Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szampańska księżniczka - ebook

Data wydania:
27 września 2023
Ebook
54,90 zł
Audiobook
54,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
54,90

Szampańska księżniczka - ebook

Dwie nieustraszone kobiety, które radzą sobie w imponującym stuleciu: od rewolucji francuskiej po Wystawę Światową w Paryżu w 1889 roku.

Barbe-Nicole Clicquot, znana każdemu koneserowi szampana Veuve Clicquot, przeżyła dramatyczne wydarzenia: rewolucję francuską, prześladowania katolików, wojny napoleońskie, okupację jej rodzinnego miasta Reims. Owdowiała w młodym wieku, kontynuowała biznes związany z produkcją szampana, który do tej pory prowadził je zmarły mąż Francois. W czasach gdy na szczycie handlowych gigantów było niewiele kobiet, zmieniła go w światowe imperium. Kiedy Jeanne Pommery również traci ukochanego męża, staje przed podobną decyzją. Prosi Clicquot o radę i poznaje historię pełnego przygód życia. Wreszcie, ona sama wyrusza na podbój nowych rynków pomimo silnej męskiej konkurencji, w nieustępliwym świecie biznesu.

Poruszająca powieść o potędze kobiet, przyjaźni i chęci do realizacji wszystkich marzeń mimo przeciwności losu!

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83292-70-0
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Re­ims, wrze­sień 1888 roku

Roz­pru­wacz znów za­ata­ko­wał. Cały Lon­dyn w stra­chu!

Henry Va­snier wes­tchnął głę­boko, po czym opu­ścił ga­zetę na ko­lana. Już pierw­szy na­głó­wek – Naj­now­sze do­nie­sie­nia ze świata – po­zba­wił go kom­plet­nie za­in­te­re­so­wa­nia dal­szą lek­turą. Ostat­nio na­wet „Le Co­ur­rier de la Cham­pa­gne” co­raz czę­ściej, i to na czo­ło­wym miej­scu, za­miesz­czał prze­ra­ża­jące wia­do­mo­ści z za­gra­nicy. Po­my­śleć tylko, gdzie ten świat za­szedł? W cza­sach jego mło­do­ści by­łoby to nie do przy­ję­cia. Na samą myśl o tym wszyst­kim Henry Va­snier wes­tchnął po­now­nie, upi­ja­jąc przy tym ko­lejny łyk po­ran­nej kawy.

– Czy po­dać panu coś jesz­cze, mon­sieur? – spy­tała po­ko­jówka.

Henry, krę­cąc prze­cząco głową, po­słał mło­dziut­kiej Hélo­ïse uśmiech, da­jąc tym sa­mym znak, że może odejść. Pa­trzył, jak opusz­cza po­kój, za­my­ka­jąc ci­chutko drzwi. Mógł so­bie po­gra­tu­lo­wać de­cy­zji o za­trud­nie­niu tej dziew­czyny. Wo­lał ładną twarz słu­żą­cej od cierp­kiego gry­masu ja­kie­goś lo­kaja. I obo­jętne mu było, że An­glicy pre­fe­ro­wali tego dru­giego.

Osu­szył siwe wąsy ser­wetką, po czym po­now­nie się­gnął po „Co­ur­riera”. Po­mi­nął opis ohyd­nego za­bój­stwa pro­sty­tutki w Lon­dy­nie, prze­cho­dząc od razu do wia­do­mo­ści lo­kal­nych. Za­trzy­mał wzrok na jed­nym z do­nie­sień, które choć nie było umiesz­czone w żad­nym zna­czą­cym miej­scu, to jed­nak trudno było go nie za­uwa­żyć:

Re­ims: Czy dom szam­pań­ski Veuve Pom­mery jest nie­wy­pła­calny?

Henry Va­snier z nie­do­wie­rza­niem prze­sko­czył wzro­kiem kilka ko­lej­nych li­ni­jek:

„To nie­wia­ry­godne!” – po­my­ślał zszo­ko­wany. „Te łaj­daki: Ro­ede­rer, Riu­nart i im po­dobni nie cofną się przed ni­czym!”

Drzwi po­koju po­ran­nego, w któ­rym zwykł ja­dać śnia­da­nie, otwo­rzyły się i do po­miesz­cze­nia wkro­czyła po­now­nie wzbu­rzona Hélo­ïse:

– Przy­kro mi, mon­sieur. Przy­szedł gość, który nie chce dać się od­pra­wić. Po­wie­dzia­łam mu, że o tej po­rze dnia ni­kogo pan nie przyj­muje i że po­wi­nien się wpierw za­po­wie­dzieć w biu­rze han­dlo­wym, ale... – Po­ko­jówka bez­rad­nie roz­ło­żyła ręce.

– Kto to jest, Hélo­ïse? – za­py­tał Henry.

– Mon­sieur Bar­thélemy.

– Już do­brze. Wpro­wadź go do środka.

Va­snier zło­żył ga­zetę i odło­żył ją na stół.

„Plotka szybko się roz­nio­sła” – po­my­ślał cy­nicz­nie.

Wi­niarz, który pod­eks­cy­to­wany wtar­gnął przez drzwi, wy­glą­dał na czło­wieka od­cho­dzą­cego od zmy­słów. Włosy ster­czały mu we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach. Twarz zaś, która za­zwy­czaj była czer­wona od co­dzien­nego kosz­to­wa­nia wina, które we­szło mu w krew, miała te­raz od­cień doj­rza­łych, ciem­nych wi­no­gron.

– Dzień do­bry, pa­nie Bar­thélemy – ema­nu­jący spo­ko­jem Henry przy­wi­tał go­ścia. – Co też tak wcze­śnie spro­wa­dza pana do Re­ims?

– To te­raz nie jest ważne, mon­sieur Va­snier – zga­sił go męż­czy­zna.

– Nie chce pan spo­cząć? – Henry, za­pra­sza­ją­cym ge­stem dłoni, wska­zał przy­by­szowi miej­sce na­prze­ciwko sie­bie. – Słu­żąca z przy­jem­no­ścią przy­nie­sie panu fi­li­żankę pach­ną­cej kawy.

