Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szara Wilczyca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szara Wilczyca - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 346 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

CUD

Ka­zan le­żał mil­cząc i bez ru­chu, z bu­rym no­sem wtu­lo­nym mię­dzy przed­nie łapy i pół­przy­mknię­ty­mi oczy­ma. Ro­bił wra­że­nie mar­twej bry­ły; nie drgnął ża­den mię­sień, ża­den włos.. Mimo to każ­da kro­pla krwi w jego wspa­nia­łym ciel­sku sza­la­ła ogni­ście, pod­nie­co­na do naj­wyż­szych gra­nic; każ­dy nerw był na­pię­ty jak sta­lo­wa stru­na.

W trzech czwar­tych hu­ski, w jed­nej czwar­tej wilk, Ka­zan czte­ry lata swe­go ży­cia spę­dził wy­łącz­nie wśród dzi­kiej głu­szy. Znał do­kucz­li­wą mękę gło­du. Wie­dział, co zna­czy mróz. W cza­sie dłu­gich pod­bie­gu­no­wych nocy na­słu­chi­wał nie­jed­no­krot­nie płacz­li­we­go wy­cia wi­chru po­nad si­nym pust­ko­wiem. Nie był mu obcy grzmot wo­do­spa­dów i po­ro­hów; pod­czas za­mie­ci śnież­nych wa­ro­wał ci­cho jak tru­sia. Jego pier­si i bar­ki były peł­ne blizn, a śle­pia miał za­ognio­ne od czę­ste­go spo­glą­da­nia na mi­go­tli­wą biel. Na­zy­wał się Ka­zan, czy­li dzi­ki pies. Ol­brzy­miej bu­do­wy, nie znał trwo­gi na rów­ni z tymi ludź­mi, któ­rzy kie­ro­wa­li jego włó­czę­gą po­przez chłod­ny pod­bie­gu­no­wy kraj.

Nie znał trwo­gi – po dziś dzień! Nig­dy nie od­czu­wał chę­ci uciecz­ki, na­wet wte­dy gdy w le­sie wal­czył z si­wym ry­siem. Nie zda­wał so­bie spra­wy z przy­czyn lęku, któ­ry go te­raz ogar­niał, wie­dział tyl­ko, że ota­cza go inny świat, pe­łen rze­czy ob­cych i nie­zwy­kłych. Było to jego pierw­sze ze­tknię­cie z cy­wi­li­za­cją. Pra­gnął, by pan po­wró­cił wresz­cie do tej dzi­wacz­nej izby, w któ­rej go zo­sta­wił sa­me­go. Izba za­wie­ra­ła moc rze­czy wy­raź­nie wstręt­nych. Na ścia­nach wid­nia­ły ludz­kie twa­rze mil­czą­ce i nie­ru­cho­me, ob­da­rzo­ne rów­nie nie­ru­cho­mym wej­rze­niem. Ka­zan pa­mię­tał, jak je­den z jego pa­nów le­żał kie­dyś na śnie­gu bar­dzo ci­chy i zim­ny, a on, siadł­szy obok gło­wy tru­pa, wył po­nu­rą pieśń śmier­ci. Lecz lu­dzie na ścia­nach wy­glą­da­li jak żywi, cho­ciaż ro­bi­li wra­że­nie umar­łych.

Rap­tem pies uniósł nie­co uszy. Do­bie­gło doń lek­kie stą­pa­nie, a po­tem dźwięk ci­chej mowy. Je­den głos po­znał na­tych­miast: na­le­żał do jego pana. Lecz dru­gi wy­wo­łał w nim dziw­ny dreszcz. Kie­dyś, daw­no, więc za­pew­ne jako szcze­nię, sły­szał śmiech ko­bie­cy, taki jak te­raz – pe­łen ogrom­ne­go szczę­ścia, mi­ło­ści bez gra­nic i tak wiel­kiej sło­dy­czy, że Ka­zan pod­niósł ku gó­rze cięż­ki łeb. Gdy lu­dzie we­szli, spoj­rzał na nich dwoj­giem lśnią­cych, krwa­wych śle­pi. Od razu wie­dział, że jego pan ko­cha tę ko­bie­tę. W świe­tle lam­py roz­róż­nił cięż­kie splo­ty jej wło­sów, pur­pu­rę pną­czy bak­nisz na jej po­licz­kach i błę­kit kwia­tów bak­nisz w jej błysz­czą­cych oczach. Rap­tem doj­rza­ła go i sko­czy­ła ku nie­mu z lek­kim okrzy­kiem.

– Co ro­bisz?! – wrza­snął męż­czy­zna. – To nie­bez­piecz­ny pies! Ka­zan, le­żeć!

Klę­cza­ła już przy nim, po­wiew­na, do­bra, pięk­na, ze lśnią­cy­mi oczy­ma i wy­cią­gnię­ty­mi rę­ko­ma. Czy miał się cof­nąć? Czy wark­nąć? Może jest jed­ną z tych wstręt­nych po­sta­ci na ścia­nie i jego wro­giem? Czy ma jej sko­czyć do gar­dła? Wi­dział, jak męż­czy­zna pod­bie­ga, bla­dy niby śmierć. Wtem dłoń ko­bie­ty do­tknę­ła jego gło­wy i uczuł w ca­łym cie­le ner­wo­wy dreszcz. Obu­rącz unio­sła mu do góry ku­dła­ty łeb. Twarz jej była tuż i sły­szał, jak mó­wi­ła pra­wie łka­jąc:

– Więc to ty je­steś Ka­zan, mój zło­ty Ka­zan, mój bo­ha­ter­ski pies? To ty przy­wio­złeś go do mnie, gdy wszy­scy zgi­nę­li? Mój Ka­zan, mój bo­ha­ter!

I oto cud nad cudy: twarz ko­bie­ty po­chy­li­ła się jesz­cze ni­żej i Ka­zan uczuł mięk­ki do­tyk jej świe­że­go po­licz­ka.

Ska­mie­niał. Wstrzy­mał na­wet od­dech. Miał wra­że­nie, że upły­nę­ła dłu­ga chwi­la, nim ko­bie­ta unio­sła gło­wę. Gdy uczy­ni­ła to wresz­cie, mia­ła oczy peł­ne łez, a męż­czy­zna tkwił nad żoną i psem, zwarł­szy szczę­ki i moc­no za­ci­ska­jąc pię­ści.

