikt dotąd nie wpadł na to, żeby rzucić klątwę na ławkę, dzięki czemu każdy, kto na niej usiądzie, będzie mieć znakomity dzień i minie mu alergia na pyłki. Zdarzają się za to skomplikowane klątwy krzyżowe. Na jednego faceta w Mediolanie ktoś rzucił klątwę skojarzoną. Gościowi nic nie było dłuższy czas, więc sprawca miał alibi. Później tamten dostał zwykłej czkawki i jak napił się wody, to uruchomił zapalnik klątwy i zmarł w męczarniach, topiąc się we własnej krwi. Innego dopadła kombinacja konkretnego słowa i tego, że akurat miał na głowie czapkę – perorowała z zapałem. – Klątwy są w gruncie rzeczy niesamowicie ciekawym przedmiotem i ograniczeniem jest tylko wyobraźnia rzucającego ją magicznego. W programie letniej szkoły będzie o nich sporo. – Zawiesiła głos, jakby się wahała, czy o coś zapytać. – Dzwonił może do ciebie Nisim? – wyrzuciła z siebie wreszcie.
– Nie dzwonił. Przynajmniej nic o tym nie wiem. – Posłałem jej wymowne spojrzenie.
Prychnęła.
– Przecież przeprosiłam i już wszystko naprawiłam w twoim telefonie – burknęła. – W każdym razie pewnie zadzwoni, więc nie bądź zaskoczony. I nie, nic nie zmalowałam ani nie mam kłopotów.
Trochę mi ulżyło.
– Po prostu się za mną stęsknił? – zażartowałem.
– Chodzi o letnią szkołę. – Wyraźnie słyszałem lekkie napięcie w jej głosie.
– Nic się nie martw, pamiętam, że do piętnastego czerwca mam uregulować opłatę – zapewniłem.
Czesne za letnią szkołę było dosyć wysokie, ale choćbym miał sprzedać nerkę, moja córka otrzyma najlepszą edukację.
– Właśnie o to chodzi, że nie musisz płacić – wydukała.
Zacisnąłem zęby. Umawialiśmy się z Konstancją, że skoro nie chce ode mnie alimentów, będę płacił za szkołę i wszystkie rzeczy potrzebne Kurczaczkowi w czasie nauki. Wiedziałem, że się zamartwia tym moim nagłym przejściem na emeryturę i brakiem płynności finansowej, ale nie zawaliłem dotąd ani jednego zobowiązania.
– Mama też nie musi płacić, jeśli o tym pomyślałeś – dodała Kurczaczek, czytając we mnie jak w otwartej księdze. – Ja… no więc… No poszło mi dobrze, no i tak jakby, no wiesz.
– Potrzebuję więcej słów – przyznałem.
– Dostałam stypendium – wyrzuciła z siebie, jak gdyby to było coś wstydliwego.
Odchrząknąłem, bo miałem niejasne podejrzenie, że czai się w tym jakaś historia i być może ma coś wspólnego z przeczuciem, że Kurczaczek znów coś ukrywa.
– Co to za stypendium? – zapytałem lekkim, zachęcającym tonem.
– Coś jak naukowe… – a potem dodała tak cicho, że z trudem ją usłyszałem: – dla wybitnych uczniów.
– Pięknie! Czemu podejrzewasz, że może mnie to wyprowadzić z równowagi? – zapytałem wprost.
Zamrugała.
– Nie no, nie pomyślałam, że będziesz zły czy coś, ale to trochę jednak żenujące, nie?
– To, że jesteś wybitna? Czy że z tej okazji nie będę musiał opłacać twojego czesnego?
Parsknęła nerwowym śmiechem.
– Wybitna, duże słowo, konkretne oczekiwania… W sumie dopiero zaczynam, może wcale nie jestem tak dobra albo para pójdzie w gwizdek: dadzą mi to stypendium, a potem okażę się przeciętna i będą zawiedzeni – wytłumaczyła.