– Nie... nie trzeba. – Bar­thélemy wpierw od­mó­wił, ale po chwili za­sta­no­wie­nia ener­gicz­nym ru­chem przy­cią­gnął krze­sło w swoim kie­runku.

– Hélo­ïse, przy­nieś, pro­szę, na­szemu go­ściowi kawę i do­dat­kowe na­kry­cie – po­wie­dział Henry pew­nym sie­bie gło­sem, za­bie­ra­jąc tym sa­mym przy­by­szowi od­wagę, z którą tu­taj przed chwilą wkro­czył.

– No to mów, przy­ja­cielu, czym mogę ci słu­żyć? – spy­tał go­spo­darz, rzu­ca­jąc je­den z tych uśmie­chów, któ­rymi mógłby po­szczy­cić się sam ar­cy­bi­skup Re­ims.

Tym­cza­sem Bar­thélemy, sku­biąc ner­wowo ma­te­riał brą­zo­wej ka­mi­zelki, opi­na­ją­cej jego wielki brzuch, po­wie­dział:

– Mam na­dzieję, że nie bę­dzie pan miał mi za złe tego wtar­gnię­cia, mon­sieur Va­snier. Wiem, że nie lubi pan być nę­kany w domu spra­wami in­te­resu.

Wzro­kiem nie­pew­nym po­wiódł po wy­szu­ka­nych me­blach i dzie­łach sztuki, któ­rymi wy­peł­niony był po­kój. Na­gle jego pod­nie­ce­nie w ta­kim miej­scu wy­dało mu się czymś wy­soce nie na miej­scu. Po­czuł się za­wsty­dzony swoim nie­okrze­sa­niem, ja­kie za­pre­zen­to­wał przed chwilą. Jed­nak uprzejma mina go­spo­da­rza do­dała mu z po­wro­tem ani­mu­szu i już po chwili kon­ty­nu­ował to, po co tu przy­szedł:

– Prze­czy­ta­łem dziś rano w „Co­ur­rie­rze”, że po­dobno dom szam­pań­ski „Veuve Pom­mery” ma być nie­wy­pła­calny... Nie mo­głem tak po pro­stu wró­cić do domu bez wy­ja­śnie­nia tej sprawy. Je­ste­śmy w sa­mym środku zbio­rów. Chyba pan to ro­zu­mie? – wy­rzu­cił z sie­bie jed­nym tchem wi­niarz.

– Oczy­wi­ście, że ro­zu­miem, drogi pa­nie Bar­thélemy – od­parł Henry z uda­waną jo­wial­no­ścią. – Ale nie ma po­wodu do nie­po­koju. Tego typu no­tatka w ga­ze­cie nie jest ni­czym wię­cej ani­żeli zło­śliwą plotką, za­miesz­czoną przez kon­ku­ren­cję, któ­rej na świe­cie prze­cież nie bra­kuje. Dom szam­pań­ski „Veuve Pom­mery” nie ma żad­nych pro­ble­mów fi­nan­so­wych. Nie­mniej jed­nak to do­brze, że przy­szedł pan do mnie ze swo­imi oba­wami, mon­sieur.

– Wpierw po­my­śla­łem, żeby zwró­cić się do ma­dame Pom­mery – po­wie­dział Bar­thélemy.

– Na szczę­ście przy­szedł pan naj­pierw do mnie – od­parł Henry, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu. – Ma­dame Pom­mery nie­źle zmy­łaby panu głowę i z pew­no­ścią nie by­łaby to przy­jemna roz­mowa.

– Tego wła­śnie się oba­wia­łem – przy­znał Bar­thélemy i gło­śno prze­łknął ślinę. – Dla­tego wo­la­łem wpierw po­roz­ma­wiać z pa­nem, mon­sieur Va­snier.

– Daję moje słowo ho­noru, że w plot­kach na te­mat na­szego domu nie ma ani krzty prawdy – po­wie­dział Henry i spoj­rzał pro­sto w twarz swo­jego roz­mówcy.

Od­kąd się­gał pa­mię­cią, wy­jąt­kowo do­brze ro­zu­miał ko­niecz­ność skry­wa­nia praw­dzi­wych uczuć za ma­ską opa­no­wa­nia. W ten spo­sób pro­wa­dził naj­bar­dziej do­cho­dowe in­te­resy i za­ku­pił nie­je­den an­tyk za zni­komą część jego praw­dzi­wej war­to­ści.

– To zna­czy, że zre­ali­zu­je­cie swoje zo­bo­wią­za­nia? – za­py­tał Bar­thélemy, tro­chę już uspo­ko­jony.

– Ależ oczy­wi­ście, mon­sieur – za­pew­nił Henry. – Za­war­li­śmy umowy zwią­zane z od­bio­rem pań­skich zbio­rów i za­pi­sów tychże do­trzy­mamy. Nie ma pan naj­mniej­szego po­wodu do zmar­twie­nia – po­wie­dział, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że roz­mowa tym sa­mym zo­stała za­koń­czona.

Kiedy Henry wsta­wał, na jego twa­rzy po­now­nie za­go­ścił ten spe­cy­ficzny, in­te­re­sowny uśmiech, a Bar­thélemy po­czuł się zo­bli­go­wany, aby rów­nież pod­nieść się ze swo­jego miej­sca.

Go­spo­darz po­cią­gnął za sznu­rek dzwonka, wi­szą­cego na ścia­nie obok ko­minka.

– Ży­czę szczę­śli­wej drogi do domu – po­wie­dział i na po­że­gna­nie po­kle­pał wi­nia­rza po ra­mie­niu.

– Hélo­ïse, wy­pro­wadź na­szego go­ścia – po­pro­sił Henry, gdy słu­żąca we­szła do po­koju.

Kiedy za Bar­théle­mym za­mknęły się drzwi, Va­snier po­zo­stał jesz­cze chwilę przy stole, przy któ­rym spo­koj­nie jadł wcze­śniej śnia­da­nie. Stał i spo­glą­dał na „Le Co­ur­rier de la Cham­pa­gne”, le­żą­cego obok fi­li­żanki po­ran­nej kawy.