– Nie wi­dzia­łem jesz­cze, żeby ten pies po­zwo­lił się ko­mu­kol­wiek do­tknąć gołą dło­nią – rzekł zdła­wio­nym gło­sem. – Izo, wstań, tyl­ko bar­dzo po­wo­li… O Boże, ależ spójrz!

Ka­zan za­skom­lił ci­cho, nie spusz­cza­jąc z twa­rzy ko­bie­ty za­ognio­nych śle­pi. Pra­gnął do­ty­ku jej rąk, piesz­czo­ty gło­su. Nie był pe­wien, czy nie obi­ją go ki­jem, je­śli się ośmie­li. Nie chciał jej czy­nić zła. Go­tów był za­bić dla niej. Kor­nie, wiel­biąc ją wzro­kiem, po­czął ku niej su­nąć cal za ca­lem. Usły­szał głos męż­czy­zny i za­dy­go­tał. Lecz nie padł ża­den cios. Chłod­ny pysk psa do­tknął po­wiew­nej suk­ni, a ko­bie­ta pa­trzy­ła nań nie­ru­cho­ma oczy­ma jak gwiaz­dy.

– Wi­dzisz! – szep­nę­ła. – Wi­dzisz!

Pół cala, cal, dwa cale i ogrom­ne bure ciel­sko unio­sło się zwol­na: Te­raz pysk ostroż­nie wę­dro­wał ku gó­rze, mu­ska­jąc ko­la­na, aż do­tknął rąk zwie­szo­nych wzdłuż suk­ni. Ka­zan nie spusz­czał oczu z ko­bie­ty; wi­dział, jak drga spa­zma­tycz­nie od­sło­nię­ta bia­ła szy­ja i dy­go­cą war­gi, pod­czas gdy źre­ni­ce z dziw­nym wy­ra­zem szu­ka­ją twa­rzy męż­czy­zny. On rów­nież kląkł obok i po­kle­pał psa. Ka­zan nie lu­bił do­ty­ku jego ręki. Przy­ro­da na­uczy­ła go nie do­wie­rzać lu­dziom. Lecz tym ra­zem do­zwo­lił się pie­ścić, gdyż czuł, że spra­wia tym przy­jem­ność ko­bie­cie. – Ka­zan, sta­ry chło­pie, nie uczy­nił­byś jej krzyw­dy, praw­da, że nie? – mó­wił pan ła­god­nie. – Ko­cha­my ją obaj, co? Mu­si­my ko­chać, chcąc nie chcąc! Na­le­ży do nas! Jest two­ją i moją pa­nią, więc całe ży­cie bę­dzie­my jej słu­żyć i strzec jej, a gdy przyj­dzie wal­czyć w jej obro­nie, bę­dzie­my wal­czyć jak sto dia­błów! Praw­da, Ka­zan, sta­ry dru­hu?

Wsta­li wresz­cie, a Ka­zan le­żąc na dy­wa­nie wo­dził oczy­ma za ko­bie­tą. Na­słu­chi­wał dźwię­ku jej mowy, szme­ru ru­chów i żar­ła go co­raz więk­sza chęć, aby pod­peł­znąć bli­żej, mu­snąć no­sem choć jej trze­wik czy rą­bek suk­ni. Po chwi­li pan wy­rzekł parę słów, a ko­bie­ta z uśmie­chem po­rwa­ła się z miej­sca i pod­bie­gła ku wiel­kiej, lśnią­cej skrzy­ni umiesz­czo­nej w ką­cie po­ko­ju. Wzdłuż jed­ne­go jej boku wid­niał rząd bia­łych i czar­nych kłów.

Ka­zan przy­glą­dał się im po­dejrz­li­wie. Te­raz ko­bie­ta po­ło­ży­ła na nich ręce i ani szept wia­tru, ani per­li­sty beł­kot po­ro­hów, ani grom wo­do­spa­du, ani na­wet świer­got pta­ków nie dały się po­rów­nać ze sło­dy­czą tych dźwię­ków. Na chwi­lę Ka­zan do­znał uczu­cia trwo­gi. Po­tem lęk mi­nął, a po­zo­stał je­dy­nie ogrom­ny nie­po­kój. Chcia­ło mu się usiąść i pod­nió­sł­szy łeb ku gó­rze wyć ża­ło­śnie, jak wył nie­raz w cza­sie dłu­gich, mroź­nych nocy pod nie­bem peł­nym gwiazd. Po­wstrzy­mał się jed­nak. Na­to­miast zwol­na po­czął peł­znąć w stro­nę ko­bie­ty. Rap­tem uczuł na so­bie cięż­ki wzrok pana i sta­nął. Po­tem ru­szył znów, jesz­cze ostroż­niej, tu­ląc do pod­ło­gi su­chy łeb i dłu­gi bury pysk. Zro­bił wła­śnie pół dro­gi, gdy pięk­ne dźwię­ki za­czę­ły za­mie­rać i ga­snąć. – Graj da­lej! – szep­nął męż­czy­zna ni­skim, ner­wo­wym gło­sem. – Graj da­lej, nie prze­ry­waj!

Ko­bie­ta od­wró­ci­ła gło­wę, zo­ba­czy­ła psa wa­ru­ją­ce­go opo­dal i na nowo pod­ję­ła me­lo­dię. Męż­czy­zna nie spusz­czał wzro­ku z Ka­za­na, lecz jego już nic nie mo­gło po­wstrzy­mać. Su­nął bli­żej i bli­żej, aż wresz­cie wy­cią­gnię­tym py­skiem do­tknął suk­ni le­żą­cej na pod­ło­dze. Rap­tem znie­ru­cho­miał. Ko­bie­ta za­czę­ła śpie­wać. Ka – zan sły­szał raz In­dian­kę z ple­mie­nia Cree nu­cą­cą przed swo­im wi­gwa­mem; sły­szał też dzi­ką me­lo­dię Pie­śni ka­ri­bu, lecz nie znał rów­nie mi­łej nuty jak ta, któ­ra pły­nę­ła obec­nie. Za­po­mniał o obec­no­ści swe­go pana. Ostroż­nie, by nie spło­szyć ko­bie­ty, uniósł cięż­ki łeb. Wte­dy na­po­tkał błę­kit­ne oczy i wi­dać wy­czy­tał w nich za­chę­tę, gdyż zło­żył gło­wę na jej ko­la­nach. Znów uczuł piesz­czo­tę jej ręki i przy­mknął po­wie­ki z głę­bo­kim wes­tchnie­niem. Pieśń umil­kła. Za­brzmiał na­to­miast ci­chy, trze­po­tli­wy dźwięk, niby śmiech i płacz za­ra­zem. Męż­czy­zna kaszl­nął.

– Lu­bi­łem za­wsze tego sta­re­go ło­tra, ale nie my­śla­łem, że po­tra­fi się tak za­cho­wać! – rzekł, a w jego gło­sie pies po­chwy­cił drżą­cą nutę.ROZ­DZIAŁ II NA DA­LE­KĄ PÓŁ­NOC

Dla Ka­za­na na­de­szły te­raz pięk­ne dnie. Tę­sk­nił co praw­da do wiel­kich bo­rów i kop­nych zasp. Bra­ko­wa­ło mu co­dzien­ne­go wy­sił­ku, ż ja­kim utrzy­my­wał w kar­bach dzi­ki za­prząg po­bra­tym­ców, i dłu­gich wę­dró­wek przez ośnie­żo­ne bar­ren. Bra­ko­wa­ło do­no­śnych ko­osz, ko­osz, hoo-jah woź­ni­cy, ostre­go trza­sku cię­te­go bi­cza i skom­leń sfo­ry, świad­czą­cej o wspól­nym tru­dzie. Lecz miał coś, co mu za­stę­po­wa­ło wszyst­ko inne. Coś, co na­wie­dza­ło po­ko­je i uno­si­ło się w po­wie­trzu na­wet w nie­obec­no­ści pana i pani. Wszę­dy, gdzie­kol­wiek prze­szła, od­naj­dy­wał zba­wien­ny lek na swą tę­sk­no­tę. Była to woń ko­bie­ty i dzię­ki niej Ka­zan za­miast wyć no­ca­mi do gwiazd, skom­lił tyl­ko po ci­chu. Nie był już sa­mot­ny, gdyż któ­rejś nocy wa­łę­sał się póty po domu, aż zna­lazł pew­ne drzwi: gdy zaś ko­bie­ta ran­kiem wy­szła z po­ko­ju, zo­ba­czy­ła go sku­lo­ne­go u pro­gu swej sy­pial­ni. Przy­kuc­nę­ła wnet obok i po­chy­lo­na, mimo woli okry­ła psa falą roz­pusz­czo­nych wło­sów. Po­tem już za­wsze kła­dła mu przed drzwia­mi der­kę, żeby miał na czym spo­cząć. No­ca­mi Ka­zan czuł te­raz sta­le jej obec­ność po dru­giej stro­nie drzwi – i był rad. My­ślał też co­raz czę­ściej o swej pani, a co­raz rza­dziej wspo­mi­nał dzi­ką pół­noc.

Lecz pew­ne­go dnia nad­szedł po­czą­tek wiel­kich zmian. W domu po­wstał ruch i gwar nie­zwy­kły, a ko­bie­ta zwra­ca­ła mniej uwa­gi na czwo­ro­noż­ne­go ulu­bień­ca. Ka­zan czuł się nie­swo­jo. Wę­szył w po­wie­trzu i z upo­rem ba­dał twarz pana. Aż pew­ne­go ran­ka bar­dzo wcze­śnie na­ło­żo­no mu ob­ro­żę i przy­twier­dzo­no do niej łań­cuch. Lecz do­pie­ro wy­szedł­szy w ślad za pa­nem na uli­cę Ka­zan po­czął się wszyst­kie­go do­my­ślać. Chcą go gdzieś od­pra­wić. Siadł więc i zde­cy­do­wa­nie nie dał się ru­szyć z miej­sca.

– Chodź, Ka­zan! – na­ma­wiał męż­czy­zna. – No, chodź­że, sta­ry!

Pies sku­lił się i uka­zał bia­łe kły. Ocze­ki­wał te­raz gwiz­du bi­cza lub cio­su pał­ki, ale nie na­de­szło ani jed­no ani dru­gie. Pan par­sk­nął śmie­chem i skrę­cił ku do­mo­wi. Gdy wy­szli po­now­nie, obok, z dło­nią na łbie Ka­za­na, kro­czy­ła ko­bie­ta. Nie­co póź­niej ona wła­śnie na­mó­wi­ła go, by sko­czył przez ciem­ny otwór da mrocz­ne­go wnę­trza wa­go­nu, i ona zwa­bi­ła go w naj­dal­szy kąt, gdzie pan umo­co­wał łań­cuch do że­la­zne­go kół­ka w ścia­nie.

Po­tem ko­bie­ta i męż­czy­zna wy­szli ro­ze­śmia­ni niby dzie­ci, a Ka­zan le­żał dłu­gie go­dzi­ny mil­czą­cy i na­prę­żo­ny na­słu­chu­jąc mo­no­ton­ne­go tur­ko­tu kół. Pa­ro­krot­nie tur­kot usta­wał i na ze­wnątrz roz­brzmie­wa­ły gło­sy. Wresz­cie Ka­zan usły­szał zna­jo­my dźwięk mowy; wte­dy szarp­nął łań­cuch i za­skom­lił. Za­mknię­te drzwi roz­su­nę­ły się skrzy­piąc. Do środ­ka wlazł ja­kiś czło­wiek nio­są­cy la­tar­nię, a za nim pan Ka­za­na. Lecz pies nie zwa­żał na nich; na­to­miast nie od­ry­wał oczu od noc­nej ciem­no­ści wi­docz­nej przez kwa­dra­to­wy otwór. Gdy tyl­ko łań­cuch po­zwo­lił mu na pew­ną swo­bo­dę ru­chów, Ka­zan jed­nym su­sem zna­lazł się na ze­wnątrz, lecz tam, nie wi­dząc ni­ko­go, ze­sztyw­niał cały i po­czął gor­li­wie wę­szyć.

W gó­rze mru­ga­ły gwiaz­dy, te same, do któ­rych ty­lo­krot­nie wył, a ciem­ny pier­ścień lasu za­my­kał wid­no­krąg. Próż­no jed­nak pies szu­kał zna­jo­mej woni. Thor­pe usły­szał ni­ski, ża­ło­sny sko­wyt psa. Wów­czas wziął od kon­duk­to­ra la­tar­nię i oświe­tlił nią łeb Ka­za­na, jed­no­cze­śnie luź­niej uj­mu­jąc łań­cuch. W tej chwi­li z ciem­nej dali buch­nę­ło wo­ła­nie. Ode­zwa­ło się poza nimi i Ka­zan skrę­cił w miej­scu tak gwał­tow­nie, że nie­dba­le trzy­ma­ny łań­cuch wy­padł z ręki męż­czy­zny. Pies doj­rzał błysk wie­lu świa­teł i raz jesz­cze do­biegł go krzyk:

– Ka­zan! Ka­zan! Ka­zan!

Po­rwał się z miej­sca jak strza­ła. Thor­pe, idąc w ślad za nim, chi­cho­tał ra­do­śnie.

– Ach, sta­ry roz­bój­ni­ku!

Gdy Thor­pe do­tarł wresz­cie do oświe­tlo­ne­go pe­ro­nu sta­cji, zna­lazł Ka­za­na wa­ru­ją­ce­go u nóg ko­bie­ty. Iza­be­la Thor­pe uśmiech­nę­ła się do męża z trium­fu­ją­cym wy­ra­zem oczu.

– Wy­gra­łaś! – śmiał się i znać po nim było, że jest rad. –. Po­sta­wił­bym w„ za­kład ostat­nie­go do­la­ra, że nasz dia­beł nie po­le­ci na żad­ne wo­ła­nie. Od­tąd na­le­ży do cie­bie! Ka­zan, zmie­ni­łeś pana!

Spo­waż­niał na­gle, gdy ko­bie­ta po­chy­li­ła się chcąc ująć łań­cuch.

– Jest two­ją wła­sno­ścią, Izo, ale po­zwól mi go pil­no­wać, nim nie na­bio­rę ab­so­lut­nej pew­no­ści. Daj mi łań­cuch. Nie do­wie­rzam mu na­wet te­raz. To ist­ny wilk! Wi­dzia­łem na wła­sne oczy, jak jed­nym szarp­nię­ciem szczęk urwał czło­wie­ko­wi dłoń! Wi­dzia­łem, jak jed­nym cię­ciem kłów roz­darł tcha­wi­cę in­ne­go psa! Ka­zan jest zło­śli­wy i nie­obli­czal­ny, jak­kol­wiek za­cho­wy­wał się po bo­ha­ter­sku w cza­sie ostat­niej wy­pra­wy i ura­to­wał mi ży­cie. Nie do­wie­rzam mu jed­nak. Pro­szę, daj mi łań­cuch…

Urwał rap­tow­nie. Ka­zan sko­czył na nogi ry­cząc jak dzi­ka be­stia. Ścią­gnął war­gi uka­zu­jąc bia­łe kły. Kark mu ze­sztyw­niał; Thor­pe, krzyk­nąw­szy ostrze­gaw­czo, po­ło­żył dłoń na kol­bie re­wol­we­ru.

Ka­zan nie zwa­żał na głos i ru­chy pana. Z mro­ku wy­ło­ni­ła się nowa po­stać i sta­ła te­raz w ja­rzą­cym ko­li­sku la­tar­ni. Był to Mac Cre­ady, prze­wod­nik, ma­ją­cy od­pro­wa­dzić Thor­pa wraz z żoną do obo­zo­wi­ska nad rze­ką Red, gdzie Thor­pe za­wia­dy­wał bu­do­wą no­wej trans­kon­ty­nen­tal­nej li­nii ko­le­jo­wej. Mac Cre­ady był wy­so­kie­go wzro­stu, miał sil­ną bu­do­wę i gład­ko ogo­lo­ną twarz. Szczę­ki miał ma­syw­ne o bru­tal­nym za­ry­sie i pa­trzał na Izę wzro­kiem.. rów­nie nie­mal pło­mien­nym jak wzrok Ka­za­na.

Bia­ło-czer­wo­ny kap­tur zsu­nął się z gło­wy ko­bie­ty i mięk­ko legł na ra­mio­nach. Od­blask la­tar­ni mi­go­tał w cięż­kich zwo­jach jej wło­sów". Po­licz­ki mia­ła ru­mia­ne, oczy, zwró­co­ne w stro­nę przy­by­sza, mo­dre jak kwiat bak­nisz, a lśnią­ce niby dia­men­ty. Mac Cre­ady bły­ska­wicz­nie zmie­nił wy­raz twa­rzy. Dłoń Izy opa­dła na łeb Ka­za­na. Po raz pierw­szy pies zda­wał się nie­czu­ły na to do­tknię­cie. W dal­szym cią­gu szcze­rzył kły, a w jego pier­si hu­czał zło­wiesz­czy grzmot. Ko­bie­ta szarp­nę­ła łań­cu­chem.

– Le­żeć, Ka­zan! – za­ko­men­de­ro­wa­ła ostro. Na dźwięk jej gło­su pies zmiękł.

– Le­żeć! -– po­wtó­rzy­ła raz jesz­cze i prze­su­nę­ła mu dło­nią po gło­wie. Ka­zan przy­wa­ro­wał do jej stóp. Jed­nak nadal szcze­rzył zęby. Thor­pe ob­ser­wo­wał go ba­daw­czo. Dzi­wi­ła go śmier­tel­na nie­na­wiść bi­ją­ca z oczu psa. Prze­niósł wzrok na prze­wod­ni­ka. Mac Cre­ady roz­wi­nął swój dłu­gi bicz. Twarz jego mia­ła wy­raz sku­pio­nej uwa­gi. Rap­tem po­chy­lił się na­przód, oparł­szy na ko­la­nach dło­nie obu rąk, i przez chwi­lę za­po­mniał bo­daj na­wet o tym, że spo­glą­da­ją na nie­go błę­kit­ne oczy Izy.

– Hoo-ko­osz, Pe­dro! W cwał!

Były to sło­wa ko­men­dy uży­wa­nej je­dy­nie w kró­lew­skiej kon­nej pół­noc­no-za­chod­niej po­li­cji. Ka­zan ani drgnął. Mac Cre­ady wy­pro­sto­wał się i pal­nął z bata, jak­by z fu­zji strze­lił.

– W cwał, Pe­dro! W cwał!

Po­mruk w gar­dle Ka­za­na prze­szedł w chra­pli­we war­cze­nie, lecz ża­den mię­sień jego cia­ła nie drgnął. Mac Cre­ady zwró­cił się do Thor­pa:

– Przy­siągł­bym, że zna­łem tego psa! – rzekł. – Je­śli to Pe­dro, to on jest zły!

Thor­pe ujął w dłoń łań­cuch. Je­dy­nie ko­bie­ta do­strze­gła wy­raz, któ­ry na chwi­lę na­wie­dził twarz prze­wod­ni­ka. Mimo woli drgnę­ła. Przed pół go­dzi­ną, gdy po­ciąg sta­nął w Le Pas, po­da­ła temu czło­wie­ko­wi rękę i prze­ra­zi­ła się wte­dy rów­nież mowy jego oczu. Jed­nak przy­po­mnia­ła so­bie w porę wszyst­ko, co­kol­wiek mąż jej opo­wia­dał o le­śnych lu­dziach. Uko­cha­ła ich na śle­po; na wia­rę wiel­bi­ła szorst­ką mę­skość i uczci­wość oraz wspa­nia­ło­myśl­ność serc. To­też uśmiech­nę­ła się rap­tem w stro­nę prze­wod­ni­ka, zwal­cza­jąc strach i an­ty­pa­tię.

– Nie lubi pana! – żar­to­wa­ła po­god­nie. – Może by­ście się za­przy­jaź­ni­li jed­nak?

I pod­czas kie­dy Thor­pe nadal ści­skał ko­niec łań­cu­cha, przy­cią­gnę­ła psa bli­żej. Po­chy­li­ła się nad nim. Mac Cre­ady sta­nął tuż, ple­ca­mi ob­ró­co­ny do in­ży­nie­ra. Schy­lo­na gło­wa Izy zna­la­zła się pra­wie przy jego war­gach. Wi­dział ru­mie­niec po­licz­ków i roz­kosz­ne wy­dę­cie ust, z ja­kim gro­mi­ła war­czą­ce­go psa. Thor­pe go­to­wał się tar­gnąć łań­cu­chem, je­śli Ka­zan wy­ka­że chęć ata­ku. Lecz Mac Cre­ady nie pa­trzał na wil­czu­ra. Jego oczy nie scho­dzi­ły z twa­rzy ko­bie­ty.

– Pani jest bar­dzo od­waż­na! – rzekł. – Ja nie ośmie­lił­bym się na coś po­dob­ne­go! Urwał­by mi ra­mię jak nic!

Wziął la­tar­nię z dło­ni Thor­pa i skie­ro­wał się ku wą­skiej ścież­ce wy­dep­ta­nej w bok od głów­ne­go szla­ku. Opo­dal, ukry­ty w zwar­tej gę­stwie drzew szpil­ko­wych, le­żał obóz opusz­czo­ny przez in­ży­nie­ra parę ty­go­dni temu. Za­miast jed­ne­go, na­mio­tu, uży­wa­ne­go w swo­im cza­sie przez Thor­pa i prze­wod­ni­ka, sta­ły obec­nie dwa. Mię­dzy nimi pło­nął duży ogień. Tuż przy ogniu wid­nia­ły dłu­gie, wą­skie sa­nie, a poza świetl­nym krę­giem Ka­zan do­strzegł mgli­ste za­ry­sy i lśnią­ce śle­pia po­cią­go­wej sfo­ry. Wil­czur ze­sztyw­niał wnet i obo­jęt­nie dał się uwią­zać do sań. Raz jesz­cze wró­cił do ro­dzin­nych bo­rów i obej­mo­wał ko­men­dę nad dzi­ką zgra­ją. Jego pani śmia­ła się i kla­ska­ła w ręce, ura­do­wa­na nie­zwy­kłą ma­low­ni­czo­ścią oto­cze­nia, któ­re mia­ło stać się od­tąd tłem jej co­dzien­ne­go ży­cia.

Thor­pe od­rzu­cił skrzy­dło na­mio­tu i wpro­wa­dził żonę do wnę­trza. Iza nie obej­rza­ła się na­wet. Nie prze­mó­wi­ła do Ka­za­na ani sło­wa. Pies za­skom­lił i zwró­cił krwa­we śle­pia w stro­nę Mac Cre­ady ego.

We­wnątrz na­mio­tu Thor­pe mó­wił:

– Ogrom­nie ża­łu­ję, że sta­ry Jack­pi­ne nie wra­ca ra­zem z nami, Izo. Przy­wiódł mnie tu­taj, lecz żad­ne za­klę­cia ani pie­nią­dze nie mogą go na­kło­nić do dal­szej włó­czę­gi. Jest In­dia­ni­nem i na­le­ży do mi­sji tu­tej­szej. Dał­bym mie­sięcz­ną pen­sję, żeby ci po­ka­zać, jak on się ob­cho­dzi z psa­mi. Nie je­stem zbyt pe­wien tego Mac Cre­ady ego. Agent Kom­pa­nii twier­dzi, że to mo­ro­wy chłop i zna lasy na wy­lot. Ale psy nie lu­bią ob­cych! Ka­zan bę­dzie nań war­czał całą dro­gę.

Ka­zan usły­szał te­raz głos ko­bie­ty i stał jak po­sąg, chci­wie ło­wiąc miłe dźwię­ki. Nie za­uwa­żył wca­le, że Mac Cre­ady chył­kiem zbli­ża się doń z tyłu. Głos prze­wod­ni­ka za­brzmiał ostro niby strzał:

– Pe­dro!

Ka­zan bły­ska­wicz­nie przy­padł do zie­mi, niby cię­ty bi­czem.

– Po­zna­łem cie­bie jed­nak, co, sta­ry dia­ble?! – syk­nął Mac Cre­ady z twa­rze wid­mo­wo bia­łą w świe­tle ognia. – Zmie­ni­łeś imię, wy­ro­słeś, a ja cię jed­nak po­zna­łem!Roz­dział III MAC CRE­ADY PŁA­CI DŁUG

Mac Cre­ady sie­dział przy ogniu po­grą­żo­ny w po­nu­rym mil­cze­niu. Je­dy­nie chwi­la­mi i na krót­ko prze­sta­wał ob­ser­wo­wać psa. Po upły­wie pew­ne­go cza­su – prze­ko­na­ny, że Thor­pe i Iza po­szli spać – udał się do swe­go na­mio­tu i wró­cił nio­sąc flasz­kę wód­ki. W cią­gu na­stęp­nej pół go­dzi­ny raz po raz hoj­nie po­cią­gał ogni­ste­go pły­nu. Po­tem wstał i siadł na san­kach, tuż poza dłu­go­ścią łań­cu­cha Ka­za­na.

– Po­zna­łem cię, sta­ry dra­niu! – po­wtó­rzył, a w jego oczach znać już było wpływ wód­ki. – Cie­kaw je­stem, kto ci nadał nowe imię i w jaki spo­sób tra­fi­łeś w jego ręce! Ho, ho, gdy­byś tyl­ko umiał ga­dać!…

Z wnę­trza na­mio­tu za­brzmiał dźwięk gło­su, a wnet po­tem buch­nął świe­ży, per­li­sty śmiech. Mac Cre­ady wy­prę­żył się jak stru­na. Fala krwi za­la­ła mu twarz. Wstał, cho­wa­jąc flasz­kę do kie­sze­ni kur­ty. Zwol­na okrą­żył ogień, stą­pa­jąc na pal­cach zbli­żył się do drze­wa ro­sną­ce­go tuż przy na­mio­cie i przy­lgnął doń ca­łym cia­łem. Trwał tak dłu­gą chwi­lę, na­słu­chu­jąc. Gdy wresz­cie ode­rwał się od pnia, miał w oczach pło­mień obłą­ka­nia. Do­pie­ro po pół­no­cy skrył się we wła­snym na­mio­cie.

Cie­pło ognia roz­ma­rzy­ło psa i Ka­zan zwol­na przy­mknął śle­pia. Drze­mał nie­spo­koj­nie, ma­jąc mózg pe­łen ru­chli­wych wi­dzia­deł. Cza­sem śnił wal­kę i wte­dy groź­nie szczę­kał kła­mi. To znów zda­wa­ło mu się, że chce sko­czyć ku swej pani lub za­bić prze­wod­ni­ka, a łań­cuch go nie pusz­cza. Czuł na gło­wie mięk­ki do­tyk ręki ko­bie­cej i sły­szał ła­god­ny głos nu­cą­cy zna­jo­mą pieśń, więc drżał i dy­go­tał jak owe­go wie­czo­ra, gdy zo­ba­czył Izę po raz pierw­szy.

Rap­tem ob­raz się zmie­nił. Ka­zan gnał na cze­le wspa­nia­łej sfo­ry sze­ściu psów, wprzę­gnię­ty w sa­nie kró­lew­skiej kon­nej po­li­cji, a jego pan wo­łał nań „Pe­dro”! Po­tem wi­dział obóz. Pan był mło­dy i miał miłą twarz, a te­raz wła­śnie po­ma­gał wy­siąść z sań ja­kie­muś czło­wie­ko­wi, któ­re­go ręce spi­na­ły na prze­dzie dzi­wacz­ne, czar­ne ob­rącz­ki. Mi­nę­ło parę chwil czy parę go­dzin. Pe­dro le­żał przy wiel­kim ogniu, a na wprost nie­go sie­dział pan, ma­jąc za ple­ca­mi na­miot. I oto z na­mio­tu wy­szedł ów czło­wiek bez kaj­dan już, nio­sąc w dło­ni cięż­ką ma­czu­gę. Pies usły­szał głu­chy trzask pał­ki opa­da­ją­cej na czasz­kę pana i ten głos zbu­dził go ze snu.

Sko­czył na rów­ne nogi war­cząc i je­żąc sierść. Ogień wy­gasł i obóz był za­to­pio­ny w mrocz­nej ci­szy po­prze­dza­ją­cej świt. Po­przez opo­nę ciem­no­ści Ka­zan zo­ba­czył prze­wod­ni­ka. Mac Cre­ady tkwił znów tuż obok na­mio­tu Izy. Pies wie­dział już te­raz, że jest to wła­śnie ów czło­wiek, któ­ry no­sił kie­dyś na rę­kach czar­ne ob­rącz­ki, a po­tem znę­cał się nad nim przez dłu­gie ty­go­dnie bi­jąc go ba­tem i ki­jem.

Mac Cre­ady usły­szał war­cze­nie psa i szyb­ko wró­cił ku ogni­sku. Po­czął gwiz­dać z uda­ną we­so­ło­ścią, zło­żył na je­den stos osmo­lo­ne głow­nie, roz­ża­rzył pło­mień i wresz­cie gło­śnym wo­ła­niem zbu­dził Izę i Thor­pa. Po chwi­li obo­je wy­szli z na­mio­tu. Roz­pusz­czo­ne wło­sy Izy w zło­tych skrę­tach opa­da­ły jej na ra­mio­na i ple­cy. Siadł­szy na sa­niach obok Ka­za­na, po­czę­ła je roz­cze­sy­wać. Mac Cre­ady pod­szedł tuż, prze­wra­ca­jąc to­bo­ły i szu­ka­jąc cze­goś w ła­dun­ku sań. Niby przy­pad­kiem jed­na z jego rąk uto­nę­ła na mgnie­nie w gę­stwie zło­tych splo­tów. Thor­pe był wła­śnie od­wró­co­ny ple­ca­mi, a Iza le­d­wie wy­czu­ła zu­chwa­łą piesz­czo­tę. Je­dy­nie Ka­zan do­strzegł ruch ręki, gme­ra­nie za­krzy­wio­nych pal­ców we wło­sach ko­bie­ty i pło­mień na­mięt­no­ści w oczach prze­wod­ni­ka.

Pies szyb­ciej od ry­sia ze­brał się w so­bie i sko­czył. Mac Cre­ady w samą porę dał susa wstecz, a Ka­zan, osią­gnąw­szy ko­niec łań­cu­cha, zo­stał szarp­nię­ty w tył tak gwał­tow­nie, że ru­nął na wznak jed­no­cze­śnie prze­wra­ca­jąc Izę. Wła­śnie w tej chwi­li Thor­pe od­wró­cił się. Pew­ny, że wil­czur sko­czył na żonę, onie­miał na ra­zie i mil­cząc po­mógł jej wstać. Stwier­dzał, że nic jej nie jest i go­rącz­ko­wo za­czął się ma­cać po boku szu­ka­jąc re­wol­we­ru. Lecz broń wraz z fu­te­ra­łem zo­sta­ła w na­mio­cie, na­to­miast w śnie­gu le­żał bicz prze­wod­ni­ka; Thor­pe po­rwał go obłą­ka­ny dzi­ką pa­sją. Sko­czył w stro­nę Ka­za­na. Pies przy­wa­ro­wał mil­cząc, nie pró­bu­jąc na­wet uciecz­ki lub obro­ny. Je­dy­nie raz w ży­ciu Ka­zan zo­stał zma­sa­kro­wa­ny tak strasz­nie jak te­raz; jed­nak ani nie skom­lił, ani nie war­czał.

Rap­tem Iza rzu­ci­ła się na­przód i uchwy­ci­ła bi­czy­sko pod­nie­sio­ne nad gło­wą męża.

– Do­syć! Do­syć! – krzy­cza­ła i Thor­pe mimo woli zni­żył bicz ku zie­mi. Wte­dy szep­nę­ła mu na ucho coś, cze­go Mac Cre­ady nie do­sły­szał. In­ży­nier zdzi­wił się naj­wi­docz­niej, spoj­rzał wo­ko­ło męt­nym wzro­kiem i wresz­cie wszedł w ślad za żoną do na­mio­tu.

Tu przy­sta­nę­li obo­je.

– Ka­zan nie rzu­cił się na mnie! – szep­nę­ła ko­bie­ta drżą­cym gło­sem, bla­da ze wzru­sze­nia. – Ten czło­wiek stał poza mną! – cią­gnę­ła da­lej, ści­ska­jąc ra­mię męża. – Czu­łam, że mnie do­tknął, i w tej chwi­li wła­śnie Ka­zan sko­czył! Nie mnie chciał ugryźć! Chciał ugryźć tego czło­wie­ka! To… zły czło­wiek!

Nie­mal pła­czą­cą Thor­pe ser­decz­nie wziął w ra­mio­na.

– Dziw­ne jest to, co mó­wisz! – rzekł. – Ale jed­nak moż­li­we: Mac Cre­ady wspo­mi­nał na­wet, że zna tego psa. Może znę­cał się nad nim kie­dyś, a Ka­zan za­pa­mię­tał to so­bie. Trze­ba bę­dzie tę spra­wę wy­świe­tlić. Lecz na ra­zie obie­caj mi, że się nie zbli­żysz do Ka­za­na!

Iza dała mę­żo­wi żą­da­ną obiet­ni­cę. Gdy ra­zem wy­szli z na­mio­tu, Ka­zan uniósł ku gó­rze ko­sma­ty łeb. Z py­ska ka­pa­ła mu krew, a jed­no oko miał za­mknię­te spu­chli­zną. Iza za­łka­ła krót­ko, lecz nie zbli­ży­ła się doń wca­le. Ale pies wie­dział, że to pani po­ło­ży­ła ko­niec bi­ciu, to­też za­skom­lił ci­cho i pa­ro­krot­nie ude­rzył ogo­nem w śnieg.

Nig­dy jesz­cze nie czuł się tak nie­szczę­śli­wy jak w cią­gu dłu­gich, cięż­kich go­dzin owe­go dnia, gdy wy­ty­czał szlak idąc na cze­le za­przę­gu. Jed­no oko miał za­mknię­te i peł­ne żaru; w ca­łym cie­le czuł okrop­ną mękę. Lecz nie fi­zycz­ny ból zni­żał mu łeb ku zie­mi i po­zba­wiał wspa­nia­łe ciel­sko bły­ska­wicz­nej pręż­no­ści ru­chów. Przede wszyst­kim cier­piał duch. Ka­zan był zła­ma­ny mo­ral­nie. Pa­mię­tał jesz­cze daw­ne cio­sy kija Mac Cre­ady'ego; pa­mię­tał razy bi­cza, ja­kie mu dziś za­dał Thor­pe. W gło­sach męż­czyzn brzmia­ła dlań nuta groź­by i nie­na­wi­ści. Lecz naj­bar­dziej cier­piał z po­wo­du Izy. Trzy­ma­ła się wciąż w od­da­le­niu, nig­dy nie pod­cho­dząc bli­żej, a w cza­sie od­po­czyn­ków spo­glą­da­ła nań raz po raz dziw­nym, nie­zro­zu­mia­łym wzro­kiem, nie od­zy­wa­jąc się wca­le. Osą­dził, że i ona rów­nież go­to­wa jest go ude­rzyć. Więc cza­jąc się od­pełzł tak da­le­ko od ognia, jak mu na to po­zwo­li­ła lin­ka, i przy­wa­ro­wał w śnie­gu. Zła­ma­ny na du­chu, miał rów­nież zła­ma­ne ser­ce i tej nocy, sku­lo­ny, w naj­gęst­szym mro­ku, cier­piał sa­mot­nie. Nikt nie po­dej­rze­wał, co się dzie­je w du­szy psa. In­te­re­so­wa­ła się nim zresz­tą tyl­ko Iza. Nie zbli­ża­ła się doń co praw­da, po­mna obiet­ni­cy, lecz ob­ser­wo­wa­ła go ukrad­kiem, szcze­gól­nie wte­dy, gdy Ka­zan śle­dził wzro­kiem Mac Cre­ady ego.

Nocą, gdy Thor­pe wraz z żoną znikł w na­mio­cie, po­czął sy­pać śnieg, a efekt, jaki to zja­wi­sko wy­war­ło na prze­wod­ni­ku, zdzi­wił Ka­za­na. Mac Cre­ady zdra­dzał wy­raź­ny nie­po­kój i raz po raz po­cią­gał z flasz­ki łyk – wód­ki. W bla­sku ognia twarz czer­wie­nia­ła mu co­raz sil­niej, a ile­kroć spo­glą­dał w kie­run­ku, w któ­rym spa­ła Iza, bia­łe zęby bły­ska­ły mu w okrut­nym uśmie­chu. Co chwi­la zbli­żał się do na­mio­tu i na­słu­chi­wał. Dwu­krot­nie po­chwy­cił uchem ja­kiś ruch. Za dru­gim ra­zem było to głę­bo­kie wes­tchnie­nie Thor­pa. Mac Cre­ady wró­cił do ogni­ska i uniósł twarz ku nie­bu. Śnieg pró­szył tak gę­sto, że w jed­nej chwi­li bia­ły puch zle­pił mu oczy. Wte­dy Mac Cre­ady sko­czył w las i za­czął ba­dać szlak po­zo­sta­wio­ny przed pa­ro­ma go­dzi­na­mi. Wy­żło­bie­nia płóz i od­ci­ski ra­kiet gi­nę­ły już nie­mal w za­spach. Jesz­cze go­dzi­na i znik­nie wszel­ki do­wód, że ktoś tędy prze­szedł.

Do rana śnieg za­sy­pie obóz i zdła­wi na­wet reszt­ki ognia, je­śli nie pod­sy­cać go sta­ran­nie.

Mac Cre­ady znów po­cią­gnął z fla­chy. Beł­ko­tał spro­śne sło­wa triumf u. Ku­rzy­ło mu się ze łba. Ser­ce jego wa­li­ło jak młot, lecz ser­ce psa za­bi­ło jesz­cze sil­niej, gdy uj­rzał, że czło­wiek ma w ręku k i j!

Prze­wod­nik oparł pał­kę o drze­wo. Po­tem wziął z sań la­tar­nię, za­pa­lił ją i zbli­żył się do na­mio­tu Thor­pa.

– Hej, Thor­pe! – za­wo­łał pół­gło­sem. – Hej, Thor­pe, czy sły­szysz?!

Od­po­wie­dzia­ło mu mil­cze­nie. Sły­chać było tyl­ko rów­ny od­dech śpią­cych. Mac Cre­ady uchy­lił skrzy­dło i za­wo­łał nie­co gło­śniej: – Thor­pe!

W dal­szym cią­gu nikt się nie od­zy­wał. Mac Cre­ady wsu­nął la­tar­nię do wnę­trza na­mio­tu i spoj­rzał w jego głąb. Błysk świa­tła padł na zło­te wło­sy Izy, roz­sy­pa­ne obok gło­wy męża i prze­wod­nik wpił się w nie oczy­ma pło­ną­cy­mi jak wę­gle. Zresz­tą do­strzegł w czas, że in­ży­nier się bu­dzi. Wte­dy wy­co­fał się zręcz­nie, opu­ścił skrzy­dło na­mio­tu i raz jesz­cze za­wo­łał:

– Thor­pe!

Tym ra­zem Thor­pe od­po­wie­dział:

– Halo! Mac Cre­ady, czy to ty?

Mac Cre­ady po­chy­lił się i wy­szep­tał ci­cho:

– Tak, to ja! Pro­szę wyjść na chwi­lę. W le­sie dzie­ją się dziw­ne rze­czy! Nie trze­ba bu­dzić pani!

Od­stą­pił wstecz i cze­kał. W chwi­lę póź­niej Thor­pe wy­szedł z na­mio­tu. Mac Cre­ady wska­zał ręką po­bli­ski gąszcz.

– Rę­czę, że ktoś wę­szy wo­kół obo­zu! – rzekł. – Przy­siągł­bym, że wi­dzia­łem czło­wie­ka, gdy przed chwi­lą zbie­ra­łem chrust! Dzi­siej­sza noc na­da­je się świet­nie do kra­dzie­ży psów. Pro­szę wziąć la­tar­nię. Je­śli mnie wzrok nie my­lił, znaj­dzie­my świe­że śla­dy!

Wrę­czył in­ży­nie­ro­wi la­tar­nię, a sam ujął cięż­ką pał­kę. W gar­dle Ka­za­na wez­bra­ło głu­che wark­nię­cie, lecz zdła­wi je w za­rod­ku. Chciał prze­strzec swe­go pana, chciał sko­czyć na dłu­gość łań­cu­cha, lecz wie­dział, że je­śli to uczy­ni, wró­cą i za­bi­ją go. Le­żał więc dy­go­cąc i pisz­cząc ci­cho. Bacz­nie śle­dził wzro­kiem obu męż­czyzn, a gdy mu zni­kli z oczu, to­wa­rzy­szył im słu­chem i my­ślą. Wresz­cie znów po­sły­szał bli­ski chrzęst śnie­gu. Nie zdzi­wił się by­najm­niej wi­dząc, że Mac Cre­ady wra­ca sam. Spo­dzie­wał się tego na­wet. Wie­dział, co zna­czy kij w ręku tego dra­ba!

Mac Cre­ady wy­glą­dał okrop­nie. Ro­bił te­raz wra­że­nie po­two­ra. W gąsz­czu zgu­bił czap­kę i nad­cho­dził z gołą gło­wą. Śmiał się zwie­rzę­cym, chra­pli­wym re­cho­tem, a Ka­zan wa­ro­wał w śnie­gu nie­ru­cho­my, gdyż czło­wiek nadal miał w dło­ni kij. Rzu­cił go zresz­tą za­raz i po­stą­pił w kie­run­ku na­mio­tu. Uchy­lił skrzy­dło i zaj­rzał do wnę­trza. Iza spa­ła. Mac Cre­ady wszedł ci­cho niby ryś i po­wie­sił la­tar­nię na gwoź­dziu wbi­tym w słup. Jego kro­ki i ru­chy nie zbu­dzi­ły ko­bie­ty, to­też zbój stał przez dłu­gą chwi­lę i pa­trzył, pa­trzył…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: