- W empik go
Szandor Kowacz. Tom 2 - ebook
Szandor Kowacz. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 401 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiele słyszałem muzyk narodowych, rozmaite widywałem tańce, ale – wyznać muszę – że bardziej porywającej muzyki nie słyszałem, tańca szaleńszego nie widziałem, nad węgierskiego czardasza. W nim nóta i tancerz zlewają się w jedno. Patrząc na tancerza, zdaje się, że pływa on na tonach, które – rozhukane, rozwścieklone – miotają nim, jak wicher na morzu miota ledziuchną łódką. Wypływa z początku poważnie, zwolna sunie ku tancerce i odchodzi od niej; lecz powoli, stopniowo rozagnia się, tony owiewają go, porywają, oblicze i oczy rozpłomieniają się jakimś rodzajem zachwytu, – i już w tańczeniu jego, nie w takt stawiane regularne widzisz kroki, lecz szalone jakieś rzuty, przypadające do taktu dla tego tylko, że nóta muzyki targa Węgrem, miota nim, posuwa i cofa, lub zatrzymując na miejscu, zmusza go przebierać nogami i podskakiwać z jakimś dziwnym rodzajem konwulsyjnego w całem ciele drgania. Węgier rozrywa wówczas odzienie na piersi, przesuwa kapelusz lub czapkę na bakier, dłoń prawej ręki od czasu do czasu za ucho przykłada, z piersi jego mimowolnie i chrapliwie wydzierają się okrzyki: "haj-hu!" – i hula. Muzyka owłada nim całkowicie. Lejące się tony, leją się niby woda na koło młyńskie, i obracają nim, pędzą go, coraz gwałtowniej i gwałtowniej.
Muzyką Węgrów rozprowadzić, zdaje się, możnaby po krańcach świata, a rozprowadziwszy, możnaby zwołać ich do środka, postawiwszy na środku bandę Cyganów, i kazawszy grać im Rakocego lub Czardasza. Rakocy (stary i odwieczny marsz narodowy) i Czardasz (taniec narodowy) wywierają na nich wpływ ogromny. Niech tylko Węgra zdaleka zaleci nóta Rakocego, natychmiast – jakby go co podniosło – stanie, wyprostuje się po żołniersku, nachmurzy brwi, pokręci wąs – i poczyna iść, maszerować. Niech tylko banda włóczących się muzykantów, którymi zawsze są Cygani, zaszedłszy do wsi lub miasteczka, zatrzyma się na ulicy i zagra Czardasza, natychmiast otoczą ją starzy i mali.
Nic przeto dziwnego, że tyle ludzi zchodzi się do starego Sawy Simicza. Z podwórza jego rozlega się granie, i jak daleko echem sięga, z tak daleka gości ściąga. Kto zasłyszy to i idzie i zebrało się ludzi dużo – zeszli się wszyscy sąsiedzi i wielu niesąsiadów, a sąsiedzi nie przysłali reprezentantów w jednej lub w dwóch osobach z każdego domu, ale stawili się całemi fami – lijami – mężczyźni i kobiety, starzy i dzieci. Terazby złodziejowi zrobić połów obfity!… Nie potrzebowałby czekać nocy – niktby go nie spostrzegł: mógłby wozem zajechać na przedmieście i zabierać z domów, coby mu się spodobało. Wszędzie pustki, jakby po morowej zarazie. Jeszcze dobrze, jeżeli kto, wychodząc, zamknął drzwi i wrota za sobą. Niektórzy pozostawiali domy otworem – tak im śpieszno było do Sawy Simicza, i tak zapominali o wszystkiem, gdy oczarowała ich rozlegająca się w powietrzu melodija Czardasza, która ich ciągnęła niby śpiew Syreny. Dobrze, że złodziej nie nadarzył się; – ale gdyby nadarzył się, cala wina spadłaby na Cyganów, jak nieraz, może najniewinniej, spada na nich. Powstałyby krzyki:
– Grali!… na to umyślnie, aby zabałamucić ludzi!… jedni grali, a drudzy kradli!… a terem-tiszen!…
I klęliby Węgry na czem świat stoi, oklinając matki cygańskie, ojców i bogów cygańskich, ich dusze, przodków i potomków, chociaż nie zawsze słusznie, gdyż częstokroć Cygani najmniejszego udziału w kradzieży nie mają. Ot, jak ci naprzykład, którzy u Sawy Simicza na podwórzu grają. Ktoby ich śmiał o co złego podejrzywać!… Robią swoje i tak zdają się być zajęci i przejęci graniem, tak mu się całą duszą oddają, że niepodobna, aby co innego mogło ich kiedy w życiu zajmować. Jest ich czterech: jeden ze skrzypką stoi na przodzie, a trzej inni – z klarynetem, trąbką i bębenkiem – za nim. Skrzypka wiedzie rej, a grający na niej muzykant pod każdym względem zasługuje na to, aby prowadził rej. Żeby przekonać się o tem, dość obejrzeć go od stóp do głowy. Od razu poznać w nim Cygana, bo śniady i czarnowłosy i ma w twarzy ten wyraz, na poły złośliwy i łagodny, na poły zuchwały i pokorny, który cechuje Cyganów; lecz z po za tego wyrazu przebija się jakieś zaufanie w siebie, jakieś przejęcie się poczuciem własnej godności…. Nie małaż bo to godność – być przewodnikiem orkiestry – mistrzować sercom ludu, przewodnicząc im w radości i prowadząc je do niej!… Smyczkiem swoim wodzi on po strunach, a serca ludzkie drżą, jakby mu się podstawiały pod smyczek. Snadź rozumie to Cygan, bo jakoś hardo i butnie wygląda. Oparł od niechcenia skrzypce o piersi, przekręcił je bokiem i od niechcenia przebiera palcami po strunach i lata po nich smyczkiem, i zdaje się, że to nie on gra, ale instrument sam przez się wydaje z siebie tony, śpiewa niby ptak, który zamiast na gałęzi, usiadł na piersi Cygana. Czarne, gęste włosy, połyskujące jak pióra krucze, lecz wcale niestarannie utrzymane, rozpadają się bezładnie po głowie i czole. Czoło podniesione, oczy błądzą gdzieś po horyzoncie niebieskim, noga prawa wyciągniona na przód, znaczy takt podnoszeniem i opuszczaniem stopy, bez odejmowania pięty od ziemi. W ubiorze widać fantastyczną wymyślność w połączeniu z nieporządkiem i nieczystością.