– Cho­lera... – syk­nął przez za­ci­śnięte zęby. – Cho­lera...!

Uro­czy mały dom let­ni­skowy, który ma­dame Pom­mery zle­ciła wy­bu­do­wać w wio­sce Chi­gny, po­ło­żo­nej po­śród ła­god­nych wzgórz i la­sów, na po­łu­dnie od Re­ims, usy­tu­owany był na końcu dłu­giego pod­jazdu z na­wierzch­nią po­krytą pia­skiem. Dwu­pię­trowy bu­dy­nek z wy­so­kimi oknami wy­glą­dał ele­gancko, jed­nak nie pre­ten­sjo­nal­nie i w żad­nym wy­padku nie przy­po­mi­nał zamku. Ze względu na swój piękny i roz­le­gły park był wy­jąt­kowo po­pu­larny wśród an­giel­skich klien­tów Domu Pom­mery, nie­rzadko wy­wo­dzą­cych się z to­wa­rzystw ło­wiec­kich.

Henry, trzy­ma­jąc ka­pe­lusz i la­skę, nie­cier­pli­wie cze­kał, aż lo­kaj ra­czy je od niego ode­brać, po czym sta­now­czym gło­sem oznaj­mił:

– Pro­szę na­tych­miast za­anon­so­wać moje przy­by­cie ma­dame Pom­mery. – Jego po­nury wy­raz twa­rzy spra­wił, że słu­żący nie­mal bie­giem udał się do swo­jej pani.

Każdy pra­cow­nik Domu Pom­mery miał świa­do­mość wpły­wów pana Va­sniera, który nie tylko był wspól­ni­kiem w fir­mie, ale rów­nież wie­lo­let­nim przy­ja­cie­lem sze­fo­wej.

Tym­cza­sem Je­anne Ale­xan­drine Pom­mery już od wielu go­dzin, jak każ­dego ranka, sie­działa przy swoim biurku, pro­wa­dząc ko­re­spon­den­cję z klien­tami, przed­sta­wi­cie­lami han­dlo­wymi i do­staw­cami. Kiedy Henry Va­snier wszedł do ga­bi­netu, wdowa odło­żyła wieczne pióro i po­pa­trzyła na niego z za­cie­ka­wie­niem. Ogromne biurko, przy któ­rym sie­działa, pra­wie w ca­ło­ści wy­peł­niało po­miesz­cze­nie. Poza tym zna­la­zło się tu tylko miej­sce na szafy z do­ku­men­tami oraz dwa krze­sła dla pe­ten­tów. Wbrew pa­nu­ją­cej mo­dzie, na ścia­nach w ko­lo­rze bieli nie było żad­nych pre­cjo­zów ani ob­ra­zów, zaś krze­sła stały w rów­nej li­nii przed biur­kiem, ni­czym żoł­nie­rze na apelu. Był to ga­bi­net prag­ma­tycz­nej i ra­cjo­nal­nej ko­biety. Jakby to było nie­wy­star­cza­jące, zda­niem ma­dame Pom­mery piękny wi­dok za oknem je­dy­nie by ją roz­pra­szał, dla­tego sie­działa od­wró­cona do niego ple­cami. – Na spa­cer bę­dzie czas po skoń­czo­nej pracy” – twier­dziła.

Henry ob­ser­wo­wał bacz­nie po­stać za biur­kiem, do­bie­ra­jąc skru­pu­lat­nie w gło­wie słowa, któ­rymi za­mie­rzał zwró­cić się do niej za chwilę.

Twarz Je­anne Pom­mery cha­rak­te­ry­zo­wały wy­raźne rysy, wy­so­kie ko­ści po­licz­kowe, pro­sty, lekko wy­su­nięty nos i usta wy­ra­ża­jące zde­cy­do­wa­nie. Je­dyne, czego nie można było za­uwa­żyć w tej twa­rzy, to śla­dów upły­wa­ją­cego czasu. W kwiet­niu ob­cho­dziła sześć­dzie­siąte dzie­wiąte uro­dziny, a jej blada skóra wciąż była gładka. Tylko w ką­ci­kach oczu wy­chwy­cić można było kilka ku­rzych ła­pek, zdra­dza­ją­cych, że śmiała się czę­ściej, ani­żeli wska­zy­wał na to jej su­rowy wy­raz twa­rzy. Od razu za­uwa­żył, że tego ranka wy­da­wała się tro­chę zmę­czona. Na do­da­tek mal­wowy ko­lor wy­soko za­pię­tej pod szyję bluzki oraz wdowi cze­pek, we­tknięty we włosy na czubku głowy, jesz­cze bar­dziej pod­kre­ślały cie­nie pod oczami. Jej włosy tylko gdzie­nie­gdzie po­prze­ty­kane były si­wymi pa­smami.

Henry przy­wi­tał ją i cze­kał. Do­piero po wy­raź­nym po­le­ce­niu ko­biety, które wy­dała ge­stem ręki, usiadł na krze­śle przez nią wska­za­nym.

– Wy­gląda pan na wzbu­rzo­nego, drogi przy­ja­cielu – za­uwa­żyła Je­anne Pom­mery.

Do­strze­gła rów­nież, że jego kra­wat był po­lu­zo­wany, a koł­nie­rzyk ko­szuli po­mięty. Siwe włosy, za­zwy­czaj sta­ran­nie za­cze­sane od czoła w górę, po­mimo na­ło­żo­nej po­mady, któ­rej za­da­niem było utrzy­my­wa­nie fry­zury w nie­na­gan­nej po­zy­cji, od­sta­wały nieco po bo­kach, zaś koń­cówki wą­sów no­siły ślady po­ran­nej kawy.

– Czy­tała pani dziś rano „Co­ur­riera”? – za­py­tał Henry, po­da­jąc jej ga­zetę.

Zdu­miona Je­anne wzięła ją do ręki, po czym za­częła czy­tać in­for­ma­cję, którą jej wska­zał.