– Nie sądzę, żeby groziła ci przeciętność, nawet gdybyś się bardzo postarała. Poza tym nie wydaje mi się, żeby Nisim dał ci stypendium za coś innego niż za twoje obecne osiągnięcia: to znaczy z tytułu powstrzymania apokalipsy za półtorej dekady czy wynalezienia lekarstwa na magiczny odpowiednik raka.
Kiwnęła głową i przez dłuższą chwilę myślała nad czymś intensywnie, patrząc w boczne okno.
– Kiedy wyszło na jaw, że jestem magiczny, że mam szamańskie geny i w ogóle misję, miałem autentyczne załamanie nerwowe. Poszedłem do Dory i przez godzinę jej tłumaczyłem, że to nakłada na mnie wielkie zobowiązania, że to za duże obciążenie, a ja jestem tylko sobą i to głupie mieć wobec kogoś takiego jak ja jakiekolwiek oczekiwania.
Odwróciła się z zainteresowaniem.
– Ześwirowałeś?
– Kompletnie. Wiesz, co zrobiła moja przyjaciółka? Powiedziała, że skoro dopadł mnie syndrom impostora, nie jest ze mną źle. I że niech nas bóstwa chronią przed pewnością siebie przeciętnych facetów uważających się za ósmy cud świata i dar niebios tylko dlatego, że potrafią zawiązać buty. Podarowała mi makatkę z napisem: „Czy jesteś wystarczająco dobry, by dopadł cię syndrom impostora?”. Nie wiem, czy sama ją haftowała, ale miewa zdumiewająco wiele samozaparcia, więc to prawdopodobne. Zaniosłem wyszywankę do oprawienia i od pół roku nie odebrałem z warsztatu. Chyba najwyższa pora, bo może ci się przydać jako wsparcie.
– To jest… zaskakująco przydatna informacja.
– To, że mam taką makatkę?
– Nie, chodzi mi o to, że to może być dziedziczne. Jak obłęd, który przechodzi z pokolenia na pokolenie.
Pokręciła głową, uśmiechając się pod nosem. Chyba już się czuła lepiej. Swoją drogą, musiałem o tym stypendium pogadać z Nisimem, bo czułem, że sprawa może się okazać poważniejsza, niż utrzymuje moja córka.
– Jesteś blady i ledwie widzę twoją aurę – stwierdziła po dłuższej chwili.
– Odesłałem jakąś setkę duchów naćpanych esencją demoniczną. Trochę mnie sprało – przyznałem.
– A Sęp?
– Jak to Sęp. – Wzruszyłem ramionami, bo wciąż nie przeszła mi złość. – Zostawił mnie w samym środku odesłania. Widać był umówiony z jakąś panną i zapomniał mi powiedzieć.
– To nie jest dla niego łatwe – powiedziała cicho.
– Co dokładnie? Funkcja ducha opiekuńczego, do której sam się zgłosił?
– To z Kojotem. Dużo ostatnio przeszedł. Myślę, że nie radzi sobie ze stresem, może ma PTSD…
– Kochanie, doceniam, że chcesz widzieć w każdym, co najlepsze, ale Sęp jest… – Ugryzłem się w język, bo cisnęły mi się na usta same niecenzuralne słowa. – Nie mogę mu ufać – rzuciłem, choć nie oddawało to choćby ułamka mojego wkurwienia – a ta relacja musi się opierać na zaufaniu. On się nie zmieni, a ja byłem idiotą, myśląc, że potrafi.
Przygryzała wnętrze policzka, jak zawsze wtedy, kiedy się czymś martwiła.
– Radzę sobie, Kurczaczku. A Sęp jest nieśmiertelny, też sobie poradzi.
– Z tą jego nieśmiertelnością to dyskusyjna sprawa, nie? Może umrzeć.
– I zawsze wraca. Nie jest człowiekiem, nie musisz się o niego martwić – zapewniłem, ale jej to nie przekonało.
Skręciłem na parking przed blokiem, w którym mieszkały z Konstancją.
– Jak myślisz, w weekend możemy zamówić pizzę? Od kilku dni mam ochotę na hawajską – powiedziała, wysiadając z auta.
Moja córka, fanka ananasa na pizzy i dyskretnych sugestii.
