- W empik go
Szara Wilczyca - ebook
Szara Wilczyca - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 346 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CUD
Kazan leżał milcząc i bez ruchu, z burym nosem wtulonym między przednie łapy i półprzymkniętymi oczyma. Robił wrażenie martwej bryły; nie drgnął żaden mięsień, żaden włos.. Mimo to każda kropla krwi w jego wspaniałym cielsku szalała ogniście, podniecona do najwyższych granic; każdy nerw był napięty jak stalowa struna.
W trzech czwartych huski, w jednej czwartej wilk, Kazan cztery lata swego życia spędził wyłącznie wśród dzikiej głuszy. Znał dokuczliwą mękę głodu. Wiedział, co znaczy mróz. W czasie długich podbiegunowych nocy nasłuchiwał niejednokrotnie płaczliwego wycia wichru ponad sinym pustkowiem. Nie był mu obcy grzmot wodospadów i porohów; podczas zamieci śnieżnych warował cicho jak trusia. Jego piersi i barki były pełne blizn, a ślepia miał zaognione od częstego spoglądania na migotliwą biel. Nazywał się Kazan, czyli dziki pies. Olbrzymiej budowy, nie znał trwogi na równi z tymi ludźmi, którzy kierowali jego włóczęgą poprzez chłodny podbiegunowy kraj.
Nie znał trwogi – po dziś dzień! Nigdy nie odczuwał chęci ucieczki, nawet wtedy gdy w lesie walczył z siwym rysiem. Nie zdawał sobie sprawy z przyczyn lęku, który go teraz ogarniał, wiedział tylko, że otacza go inny świat, pełen rzeczy obcych i niezwykłych. Było to jego pierwsze zetknięcie z cywilizacją. Pragnął, by pan powrócił wreszcie do tej dziwacznej izby, w której go zostawił samego. Izba zawierała moc rzeczy wyraźnie wstrętnych. Na ścianach widniały ludzkie twarze milczące i nieruchome, obdarzone równie nieruchomym wejrzeniem. Kazan pamiętał, jak jeden z jego panów leżał kiedyś na śniegu bardzo cichy i zimny, a on, siadłszy obok głowy trupa, wył ponurą pieśń śmierci. Lecz ludzie na ścianach wyglądali jak żywi, chociaż robili wrażenie umarłych.
Raptem pies uniósł nieco uszy. Dobiegło doń lekkie stąpanie, a potem dźwięk cichej mowy. Jeden głos poznał natychmiast: należał do jego pana. Lecz drugi wywołał w nim dziwny dreszcz. Kiedyś, dawno, więc zapewne jako szczenię, słyszał śmiech kobiecy, taki jak teraz – pełen ogromnego szczęścia, miłości bez granic i tak wielkiej słodyczy, że Kazan podniósł ku górze ciężki łeb. Gdy ludzie weszli, spojrzał na nich dwojgiem lśniących, krwawych ślepi. Od razu wiedział, że jego pan kocha tę kobietę. W świetle lampy rozróżnił ciężkie sploty jej włosów, purpurę pnączy baknisz na jej policzkach i błękit kwiatów baknisz w jej błyszczących oczach. Raptem dojrzała go i skoczyła ku niemu z lekkim okrzykiem.
– Co robisz?! – wrzasnął mężczyzna. – To niebezpieczny pies! Kazan, leżeć!
Klęczała już przy nim, powiewna, dobra, piękna, ze lśniącymi oczyma i wyciągniętymi rękoma. Czy miał się cofnąć? Czy warknąć? Może jest jedną z tych wstrętnych postaci na ścianie i jego wrogiem? Czy ma jej skoczyć do gardła? Widział, jak mężczyzna podbiega, blady niby śmierć. Wtem dłoń kobiety dotknęła jego głowy i uczuł w całym ciele nerwowy dreszcz. Oburącz uniosła mu do góry kudłaty łeb. Twarz jej była tuż i słyszał, jak mówiła prawie łkając:
– Więc to ty jesteś Kazan, mój złoty Kazan, mój bohaterski pies? To ty przywiozłeś go do mnie, gdy wszyscy zginęli? Mój Kazan, mój bohater!
I oto cud nad cudy: twarz kobiety pochyliła się jeszcze niżej i Kazan uczuł miękki dotyk jej świeżego policzka.
Skamieniał. Wstrzymał nawet oddech. Miał wrażenie, że upłynęła długa chwila, nim kobieta uniosła głowę. Gdy uczyniła to wreszcie, miała oczy pełne łez, a mężczyzna tkwił nad żoną i psem, zwarłszy szczęki i mocno zaciskając pięści.
– Nie widziałem jeszcze, żeby ten pies pozwolił się komukolwiek dotknąć gołą dłonią – rzekł zdławionym głosem. – Izo, wstań, tylko bardzo powoli… O Boże, ależ spójrz!
Kazan zaskomlił cicho, nie spuszczając z twarzy kobiety zaognionych ślepi. Pragnął dotyku jej rąk, pieszczoty głosu. Nie był pewien, czy nie obiją go kijem, jeśli się ośmieli. Nie chciał jej czynić zła. Gotów był zabić dla niej. Kornie, wielbiąc ją wzrokiem, począł ku niej sunąć cal za calem. Usłyszał głos mężczyzny i zadygotał. Lecz nie padł żaden cios. Chłodny pysk psa dotknął powiewnej sukni, a kobieta patrzyła nań nieruchoma oczyma jak gwiazdy.
– Widzisz! – szepnęła. – Widzisz!
Pół cala, cal, dwa cale i ogromne bure cielsko uniosło się zwolna: Teraz pysk ostrożnie wędrował ku górze, muskając kolana, aż dotknął rąk zwieszonych wzdłuż sukni. Kazan nie spuszczał oczu z kobiety; widział, jak drga spazmatycznie odsłonięta biała szyja i dygocą wargi, podczas gdy źrenice z dziwnym wyrazem szukają twarzy mężczyzny. On również kląkł obok i poklepał psa. Kazan nie lubił dotyku jego ręki. Przyroda nauczyła go nie dowierzać ludziom. Lecz tym razem dozwolił się pieścić, gdyż czuł, że sprawia tym przyjemność kobiecie. – Kazan, stary chłopie, nie uczyniłbyś jej krzywdy, prawda, że nie? – mówił pan łagodnie. – Kochamy ją obaj, co? Musimy kochać, chcąc nie chcąc! Należy do nas! Jest twoją i moją panią, więc całe życie będziemy jej służyć i strzec jej, a gdy przyjdzie walczyć w jej obronie, będziemy walczyć jak sto diabłów! Prawda, Kazan, stary druhu?
Wstali wreszcie, a Kazan leżąc na dywanie wodził oczyma za kobietą. Nasłuchiwał dźwięku jej mowy, szmeru ruchów i żarła go coraz większa chęć, aby podpełznąć bliżej, musnąć nosem choć jej trzewik czy rąbek sukni. Po chwili pan wyrzekł parę słów, a kobieta z uśmiechem porwała się z miejsca i podbiegła ku wielkiej, lśniącej skrzyni umieszczonej w kącie pokoju. Wzdłuż jednego jej boku widniał rząd białych i czarnych kłów.
Kazan przyglądał się im podejrzliwie. Teraz kobieta położyła na nich ręce i ani szept wiatru, ani perlisty bełkot porohów, ani grom wodospadu, ani nawet świergot ptaków nie dały się porównać ze słodyczą tych dźwięków. Na chwilę Kazan doznał uczucia trwogi. Potem lęk minął, a pozostał jedynie ogromny niepokój. Chciało mu się usiąść i podniósłszy łeb ku górze wyć żałośnie, jak wył nieraz w czasie długich, mroźnych nocy pod niebem pełnym gwiazd. Powstrzymał się jednak. Natomiast zwolna począł pełznąć w stronę kobiety. Raptem uczuł na sobie ciężki wzrok pana i stanął. Potem ruszył znów, jeszcze ostrożniej, tuląc do podłogi suchy łeb i długi bury pysk. Zrobił właśnie pół drogi, gdy piękne dźwięki zaczęły zamierać i gasnąć. – Graj dalej! – szepnął mężczyzna niskim, nerwowym głosem. – Graj dalej, nie przerywaj!
Kobieta odwróciła głowę, zobaczyła psa warującego opodal i na nowo podjęła melodię. Mężczyzna nie spuszczał wzroku z Kazana, lecz jego już nic nie mogło powstrzymać. Sunął bliżej i bliżej, aż wreszcie wyciągniętym pyskiem dotknął sukni leżącej na podłodze. Raptem znieruchomiał. Kobieta zaczęła śpiewać. Ka – zan słyszał raz Indiankę z plemienia Cree nucącą przed swoim wigwamem; słyszał też dziką melodię Pieśni karibu, lecz nie znał równie miłej nuty jak ta, która płynęła obecnie. Zapomniał o obecności swego pana. Ostrożnie, by nie spłoszyć kobiety, uniósł ciężki łeb. Wtedy napotkał błękitne oczy i widać wyczytał w nich zachętę, gdyż złożył głowę na jej kolanach. Znów uczuł pieszczotę jej ręki i przymknął powieki z głębokim westchnieniem. Pieśń umilkła. Zabrzmiał natomiast cichy, trzepotliwy dźwięk, niby śmiech i płacz zarazem. Mężczyzna kaszlnął.
– Lubiłem zawsze tego starego łotra, ale nie myślałem, że potrafi się tak zachować! – rzekł, a w jego głosie pies pochwycił drżącą nutę.ROZDZIAŁ II NA DALEKĄ PÓŁNOC
Dla Kazana nadeszły teraz piękne dnie. Tęsknił co prawda do wielkich borów i kopnych zasp. Brakowało mu codziennego wysiłku, ż jakim utrzymywał w karbach dziki zaprząg pobratymców, i długich wędrówek przez ośnieżone barren. Brakowało donośnych koosz, koosz, hoo-jah woźnicy, ostrego trzasku ciętego bicza i skomleń sfory, świadczącej o wspólnym trudzie. Lecz miał coś, co mu zastępowało wszystko inne. Coś, co nawiedzało pokoje i unosiło się w powietrzu nawet w nieobecności pana i pani. Wszędy, gdziekolwiek przeszła, odnajdywał zbawienny lek na swą tęsknotę. Była to woń kobiety i dzięki niej Kazan zamiast wyć nocami do gwiazd, skomlił tylko po cichu. Nie był już samotny, gdyż którejś nocy wałęsał się póty po domu, aż znalazł pewne drzwi: gdy zaś kobieta rankiem wyszła z pokoju, zobaczyła go skulonego u progu swej sypialni. Przykucnęła wnet obok i pochylona, mimo woli okryła psa falą rozpuszczonych włosów. Potem już zawsze kładła mu przed drzwiami derkę, żeby miał na czym spocząć. Nocami Kazan czuł teraz stale jej obecność po drugiej stronie drzwi – i był rad. Myślał też coraz częściej o swej pani, a coraz rzadziej wspominał dziką północ.
Lecz pewnego dnia nadszedł początek wielkich zmian. W domu powstał ruch i gwar niezwykły, a kobieta zwracała mniej uwagi na czworonożnego ulubieńca. Kazan czuł się nieswojo. Węszył w powietrzu i z uporem badał twarz pana. Aż pewnego ranka bardzo wcześnie nałożono mu obrożę i przytwierdzono do niej łańcuch. Lecz dopiero wyszedłszy w ślad za panem na ulicę Kazan począł się wszystkiego domyślać. Chcą go gdzieś odprawić. Siadł więc i zdecydowanie nie dał się ruszyć z miejsca.
– Chodź, Kazan! – namawiał mężczyzna. – No, chodźże, stary!
Pies skulił się i ukazał białe kły. Oczekiwał teraz gwizdu bicza lub ciosu pałki, ale nie nadeszło ani jedno ani drugie. Pan parsknął śmiechem i skręcił ku domowi. Gdy wyszli ponownie, obok, z dłonią na łbie Kazana, kroczyła kobieta. Nieco później ona właśnie namówiła go, by skoczył przez ciemny otwór da mrocznego wnętrza wagonu, i ona zwabiła go w najdalszy kąt, gdzie pan umocował łańcuch do żelaznego kółka w ścianie.
Potem kobieta i mężczyzna wyszli roześmiani niby dzieci, a Kazan leżał długie godziny milczący i naprężony nasłuchując monotonnego turkotu kół. Parokrotnie turkot ustawał i na zewnątrz rozbrzmiewały głosy. Wreszcie Kazan usłyszał znajomy dźwięk mowy; wtedy szarpnął łańcuch i zaskomlił. Zamknięte drzwi rozsunęły się skrzypiąc. Do środka wlazł jakiś człowiek niosący latarnię, a za nim pan Kazana. Lecz pies nie zważał na nich; natomiast nie odrywał oczu od nocnej ciemności widocznej przez kwadratowy otwór. Gdy tylko łańcuch pozwolił mu na pewną swobodę ruchów, Kazan jednym susem znalazł się na zewnątrz, lecz tam, nie widząc nikogo, zesztywniał cały i począł gorliwie węszyć.
W górze mrugały gwiazdy, te same, do których tylokrotnie wył, a ciemny pierścień lasu zamykał widnokrąg. Próżno jednak pies szukał znajomej woni. Thorpe usłyszał niski, żałosny skowyt psa. Wówczas wziął od konduktora latarnię i oświetlił nią łeb Kazana, jednocześnie luźniej ujmując łańcuch. W tej chwili z ciemnej dali buchnęło wołanie. Odezwało się poza nimi i Kazan skręcił w miejscu tak gwałtownie, że niedbale trzymany łańcuch wypadł z ręki mężczyzny. Pies dojrzał błysk wielu świateł i raz jeszcze dobiegł go krzyk:
– Kazan! Kazan! Kazan!
Porwał się z miejsca jak strzała. Thorpe, idąc w ślad za nim, chichotał radośnie.
– Ach, stary rozbójniku!
Gdy Thorpe dotarł wreszcie do oświetlonego peronu stacji, znalazł Kazana warującego u nóg kobiety. Izabela Thorpe uśmiechnęła się do męża z triumfującym wyrazem oczu.
– Wygrałaś! – śmiał się i znać po nim było, że jest rad. –. Postawiłbym w„ zakład ostatniego dolara, że nasz diabeł nie poleci na żadne wołanie. Odtąd należy do ciebie! Kazan, zmieniłeś pana!
Spoważniał nagle, gdy kobieta pochyliła się chcąc ująć łańcuch.
– Jest twoją własnością, Izo, ale pozwól mi go pilnować, nim nie nabiorę absolutnej pewności. Daj mi łańcuch. Nie dowierzam mu nawet teraz. To istny wilk! Widziałem na własne oczy, jak jednym szarpnięciem szczęk urwał człowiekowi dłoń! Widziałem, jak jednym cięciem kłów rozdarł tchawicę innego psa! Kazan jest złośliwy i nieobliczalny, jakkolwiek zachowywał się po bohatersku w czasie ostatniej wyprawy i uratował mi życie. Nie dowierzam mu jednak. Proszę, daj mi łańcuch…
Urwał raptownie. Kazan skoczył na nogi rycząc jak dzika bestia. Ściągnął wargi ukazując białe kły. Kark mu zesztywniał; Thorpe, krzyknąwszy ostrzegawczo, położył dłoń na kolbie rewolweru.
Kazan nie zważał na głos i ruchy pana. Z mroku wyłoniła się nowa postać i stała teraz w jarzącym kolisku latarni. Był to Mac Cready, przewodnik, mający odprowadzić Thorpa wraz z żoną do obozowiska nad rzeką Red, gdzie Thorpe zawiadywał budową nowej transkontynentalnej linii kolejowej. Mac Cready był wysokiego wzrostu, miał silną budowę i gładko ogoloną twarz. Szczęki miał masywne o brutalnym zarysie i patrzał na Izę wzrokiem.. równie niemal płomiennym jak wzrok Kazana.
Biało-czerwony kaptur zsunął się z głowy kobiety i miękko legł na ramionach. Odblask latarni migotał w ciężkich zwojach jej włosów". Policzki miała rumiane, oczy, zwrócone w stronę przybysza, modre jak kwiat baknisz, a lśniące niby diamenty. Mac Cready błyskawicznie zmienił wyraz twarzy. Dłoń Izy opadła na łeb Kazana. Po raz pierwszy pies zdawał się nieczuły na to dotknięcie. W dalszym ciągu szczerzył kły, a w jego piersi huczał złowieszczy grzmot. Kobieta szarpnęła łańcuchem.
– Leżeć, Kazan! – zakomenderowała ostro. Na dźwięk jej głosu pies zmiękł.
– Leżeć! -– powtórzyła raz jeszcze i przesunęła mu dłonią po głowie. Kazan przywarował do jej stóp. Jednak nadal szczerzył zęby. Thorpe obserwował go badawczo. Dziwiła go śmiertelna nienawiść bijąca z oczu psa. Przeniósł wzrok na przewodnika. Mac Cready rozwinął swój długi bicz. Twarz jego miała wyraz skupionej uwagi. Raptem pochylił się naprzód, oparłszy na kolanach dłonie obu rąk, i przez chwilę zapomniał bodaj nawet o tym, że spoglądają na niego błękitne oczy Izy.
– Hoo-koosz, Pedro! W cwał!
Były to słowa komendy używanej jedynie w królewskiej konnej północno-zachodniej policji. Kazan ani drgnął. Mac Cready wyprostował się i palnął z bata, jakby z fuzji strzelił.
– W cwał, Pedro! W cwał!
Pomruk w gardle Kazana przeszedł w chrapliwe warczenie, lecz żaden mięsień jego ciała nie drgnął. Mac Cready zwrócił się do Thorpa:
– Przysiągłbym, że znałem tego psa! – rzekł. – Jeśli to Pedro, to on jest zły!
Thorpe ujął w dłoń łańcuch. Jedynie kobieta dostrzegła wyraz, który na chwilę nawiedził twarz przewodnika. Mimo woli drgnęła. Przed pół godziną, gdy pociąg stanął w Le Pas, podała temu człowiekowi rękę i przeraziła się wtedy również mowy jego oczu. Jednak przypomniała sobie w porę wszystko, cokolwiek mąż jej opowiadał o leśnych ludziach. Ukochała ich na ślepo; na wiarę wielbiła szorstką męskość i uczciwość oraz wspaniałomyślność serc. Toteż uśmiechnęła się raptem w stronę przewodnika, zwalczając strach i antypatię.
– Nie lubi pana! – żartowała pogodnie. – Może byście się zaprzyjaźnili jednak?
I podczas kiedy Thorpe nadal ściskał koniec łańcucha, przyciągnęła psa bliżej. Pochyliła się nad nim. Mac Cready stanął tuż, plecami obrócony do inżyniera. Schylona głowa Izy znalazła się prawie przy jego wargach. Widział rumieniec policzków i rozkoszne wydęcie ust, z jakim gromiła warczącego psa. Thorpe gotował się targnąć łańcuchem, jeśli Kazan wykaże chęć ataku. Lecz Mac Cready nie patrzał na wilczura. Jego oczy nie schodziły z twarzy kobiety.
– Pani jest bardzo odważna! – rzekł. – Ja nie ośmieliłbym się na coś podobnego! Urwałby mi ramię jak nic!
Wziął latarnię z dłoni Thorpa i skierował się ku wąskiej ścieżce wydeptanej w bok od głównego szlaku. Opodal, ukryty w zwartej gęstwie drzew szpilkowych, leżał obóz opuszczony przez inżyniera parę tygodni temu. Zamiast jednego, namiotu, używanego w swoim czasie przez Thorpa i przewodnika, stały obecnie dwa. Między nimi płonął duży ogień. Tuż przy ogniu widniały długie, wąskie sanie, a poza świetlnym kręgiem Kazan dostrzegł mgliste zarysy i lśniące ślepia pociągowej sfory. Wilczur zesztywniał wnet i obojętnie dał się uwiązać do sań. Raz jeszcze wrócił do rodzinnych borów i obejmował komendę nad dziką zgrają. Jego pani śmiała się i klaskała w ręce, uradowana niezwykłą malowniczością otoczenia, które miało stać się odtąd tłem jej codziennego życia.
Thorpe odrzucił skrzydło namiotu i wprowadził żonę do wnętrza. Iza nie obejrzała się nawet. Nie przemówiła do Kazana ani słowa. Pies zaskomlił i zwrócił krwawe ślepia w stronę Mac Cready ego.
Wewnątrz namiotu Thorpe mówił:
– Ogromnie żałuję, że stary Jackpine nie wraca razem z nami, Izo. Przywiódł mnie tutaj, lecz żadne zaklęcia ani pieniądze nie mogą go nakłonić do dalszej włóczęgi. Jest Indianinem i należy do misji tutejszej. Dałbym miesięczną pensję, żeby ci pokazać, jak on się obchodzi z psami. Nie jestem zbyt pewien tego Mac Cready ego. Agent Kompanii twierdzi, że to morowy chłop i zna lasy na wylot. Ale psy nie lubią obcych! Kazan będzie nań warczał całą drogę.
Kazan usłyszał teraz głos kobiety i stał jak posąg, chciwie łowiąc miłe dźwięki. Nie zauważył wcale, że Mac Cready chyłkiem zbliża się doń z tyłu. Głos przewodnika zabrzmiał ostro niby strzał:
– Pedro!
Kazan błyskawicznie przypadł do ziemi, niby cięty biczem.
– Poznałem ciebie jednak, co, stary diable?! – syknął Mac Cready z twarze widmowo białą w świetle ognia. – Zmieniłeś imię, wyrosłeś, a ja cię jednak poznałem!Rozdział III MAC CREADY PŁACI DŁUG
Mac Cready siedział przy ogniu pogrążony w ponurym milczeniu. Jedynie chwilami i na krótko przestawał obserwować psa. Po upływie pewnego czasu – przekonany, że Thorpe i Iza poszli spać – udał się do swego namiotu i wrócił niosąc flaszkę wódki. W ciągu następnej pół godziny raz po raz hojnie pociągał ognistego płynu. Potem wstał i siadł na sankach, tuż poza długością łańcucha Kazana.
– Poznałem cię, stary draniu! – powtórzył, a w jego oczach znać już było wpływ wódki. – Ciekaw jestem, kto ci nadał nowe imię i w jaki sposób trafiłeś w jego ręce! Ho, ho, gdybyś tylko umiał gadać!…
Z wnętrza namiotu zabrzmiał dźwięk głosu, a wnet potem buchnął świeży, perlisty śmiech. Mac Cready wyprężył się jak struna. Fala krwi zalała mu twarz. Wstał, chowając flaszkę do kieszeni kurty. Zwolna okrążył ogień, stąpając na palcach zbliżył się do drzewa rosnącego tuż przy namiocie i przylgnął doń całym ciałem. Trwał tak długą chwilę, nasłuchując. Gdy wreszcie oderwał się od pnia, miał w oczach płomień obłąkania. Dopiero po północy skrył się we własnym namiocie.
Ciepło ognia rozmarzyło psa i Kazan zwolna przymknął ślepia. Drzemał niespokojnie, mając mózg pełen ruchliwych widziadeł. Czasem śnił walkę i wtedy groźnie szczękał kłami. To znów zdawało mu się, że chce skoczyć ku swej pani lub zabić przewodnika, a łańcuch go nie puszcza. Czuł na głowie miękki dotyk ręki kobiecej i słyszał łagodny głos nucący znajomą pieśń, więc drżał i dygotał jak owego wieczora, gdy zobaczył Izę po raz pierwszy.
Raptem obraz się zmienił. Kazan gnał na czele wspaniałej sfory sześciu psów, wprzęgnięty w sanie królewskiej konnej policji, a jego pan wołał nań „Pedro”! Potem widział obóz. Pan był młody i miał miłą twarz, a teraz właśnie pomagał wysiąść z sań jakiemuś człowiekowi, którego ręce spinały na przedzie dziwaczne, czarne obrączki. Minęło parę chwil czy parę godzin. Pedro leżał przy wielkim ogniu, a na wprost niego siedział pan, mając za plecami namiot. I oto z namiotu wyszedł ów człowiek bez kajdan już, niosąc w dłoni ciężką maczugę. Pies usłyszał głuchy trzask pałki opadającej na czaszkę pana i ten głos zbudził go ze snu.
Skoczył na równe nogi warcząc i jeżąc sierść. Ogień wygasł i obóz był zatopiony w mrocznej ciszy poprzedzającej świt. Poprzez oponę ciemności Kazan zobaczył przewodnika. Mac Cready tkwił znów tuż obok namiotu Izy. Pies wiedział już teraz, że jest to właśnie ów człowiek, który nosił kiedyś na rękach czarne obrączki, a potem znęcał się nad nim przez długie tygodnie bijąc go batem i kijem.
Mac Cready usłyszał warczenie psa i szybko wrócił ku ognisku. Począł gwizdać z udaną wesołością, złożył na jeden stos osmolone głownie, rozżarzył płomień i wreszcie głośnym wołaniem zbudził Izę i Thorpa. Po chwili oboje wyszli z namiotu. Rozpuszczone włosy Izy w złotych skrętach opadały jej na ramiona i plecy. Siadłszy na saniach obok Kazana, poczęła je rozczesywać. Mac Cready podszedł tuż, przewracając toboły i szukając czegoś w ładunku sań. Niby przypadkiem jedna z jego rąk utonęła na mgnienie w gęstwie złotych splotów. Thorpe był właśnie odwrócony plecami, a Iza ledwie wyczuła zuchwałą pieszczotę. Jedynie Kazan dostrzegł ruch ręki, gmeranie zakrzywionych palców we włosach kobiety i płomień namiętności w oczach przewodnika.
Pies szybciej od rysia zebrał się w sobie i skoczył. Mac Cready w samą porę dał susa wstecz, a Kazan, osiągnąwszy koniec łańcucha, został szarpnięty w tył tak gwałtownie, że runął na wznak jednocześnie przewracając Izę. Właśnie w tej chwili Thorpe odwrócił się. Pewny, że wilczur skoczył na żonę, oniemiał na razie i milcząc pomógł jej wstać. Stwierdzał, że nic jej nie jest i gorączkowo zaczął się macać po boku szukając rewolweru. Lecz broń wraz z futerałem została w namiocie, natomiast w śniegu leżał bicz przewodnika; Thorpe porwał go obłąkany dziką pasją. Skoczył w stronę Kazana. Pies przywarował milcząc, nie próbując nawet ucieczki lub obrony. Jedynie raz w życiu Kazan został zmasakrowany tak strasznie jak teraz; jednak ani nie skomlił, ani nie warczał.
Raptem Iza rzuciła się naprzód i uchwyciła biczysko podniesione nad głową męża.
– Dosyć! Dosyć! – krzyczała i Thorpe mimo woli zniżył bicz ku ziemi. Wtedy szepnęła mu na ucho coś, czego Mac Cready nie dosłyszał. Inżynier zdziwił się najwidoczniej, spojrzał wokoło mętnym wzrokiem i wreszcie wszedł w ślad za żoną do namiotu.
Tu przystanęli oboje.
– Kazan nie rzucił się na mnie! – szepnęła kobieta drżącym głosem, blada ze wzruszenia. – Ten człowiek stał poza mną! – ciągnęła dalej, ściskając ramię męża. – Czułam, że mnie dotknął, i w tej chwili właśnie Kazan skoczył! Nie mnie chciał ugryźć! Chciał ugryźć tego człowieka! To… zły człowiek!
Niemal płaczącą Thorpe serdecznie wziął w ramiona.
– Dziwne jest to, co mówisz! – rzekł. – Ale jednak możliwe: Mac Cready wspominał nawet, że zna tego psa. Może znęcał się nad nim kiedyś, a Kazan zapamiętał to sobie. Trzeba będzie tę sprawę wyświetlić. Lecz na razie obiecaj mi, że się nie zbliżysz do Kazana!
Iza dała mężowi żądaną obietnicę. Gdy razem wyszli z namiotu, Kazan uniósł ku górze kosmaty łeb. Z pyska kapała mu krew, a jedno oko miał zamknięte spuchlizną. Iza załkała krótko, lecz nie zbliżyła się doń wcale. Ale pies wiedział, że to pani położyła koniec biciu, toteż zaskomlił cicho i parokrotnie uderzył ogonem w śnieg.
Nigdy jeszcze nie czuł się tak nieszczęśliwy jak w ciągu długich, ciężkich godzin owego dnia, gdy wytyczał szlak idąc na czele zaprzęgu. Jedno oko miał zamknięte i pełne żaru; w całym ciele czuł okropną mękę. Lecz nie fizyczny ból zniżał mu łeb ku ziemi i pozbawiał wspaniałe cielsko błyskawicznej prężności ruchów. Przede wszystkim cierpiał duch. Kazan był złamany moralnie. Pamiętał jeszcze dawne ciosy kija Mac Cready'ego; pamiętał razy bicza, jakie mu dziś zadał Thorpe. W głosach mężczyzn brzmiała dlań nuta groźby i nienawiści. Lecz najbardziej cierpiał z powodu Izy. Trzymała się wciąż w oddaleniu, nigdy nie podchodząc bliżej, a w czasie odpoczynków spoglądała nań raz po raz dziwnym, niezrozumiałym wzrokiem, nie odzywając się wcale. Osądził, że i ona również gotowa jest go uderzyć. Więc czając się odpełzł tak daleko od ognia, jak mu na to pozwoliła linka, i przywarował w śniegu. Złamany na duchu, miał również złamane serce i tej nocy, skulony, w najgęstszym mroku, cierpiał samotnie. Nikt nie podejrzewał, co się dzieje w duszy psa. Interesowała się nim zresztą tylko Iza. Nie zbliżała się doń co prawda, pomna obietnicy, lecz obserwowała go ukradkiem, szczególnie wtedy, gdy Kazan śledził wzrokiem Mac Cready ego.
Nocą, gdy Thorpe wraz z żoną znikł w namiocie, począł sypać śnieg, a efekt, jaki to zjawisko wywarło na przewodniku, zdziwił Kazana. Mac Cready zdradzał wyraźny niepokój i raz po raz pociągał z flaszki łyk – wódki. W blasku ognia twarz czerwieniała mu coraz silniej, a ilekroć spoglądał w kierunku, w którym spała Iza, białe zęby błyskały mu w okrutnym uśmiechu. Co chwila zbliżał się do namiotu i nasłuchiwał. Dwukrotnie pochwycił uchem jakiś ruch. Za drugim razem było to głębokie westchnienie Thorpa. Mac Cready wrócił do ogniska i uniósł twarz ku niebu. Śnieg prószył tak gęsto, że w jednej chwili biały puch zlepił mu oczy. Wtedy Mac Cready skoczył w las i zaczął badać szlak pozostawiony przed paroma godzinami. Wyżłobienia płóz i odciski rakiet ginęły już niemal w zaspach. Jeszcze godzina i zniknie wszelki dowód, że ktoś tędy przeszedł.
Do rana śnieg zasypie obóz i zdławi nawet resztki ognia, jeśli nie podsycać go starannie.
Mac Cready znów pociągnął z flachy. Bełkotał sprośne słowa triumf u. Kurzyło mu się ze łba. Serce jego waliło jak młot, lecz serce psa zabiło jeszcze silniej, gdy ujrzał, że człowiek ma w ręku k i j!
Przewodnik oparł pałkę o drzewo. Potem wziął z sań latarnię, zapalił ją i zbliżył się do namiotu Thorpa.
– Hej, Thorpe! – zawołał półgłosem. – Hej, Thorpe, czy słyszysz?!
Odpowiedziało mu milczenie. Słychać było tylko równy oddech śpiących. Mac Cready uchylił skrzydło i zawołał nieco głośniej: – Thorpe!
W dalszym ciągu nikt się nie odzywał. Mac Cready wsunął latarnię do wnętrza namiotu i spojrzał w jego głąb. Błysk światła padł na złote włosy Izy, rozsypane obok głowy męża i przewodnik wpił się w nie oczyma płonącymi jak węgle. Zresztą dostrzegł w czas, że inżynier się budzi. Wtedy wycofał się zręcznie, opuścił skrzydło namiotu i raz jeszcze zawołał:
– Thorpe!
Tym razem Thorpe odpowiedział:
– Halo! Mac Cready, czy to ty?
Mac Cready pochylił się i wyszeptał cicho:
– Tak, to ja! Proszę wyjść na chwilę. W lesie dzieją się dziwne rzeczy! Nie trzeba budzić pani!
Odstąpił wstecz i czekał. W chwilę później Thorpe wyszedł z namiotu. Mac Cready wskazał ręką pobliski gąszcz.
– Ręczę, że ktoś węszy wokół obozu! – rzekł. – Przysiągłbym, że widziałem człowieka, gdy przed chwilą zbierałem chrust! Dzisiejsza noc nadaje się świetnie do kradzieży psów. Proszę wziąć latarnię. Jeśli mnie wzrok nie mylił, znajdziemy świeże ślady!
Wręczył inżynierowi latarnię, a sam ujął ciężką pałkę. W gardle Kazana wezbrało głuche warknięcie, lecz zdławi je w zarodku. Chciał przestrzec swego pana, chciał skoczyć na długość łańcucha, lecz wiedział, że jeśli to uczyni, wrócą i zabiją go. Leżał więc dygocąc i piszcząc cicho. Bacznie śledził wzrokiem obu mężczyzn, a gdy mu znikli z oczu, towarzyszył im słuchem i myślą. Wreszcie znów posłyszał bliski chrzęst śniegu. Nie zdziwił się bynajmniej widząc, że Mac Cready wraca sam. Spodziewał się tego nawet. Wiedział, co znaczy kij w ręku tego draba!
Mac Cready wyglądał okropnie. Robił teraz wrażenie potwora. W gąszczu zgubił czapkę i nadchodził z gołą głową. Śmiał się zwierzęcym, chrapliwym rechotem, a Kazan warował w śniegu nieruchomy, gdyż człowiek nadal miał w dłoni kij. Rzucił go zresztą zaraz i postąpił w kierunku namiotu. Uchylił skrzydło i zajrzał do wnętrza. Iza spała. Mac Cready wszedł cicho niby ryś i powiesił latarnię na gwoździu wbitym w słup. Jego kroki i ruchy nie zbudziły kobiety, toteż zbój stał przez długą chwilę i patrzył, patrzył…