– To nie do wiary – od­parła. – Wie pan, kto od­po­wiada za to kłam­stwo?

– Nie wiem, ale mogę się do­my­ślać – od­po­wie­dział Henry. – Na­sza droga kon­ku­ren­cja. Naj­praw­do­po­dob­niej w tego ro­dzaju pod­stęp­nych for­te­lach prym wiodą pra­cow­nicy „Mo­ëta”, ale my­ślę, że lu­dzie z „Ru­inarta” w ni­czym im nie ustę­pują, a i za­łoga We­rlégo z „Cli­cquot” pew­nie też nie jest lep­sza. Śmiem na­wet twier­dzić, że po­łą­czyli siły, by osła­bić na­szą po­zy­cję. Je­dyne, czego nie ro­zu­miem, to dla­czego wła­śnie te­raz.

Je­anne Pom­mery za­ci­snęła wą­skie usta.

– Wszy­scy wie­dzą, że w tym roku nie urzą­dzamy po­lo­wań – po­wie­działa za­my­ślona.

– Po fa­tal­nej lip­co­wej po­go­dzie nie mie­li­śmy wyj­ścia – do­dał Henry. – Nikt się nie spo­dzie­wał, że koń­cówka lata bę­dzie aż tak cie­pła. Jak się zo­rien­to­wa­li­śmy, w czym rzecz, to wy­sła­nie za­pro­szeń już i tak nie miało sensu. Głów­nie mam na my­śli na­szych an­giel­skich go­ści, któ­rzy z pew­no­ścią pod­jęli już inne zo­bo­wią­za­nia i przy­jęli za­pro­sze­nia z in­nych miejsc. An­glicy są mniej wraż­liwi na po­godę – do­dał po­gar­dli­wie.

Je­anne spu­ściła wzrok i po­woli od­wró­ciła wieczko pu­dełka na pióro wieczne, które po­da­ro­wał jej je­den klient z Ame­ryki.

– To praw­do­po­dob­nie nie jest je­dyny po­wód – po­wie­działa ci­cho. – Nie wiem jak, ale mu­sieli się do­wie­dzieć, że w ze­szłym ty­go­dniu od­wie­dził mnie dok­tor Ri­chaud.

– Dok­tor Ri­chaud? – po­wtó­rzył za­sko­czony Henry, a jego po­dłużną twarz prze­szył wy­raz tro­ski. – Chyba nie jest pani chora, ma­dame?

Uśmiech­nęła się, na­wet na niego nie pa­trząc.

– To tylko zwy­kła nie­dy­spo­zy­cja. Ma­rie-Céle­ste na­le­gała, abym skon­tak­to­wała się z le­ka­rzem.

– Ta smar­kula po­zwala so­bie na zbyt wiele – po­wie­dział z wy­raźną dez­apro­batą Henry. – Prze­cież to zwy­kła dziewka, która awan­so­wała na po­ko­jówkę. Nie ma na­wet sto­sow­nej ogłady, którą mogą się po­szczy­cić do­brze wy­szko­lone służki.

– Jak do­bra La­for­tune? – od­parła Je­anne.

Za każ­dym ra­zem, gdy wspo­mi­nała starą słu­żącą, z którą dzie­liła pra­wie dwie de­kady swo­jego ży­cia, czuła smu­tek nie­zno­śnie cią­żący na jej bar­kach. Isa­belle La­for­tune była nie tylko słu­żącą. Była ra­czej po­wier­niczką, nie­malże przy­ja­ciółką. Jej śmierć rok temu była dla Je­anne ogrom­nym cio­sem.

– Myli się pan – po­wie­działa. – La­for­tune z pew­no­ścią rów­nież po­sła­łaby po le­ka­rza.

Co do tego Je­anne nie miała wąt­pli­wo­ści. La­for­tune była bo­wiem nie­zmier­nie opie­kuń­cza.

– Te­raz mnie pani wy­stra­szyła na do­bre, ma­dame – po­wie­dział Henry. – Skąd więc ta pew­ność, że to ja­kaś bła­hostka?

– Mój drogi przy­ja­cielu, pro­szę się nie mar­twić. Mó­wi­łam już: to nic po­waż­nego. Drobna nie­dy­spo­zy­cja, która w moim wieku ma prawo czę­ściej się przy­da­rzać. Na­wet już o niej nie my­ślę.

Trzy­mała wzrok cały czas opusz­czony na pa­pier li­stowy, le­żący przed nią na biurku. Nie chciała, aby za­uwa­żył jej nie­po­kój. Nie chciała go ob­cią­żać swo­imi zmar­twie­niami. Bo i co by to dało? Na­wet gdyby wie­dział o krwi, którą wy­mio­to­wała każ­dego po­ranka? Od lat, z różną czę­sto­tli­wo­ścią, ob­ser­wo­wała nie­wielką jej ilość przy po­ran­nej to­a­le­cie. Ale prze­cież to nie mu­siało od razu ozna­czać cze­goś złego. Sta­now­czo ode­pchnęła od sie­bie złe my­śli, zmu­sza­jąc się do przy­ję­cia wy­pro­sto­wa­nej po­stawy, co zresztą czy­niła od za­wsze. Pod­nio­sła wzrok na sta­rego to­wa­rzy­sza, lu­stru­ją­cego ją z wy­raź­nym nie­po­ko­jem.

– Wy­gląda na to, iż moi ry­wale po­dej­rze­wają, że je­stem już jedną nogą w gro­bie – za­żar­to­wała Je­anne. – I jak te szczury wy­łażą spod pod­łogi, prze­ko­nani, że kilka zło­śli­wych plo­tek po­zwoli nas znisz­czyć. Po­każmy im, jak bar­dzo się mylą. Jaka re­ak­cja z na­szej strony na te po­mó­wie­nia bę­dzie naj­bar­dziej od­po­wied­nia?2

Kon­cen­tru­jąc się, aby nic nie roz­lać, Ma­rie-Céle­ste, trzy­ma­jąc obiema rę­kami mi­skę z cie­płą wodą i ba­lan­su­jąc nią po mi­strzow­sku, w końcu po­sta­wiła na­czy­nie przed Je­anne na bla­cie to­a­letki. Mu­siała jesz­cze raz wró­cić do kuchni, bo oczy­wi­ście za­po­mniała tam po­łówkę cy­tryny, o którą pro­siła jej pani. Go­spo­dyni, ob­ser­wu­jąca tę nie­po­radną istotę, mu­siała się szcze­rze za­śmiać, pa­trząc, w jaki spo­sób wy­ciąga no­życzki do pa­znokci oraz pil­nik ze skó­rza­nego etui.