– Jasne, jedna hawajska, jedna pepperoni. Pamiętam, że to nasz weekend.
– Mama pewnie będzie dzwonić. Nie chciałam, żebyś brzmiał na zaskoczonego. Ona się tym bardzo przejmuje. Chyba chce wiedzieć, że sobie poradzimy, żeby mogła iść na te studia. Jeśli zawalimy, postanowi zaczekać na moją pełnoletniość.
– Będzie idealnie – zapewniłem, odnotowując w pamięci, że powinienem posprzątać mieszkanie i zrobić jakieś zakupy, bo lodówka tradycyjnie świeciła pustkami.
Koniecznie muszę też zamówić kapsułki skrótu albo znaleźć czas na kompleksowe uzupełnienie aury, pomyślałem, widząc, że ręce trzęsą mi się na kierownicy.ROZDZIAŁ 2
WITKACY
Dotarłem do mieszkania wykończony. Było dopiero po siedemnastej, ale miałem za sobą kawał intensywnego dnia. Idąc po schodach, zastanawiałem się, czy Sęp jest u siebie.
Ledwie pojawił się w moim życiu, z rozmachem skolonizował każdy jego aspekt. Na przykład kupując mieszkanie naprzeciwko mojego od miłego emeryta. Mogłem to uznać za „kompromis”, bo przecież początkowo niczym Hun Attyla zajął moją kawalerkę i raz czy dwa zastałem go w moim łóżku z przypadkowymi wielbicielkami jego talentów erotycznych.
Z czasem nauczyłem się z tej bliskości czerpać rodzaj złudnej otuchy. Liczyłem, że gdyby coś się działo, Sęp będzie w pobliżu. A potem zdarzały się takie dni jak dziś, kiedy się po prostu ulatniał, zostawiając mnie w gardłowej sytuacji. Nie mógł wiedzieć, że sobie poradzę ani że nie zginę. I najwyraźniej nie zawracał sobie tym głowy.
Musiałem wciąż przypominać samemu sobie, że Sęp nie jest człowiekiem. Był Pierwszym, czyli jedną z wielu mitologicznych istot, które stworzyły bóstwa, zanim jeszcze przyszło im do głowy powołać do życia człowieka – o ile ktoś kupuje cały ten politeistyczny kreacjonizm. Można też powiedzieć, że Sęp był cholernie starym pierwotnym bóstwem, psychopompem, czyli pomagał przeprawiać się duszom w Zaświaty. To go wiązało z magią śmierci, choć nie w takim sensie jak mnie. Na poziomie magicznym miał moc nieosiągalną dla jakiegokolwiek człowieka. Łatwo było go zlekceważyć, nabrać się na jego pozę beztroskiego surfera, bawidamka i luzaka. Chwilami zastanawiałem się, czy składa się na nią coś jeszcze. Kiedy byliśmy w Zaświatach, tuż przed moją inicjacją, wydawało mi się, że zobaczyłem prawdziwe oblicze Sępa. Ale nawet jeśli, robił wszystko, by się od niego odciąć.
Kiedy kilka tygodni temu przyszedł poobijany i zakrwawiony, mówiąc, że ma kłopoty, bo odnalazł go jego dawny wróg, od razu uznałem, że to my mamy kłopoty, że jego problem jest w równym stopniu moim problemem. Nie tylko dlatego, że jego przeciwnik, Kojot, też był Pierwszym, jeszcze bardziej pojebanym niż Sęp, oraz tricksterem, i hasał sobie po moim mieście, ale przede wszystkim dlatego, że widziałem nas jako zespół. Najwidoczniej tego rodzaju sentymenty były obce Sępowi.
Gdy początkowy strach minął, wrócił do starych zwyczajów i poszedł w długą, zostawiając za sobą problem Kojota i pary demonów – Gniewu i Smutku – podobno grasujących w mieście. Nie współpracował. Twierdził, że skoro czas jego ziemskich rozkoszy był policzony, musi się skupić na wyciśnięciu tej cytryny do cna.
Zanim otworzyłem swoje drzwi, podszedłem pod jego. Nasłuchiwałem. Nie miałem siły na konfrontację, ale zbierało mi się, kolejne kamyczki wpadały do ogródka, krople dobijały już do krawędzi kielicha. Jakiś czas temu wyznałem Babci Pająk, że jednak nie daję rady i chcę zmienić ducha opiekuńczego. Uśmiechnęła się smutno i powiedziała, że przeznaczenie splotło nasze nici, nie do mnie więc należy ich rozcięcie. Ani nie do Sępa. Nawet jeśli nici się zasupłały.
Zza drzwi nie dobiegał nawet najlżejszy szmer, co prawie na pewno znaczyło, że w mieszkaniu nikogo nie ma. Sęp nie dbał o ciszę. Gdyby był w środku, słyszałbym muzykę albo entuzjastyczne jęki jakiejś ślicznej dwudziestoparolatki. Z nieznanego mi powodu kobiety powszechnie uznawały go za atrakcyjnego, a on korzystał z tego przywileju.
Szczerze mówiąc, oczekiwałem od niego wytłumaczenia, dlaczego zostawił mnie samego w trakcie skomplikowanego i niebezpiecznego rytuału, z setką naćpanych duchów i nieznanym demonem do kompletu. Owszem, Dora i As mogli sobie poradzić z tym ostatnim, ale duchy przypadły mnie. A odesłanie takiej liczby niekoherentnych bytów ektoplazmowych jest cholernym wyzwaniem dwa dwóch szamanów, a co dopiero dla mnie…
Tyle że prawie mogłem sobie wyobrazić jego odpowiedzi: „Witkacy, nie dramatyzuj. Żyjesz, to o co tyle gadania? Miałem coś, gdzieś, nudziło mi się, nie mogłem, musiałem…”.
Wszedłem do swojego mieszkania. Czułem, że ciągnę na rezerwie energii. W pierwszej kolejności musiałem oczyścić bęben i tamburyn – i uzupełnić choć odrobinę swojej aury. Bez skrótu nie mogłem liczyć na nic więcej.
Zwinąłem niewielki chodnik, pod którym wyrysowałem pentagram i sigile ochronne. Pośrodku ułożyłem sprzęt szamański, zapaliłem świecę i kadzidło. Ściągnąłem koszulę, bo eter łatwiej czepiał się gołej skóry. Usiadłem po turecku obok wszystkich akcesoriów i wyciągnąłem z kieszeni papierośnicę ze skrętami. Moja autorska mieszanka tytoniu, trawki, szałwii wieszczej i trzynastu innych ziół miała podobne działanie jak skrót, choć bez porównania słabsze. Opracowałem ją, zanim się dowiedziałem, że jestem szamanem. Wtedy wydawało mi się, że wyostrza świat, wycisza głosy, trzyma zjawy na dystans i dodaje wigoru. Teraz wiem, że po prostu ułatwia ładowanie aury, bo przyciąga do mnie pasma eteru zza wrót do Zaświatów, a im jest mocniejsza, tym silniejsze stają się moje bariery, przez co duchy i upiory nie mogą ich sforsować.
Paliłem przez godzinę, kiwając się w przód i w tył, by nie zdrętwiały mi stopy i tyłek. Powieki robiły mi się już ciężkie, kiedy uchyliły się wrota, a błękitne macki sięgnęły w dół, splatając się z białawym dymem ze skręta. Spowijały mnie teraz białoniebieskim kokonem, ładując mi baterie. Ze skrótem eter przenikał łatwiej, docierał głębiej. Zastępcza metoda sprawiała, że pozostawał płytko na powierzchni. Naprawdę potrzebowałem skrótu. Przez ostatnie miesiące liczyłem na zapasy Sępa, ale teraz…
Alternatywa była raczej nieprzyjemna. Musiałem się skontaktować z Jeźdźcem Burzy, moim poniekąd szamańskim mentorem, z którym pokłóciliśmy się jeszcze przed inicjacją. Sednem sporu był stosunek do tradycji. On twierdził, że powinienem ją respektować, nawet jeśli oznacza to potwornie brutalną i kanibalistyczną, ba, gorzej – autokanibalistyczną formułę inicjacji. Ja utrzymywałem, że skoro nawet nie jestem genetycznie związany z żadnym z szamanów syberyjskich, a ich kultura jest mi obca, nie czuję się zobowiązany do pójścia tą krwawą ścieżką.
Ostatecznie czas pokazał, że miałem rację. Wędrowiec, najmłodszy z Przedwiecznych, który odpowiadał za moją inicjację w Zaświatach, był wielkim fanem modernizacji, zwłaszcza że w 1970 roku wciąż pozostawał w pełni człowiekiem – choć obdarzonym boskim talentem muzycznym – i nie znajdował upodobania w krwawych rytuałach sprzed tysięcy lat. Jeździec Burzy, jak przystało na tradycjonalistę, zapewne poparłby obóz tych Przedwiecznych, którzy chcieli mnie gotować w oleju i oddzierać miękkie mięso od kości. Nie darzył też cieniem szacunku Sępa i winił mnie osobiście za to, że sprowadziłem „tę aberrację” na ziemski padół. Jakby Sęp potrzebował mojej zgody na wizyty na ziemi i jakbym miał wtedy jakikolwiek wybór! To skomplikowane. Pewnie po inicjacji należało się skontaktować z Jeźdźcem Burzy, ale cóż, nie zrobiłem tego.
A teraz nie miałem wyjścia. Cholera. Dogasiłem niedopałek, gdy zaczął parzyć mnie w palce. Wypaliłem całą zawartość papierośnicy, nawet tego nie rejestrując – osiem czy dziewięć skrętów? Powietrze w mieszkaniu było zawiesiste od dymu, eteru i zapachu pszczelego wosku świec. Roztarłem zdrętwiałe łydki i wstałem. Otworzyłem okno, wpuszczając czerwcowy, rześki, wczesny wieczór, pachnący bzem i kwitnącymi jabłoniami.
Wciąż odczuwałem zmęczenie, ale nie chwiałem się już na nogach i nie drżały mi ręce, jakbym był na głodzie. Burczało mi za to w brzuchu.
Zajrzałem do lodówki. Chyba liczyłem na cud, ale ten nie nastąpił. W środku nadal tkwiła butelka keczupu, słoik musztardy i resztka… pesto? Nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek kupował coś takiego, więc pewnie przyniosła je Kurczaczek. Zwykle miałem choć jajka czy parówki, ale nie tym razem.
Musiałem ogarnąć mieszkanie. Niewiarygodne, jak bardzo da się nabałaganić w kawalerce. Nawet nie mogłem winić Sępa. Zaniedbałem wszystko bardziej niż zazwyczaj. Musiałem przyznać, że pod pewnymi względami brakowało mi rutyny pracy w policji. Przez lata trzymałem się ram względnej normalności właśnie dzięki robocie. Wstawałem rano, wracałem najczęściej pod wieczór, cały dzień miałem wypełniony jakimiś zajęciami.
Teraz… Dziś akurat był w agendzie opętany dom, ale wczoraj czy przedwczoraj właściwie nic. Snułem się po mieście albo siedziałem w domu przed telewizorem, szukając w sobie motywacji do działania, którą wcześniej zapewniały mi obowiązki służbowe i twarda ręka Anity Czarny.
Musiałem wszystko ogarnąć, zanim zjawi się tu Kurczaczek. Spróbowałem spojrzeć na całość jej oczami i zrobiło mi się wstyd. Bida i bałagan. Jeden pokój, wnęka kuchenna, miniaturowa łazienka. Wystarczało dla starego samotnika, ale trudno było tu znaleźć przestrzeń dla piętnastolatki. W kącie przy oknie stał zwinięty w rulon wojskowy materac, na którym zamierzałem spać podczas wizyty córki. Konstancja proponowała, bym na ten weekend przeniósł się do niej, ale wydawało mi się to bardzo nie na miejscu.
Na wygraną w totka nie mogłem liczyć, na łapaniu i odsyłaniu duchów też nie zarobię na nowe lokum. Następnego dnia, w piątek, miałem rozmowę kwalifikacyjną w firmie ochroniarskiej, ale jakoś nie widziałem siebie jako antylopy sukcesu na prywatnych pastwiskach kapitalizmu.
Zacząłem zbierać z podłogi ciuchy i papiery. Niech tu przynajmniej będzie czyściej.
Kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, zerknąłem zaskoczony na ścienny zegar. Za kwadrans dwudziesta pierwsza. Późnawo na wizyty. Odrzuciłem myśl, że to Sęp. Ciągle miał swoje klucze i na pewno nie kłopotałby się dzwonieniem, tylko wpakowałby się do środka bez pytania. Złapałem leżącą na podłodze koszulę i założyłem ją przez głowę, idąc otworzyć.
W progu stała Konstancja. Miłość mojego życia i matka mego dziecka, a tym samym owoc zakazany na wieki. Gdybym spieprzył – a pewnie tak by się stało, bo nie potrafiłem inaczej – skomplikowałbym tę i tak niełatwą sytuację do kwadratu. Nikomu nie wyszłoby to na dobre. Co nie przeszkadzało mi patrzeć na Konstancję, a czasem nawet westchnąć pokątnie, bo wciąż była powalająco piękna i pachniała jak wiosenny poranek, z rosą tańczącą na konwaliach.
– Wpuścisz mnie? – zapytała, spoglądając na mnie spod gęstych czarnych rzęs.
Zamrugałem. No przecież. Znów się zagapiłem i stałem jak cielę.
Przesunąłem się, a ona weszła, dźwigając dwie siaty zakupów. Skierowała się prosto do części kuchennej. Wypakowała zawartość toreb na blat, po czym zaczęła je chować do lodówki i układać na półkach.
– Mam nadzieję, że się nie obrazisz, ale Kurczaczek bywa wybredna i… – zająknęła się, patrząc w pustkę mojej lodówki.
– Jada coś więcej niż musztardę i keczup? – zażartowałem. – Planowałem zrobić zakupy – dodałem tonem usprawiedliwienia.
– Piotrze – tylko ona mówiła do mnie po imieniu – nie możesz tak żyć. Jesteś wychudzony, wyglądasz na wyczerpanego. Możesz to zwalać na magię, ale ja widziałam twoją lodówkę, nie miałeś tu nic do jedzenia. W szafkach nie masz nawet chińskich zupek.
– Zgapiłem się – powiedziałem wymijająco.
Gryzła wnętrze policzka, jak nasza córka.
– Konstancjo, mam za co kupić jedzenie. Jestem emerytem, a nie bezdomnym – zapewniłem, domyślając się jej intencji.
– Postaraj się, Witkacy. Nie chcę, by Wiktoria się o ciebie martwiła, żeby wchodziła w buty dorosłego, myśląc, że się musi tobą zajmować. To nie jest zdrowe dla dziecka. Masz czterdzieści lat, kawał życia przed tobą. Musisz coś z nim zrobić, jeśli nie dla siebie, to dla niej.
– Jutro mam rozmowę o pracę – oznajmiłem, siląc się na optymizm.
Kiwnęła głową i wróciła do rozpakowywania zakupów. A kiedy każdy produkt trafił na swoje miejsce, zapytała:
– Poczęstujesz mnie herbatą?
– A kupiłaś też herbatę? – Gdy pobladła, powiedziałem z uśmiechem: – Daj spokój, żartowałem. Mam nawet zieloną, którą lubi Kurczaczek. I jeszcze jakieś …
– Zajrzałem do szafki. Podczas naszych ostatnich wspólnych zakupów Wiki wrzuciła do koszyka kilka opakowań herbat, które „miały być dla mnie dobre”, cokolwiek to znaczyło, bo za dobrą uznawałem czarną z cytryną i cukrem, ale w żadnym z wybranych przez nią pudełek nie było czarnej, tylko ziółka. – Mogę ci zaproponować na przykład melisę lub lawendową…
– Kurczaczek mówi, że słabo sypiasz. – Uśmiechnęła się.
– Nic nowego i nie sądzę, by po trzydziestu latach miało mi minąć od lawendowej herbaty. – Powąchałem pudełko. W sumie ładnie pachniało. Wrzuciłem saszetkę do kubka.
– Dla mnie czarną – poprosiła Konstancja i wyminęła mnie z trudem, przechodząc do pokoju. – Przeglądałam raporty z SOR-u pod kątem kryteriów, o których mówiłeś – powiedziała, gdy usiadła na fotelu.
Korzystając z tego, że nagle miałem chleb, masło i ser, zrobiłem kilka kanapek i razem z herbatą zaniosłem je na niski stolik między sofą a fotelem.
– I co, wyłapałaś coś ciekawego? – zapytałem.
Kiedy się dowiedziałem, że po Toruniu hasa nie tylko Kojot, ale też Gniew i Smutek, uznałem, że to się nie może dobrze skończyć dla mieszkańców. Logika podpowiadała mi, że będą ofiary. Zdaniem Babci Pająk mogłem się spodziewać podwyższonej liczby burd i wybuchów agresji czy samobójstw, skoro oba demony biegały samopas, a wszystko wskazywało na to, że Kojot ich nie kontroluje. Poprosiłem więc Konstancję, która pracowała w szpitalu Rydygiera, żeby miała oko na SOR. Wprawdzie nie miewała tam dyżurów – odpowiadała za niemowlaki na oddziale neonatologii – ale łatwiej było jej zasięgnąć języka u pielęgniarek niż mnie. Zwłaszcza że nie nosiłem już odznaki policyjnej. Odezwałem się też do Halinki, która odbierała telefony alarmowe na komendzie, i do Dory, która miała swoje sposoby, by usłyszeć jako pierwsza, że gówno trafiło w wentylator. Na razie nie znaleźliśmy żadnego wzoru.
– Tak i nie – odpowiedziała Konstancja, wyciągając z torebki plik kartek. – Widzisz, przeniosłam to sobie na wykres, żeby łatwiej mi było zauważyć ewentualną prawidłowość. – Rozłożyła przede mną kratkowany arkusz z kolorowymi liniami.
Potrzebowałem dłuższej chwili, by rozeznać się w tym, na co patrzyłem.
Konstancja zawsze była błyskotliwa i dobrze radziła sobie z cyframi, nie to co ja. Przysunęła arkusz i zaczęła tłumaczyć:
– Nie ma stałego wzrostu, ale zdarzają się piki, które regularnie się powtarzają i są miejscowe, bo prawie wszystkie skupiają się w okolicy parku na Bydgoskim i Bulwarów. Sprawdziłam, z tamtego rejonu jest przeważająca liczba pacjentów przyjmowanych wtedy na SOR z powodu obrażeń odniesionych w bójkach, ulicznych atakach i brutalnych awanturach małżeńskich, a także w wyniku prób samobójczych. Zwykle takie przypadki stanowią mniejszość, ale tu czy tu – wskazała najwyższe punkty na czerwonej sinusoidzie – nie tylko było wyjątkowo dużo pacjentów, ale statystycznie większość z nich to ofiary agresji lub depresji. Przy czym mówimy o tych, których udało się uratować. Jeśli ktoś umarł w karetce lub pogotowie zastało na miejscu trupa, ofiarę przewożono od razu do kostnicy, więc nie mam ich w tym zestawieniu.
Przeanalizowałem wykresy Konstancji i zauważyłem wzór, o którym mówiła. Spojrzała na mnie i powiedziała:
– To naprawdę nie jest normalne. Może w wielkim mieście, w większym szpitalu, ale nie u nas. Karetki jeździły tam i z powrotem. A potem wszystko nagle cichło. Każdy pik trwa góra dwa dni, najczęściej kilkanaście godzin, i coś go ucina. Tyle że równiutko trzy dni później powraca. Zaczyna się od wybuchów agresji, potem pojawiają się samobójstwa.
– Faktycznie coś tu jest – mruknąłem, nie mogąc się nadziwić, że Konstancja zdołała wyłapać schemat w tym chaosie, jakim jest aktywność na SOR-ze.
– Jest – przyznała. – I cyklicznie się powtarza, a także pasuje do parametrów, które mi podałeś.
Nie powiedziałem jej, że stoją za tym dwa demony północnoamerykańskie stworzone kilkaset lat temu przez Sępa i Kojota. Raczej, że „coś” może wpływać na ludzi w określony sposób. I tak jak na w pełni ludzką kobietę wiedziała o magii zbyt wiele. Gardiasz mógłby mi z tego powodu zrobić z dupy jesień średniowiecza.
– Uważaj na siebie, Piotrze – poprosiła.
– Nie martw się, nie zacznę biegać z nożem.
– Nie sądzę, by skłonność do agresji była twoim największym zagrożeniem. – Upiła łyk herbaty i dodała: – Jeśli coś ci się stanie, Kurczaczek ci nie daruje. A z tego, co mi powiedziała, zrozumiałam, że dałaby radę odnaleźć cię w Zaświatach i natrzeć ci uszu.
– Bez wątpienia. Ale nigdzie się nie wybieram.
Kiwnęła głową, jednak jej oczy wciąż wypełniała troska. Nie sądziłem, bym zdołał powiedzieć cokolwiek, co by ją rozwiało, więc po prostu jadłem kanapkę. Przynajmniej Konstancja nie będzie się martwić, że przymieram głodem.NIE WSZYSTKO, CO DOBRE MUSI SIĘ KOŃCZYĆ!
Idealna pozycja dla tych, którzy tęsknią za Thornem, Dorą Wilk i całą jej wesołą kompanią! Humor, przygoda i Wasi ulubieńcy w nowej porcji opowieści. Jak nastoletnia Dora poznała Leona? Jak wygląda muzyczny pojedynek nekromantów? Od wizyty w egipskich zaświatach po huczne wilcze wesele. Tego po prostu nie możecie przegapić – każdy dzień w Thornie to nowa przygoda!
PRZED WAMI ZACHWYCAJĄCE ILUSTRACJE MAGDALENY BABIŃSKIEJ I PRAWIE 800 STRON NIESAMOWITYCH OPOWIADAŃ!
WWW.WSQN.PL
WWW.SQNSTORE.PL
WWW.LABOTIGA.PL
SZUKAJ W DOBRYCH KSIĘGARNIACHMÓWIĄ, ŻE Z RODZINĄ DOBRZE WYCHODZI SIĘ TYLKO NA ZDJĘCIU… NIE Z TĄ!
Zresztą spróbujcie ustawić klan Koźlaków do fotografii. Powodzenia!
Koźlaczki – wiedźmy, kobiety magiczne i sarkastyczne,
nie poprzestają na półśrodkach i kiedy trzeba, idą na całość.
Są nieobliczalne, ale mieszkańcy Zielonego Jaru wiedzą,
że zawsze mogą na nie liczyć. A każda z nich może liczyć
na resztę rodziny. Na dobre, złe i to szalone pomiędzy.
DŁUGO WYCZEKIWANA KSIĄŻKA
O NIETUZINKOWYM KLANIE KOŹLAKÓW
WWW.WSQN.PL
WWW.SQNSTORE.PL
WWW.LABOTIGA.PL
SZUKAJ W DOBRYCH KSIĘGARNIACHOficjalnie policjantka. Trudny charakter, ale świetne statystyki rozwiązanych spraw. Nieoficjalnie – wiedźma, która dzieli swój czas między toruński komisariat a Thorn – alternatywne miasto, gdzie mieszkają magiczni. Do perfekcji opanowała utrzymywanie tych światów w równowadze i kompletnej izolacji. Do czasu.
W Thornie giną istoty nadprzyrodzone i to Dora ma znaleźć sprawcę. W Toruniu dyskretne korzystanie z magii w trakcie śledztwa odbija jej się solidną czkawką.
UTRZYMAĆ STATUS QUO
AKCJA, EMOCJE I HUMOR – NIEPOWTARZALNA WIEDŹMA DORA WILK WRACA W NOWYM WYDANIU
WWW.WSQN.PL
WWW.SQNSTORE.PL
WWW.LABOTIGA.PL
SZUKAJ W DOBRYCH KSIĘGARNIACH