Na obcisłych spodniach huzarskich, bardzo suto na wszystkich szwach wyszytych i jeszcze nowych, odbija się kilka dużych plam. Bóty takie huzarskie i także nowe, ozdobione u wierzchu cholew obszyciem i kutasem, raz tylko widać i to u szewca spotkały się z szuwaksem. Grzbiet okryty starym granatowym Spencerem, z pod którego wygląda straszliwie brudna koszula, nie związana pod szyją i podarta na piersiach, i wystawiona na widok publiczny – gdyż Cygan lewą klapę od spenceru zarzucił aż na ramię, zsunąwszy nieco rękaw, dla tego zapewne, aby mu odzież nie zawadzała w graniu. Za nim stali szeregiem trzej jego towarzysze, o których, jako o podrzędniejszych figurach, pisać nie będę, a przed nim roztaczały się szranki taneczne, otoczone gęstem kołem widzów.
Nie wiem doprawdy o kim pierwej pisać – o widzach czy o tanecznikach: bo i jedni i drudzy na jednakową zasługują uwagę; lecz, ponieważ ważniejszą jest rola taneczników, przeto odłożę ich na koniec.
Widzowie nie samym tylko wzrokiem brali udział w zabawie. Nóta czardasza wpływała i na nich i sprawiała na muszkułach ich ciał galwaniczne wstrząśnienia. Starzy ludzie pokiwywali głowami, ruszali twarzami i brwiami, i od czasu do czasu jakby z przestrachu rzucali ramionami. Baby uśmiechały się ciągle trwającym uśmiechem i prostowały się, jakby je co podnosiło. Dzieci pootwierały gęby, powkładały w nie palce, i machinalnie z nogi na nogę przestępowały. A cały ten tłum ściśniony starców, bab i dzieci parł się ku środkowi, tylne szeregi wspinały się na grzbiety przednich, jakby im wszystkim koniecznie o to chodziło, aby widzieć tańczących, aby nie tylko poić muzyką słuch, lecz jeszcze widokiem czardasza karmić wzrok – jakby nigdy czardasza nie widzieli, nie słyszeli.
Słyszeli go oni nie raz i nie sto razy, a jednakże tym razem warto było nań popatrzeć, bo wystąpiła w nim para, która nigdy jeszcze tańczącą razem, nie była widzianą. Było par dużo-dziesięć a może i więcej – i żadnej nie brakło na ochocie. Dziewczęta, ująwszy palcami fartuszki i pospuszczawszy oczy, niby pływały przed chłopcami, którzy srożyli się i junaczyli, pobrzękując ostrogami, chociaż to nie byli żołnierze ni kawalerzyści, ale byli… Węgrami, a Węgier, bez ostrog, jest jakby niezupełnym człowiekiem. Madiar-ember (1) musi mieć koniecznie ostrogi, a szczególnie występując w czardaszu. Jest to narodowe uprzedzenie, posunięte do takiego stopnia, iż Węgrzy mniemają, jakoby ich kraina miała osobnego swego boga, i jakoby bóg węgierski nosił ostrogi i ubierał się po huzarsku. Jest w tem jakiś zabytek pogańskich wyobrażeń, które chrześcianizm tylko zmodyfi- – (1) Magyar-ember – madiar-człowiek – tak Węgrzy nazywają siebie.
kował, lecz ich bynajmniej niezatarł. Madiar ma siebie za najszlachetniejszą w całej ludzkości istotę, a wszystko swoje uważa za najlepsze i chociażbyś mu perswadował i dowiódł jak najdokładniej, że chodzącemu piechotą człowiekowi niepotrzebne są ostrogi, a w tańcu zawadzają, Węgier wysłucha, przekona się, ale ostróg nie zrzuci. To też wszyscy prawie młodzi ludzie, tańczący na podwórzu Sawy Simicza, byli przy ostrogach i ubrani byli nie ze wszystkiem po huzarsku, ale tak, że w stroju każdego z nich jakaś część była huzarską; jeżeli nie buty, to spodnie, nie spodnie to spencer, nie spencer to bodaj czapeczka, a jeżeli nie czapeczkę miał na głowie, to kapelusz z piórem i szeroką wstążką. Dziewczęta miały na sobie stroje różnobarwne, w których także coś huzarskiego przebijało się, występując to w szamerowaniach na kaftanikach i stanikach, to w wyszywaniach na spodniczkach. Spójrzawszy na tę gromadę ludzi, starych i młodych, mężczyzn i kobiet, od razu poznać można było, że należy ona do narodu żołnierskiego, mającego i w pokoju nawet gusta rycerskie, które nie mając do czego innego, zastosowuje do powszedniości codziennego żywota: do ubrania, do sposobów mówienia, obchodzenia się, słowem – do wszystkiego.
Wesoło szły tańce młodzieży i żywem zajęciem przejmowały widzów. Młodzież ta i widzowie ci, wszyscy bez wyjątku należeli do średniej klassy mieszkańców krainy węgierskiej. Nie byli oni ni szlachtą, ni wieśniakami, lecz mieszczanami, obywatelami jednego z królewskich miast, nazywającego się Szegiedyn.
Znanem jest w świecie nazwisko Szegiedyna. Nie jest ono z liczby owych tysięcy miast, rozrzuconych po powierzchni Europy, które niedość nazwać, trzeba jeszcze napisać, gdzie które z nich leży. Każdy wie, że Szegiedyn leży nad Cissą, w tem miejscu, w którem do rzeki tej wpada druga rzeka, Marosz; lecz każdy, wiedząc o tem z mappy, zna tylko malusieńkie kółeczko, reprezentujące Szegiedyn i dwie wężykowato nakreślone kreski, z których wzdłuż jednej, idącej od północy na południe, napisano: Cissa (Tissa albo Theis), wzdłuż drugiej, kręto przebiegającej ze wschodu na zachód – Marosz (Maros). I tyle. A kto jest ciekawszym, wyszuka statystykę i dowie się z niej o ilości mieszkańców Szegiedyna, o ich zamożności i zatrudnieniach; a zajrzawszy do historji, znajdzie w niej karty zapisane czynami obchodzącemi ludzkość, których teatrem był Szegiedyn, przeczyta o walkach z Turkami, o bohaterstwie Zriniego, i może niedokładność geograficzną uzupełnić sobie własną wyobraźnią: wężykowate kreski rozedmie w rzeki, kółeczko rozrzuci miastem, postawi zamek albo twierdzę, którą otoczy zębczastemi murami, lub wałami z fossą i strzelnicami i będzie mógł na takiem tle, dzierzgać sobie jaki zechce obraz. I w obrazie tym, wyznać muszę, znajdzie się zawsze cokolwiek prawdy, bo rzeki do rzek, a miasta do miast tak są podobne w głównych rysach, że aby je jedne od drugich rozróżnić, potrzeba różnice wyszukiwać w szczegółach. Tak naprz. Cissę możnaby przyrównać do naszej Wisły, bo nie tylko, że płynie wśród równin, ale taką samą w wyobraźni narodowej odegrywa rolę, nazywając się madiarską rzeką, pomimo, że ten tytuł należałby się i Dunajowi, dla tego samego, że nad nim leży stolica kraju. Lecz za to nad Cissą więcej skupiło się madiarszczyzny, gęstszą i czystszą masą, w jej dolinie osiedli Jazygi i Kumani – to jądro narodowości madiarskiej, do niej lub do jej przytoków przylegają: Tokaj, Tissa-Füred, Solnok, Jagier (Erlau), nią oblane są równiny, na których leży Debreczin. Różnica pomiędzy Wisłą a Cissą zależy natem, że ta ostatnia, na pewnym dość długim ciągu przebiegu swego, ma pokryte trzęsawiskami wybrzeża, a wody jej tak są mętne, a takie żółte, jakby na poły z gliną były pomieszane. Marosz zaś, w górnej swej części do Dniestru, w dolnej – od Aradu do Szegedyna – do którejś z poleskich naszych rzek, możnaby przyrównać. W tej ostatniej części towarzyszą jej błota i moczary, porosłe w niektórych miejscach trzciną i osoką, w innych wierzbiną i łozą. Wśród wierzb i łoziny, ozieleniona i ocieniona, wpada ona do Cissy i wspólnie z nią aż do Dunaju toczy wody swoje.
Prawy brzeg Maroszy wygląda u ujścia niby ogromny ogród, niby las ostrym kątem pomiędzy dwie wciskający się rzeki. Lecz zawiódłby się srodze, ktoby po tym ogrodzie czy lesie zechciał pochodzić. Są tam przejścia ale tajemnicze; chodzą tam ludzie, ale tylko tacy, którzy przykładem starszych lub wielkim trudem, okupionem własnem doświadczeniem, nauczyli się stawiać kroki swoje tak, aby wymijając trzęsawiczne otchłanie, stawiać je na kępkach lub na splatających się korzeniach wodnych drzew i roślin. Jest tam przejście i wyraźniejsze, ciągnące się nakształt grobli, krajem, nad brzegami obu rzek, które odkrywa się tylko latem, gdy wody zniżą się, i służy do holowania idących pod wodę statków. Przejścia zaś wewnętrzne, tajemnicze służą dla myśliwych i rybaków, ścigających tam wodne ptastwo i ryby, będące jedynemi mieszkańcami tych wideł, które prawe wybrzeże Maroszy formuje z lewem Cissy.
Przeciwległe tym widłom wybrzeże Cissy, wygląda takie jak ogród, z tą jednakie różnicą, ie pośród drzew przezierają białe ściany domków i czerwone ich dachy, wyskakujące jedne ponad drzewa, drugie osłonione konarami tak, że ledwo, ledwo dojrzeć je można. Rozrzucone są one bezładnie na dość znacznej przestrzeni prawego brzegu Cissy i formują duży, zielony, nieregularny kwadrat albo raczej szmat, którego jedną stroną jest Cissa, drugą miasto, a dwoma innemi pola. Jest to północne przedmieście Szegiedyna, stanowiące pewną symetrję z wierzbowym lasem lewego brzegu rzeki, która zdaje się, jakoby jeden bór rozdzieliła korytem swojem na dwie połowy, dla tego, aby podpłynąć pod stopy Szegiedynu.
Szegiedyn w owym czasie, z którego jest wyjęte to opowiadanie, tak jak dziś rozsiadał się na obu wybrzeżach Cissy, lecz główną massą swoją leży na prawem, a na lewe przerzucił się kilkudziesięciu zaledwie domami, jakby na to tylko, aby niepozostawić opróżnionym podniesionego nieco gruntu, który wydął się i cyplem wsunął się pomiędzy Maroszę i Cissę, stanowiąc kontrast z symetrycznem do niego przeciwnem wybrzeżem Maroszy: – tu miasto, tam zielone i głuche trzęsawiska. Szegiedyn dziś nie wyróżnia się niczem szczególnem. Jest to miasto na wzór i podobieństwo wszystkich miast europejskich: ma brukowane ulice, rynki, domy piętrowe i niepiętrowe, sklepy, szyldy, kościoły. Na niektórych mappach znaczą go gwiazdką, jak twierdzę, lecz twierdzą nie można nazwać starego, zaniedbanego zamczyska, leżącego w środku miasta, w śród domów i zabudowań, dominującego wprawdzie, ale bynajmniej do żadnego wojennego, wyjąwszy na magazyny, składy lub więzienie, nie mogącego służyć użytku. W dawnych czasach było ono twierdzą i stawiało groźny opór Turkom, dziś jest tylko malowniczym pomnikiem przeszłości, wznoszącym się po nad nowoczesnem miastem i prześlicznie prezentującym się, gdy się nań patrzy z lewego wybrzeża Cissy. Uwydatniają się wówczas czerwone jego mury, zęby i strzelnice, a uwydatniają się tym kolorem poczerniałej czerwoności, zbitej czasem i niepogodami, ktora nasuwa na myśl wieki. Widzicie je podniesionem na wzgórzu i otoczonem do koła, niby potomstwem, domami miasta, które mu służą, niby pstry piedestał, oddzielający je od Cissy i od zielonego przedmieścia.
Natem to przedmieściu stał w czasie naszego opowiadania, domek Sawy Simicza, na podwórzu którego grzmiała muzyka, szły tańce, które zgromadziły przedmieszczanów, jakby na obchód uroczystego jakiego familijnego święta. Był to rzeczywiście obchód, ale nie było żadnego święta, ani publicznego, ani familijnego, ani nawet nie była to niedziela. Skądże przyszło staremu Simiczowi, który znanym był powszechnie, jako bardzo oszczędny i skrzętny człowiek, nie wyrzucający grosza na zabawy, sprosić gości, przywołać muzykę i sprawić zabawę? – Dziwiliby się temu ludzie, gdyby niewiedzieli, że powodem tej hojności było przybycie Szandora Kowacza.
Od dawna, bo prawie od początku roku Simicz zapowiadał:
– No, w tym roku przyjdzie nareszcie Szandor!…. Trzeba go będzie przyjąć, jak należy, aby od razu podobało mu się rodzinne gniazdo.
I powtarzał to codzień każdemu kogo spotkał, i każdy wiedział, że Simicz o nikim nie myśli, tylko o Szandorze, i dla tego, kto się tylko z nim spotkał, uprzedzał go zapytaniem:
– Kiedy, Szandor przyjdzie?
– Dziś, może jutro – odpowiadał Simicz – powinien by przyjść niezadługo, bo mi się śniło, żem jakicheś obcych ludzi do domu mego wprowadzał… Ale jakichże obcych mógłbym wprowadzać?…. Chyba tylko Szandora, który nie jest ani synem, ani żadnym moim krewniakiem… To Szandor przyjdzie, nie kto inny tylko Szandor. i to niezadługo.
To jednakże simiczowe "niezadługo" ciągnęło się przez trzy ćwierć roku bez mała. Przeszła zima – Szandora nie było; minęła wiosna – o Szandorze nikt wieści do Szegiedynu nie przyniósł; przeminęło i latu, bez wieści o nim, aż nakoniec w jesieni zjawił się niespodzianie, jakby z nieba spadł.
Simicz uradował się, ale nie zdziwił.
– Wyglądałem ciebie od rana – rzekł po przywitaniach – byłem pewny, że dziś przyjdziesz… No siadajże i odpoczywaj.
Szandor rozglądał się po izbie i rozdawał powitania domownikom Simicza, którzy stali przed nim w postaci dwóch kobiet – niemłodej i młodziutkiej; a twarze tych kobiet jaśniały uśmiechami radości. Coś one mówiły do Szandora, lecz Simicz przerwał:
– Będziecie mieli czas nagadać się, ile się wam podoba!…. teraz dajcie mu odpocząć.
Pasadził Szandora przy stole, sam usiadł naprzeciwko, a pomiędzy sobą a nim postawił kufel z jagierskiem winem.
– Już ludzie zaczynali śmiać się ze mnie – powiadał – zapytywali mnie, kiedy przyjdziesz, a ja ciągle odpowiadałem: dziś… Omyliłem się ze trzysta razy, ale przecie raz zgadłem…
I śmiał się stary, nietyle z trzechsetkrotnych omyłek swoich, ile z radości, jaką mu sprawiał widok Szandora, któremu ciągle coś prawił, którego ciągle o coś zapytywał, a nigdy nie dawał mu odpowiadać.
Wieść o przybyciu Szandora gruchnęła natychmiast po przedmieściu i za stołem, przy którym Simicz z Szandorem siedzieli, poczęły jedna po drugiej zasiadać rozmaite postaci, które wszystkie spieszyły z powitaniem przybysza i z powinszowaniem staremu, że nakoniec doczekał się długo wyglądanego gościa. Na stole pojawiały się kufle i puhary. Rozmowa przemieniła się w gwar. Każdy mówił, mówił głośno, jedni drugim przeszkadzali, ale nikt nie gniewał się. Aż któś krzyknął raptem.
– Banda!… (1)
I wszyscy umilkli na chwilę.
– Banda!… – powtórzyli chórem.
– B…..a terem-ticzen, a zania!…… – wołali Węgrzy, klnąc na oznakę radości – nie mogła zjawić się w lepszą porę!…. Ci Cygani muszą mieć djabła w sobie, bo nigdy po nich posyłać nie trzeba!….
Simicz wstał i wyszedł na podwórze. Cygani uszykowali się i poczęli grać – i zaimprowizowała się zabawa. Ludzie zeszli się na podwórze, a w izbie na stole, stały – (1) Banda – orkiestra.
dla nich kufle z winem. Kto chciał, to zaglądał do izby; kto nie chciał – poprzestawał na tańcach i muzyce. Nie było proszenia ni przymusów. Pili, bawili się, idąc za głosem własnego upodobania i pociągu do zabawy, której pogoda sprzyjała, pogoda jesienna, ale jasna, sucha i ciepła.
Dowiedzionem to już jest i doświadczonem powszechnie, źe najlepiej zwykle udaje się nieproszona zabawa, kiedy serca ludzkie rozweselą się, niewiedzieć zdaje się od czego, kiedy je ogarnia szał jakiś, opanuje jakiś rodzaj zapomnienia się, skutkiem którego człowiek chciałby się śmiać i śmiać, skakać, biegać, wywracać koziołki, jak dziecko, jakby raptem znikły dla niego te lata, które nakazują mu być poważnym. Zapomnienie się takie nigdy nie przytrafia się na etykietalnych, konwencionalnych zgromadzeniach, zwanych balami, na których każdy ma w sercu rodzaj termometru, mierzącego stopień podniesienia się temperatury krwi. Zbyt podniesiona temperatura nazywa się nieprzyzwoitością, od której każdy zasłania się odmierzonym uśmiechem, odmierzonym ruchem, odmierzonem wylaniem się radości.
U Sawy Simieza nikt nie zastanawiał się nad znaczeniem tego wyrazu: "przyzwoitość. " Komu wezbrało serce, to krzyknął, albo tupnął jak mu się zdawało najlepiej, i nie troszczył, czy to się komu podoba lub nie. Okrzyki: "haj-hu!" i oderwane jakoweś wyrazy, głoszące radość, rozlegały się co chwila. Jedni drugim dodawali ochoty.
Jakem powiedział wyżej, pomiędzy tańczącymi była jedna para, która szczególnie zajmowała wszystkich. Parą tą był Szandor i młode siedemnastoletnie dziewcze, ale tak cudnie śliczne, że rzeczywiście warto było zajmować się niem. Dobraliż bo się oni!…. Gdyż i Szandorowi natura nie poskąpiła urody. On silny, mocno i szykownie zbudowany, młody, bo nie więcej jak dwadzieścia dwa lat wieku liczący, ona smukła, wiotka, prawdziwy rozkwitający z pączka kwiatek, który niezupełnie się jeszcze rozwinął, ale pokazał już światu to, co ma najpiękniejszego. Szandor wyglądał na prawdziwego Madiara: był bowiem brunetem, rysy twarzy miał wydatne, ostre, chociaż młodość zaokrąglała wydatności, wypełniając je czerstwem, zdrowem ciałem, nieco śniadawem i w samą miarę ukolorowanem lekkiemi rumieńcami. Nos, oczy, czoło, usta były kształtne i regularne. Na zwierzchniej wardze zamszył ma się gęsto wąs czarny, zapowiadający zawiesistość i odbijający doskonale od zuchowatości, która była ogólnym wyrazem, rozlanym na całej postawie i na twarzy Szandora i strzelającym mu z oczu. Patrzał on – wyrażając się technicznym terminem – na oczajduszę.
Dziewczyna zaś wcale inaczej wyglądała: bo, naprzód – kto zna Węgrów, nie wziął by jej za Węgierkę, a powtóre – była taką lekką, taką jakąś, że tak powiem, przezroczystą, jakby nie do ziemskich istot należała. Może można taką odmalować, ale opisać takiej nie można, bo nie podobna tak dobrać wyrazów, aby niemi dać dokładne wyobrażenie o złotawym kolorze jej włosów, o przejrzystości jej błękitnych oczu, o zagięciu jej brwi, o gładkości i pogodzie czoła, o kształcie ustek i noska, o całym nakoniec wyrazie oblicza, które jakoś i dumnie, i lękliwie, i łagodnie i czule na świat boży patrzało, a tak ku sobie pociągało, że kazało się kochać i szanować. A z twarzą harmoniowała cała postać, owiana dziwnym urokiem piękności i tej prawdziwie niewieściej miękości, która zmusza nas porównań dla kobiet szukać aż w niebie, u aniołów.
I to śliczne dziewcze tańczyło naprzeciw Szandora, a widzowie, przypatrując się im, nie mogli powstrzymać się, żeby nie powtarzać:
– Ależ para!….
– To para!….
– Co para, to para!
I dodawali klątwę, po węgiersku, bo bez klątwy nie zdawałoby się im; aby pochwała była dostateczną.
Szandor, czy ze znużenia podróżnego, czyli też z zapatrzenia się na swoją tancerkę, nie hulał bardzo zapamiętale. Robił on to samo co i inni, podskakiwał gdy tego było potrzeba, przebierał nogami, ale nie z takim, jak na rodowitego Węgra przystało, przyciskiem. Tancerki twarz zapłoniła się rumieńcem, który ukarminował jej lica całe tak, że zdawało się, iż krew tryśnie porami skóry. Szandor tańcząc, przypatrywał się jej z wyrazem czułości; ona na Szandora spoglądała wzrokiem takim, jakby za każdem spojrzeniem chciała mu powiedzieć:
– Kocham ciebie.
Taniec, to zbliżał ich to oddalał.
– Szandor, galambum (gołąbku)! – szepnęła dziewczyna, gdy znalazła się obok tancerza swego – puść mnie!…. ja z tobą tańczyć niemogę.
Szandor się zatrzymał, wziął dziewczynę za rękę i odchodząc z nią ku tłumowi widzów, aby nie przeszkadzać tańczącym, nachylił się do jej ucha i cichym mówił głosem:
– Czemuż lelkem (duszko) nie możesz tańczyć ze mną?…. Czyż mnie już nie kochasz?….
– Ja!…. ciebie!…… – rzekła dziewczyna i spójrzała nań z wyrazem lękliwej wymówki.
– Możeś pokochała kogo innego?
– Kogoż innego mogłabym pokochać, żeby nie pogniewali się na mnie ojciec i matka?…. Nikogo, Szandor, nikogo nie kocham, tylko ciebie, ciebie jednego.
I mówili to sobie przy jasnem świetle dziennem, przeciskając się wśród tłumu ludzi. Lecz nie wstydzili się snadź światła dziennego, a tłum ludzi nie słyszał ich rozmowy, bo wyrazy jej głuszyła muzyka, pokrywało zapamiętale tupanie taneczników; a gdyby kto i słyszał to nie dziwiłby się tym wynurzeniom, bo ujrzawszy ich odchodzących, tak sobie widzowie myśleli:
– Idą… nic dziwnego!… Szandor zmęczony, dziś przyszedł z dalekiej podróży, potrzebuje wypocząć… Ona odchodzi z nim razem;… i w tem nie ma nic dziwnego!…. Wszak oni narzeczeni…
Przecisnęli się przez wianek widzów i udali się ku drzwiom domu. Szandor mówił:
– Czemużeś niechciała tańczyć ze mną… wyraźnie: ze mną!
– Nie wiem czemu – odparło dziewcze – Słabo mi się robiło… nieczułam ziemi pod sobą… jakieś gorąco przechodziło po ciele.
– A jeżeli tańczysz z kim innym. – A, to mi ani słabo, ani gorąco… Ja wolę siedzieć obok ciebie, jak tańczyć z tobą… Ach, bo też ta muzyka!…. Gdyby to można tańczyć bez muzyki!….
Na muzykę dziewcze zwaliło odpowiedzialność za własne serce. Szandor to zrozumiał i zmienił rozmowę.
– Spieszyłem do was – rzekł – tęskno mi było, lelkem, za tobą…
– Ach! a jak ja tęskniłam za tobą!…. Codzień z matką mówiłyśmy o tobie… Ale juź się skończyła tęsknica… już nie odejdziesz nigdzie? nieopuścisz nas? zostaniesz z nami na zawsze?…. nieprawdaż?….
– Nigdzie!…. nie!…. zostanę!…… – potrójnie odpowiedział Szandor na potrójne zapytanie.
– Szandor lelkem! – jak ja się cieszę tobą!…. jak skarbem jakim najdroższym – rzekło dziewczę zatrzymując się i spoglądając na Szandora tak, że jej oczami całe jej serce przemówiło.
Za takie spojrzenie i za takie wynurzenie, pada się w odwet na kolana i byłby to Szandor niezawodnie uczynił, gdyby choć jeden romans w swojem życiu przeczytał. Jakże bo na podobną zaczepkę odpowiedzieć!…. Byłem i ja niegdyś (o! dawno już temu) w tenże sam sposób zaczepionym, i odpowiedziałem:
– Alboż ty myślisz, że i ja nie cieszę się tobą. Była to, przyznam się, nie nader mądra odpowiedź; lecz cóż robić, jeżeli na gorącym razie nie można zdobyć się na inną!…. Tak samo znalazł się Szandor i odpowiedział, jakby moją odpowiedź podsłuchał i wyuczył się jej dosłownie na pamięć:
– Alboż ty myślisz, że i ja nie cieszę się tobą!….
I rzeczywiście młoda ta, prześliczna para cieszyła się sobą w całem, najrozglejszem tego wyrazu znaczeniu. Dziewczyny rączka spoczywała w dłoni Szandora, jej rączka malutka, zgrabna, delikatna i biała, taka jakiejby się żadna księżniczka nie powstydziła, w jego dłoni czarnej, grubej, zapracowanej, pokrytej szorstką i twardą jak łub skórą, którejby się – nie mówię księżniczka, nie mówię nawet książę, ale prosty elegant – z tych elegantów podlejszego gatunku – nie śmiał ani dotknąć. Kontrast rąk był rażący; lecz ani dziewczyna ani Szandor na ten kontrast, najmniejszej niezwracali uwagi. Z ich rozmowy, którą przytoczyłem, ze spojrzeń, jakie dziewcze w oczy Szandora posyłało, zmiarkować możecie, mili czytelnicy, jak się oni kochali. Chodziło mi o to, aby tę ich miłość od razu pokazać, i dla tego zaznaczyłem wyraz "woczy", żeby wykazać, iż gdyby ona obrzucała go wzrokiem od stóp do głowy, to byłby to nie dobry znak, z którego czytelnicy mogliby na samym wstępie powieści powziąść wątpliwość o potędze kochania dziewczyny. Nie patrzała się ona ani na jego odzież, ani na jego ręce, ani na jego nogi, tylko wlewała się sercem do "zwierciadła duszy" kochanka. A gdyby patrzała na to wszystko i porównywała ze swojemi, to cóżby z tego wypadło? oto odzież Szandora była podróżna, przypruszona i podszarzana, a jej nowa i świeża, ręce jego były grube i czarne, a jej białe i delikatne, – nogi jego ozute były w wielkie z jałowiczej skóry buty, sięgające cholewami aż do kolana, a na jej nóżkach bielały czyste i świeże pończoszki, chowające się na stopach w zgrabne, malutkie trzewiczki. Porównanie więc wypaść by musiało na czyjąś niekorzyść. Ona jednakże ani pomyślała o tem, chociaż wiem, że bohaterce naszej weźmie to za złe nie jedna z tych dam wielkiego świata, co to ma zwyczaj mieć ciągle w podejrzeniu świeżość rękawiczek swego kawalera. Uprzedzić tedy muszę – co się już zresztą z samego toku niniejszego opowiadania pokazało – że bohaterka nasza nie była damą z wielkiego świata, i dla tego może i nieoglądała swego kochanka od stóp do głowy i kochała go, jak się sama wyraziła: "jak skarb najdroższy".
Zatrzymali się oni u otwartych drzwi domu Sawy Simicza i jakby na powitanie ich, huknął przez nie okrzyk:
– Elien (1) Szandor i Marijka!…. Oznaczało to, że wnętrze domu jest zajętem i że tam nie próżnują. Me weszli więc przez drzwi, lecz powoli, rozmawiając, oddalili się w głąb podwórza i usiedli na ławeczce pod rozłożystą jabłonią, o którą stały oparte będące na dokończeniu koła wozowe, osie, drabiny i rozmaite deski i drzewa. 0 czem oni rozmawiali? – Może wywoływali dawne wspomnienia, lub tworzyli obrazy przyszłości?…. Mogli bawić się jednem lub drugiem, – ale mniejsza o to: mało nas to już obchodzi. Wiemy, że się kochają, to dość dla nas; nie będziemy więcej ich rozmów miłosnych powtarzać. Niech gruchają sobie, jak gołębie lub turkawki. Czuję się tylko w obowiązku udzielić do publicznej wiadomości postrzeżenie, które zrobiłem pod względem cech zewnętrznych kochania w ogólności. Oto, włócząc się po świecie, zauważałem, że cechy owe są kosmopolityczne, to jest: wspólne wszystkim narodom], i jednakie u wszystkich. Kochanie nie da się podzielić i poklassyfikować na: węgierskie, polskie, niemieckie, tureckie i t… d. Bywa ono większe – (1) Elien – wiwat, niech żyje, słowiańskie: żiwio.
lub mniejsze, prawdziwe lub fałszywe, ale jednakowym sposobem objawia się u Węgra, Polaka, Niemca, Turka, i t… d. W niektórych narodach, jak np. u Francuzów, mają zwyczaj robić sobie z niego zabawkę. To co innego. To tylko zwyczaj zabawki tego rodzaju bardziej jest tam rozpowszechnionym; ale gdy wśród zabawki zdarzy się, iż się para jaka w sobie rozkocha, to przez te wszystkie przechodzić musi koleje, przez jakie każdy inny narodowiec przechodzi. Przez te tedy koleje przechodzili właśnie kochankowie nasi i puszczali się na nie z ufnością, bo opatrzeni zobopólną wzajemnością, której nie mieli potrzeby przeprowadzać przez rozliczne przeszkody, bo była ona publicznie i powszechnie uznaną i pochwaloną; ażeby udowodnić uznanie to i pochwalenie, wejdźmy do domu Sawy Simicza i przysłuchajmy się rozmowie zastolnych biesiadników.
Biesiadnicy owi byli to ludzie poważni, pomiędzy którymi bodaj czy nie najpoważniejszym był Sawa Simicz. W oczach ich i na licach widać było lekkie podochocenie. Rozmawiali oni głośno, klęli dobitnie, bili nawet o stół pięściami – wszystkiego zatem, co oni mówili, ani podobna, ani potrzeba powtarzać, treść bowiem ich rozmów składała się z najrozmaitszych rozmaitości. Ograniczymy się przeto na powtórzeniu rozmowy Sawy Simicza z wąsatym sąsiadem.
– No! i cóż, baraton (bracie) – mówił wąsacz – kiedyż wesele?….
– Za rok! – odparł lakonicznie Sawa Simicz.
– Za rok! – powtórzył sąsiad – hm! – i zaklął, gładząc wąsy… czemuż nie prędzej?
– A czemuż ma być prędzej!… – odparł Sawa, kończąc odpowiedź swoją klątwami.
Ostrzedz muszę czytelnika raz na zawsze, że; klątwy w rozmowach Węgrów grają taką samą rolę, jaką u nas tak zwane przysłowia: "mości dobrodzieju, mocium panie, mospanie" i t… p., z tym jedynie dodatkiem, że są powszechniejsze i stanowią konieczne okraszenie wszystkiego, co Węgier mówi. ]! W przytaczaniu tedy ich rozmów, nie będę tego okraszenia używał, tak przez oszczędność miejsca na papierze, jako też dla samej przyzwoitości. Niech jednakże czytelnik domyśla się klątw wkażdej rozmowie.
– Toż oni mają się kochać, tak, na sucho! – ciągnął Węgier.
– A niech kochają się! – odpowiedział Sawa – co to szkodzi!… Niech się dobrze poznają… Cóż to, baraton, ty myślisz sobie!… Czy ja mam zrobić tak: Szandor tylko co przyszedł z wędrówki, a ja mu zaraz mam pchać w ręce córkę!… Niech poczeka… niech się ponaoblizuje zanim dostanie!… Co się z łatwością dostanie, tego się potem nie szanuje… A Marijka sib lania! (piękna dziewczyna)!… – i mówiąc to klasnął stary w palce i dodał, klnąc: warto za nią pochodzić i poczekać na nią… Ho, ho! namyślał się ja dobrze nad tem.
– To prawda, baraton!… to prawda!… – mówił Węgier – warto!…, warto!… Niech czeka!… Niech tymczasem stanie do roboty…
– Ba! – przerwał mu stary, wyciągając rękę – co to, to nie!… Niech przez cały rok nic a nic nie robi!…
– A ! – zawołał wąsacz, otwierając gębę i oczy.
– Niech nic nie robi! – krzyknął Sawa.
– Niech nic nie robi! – huknął wąsacz i uderzyłpięścią o stół.
– Elien! – zawołał któś z drugiego końca stołu.
– Elien! – podchwycili biesiadnicy chórem..
– Toś ty dobrze, Sawo-baraton wymyślił – ciągnął Węgier, pociągnąwszy haust wina i rozgładzając wąsy – Niech przez cały rok Szandor nic nie robi… Ale – dodał po chwilce milczenia – dla czegoż ma nie robić?
– A dla czegoż ma robić? – zapytał Sawa.
Węgra zaambarasowało to zapytanie. Zamiast odpowiedzi więc, napił się wina i gładził wąsy.
– Bo to tak – mówił Sawa – co młody, to młody!… Młodemu trzeba użyć świata…
– Prawda!… – przerwał głośno wąsacz – prawda, baraton!… Elien!… – ale tym razem nikt nie powtórzył okrzyku, a Sawa tak prawił:
– I ja, jakem był młody, to, pamiętam, w Huzarach….
– Czy chcesz go, baraton, do huzarów oddać?
– Do huzarów?!… – rzekł stary tonem, w którym przebijał się wstręt – do jakich huzarów?… co to teraz za huzary!… Daremnie tylko chleb u Pana Boga jedzą… Dawniej cisar trzymał huzarów na to, żeby wojowali; a teraz… co z nich za pociecha!…
Zaklął stary największą klątwą i machnął ręką z pogardą – i napił się wina.
Węgier namarszczył się, pociągał powoli całą garścią obydwa wąsy i udawał, że się smuci i myśli.
– Haj-ha!… (w rodzaju westchnienia) – odezwał sięw końcu, kiwając głową poważnie.
A na podwórzu muzyka brzmiała. Tańce szły swoim porządkiem z wzrastającym zapałem. Szandor i Marijka szeptali o czemś z sobą pod jabłonią. I wszystkiemu temu – tak muzyce, jak tańcom, jak cichej kochanków rozmowie, jako też i gawędzie starych za stołem – zachodzące słońce położyło koniec. Rozeszli się ludzie na spoczynek i spoczywali smacznie – bo jedni ztańczyli się, drudzy podchmielili.
Cygan-skrzypek, odchodząc, zbliżył się pod jabłonie i przez chwilę w milczeniu, z uśmiechem na ustach, przypatrywał się młodej parze.
– Czego tak patrzysz? – zapytał go Szandor. – Tak sobie! – odparł Cygan – przyjdę grać na wasze wesele.
– A wiesz, kiedy?… może gdzie daleko odejdziesz i znaleźć cibie nie będzie można?…
– O! ja się znajdę… i tam gdzie mnie trzeba, i tam gdzie mnie nie trzeba – rzekł Cygan, i postawszy jeszcze przez chwilkę, odszedł.