Ma­rie-Céle­ste nie na­le­żała może do naj­bar­dziej bły­sko­tli­wych osób, ale za to nie­ustan­nie była w do­brym hu­mo­rze i ni­gdy nie na­rze­kała. Ró­żowa twarz służki była za­wsze po­godna, a jej ga­da­tli­wość wno­siła ten jakże upra­gniony po­wiew świe­żo­ści, gdzie­kol­wiek się po­ja­wiała. Je­anne lu­biła mieć tę dziew­czynę w po­bliżu, więc po śmierci La­for­tune, Ma­rie-Céle­ste za­jęła jej miej­sce. Choć pustka po zmar­łej po­ko­jówce po­zo­stała. Stara przy­ja­ciółka była jej nad wy­raz od­dana, ale tym, co Je­anne ce­niła w niej po­nad wszystko inne, była jej bez­kom­pro­mi­sowa szcze­rość.

Do­dat­kowo ten jakże cha­rak­te­ry­styczny dla niej su­rowy i po­zba­wiony ra­do­ści wy­raz twa­rzy, spra­wiał, że Je­anne cza­sami czuła się wręcz onie­śmie­lona. Przy­ła­paw­szy się na ta­kich my­ślach, uśmie­chała się za­zwy­czaj sama do sie­bie. Nikt by prze­cież nie uwie­rzył, że kto­kol­wiek lub co­kol­wiek mo­gło onie­śmie­lić ma­dame Pom­mery.

Pra­cow­nicy i przy­ja­ciele przede wszyst­kim sza­no­wali swoją pa­nią za nie­złomną siłę prze­bi­cia oraz nie­stru­dzoną wolę, dzięki któ­rej zresztą pod­czas wojny sprze­ci­wiała się na­wet pru­skiemu oku­pan­towi.

Po­grą­żona w roz­my­śla­niach, Je­anne za­nu­rzyła ko­niuszki pal­ców w mi­sce i po­zwo­liła, by przez chwilę pod­da­wały się bło­giemu dzia­ła­niu cie­płej wody. Dzięki temu pa­znok­cie będą dużo gład­sze.

Cały dzień mi­nął jej na kon­sul­to­wa­niu z Hen­rym Va­snie­rem, jak za­re­ago­wać na oszczer­stwa w „Co­ur­rier de la Cham­pa­gne”. Zwłasz­cza że wy­dru­ko­wa­nie jed­nego zwy­kłego spro­sto­wa­nia i tak nie uci­szy­łoby plo­tek. Na­wet je­śli nie były one zgodne z prawdą, to widmo ban­kruc­twa, tak czy tak zdąży się już za­ko­rze­nić w umy­słach lu­dzi i wszy­scy będą do niego po­wra­cać my­ślami. Dla­tego mu­siało się wy­da­rzyć coś zna­czą­cego.

Dom Pom­mery po­trze­bo­wał cze­goś wiel­kiego, cze­goś na miarę im­po­nu­ją­cego wi­do­wi­ska, które sprawi, że ich kon­ku­renci udła­wią się swo­imi wła­snymi kłam­stwami. Na chwilę obecną ani ona, ani Henry nie wie­dzieli jed­nak, co by to mo­gło być. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że po­su­nię­cia ta­kie jak to, które pla­no­wali, wy­ma­gały nie­zwy­kłego przy­go­to­wa­nia. Były ni­czym stra­te­gia na polu bi­twy. Jed­nak jak na ra­zie po­trze­bo­wali po­my­słu.

Na­wet kiedy Henry się po­że­gnał, Je­anne nie mo­gła od­na­leźć spo­koju. Nie po­tra­fiła prze­stać się za­mar­twiać, aż w końcu roz­bo­lała ją głowa. Do­szła do wnio­sku, że musi od­wró­cić uwagę, upo­rząd­ko­wać my­śli, w prze­ciw­nym ra­zie grozi to za­brnię­ciem w ślepy za­ułek. Wró­ciła więc do swego po­koju, gdzie po­mocna, jak zwy­kle, Ma­rie-Céle­ste po­mo­gła jej zdjąć suk­nię. Ubrana w szla­frok, sia­dła przed to­a­letką i po­sta­no­wiła za­dbać tro­chę o swoje ciało. Był to dla niej naj­lep­szy spo­sób na re­laks. Jak miło było na­resz­cie zdjąć wdowi cze­pek i po­wy­cią­gać szpilki z mocno upię­tego na czubku głowy koka. Jed­nym ener­gicz­nym po­trzą­śnię­ciem głowy Je­anne roz­pu­ściła ciemne włosy, które opa­dły na ra­miona i za­częła prze­cze­sy­wać je de­li­kat­nie pal­cami. Czy jej się tylko wy­da­wało, czy też gdzie­nie­gdzie za­uwa­żyła srebrne ni­teczki?

Zde­ter­mi­no­wana, za­ci­snęła moc­niej usta i po­my­ślała, że nie po to po­śród tylu tru­dów i po­świę­ceń, sa­mot­no­ści wdo­wień­stwa, chci­wych kon­ku­ren­tów, sprze­ci­wia­jąc się oso­bi­ście ar­mii pru­skiej, wy­bu­do­wała swoje im­pe­rium, aby te­raz dać się po­ko­nać jed­nej zło­śli­wej plotce.

Co zro­biłby Ale­xan­dre?

Pa­mię­tała prze­cież, że na­wet cho­roba nie po­wstrzy­mała jej zmar­łego męża od wy­ko­ny­wa­nia obo­wiąz­ków. Gdyby to na niego pa­dło, wsiadłby do po­wozu i oso­bi­ście od­wie­dził każ­dego wła­ści­ciela win­nic z osobna, za­pew­nia­jąc, że ród Pom­mery wy­wiąże się z za­cią­gnię­tych zo­bo­wią­zań.

Lecz ona, jako ko­bieta w tej epoce i w tych cza­sach, nie mo­gła tak po­stą­pić. Ży­jąca pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej wdowa Cli­cquot, uda­wała się swoją ka­riolką na in­spek­cję win­nic tylko w to­wa­rzy­stwie jed­nego sta­jen­nego. Ale w tam­tych cza­sach ko­biety cie­szyły się więk­szą swo­bodą, gdy tym­cza­sem ona, Je­anne Pom­mery, mu­siała wy­słać wspól­nika, aby uspo­koił wi­nia­rzy.

„Ale­xan­drze... mój naj­droż­szy Ale­xan­drze” – po­my­ślała z cięż­kim ser­cem. „Tyle lat już upły­nęło, od­kąd los zmu­sił mnie do ży­cia bez cie­bie. Mam na­dzieję, że de­cy­zja do­ty­cząca dal­szego pro­wa­dze­nia firmy spo­tkała się z uzna­niem w two­ich oczach. Wpraw­dzie nie na­le­żała ona do naj­ła­twiej­szych, ale czu­łam się tak bar­dzo za­gu­biona bez cie­bie. By­łeś dla mnie wszyst­kim”.

Na­głe po­ja­wie­nie się Ma­rie-Céle­ste wy­rwało Je­anne na chwilę z za­my­śle­nia. Dziew­czyna po­sta­wiła przed swoją pa­nią na to­a­letce na­czy­nie z po­kro­joną cy­tryną i po­wie­działa:

– Ma­dame, je­śli nie ma pani nic prze­ciwko, to roz­łożę łóżko – po czym znik­nęła w sy­pialni obok.

Po­grą­żona po­now­nie we wła­snych my­ślach, Je­anne skro­bała cy­trynę pa­znok­ciami, tam i z po­wro­tem, tarła i tarła, aż za­tra­ciła się w tej czyn­no­ści. Kwas za­warty w owocu miał za za­da­nie wy­czy­ścić i wy­bie­lić pa­znok­cie. Cy­try­nowa woń na­ło­żyła się na ostat­nie, lekko uno­szące się jesz­cze w po­wie­trzu nuty za­pa­chowe dro­gich per­fum, któ­rymi Je­anne skro­piła skórę dzi­siej­szego po­ranka. Cy­tru­sowy aro­mat wy­parł cał­ko­wi­cie za­pach piżma, pa­czulki i am­bry, zmie­sza­nych w uni­ka­to­wej kom­po­zy­cji przez ar­chi­tek­tów per­fum, we­dług taj­nej re­cep­tury. Te, uży­wane przez Je­anne, były ostat­nim krzy­kiem mody.

Nowe od­kry­cia w dzie­dzi­nie che­mii po­zwa­lały wy­kre­ować naj­bar­dziej eg­zo­tyczne pach­ni­dła.

Jed­nak to ten pro­sty za­pach cy­tryny za­pro­wa­dził Je­anne z po­wro­tem do prze­szło­ści. Wtedy, czter­dzie­ści lat temu, kiedy nie było sztucz­nych per­fum, w mo­dzie były na­tu­ralne kom­po­zy­cje za­pa­chowe owo­ców cy­tru­so­wych. Każdy ich uży­wał. Cały świat, i ten biedny, i ten bo­gaty, pach­niał ber­ga­motką i cy­tryną.

Je­anne za­mknęła oczy i wzięła głę­boki od­dech. Tak bar­dzo chciała przy­wo­łać wspo­mnie­nia, po­bu­dzone jakże do­brze jej zna­nym za­pa­chem. Zo­ba­czyła sie­bie sie­dzącą przed to­a­letką, do­kład­nie tą samą, przy któ­rej sia­dała do dzi­siaj. Z tą jed­nak róż­nicą, że wtedy me­bel pach­niał no­wo­ścią, a za­pach świe­żego drewna i la­kieru mie­szał się z za­pa­chem olejku cy­try­no­wego. W lu­strze od­bi­jał się przed nią ob­raz ko­biety doj­rza­łej, która pierw­szą mło­dość miała już za sobą. Tej sprzed trzy­dzie­stu sied­miu lat, kiedy jej twarz, w świe­tle po­ran­nego słońca lśniła bla­skiem jak ni­gdy do­tąd. Można się było na­wet po­ku­sić o stwier­dze­nie, że z jej wnę­trza bił wy­jąt­kowy żar.

Był cie­pły, letni po­ra­nek roku 1856. Je­anne spo­glą­dała na sie­bie w lu­strze z nie­ma­łym zdzi­wie­niem, py­ta­jąc sie­bie: czy to moż­liwe?

Rę­koma po­gła­dziła de­li­katne piersi, nie­udol­nie pró­bu­jące skryć się w war­stwie cien­kiej ko­szulki noc­nej pod szla­fro­kiem. Pod ja­snym je­dwa­biem za­ry­so­wały się wy­raź­nie sutki, po­ciem­niałe pod wpły­wem do­tyku. Po­czuła ich ból. Po­przed­niego wie­czoru za­pach ra­goût z kur­czaka wy­wo­łał u niej obrzy­dze­nie, a te­raz ten, tak bar­dzo przez nią lu­biany za­pach olejku cy­try­no­wego wzbu­dził nud­no­ści. Na­wet po­czciwa La­for­tune w ostat­nich dniach spo­glą­dała na swoją pa­nią prze­peł­niona świa­do­mo­ścią tego, co się dzieje. Oczy­wi­ście nie po­wie­działa ani słowa, za­cho­wu­jąc opi­nię od­no­śnie do ca­łej tej sy­tu­acji wy­jąt­kowo dla sie­bie. Praw­do­po­dob­nie po­ko­jówka od dłuż­szego już czasu prze­czu­wała to, co Je­anne uświa­do­miła so­bie do­piero po­przed­niego wie­czora: po szes­na­stu la­tach mał­żeń­stwa i synu, który już ob­cho­dził swoje pięt­na­ste uro­dziny, była po raz ko­lejny w ciąży. Uśmiech szczę­ścia prze­mknął po jej twa­rzy, kiedy za­fa­scy­no­wana pa­trzyła na sie­bie w lu­strze. Tak, jej ciało ema­no­wało sta­nem od­mien­nym, po­mimo że był to do­piero trzeci lub czwarty ty­dzień. Zmie­niła się jej twarz, a oczy na­brały tego in­nego wy­razu. Wy­glą­dała, jakby jej ubyło z dzie­sięć lat.

– Wy­glą­dasz cu­dow­nie tego ranka, ma­dame – po­wie­dział Ale­xan­dre, który sta­nął w drzwiach, pa­trząc na nią z po­dzi­wem.

Od­wró­ciła do niego twarz, uśmie­cha­jąc się, a on za­in­try­go­wany pod­szedł i po­ło­żył ręce na jej ra­mio­nach. Świeżo ogo­lona skóra na jego po­licz­kach była de­li­kat­nie po­draż­niona ostrą brzy­twą, którą lo­kaj wy­gła­dzał mu twarz tego ranka. Rów­nież wo­kół niego uno­sił się za­pach ber­ga­motki i cy­tryny, któ­rymi na­per­fu­mo­wano ole­jek do wło­sów, ale ten mie­szał się te­raz z za­pa­chem lauru i goź­dzi­ków, wody za­pa­cho­wej, któ­rej uży­wał po go­le­niu.

Przy szyi, nad sztyw­nym koł­nie­rzy­kiem ele­ganc­kiej ko­szuli tkwiła muszka, zaś ka­mi­zelka była za­pięta na ostatni gu­zik. Ich wzrok spo­tkał się w lu­strze. Uśmie­cha­jąc się z za­kło­po­ta­niem, spu­ściła wzrok.

– Co się dzieje, ma­dame? – za­py­tał zdzi­wiony mąż. – Czyż­bym po­wie­dział coś nie­sto­sow­nego?

– Nie – od­po­wie­działa, ru­mie­niąc się. – Tra­fi­łeś, drogi mał­żonku, naj­zwy­czaj­niej w dzie­siątkę.

Spe­szony, zmarsz­czył czoło, ale na­gle zro­zu­miał, co miała na my­śli, i pa­trzył na nią te­raz oszo­ło­miony.

– Nie, to nie może być prawda! Czyż­byś, naj­droż­sza, była przy na­dziei?

Ura­do­wana, ski­nęła głową.

– Je­steś pewna? Po tak dłu­gim cza­sie?

– Je­śli mi nie wie­rzysz, pro­szę, spy­taj La­for­tune – kpiła z niego.

Za­jęta ukła­da­niem su­kien swo­jej pani, po­ko­jówka od­wró­ciła się do nich i po­wie­działa nie­wzru­szona:

– Wszystko za tym prze­ma­wia, mon­sieur. Mały Lo­uis nie­długo bę­dzie miał ro­dzeń­stwo.

– Kiedy prze­wi­du­jesz roz­wią­za­nie? – za­py­tał roz­pro­mie­niony Ale­xan­dre.

– Och, my­ślę, że bę­dziemy mu­sieli po­cze­kać do wio­sny – od­po­wie­działa Je­anne.

Na twa­rzy męża za­uwa­żyła stra­pie­nie, które wy­raź­nym cie­niem na­ło­żyło się na spon­ta­niczną ra­dość sprzed chwili. Od razu wie­działa, co było tego po­wo­dem. Przez pra­wie dzie­sięć lat, z domu przy rue Vau­thier-le-Noir, Ale­xan­dre pro­wa­dził kwit­nący han­del wełną owczą, do­ra­bia­jąc się na tym nie­ma­łej for­tuny. Jed­nak kilka mie­sięcy temu, za radą swo­jego le­ka­rza, prze­szedł na eme­ry­turę. Dok­tor Mo­rel był zda­nia, że dla sła­bego serca jego pa­cjenta bę­dzie zde­cy­do­wa­nie le­piej, je­śli po­wstrzyma się od emo­cji zwią­za­nych z pro­wa­dze­niem nie­ła­twego in­te­resu. To wła­śnie z tego po­wodu per­spek­tywę przyj­ścia na świat ko­lej­nego dziecka, gdy eu­fo­ria za­sko­cze­nia opa­dła, przy­jął z przy­gnę­bie­niem.

– Po­ra­dzimy so­bie – rze­kła to­nem peł­nym za­chęty Je­anne.

– Chciał­bym dla mo­jej ro­dziny cze­goś wię­cej, ani­żeli tylko „so­bie po­ra­dzić” – od­parł w za­my­śle­niu Ale­xan­dre. – I może mam na to spo­sób. Han­del suk­nem w Re­ims nie roz­wija się tak, jak­bym chciał. Dla­tego nie ża­ło­wa­łem de­cy­zji o jego po­rzu­ce­niu. Ale ostat­nio pe­wien przy­ja­ciel zwró­cił się do mnie z cie­kawą pro­po­zy­cją, którą wpierw chcia­łem od­rzu­cić. – Uśmiech z po­czu­ciem winy prze­śli­zgnął się po jego twa­rzy. – Z ża­lem to przy­znaję, ale bez­czyn­ność, na którą ska­zał mnie dok­tor Mo­rel, bar­dzo mnie przy­gnę­bia, lecz ty, ma­dame, da­łaś mi dzi­siaj po­wód, aby moją de­cy­zję po­now­nie prze­my­śleć.

– O któ­rym przy­ja­cielu mó­wisz, mój drogi? – spy­tała Je­anne, z do­syć mie­sza­nymi uczu­ciami.

Tak bar­dzo chciała, aby mąż był szczę­śliwy, aby zna­lazł speł­nie­nie w swo­jej pracy, ale nie kosz­tem zdro­wia.

– Mon­sieur Nar­cisse Greno z Wi­bert & Greno – od­po­wie­dział Ale­xan­dre.

– Sprze­dawca wina? – za­py­tała Je­anne.

– Tak, jego part­ner, pan Wi­bert, za­mie­rza wy­co­fać się z dzia­łal­no­ści i pod­jął de­cy­zję o sprze­daży udzia­łów.

– Czy to duży in­te­res?

– Sprze­dają około czter­dzie­stu pię­ciu ty­sięcy bu­te­lek rocz­nie wy­bra­nym klien­tom w pół­noc­nej czę­ści na­szego kraju, ale eks­por­tują rów­nież do Bel­gii i Ho­lan­dii.

– Nie znasz się prze­cież na han­dlu wi­nem, mój drogi przy­ja­cielu – po­wie­działa Je­anne, chcąc dać mu tym sa­mym do my­śle­nia.

– Mon­sieur Greno na­uczy mnie wszyst­kiego, co ko­nieczne. Nie za­przą­taj so­bie tym głowy, ma­dame...

Mimo za­pew­nień Je­anne miała swoje po­wody do zmar­twień. Jak się po­tem oka­zało, jej obawy były słuszne. Czter­na­stego marca na­stęp­nego roku uro­dziła dziew­czynkę: Lo­uise. Prze­peł­niało ją bez­gra­niczne szczę­ście. Mała istotka ocza­ro­wała oboje ro­dzi­ców. Je­anne nie roz­sta­wała się z nią ani na chwilę, zaś Ale­xan­dre z za­pa­łem przy­stą­pił do pracy, in­te­res pod nową na­zwą – Pom­mery & Greno – kwitł. Tak jak obie­cał mon­sieur Pom­mery, part­ner, Nar­cisse Greno, wpro­wa­dził go w sztukę pro­duk­cji i han­dlu wi­nem. Kiedy mąż wra­cał do domu, opo­wia­dał Je­anne o tym, co ro­bił. Jak pro­wa­dził księgi, jak pi­sał li­sty do klien­tów i wi­nia­rzy, a ona słu­chała go z en­tu­zja­zmem. Na po­czątku nie za­uwa­żyła, że za­dyszka, którą przy­pi­sy­wała jego eu­fo­rii, i nocna bez­sen­ność, za którą ob­wi­niała pod­eks­cy­to­wa­nie przed wi­no­bra­niem, były tak na­prawdę ozna­kami po­wra­ca­ją­cej cho­roby...

„Za­gi­nione du­sze Mary Ce­le­ste

ob­cho­dzą w Ha­de­sie ob­fitą ucztę,

a sły­sząc ich bluź­nier­cze głosy,

sam dia­beł za­brał je do sie­bie...”

Ci­chutko śpie­wane słowa przy­pra­wiły Je­anne o drże­nie. Po­ko­jówka znowu nu­ciła tę nie­przy­zwo­itą pio­senkę, na­pi­saną przez wę­drow­nego śpie­waka, o za­gi­nio­nej za­ło­dze ame­ry­kań­skiego frach­towca Mary Ce­le­ste. Chłopcy, któ­rych wy­cho­wy­wała ulica, wrzesz­czeli wnie­bo­głosy jej słowa aż do dziś. Utwór trak­to­wał o hi­sto­rii sprzed pięt­na­stu lat, kiedy to sta­tek widmo swoją nie­ba­nalną hi­sto­rią za­in­try­go­wał lu­dzi na ca­łym świe­cie. Pew­nego dnia na spo­koj­nych wo­dach, w po­bliżu Azo­rów że­glarz na­tknął się na po­zba­wioną do­wódz­twa Mary Ce­le­ste. Ka­pi­tan, jego ro­dzina i za­łoga znik­nęli bez śladu, zaś na po­kła­dzie nie wi­dać było naj­mniej­szych na­wet śla­dów uszko­dze­nia. Nic nie wska­zy­wało na to, aby lu­dzie na po­kła­dzie stali się ofia­rami fa­tal­nego sztormu lub ja­kiejś śmier­tel­nej bi­twy. A je­dyne, czego bra­ko­wało, to był pon­ton. Nikt ni­gdy nie zna­lazł wy­ja­śnie­nia ta­jem­ni­czego znik­nię­cia tych nie­szczę­śni­ków.

Je­anne do­brze znała pio­senkę i już nie raz, i nie dwa upo­mi­nała słu­żącą. Pro­siła, aby ta prze­stała ją śpie­wać ze względu na tekst mó­wiący o dia­ble i grzesz­nych czy­nach, bo w jej po­rząd­nym domu nie było miej­sca na tre­ści tego ro­dzaju. Tak się jed­nak dziw­nym tra­fem zło­żyło, że po­ko­jówka i sta­tek widmo no­sili to samo imię, więc Ma­rie-Céle­ste nie mo­gła się oprzeć po­ku­sie. Zmę­czona bez­u­stan­nym kar­ce­niem dziew­czyny, Je­anne wo­lała już nic nie mó­wić i wsłu­chi­wała się je­dy­nie w do­brze znaną śpiewkę uliczną, a nie­które z ba­nal­nych ry­mów utkwiły na­wet i w jej pa­mięci.

„Co sta­nie się z nami po śmierci” – po­my­ślała me­lan­cho­lij­nie. „I gdzie po­działy się biedne du­sze z frach­towca Mary Ce­le­ste? Co się sta­nie ze mną, kiedy za­koń­czę tu­taj ży­wot? Zo­ba­czę znowu Ale­xan­dre’a? Po­zo­stanę w pa­mięci in­nych? Może pew­nego dnia stanę się te­ma­tem bal­lady ulicz­nej, czę­ścią ja­kiejś le­gendy, a może czeka mnie za­po­mnie­nie? Czy wino mu­su­jące wdowy Pom­mery bę­dzie w sprze­daży po mo­jej śmierci? Firma, którą z tak wiel­kim wy­sił­kiem i tak wiel­kim po­świę­ce­niem zbu­do­wa­łam...”

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: