Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szaraczek i karmazyn. Część 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szaraczek i karmazyn. Część 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 273 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. CZE­RE­MU­ŻYŃ­SKA BRA­CIA.

Ja­dąc bi­tym go­ściń­cem z Sam­bo­ra ku kar­pac­kie­mu po­gó­rzu, na­tra­fia­ło się przed nie­wie­lą laty na dwie dro­gi ubocz­ne, któ­re w na­głym za­krę­cie sty­ka­jąc się z głów­nym trak­tem, mu­sia­ły na pierw­szy rzut oka zwró­cić na sie­bie uwa­gę każ­de­go prze­jeż­dża­ją­ce­go. By­ły­to dwa wą­skie wy­go­ny, je­den za­le­d­wie o kil­ka kro­ków od­da­lo­ny od dru­gie­go, a oba­dwa cią­gną­ce się sznur­kiem w jed­nym i tym­sa­mym kie­run­ku. Je­śli już ude­rza­ło dla­cze­go bie­gąc tuż obok sie­bie, nie zla­ły się ra­czej w je­den szer­szy go­ści­niec, to w tem więk­sze jesz­cze zdu­mie­nie mu­sia­ły wpro­wa­dzać szcze­gól­niej­sze dro­go­ska­zy, ja­kie na obu wzno­si­ły się za­krę­tach. By­ły­to dwie nie­zgrab­ne na wy­so­kich słu­pach tar­cze jed­na­kiej wiel­ko­ści i jed­na­ko­we­go kształ­tu; obie no­si­ły je­den i ten­sam na­pis z jed­nym i tym­sa­mym błę­dem or­to­gra­ficz­nym, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że tar­cza jed­ne­go dro­go­ska­zu mia­ła dno czar­ne a li­te­ry bia­łe, a na dru­giej prze­ciw­nie było tło bia­łe, a li­te­ry czar­ne.

Na obu zaś sta­ło: Ten­dy dro­ga do Cze­re­mu­ży­niec!

Obie więc tak bli­sko są­sia­du­ją­ce z sobą dro­gi, pro­wa­dzi­ły we­dług brzmie­nia na­pi­su do jed­ne­go i te­go­sa­me­go miej­sca, a po­znać było ze śla­dów kół, że jed­na i dru­ga była za­rów­no uczęsz­cza­na. Któ­raż tedy na­le­ża­ło obrać, uda­jąc się do Cze­re­mu­ży­niec? Na­próż­no kło­po­tał­by się o to nie­obe­zna­ny z oko­li­cą po­dróż­ny, mógł śmia­ło pu­ścić się tą lub ową, a za­je­chał za­wsze rów­nie do­brze i bez­piecz­nie do wska­za­ne­go sio­ła.

Nie tak wszak­że obo­jęt­ny był wy­bór dro­gi dla sa­mych miesz­kań­ców Cze­re­mu­ży­niec. Dla nich miał je­den i dru­gi bliź­nia­czy go­ści­niec swe od­ręb­ne zna­cze­nie, swą wła­ści­wą ta­jem­ni­cę. Bo też przedew­szyst­kiem Cze­re­mu­żyń­ce to nie wieś jak każ­da inna, to za­ścia­nek szlach­ty cho­dacz­ko­wej a do tego za­ścia­nek gło­śny i słyn­ny wzdłuż i w szerz w oko­li­cy.

Chcąc po­znać jego po­ło­że­nie i fi­zjo­no­mię, po­trze­ba tyl­ko milę dro­gi jed­nym lub dru­gim uje­chać wy­go­nem i prze­być górę co po­śród da­le­kiej rów­ni­ny jak ścia­na za­sła­nia wi­do­krąg. Za­ścia­nek cze­re­mu­żyń­ski roz­pie­ra się u stóp góry w dziw­nie pięk­nem po­ło­że­niu. Obej­mu­jąc nie­mal pół­mi­lo­wą prze­strzeń w okół, cią­gnie się bez­ład­ną gro­ma­dą chat i cie­ni­stych sa­dów śród sze­ro­kie­go wą­do­łu, ob­fi­tu­ją­ce­go w naj­buj­niej­szą ro­ślin­ność, a prze­rżnię­te­go wę­ży­kiem ma­łej, prze­zro­czy­stej jak krysz­tał rzecz­ki.

Z dwóch stron bie­le­ją i zie­le­nią się na prze­mian prze­ślicz­ne lasy brzo­zo­we, prze­ry­wa­ne tu­ow­dzie tyl­ko smu­gą łąk lub krę­tym bez­kształt­nym wą­wo­zem; od po­łu­dnia jeżą się szczy­ty Kar­pat w da­le­kiej mgle nie­bie­ska­wej, na za­chód bie­ży sze­ro­ka i roz­le­gła rów­ni­na. Ku niej zmie­rza mała rzecz­ka, co skocz­nym i krę­tym bie­giem wy­pły­wa­jąc od stro­ny Kar­pat, jak­by za naj­ści­ślej­szym geo­me­trycz­nym po­mia­rem prze­rzy­na wą­doł i za­ścia­nek na dwie zu­peł­nie rów­ne po­ło­wy.

W sa­mym tyl­ko środ­ku sio­ła na­tra­fia rzecz­ka na wznio­ślej­szy nie­co garb, a nie mo­gąc czy nie chcąc prze­kro­ić go na dwo­je, roz­dzie­li­ła się na­gle na dwa ra­mio­na, i opa­saw­szy do­ko­ła wy­sta­ją­cy pa­gó­rek, zle­wa­ła się po­tem na­po­wrót w jed­no, pro­ste jak świe­ca ko­ry­to.

Na tej w środ­ku sio­ła ufor­mo­wa­nej wy­sep­ce po­ły­ski­wał zda­la krzyż drew­nia­nej cer­kwi, tuż obok niej wy­zie­ra­ło pod­da­sze wspar­tej na czte­rech słu­pach dzwon­ni­cy. Z tylu przy­pie­rał ocie­nio­ny ja­sio­na­mi a oto­czo­ny ko­ro­ną z cier­ni i gło­gu cmen­tarz, a na ubo­czu bie­la­ło pro­bo­stwo z gę­stym sa­dem i wszyst­kie­mi za­bu­do­wa­nia­mi go­spo­dar­skie­mi.

Ma­jąc przed oczy­ma cały ob­raz za­ścian­ku, wi­dać do­pie­ro, dla­cze­go z jed­ne­go punk­tu aż dwie rów­no­le­głe pro­wa­dzi­ły do nie­go dro­gi. Jed­na wio­dła do po­ło­wy Cze­re­mu­ży­niec po pra­wej stro­nie rzecz­ki, dru­ga wbie­ga­ła do czę­ści za­ścian­ku po prze­ciw­nym brze­gu stru­my­ka.

Kto­kol­wiek zaś nie­co bli­żej znał dzie­je i sto­sun­ki oko­li­cy, wie­dział aż na­zbyt do­brze, że do jed­nej i dru­giej po­ło­wy Cze­re­mu­ży­niec nie mo­gła jak świat świa­tem jed­na i ta­sa­ma pro­wa­dzić dro­ga.

Cze­re­mu­żyń­ce po pra­wym a Cze­re­mu­żyń­ce po le­wym brze­gu rze­ki – to dwa od­daw­na wro­gie obo­zy, dwa nie­na­wist­ne so­bie ży­wio­ły, dwa świa­ty prze­ciw­ne.

Mur chiń­ski nie mógł­by jed­nej po­ło­wy sio­ła od­gra­ni­czać szczel­niej od dru­giej, jak roz­dzie­la­ła je owa ma­lut­ka rzecz­ka i dłu­go­let­nia za­wzię­ta nie­na­wiść miesz­kań­ców.

Cze­re­mu­żyń­ce po pra­wej stro­nie rze­ki za­miesz­ki­wa­li sami Cze­re­mu­żyń­scy her­bu Baj­bu­za, na stro­nie prze­ciw­nej miesz­ka­li zno­wu sami Cze­re­mu­żyń­scy her­bu Śle­pow­ron.

Wo­bec tak bli­skie­go są­siedz­twa i zu­peł­nej jed­no­brz­mien­no­ści na­zwisk obu­dwu szcze­pów mu­sia­ła tem wy­bit­niej ude­rzać i uwy­dat­niać się owa szcze­gól­na róż­ni­ca her­bów, a bądź samo przez się bądź za wpły­wem in­nych po­stron­nych po­wo­dów i przy­pad­ków, roz­nie­ci­ło się ztąd pierw­sze za­rze­wie wza­jem­nej nie­chę­ci i nie­zgo­dy, ja­kie od pół stó­le­cia już tla­ło po za jed­nym i dru­gim brze­giem gra­nicz­nej rzecz­ki.

Cze­re­mu­żyń­scy her­bu Baj­bu­za, czy­li zwa­ni tu po­krót­ce Baj­bu­zy lub Baj­bu­zo­wie, ce­ni­li herb swój nie­rów­nie wy­żej niż klej­not są­sied­nich imien­ni­ków a ci zno­wu w od­wet sto­kroć więk­szą wagę przy­kła­da­li do swych le­gi­ty­ma­cji, niż do per­ga­mi­nów ad­wer­sa­rzy.

Za daw­nych cza­sów trud­no było zwra­cać uwa­gę na tak dro­bia­zgo­we, nie­po­czest­ne róż­ni­cy, a nie było ani pory ani wcza­su pod­da­wać się wpły­wom ko­ma­ro­wych za­zdro­stek i roz­te­rek są­sied­nich.

Jak wszyst­kie nie­mal za­ścian­ki cel­niej­sze ucho­dził i za­ścia­nek cze­re­mu­żyń­ski ra­czej za ko­lo­nię i schro­nie­nie dla unu­żo­nych wal­ką ży­cia star­ców, dla ka­lek i dzie­ci, niż za przy­by­tek sa­mej czyn­nej i krew­kiej szlach­ty.

Szlach­ci­co­wi za­cia­sno było wów­czas po­śród kop­ców ro­dzin­ne­go sio­ła, wro­dzo­na krew­kość i ener­gia szer­sze za­kre­śla­ła mu pole i w burz­liw­sze par­ła ży­cie. Kie­dy też w sa­mem ło­nie za­ścian­ku jak naj­więk­szy pa­no­wał spo­kój i ci­sza, uwi­ja­ła się dziel­niej­sza część Baj­bu­zów i Śle­pow­ro­nów cze­re­mu­żyń­skich po ca­łym ob­sza­rze rze­czy­po­spo­li­tej i mniej wię­cej przy­god­nych wa­ży­ła się ko­le­ji.

Jed­ni na kre­sach do­bi­ja­li się sła­wy wo­jen­nej, dru­dzy do­słu­gi­wa­li się zna­cze­nia w przy­dwor­nych cho­rą­gwiach wiel­kich pa­nów, inni wre­ście go­ni­li za for­tu­ną, przyj­mu­jąc obo­wiąz­ki w wiel­kich ma­jąt­kach ma­gnac­kich. A do­pie­ro kie­dy ja­kiś waż­ny dla spra­wy pu­blicz­nej wzy­wał je­ne­rał, lub kie­dy ra­mię ze­sła­bło w har­cach na kre­sach, albo na­przy­krzy­ła się służ­ba u moż­ne­go kar­ma­zy­na, za­wie­szał szlach­cic bor­su­czą tor­bę na ple­cy, za­ka­sy­wał poły od ka­po­ty i z gę­stą mina a swo­bod­ną my­ślą wra­cał do ro­dzin­ne­go za­ścian­ku, po­mru­ku­jąc przy lada spo­sob­no­ści tra­dy­cyj­ną przy­po­wieść: Szlach­cic na za­gro­dzie, rów­na się wo­je­wo­dzie.

W opusz­czo­nym za­ścian­ku zna­lazł za­wsze wy­god­ną za­gro­dę i do­stat­ni ob­szar zie­mi, aby bez tro­ski i w spo­ko­ju za­koń­czyć nie­za­wi­sły i nie­pod­le­gły schy­łek ży­wo­ta. Ani mu się też śni­ło w owych cza­sach brać np. z pro­stej róż­ni­cy her­bo­wej as­sumpt do swa­rów i kłót­ni, lub za lada bła­hą drob­nost­kę pie­niać się na za­bój z są­sia­dem.

Lecz wtem, na­gle, do­raź­nie, bez wszel­kie­go przy­go­to­wa­nia zmie­ni­ły się sto­sun­ki.

Za­mknę­ły się drob­nej szlach­cie dwa naj­głów­niej­sze pola jej do­tych­cza­so­wej czyn­no­ści, upa­dły dwa naj­waż­niej­sze ży­wio­ły ca­łej jej isto­ty: udział w spra­wach pu­blicz­nych i rze­mio­sło ry­cer­skie.

W jed­nej chwi­li za­lud­ni­ły się pu­ste do nie­daw­na za­ścian­ki. Usta­ły boje na kre­sach, roz­wią­za­ły się na­dwor­ne cho­rą­gwie ma­gnac­kie, zmie­ni­ły do­tych­cza­so­we gra­ni­ce pań­stwa. Od­da­lo­na od spraw pu­blicz­nych, nie pod­le­gła służ­bie wo­jen­nej, a za­szczy­co­na za­wsze znacz­ne­mi pre­ro­ga­ty­wa­mi spo­łe­czeń­skie­mi, mia­ła od­tąd szlach­ta cho­dacz­ko­wa w cia­snych gra­ni­cach ro­dzin­ne­go za­ścian­ku prze­pę­dzać cały swój ży­wot, na jed­no­staj­nych, żmud­nych za­trud­nie­niach go­spo­dar­skich ogra­ni­czać całą swą dzia­łal­ność.

Ale czyn­ny, ener­gicz­ny duch tej dziel­nej szlach­ty, co w ra­zie po­trze­by umia­ła opę­dzić się od po­stron­nych nie­przy­ja­ciół, co sama so­bie wy­bie­ra­ła kró­lów i urzęd­ni­ków, sama nada­wa­ła usta­wy, nie dał od razu w tak cia­sne ująć się koło, tak po­wsze­dniem spo­wić się ży­ciem.

Wy­par­ty z do­tych­cza­so­we­go za­kre­su dzia­ła­nia, ob­ja­wiał się w róż­ny inny spo­sób; wy­ra­dzał się mia­no­wi­cie w ową zu­chwa­łą, nie­sfor­ną butę, ów nie­prze­zwy­cię­żo­ny po­ciąg pie­niac­ki, chcą­cy z nie­złom­nym upo­rem po­sta­wić za­wsze na swo­jem, prze­przeć swo­ją opi­nię, swój spo­sób wi­dze­nia przy­najm­niej wo­bec są­sia­da, je­śli nie moż­na już było jak daw­niej wo­bec kró­la.

W Cze­re­mu­żyń­cach po­cią­gnę­ła za sobą ta nie­szczę­sna zmia­na sto­sun­ków nad­to jesz­cze nie­prze­bła­ga­ną nie­na­wiść, za­wzię­tą wal­kę mię­dzy jed­nym i dru­gim róż­no­her­bo­wym szcze­pem. Do­pie­ro w no­wej, gnu­śnej i bez­czyn­nej epo­ce ży­cia uwy­dat­ni­ła się bra­ciej cze­re­mu­żeń­skiej owa róż­ni­ca her­bu, owe szcze­gól­ne roz­gra­ni­cze­nie prą­dem rze­ki, któ­ra tak ści­śle roz­dzie­la­ła jed­nę po­ło­wę za­ścian­ku od dru­giej.

Do tego pierw­sze­go bła­he­go za­ro­du wza­jem­nej nie­chę­ci i za­wi­ści, przy­czy­ni­ły się nie­ba­wem ty­sią­cz­ne inne drob­ne po­wo­dy, roz­licz­ne ja­kieś przy­pad­ko­we i umyśl­ne, uro­jo­ne i rze­czy­wi­ste ob­ra­zy i krzyw­dy, ja­kich usta­wicz­nie jed­na stro­na mnie­ma­ła do­zna­wać od dru­giej.

Zgod­ny i jed­no­li­ty do nie­daw­na za­ścia­nek roz­padł się na­gle na dwa wro­gie obo­zy, jed­ni i ci­sa­mi bra­cia Cze­re­mu­żyń­scy roz­dzie­li­li się na­raz w dwa nie­na­wist­ne so­bie ple­mio­na, za­wrze­li sro­gą prze­ciw so­bie za­wzię­to­ścią. Im da­lej szło w lata, im wię­cej za­cie­ra­ły się daw­ne bra­ter­skie re­mi­ni­scen­cje, tom sil­niej wzma­ga­ła się wza­jem­na nie­chęć, tem go­rzej twar­dła obo­pól­na za­wzię­tość.

A jak na toż ura­sta­ły jak­by z pod zie­mi roz­ma­ite wpły­wy obce, róż­ne po­wo­dy ubocz­ne, któ­re co­raz sro­żej draż­ni­ły po­wa­śnio­nych, co­raz wię­cej po­gor­sza­ły ich wza­jem­ne są­siedz­kie sto­sun­ki.

Z bó­lem ser­ca po­mnych jesz­cze na daw­ne lata star­ców przy­szło z cza­sem do tego, że dzie­cin­na za­wiść Baj­bu­zów a Śle­pow­ro­nów nie­prze­bła­ga­ny przy­bra­ła cha­rak­ter a na­wet w ca­łej oko­li­cy od­ręb­ne uro­bi­ła so­bie przy­sło­wie.

Ma­wia­no o Śle­pow­ro­nach:

Prę­dzej do­cze­kać się koń­ca świa­ta,

Niż się Śle­pow­ron z Baj­bu­zem zbra­ta.

Na co zno­wu inni od­po­wia­da­li za Baj­bu­zów:

Ani za ży­cia, ani za zgo­nem,

Nie zgo­dzi się Baj­buz z Śle­pow­ro­nem.

Za daw­nych cza­sów był­by po­dob­ny nie­po­czest­ny stan sto­sun­ków są­siedz­kich mię­dzy jed­no­imien­ną a róż­no­her­bo­wą bra­cią szla­chec­ką w zu­peł­nie od­mien­nych przed­sta­wiał się bar­wach i do wca­le in­nych pro­wa­dził na­stęp­no­ści.

Baj­bu­zy i Sle­pow­ro­ny two­rzy­li­by dwie prze­ciw­ne par­tje po­li­tycz­ne, któ­re na każ­dym sej­mi­ku pod dwa prze­ciw­ne za­cią­ga­li­by się sztan­da­ry, i do prze­ciw­nych ucie­ka­li­by się kre­sek.

Wszak­że wo­bec no­wej epo­ki dzie­jów, no­wych prze­twa­rza­ją­cych się sto­sun­ków ży­cia, mu­siał za­pa­mię­ta­ły ran­kor są­sia­dów na inne prze­nieść się pole, i cale od­mien­ną wal­czyć bro­nią. Od­da­le­ni za­rów­no od ży­cia pu­blicz­ne­go i prak­tyk sej­mi­ko­wych

Baj­bu­zy jak i Śle­pow­ro­ny, mo­gli te­raz za­miast wal­ki na kre­ski sej­mi­ko­we w Są­do­wej Wisz­ni to­czyć tyl­ko boje na po­zwy, du­pli­ki i try­pli­ki po try­bu­na­łach, a nic ma­jąc jak daw­niej kor­dów przy boku, mu­sie­li w naj­gor­szym ra­zie ucie­kać się chy­ba do ki­jów i wła­snych pię­ści.

Przy wro­dzo­nej krew­ko­ści na­tu­ry a nie­spo­ży­tej ener­gji cha­rak­te­ru nie mo­gło na­praw­dę po­mię­dzy po­wa­śnio­ny­mi sza­racz­ka­mi obejść się kie­dy­nie­kie­dy bez gwał­tow­niej­szych scen i po­ty­czek. Niech tyl­ko gdzie­kol­wiek w do­god­nej chwi­li spo­tkał się Baj­buz z Śle­pow­ro­nem, a za­wsze przy­szło do swa­ru, czę­sto zaś skoń­czy­ło się na­wet na bur­dzie.

Nie­zu­peł­nie też na próż­no prze­chwa­la­li się Śle­pow­ro­ny:

Nie masz i nie było na świe­cie Baj­bu­za,

Coby od Śle­pow­ro­na nie obe­rwał guza.

Na co zno­wu od­po­wia­da­li Baj­bu­zo­wie:

Sły­ną Baj­bu­zy z tę­gie­go ani­mu­szu,

Bo dia­blo Śle­pow­ro­nom na­krę­ca­ją uszu.

Wszak­że Bo­giem a praw­dą nie tak czę­sto przy­cho­dzi­ło do otwar­tych tu­zów i burd, lubo tak prze­sad­nie prze­chwa­la­ła się jed­na i dru­ga stro­na, ależ za to po try­bu­na­łach to­czy­ła się za­cie­kła, so­li­dar­na sys­te­ma­tycz­na wal­ka wszyst­kich Śle­pow­ro­nów prze­ciw wszyst­kim w ogó­le Baj­bu­zom. Pięć­dzie­siąt pro­ce­sów naj­roz­ma­it­sze­go ro­dza­ju i zna­cze­nia na­ma­lo­wa­li Baj­bu­zy na Śle­pow­ro­nów a jesz­cze o pięć wię­cej wy­to­czy­li im w od­wet Śle­pow­ro­ny.

Bo i jak­że zresz­tą, przy tak sro­giej nie­zgo­dzie są­siedz­kiej a nie­prze­zwy­cię­żo­nym po­cią­gu do pie­niac­twa nie mia­ły bez liku i mia­ry mno­żyć się pro­ce­sa, kie­dy jak na toż gdzie tyl­ko Baj­buz czy Śle­pow­ron okiem rzu­cił lub no­sem po­tra­cił, wszę­dzie nowy do no­wej spra­wy uśmie­chał się po­wód, wszę­dzie świe­ży po­zew aż sam się pro­sił i na­rzu­cał.

Na prze­ko­na­nie nie­chaj je­den przy­najm­niej po­słu­ży przy­kład:

Baj­bu­zy i Śle­pow­ro­ny mie­li spo­iny młyn na rze­ce, i spól­ne z nie­go po­cią­ga­li zy­ski. Ali­ście chce li­cho, że przed czter­dzie­stej laty na­gła wzbie­ra po­wódź, i całą wy­ry­wa gro­blę.

Do ko­góż na­le­ży na­pra­wić szko­dę, aby nie po­no­sić uszczerb­ku w spól­nych do­cho­dach?

– Już­ci do Śle­pow­ro­nów – wo­ła­li Baj­bu­zy – bo do ich brze­gu przy­pie­ra­ła wy­rwa­na gro­bla.

– A do ko­goż jak nie do Baj­bu­zów – krzy­cze­li prze­ciw­nie Śle­pow­ro­ny – toć prze­cież od ich stro­ny ude­rzy­ły w gro­blę wez­bra­ne fale.

I nuż obie­dwie stro­ny ten­to­wać dro­gi pra­wa.

Czter­dzie­ści lat trwa pro­ces, czter­dzie­ści lat stoi młyn. Baj­bu­zy i Śle­pow­ro­ny mu­szą aż o czte­ry mile wo­zić zbo­że do mły­na, ale żad­na stro­na nie ustą­pi, choć­by zie­mia mia­ła po­wstrzy­mać się w bie­gu.

Mniej­sza o nie­wy­go­dę, mniej­sza, że opusz­czo­ny młyn żad­ne­go nie przy­no­si do­cho­du.

– Po­we­tu­ją nam to wszyst­ko z okła­dem Baj­bu­zy – po­cie­sza­ją się Śle­pow­ro­ny po każ­dej no­wej de­la­cie, każ­dym no­wym ter­mi­nie są­do­wym.

– Skru­pi się to dia­blo na Śle­pow­ro­nach – pra­wią z swej stro­ny Baj­bu­zy, nie­znu­że­ni czter­dzie­sto­let­nią bez­owoc­ną prak­ty­ką pie­niac­ką.

W jed­nej tyl­ko waż­nej spra­wie umia­ła mą­drość pro­bosz­cza sro­giej za­po­biedz wa­śni i wiel­ką za­że­gnać bu­rzę.

Obie­dwie po­ło­wy Cze­re­mu­ży­niec mia­ły tyl­ko jed­ną cer­kiew. Baj­bu­zo­wie i Śle­pow­ro­ny mu­sie­li co nie­dzie­la i świę­to pod jed­nym spo­ty­kać się da­chem. Był­to je­dy­ny punkt neu­tral­ny, gdzie jed­ni wo­bec dru­gich mo­gli stłu­mić w so­bie choć na chwi­lę wza­jem­ną nie­na­wiść, za­po­mnieć o wszel­kich uro­jo­nych i rze­czy­wi­stych krzyw­dach i wa­śniach, gdzie jed­ni dru­gich wi­dząc obok sie­bie, nie my­śle­li o kłót­ni i wa­śni, ale wca­le in­nym, wznio­ślej­szym od­da­wa­li się my­ślom i wra­że­niom.

Cer­kiew sta­ła w sa­mym środ­ku sio­ła, na od­ręb­nej od obu czę­ści wy­sep­ce, zda­wa­ło się też, że nie mo­gła le­piej od­po­wia­dać swe­mu ce­lo­wi a prze­cież na jed­no nie­po­śled­nie na­ra­ża­ła nie­bez­pie­czeń­stwo.

Mia­ła tyl­ko jed­ne drzwi głów­ne.

Baj­bu­zy i Śle­pow­ro­ny nie mo­gli na­raz wspól­nie wy­cho­dzić z cer­kwi, jed­ni mu­sie­li mieć ko­niecz­nie prym przed dru­gi­mi. Alić za żad­ne skar­by świa­ta nie po­zwo­lił­by się Baj­buz uprze­dzić Śle­pow­ro­no­wi, a każ­dy Śle­pow­ron dał­by się prę­dzej w sztu­ki po­sie­kać, niż­by ustą­pił pierw­szeń­stwa Baj­bu­zo­wi.

Chcąc przy­najm­niej w przy­byt­ku bo­żym prze­szko­dzić wy­bu­chom wza­jem­nej nie­na­wi­ści, po­trze­ba było uciec się ko­niecz­nie do ja­kie­goś środ­ka ro­zejm­cze­go.

Nie bez wie­lu też tru­dów i za­cho­dów uda­ło się pro­bosz­czo­wi usta­no­wić za obo­pól­ną kom­pla­na­cją, że co nie­dzie­li na prze­mian mie­li jed­ni wcho­dzić za­kry­stją a wy­cho­dzić głów­ne­mi drzwia­mi, dru­dzy zaś prze­ciw­nie mie­li wy­cho­dzić za­kry­stją a wcho­dzić głów­ną bra­mą.

Nie tak ła­two po­wio­dło­by się i stu po­śred­ni­kom do­pro­wa­dzić do zgo­dy po­lu­bow­nej w ja­kiej­kol­wiek in­nej spra­wie spor­nej. Każ­dy Baj­buz był­by ry­chlej dia­błu pod­pi­sał ce­ro­graf, niż do­bro­wol­nym re­ces­sem zrzekł się pro­ce­su z Śle­pow­ro­nem, a każ­dy Sle­pow­ron ze­rwał­by się jesz­cze z gro­bu, aby ten­to­wać da­lej dro­gi pra­wa prze­ciw Baj­bu­zo­wi.

Po­dob­na nie­prze­bła­ga­na za­wzię­tość pie­niac­ka bra­ciej cze­re­mu­żyń­skiej po­mię­dzy sobą mia­ła po­nie­kąd swą stro­nę do­brą, szcze­gól­niej dla oko­licz­nych są­sia­dów.

Baj­bu­zy i Śle­pow­ro­ny za­ję­ci usta­wicz­nie sami sobą, śle­dząc się wza­jem­nie ar­gu­so­we­mi oczy­ma w każ­dym kro­ku i po­stęp­ku, bio­rąc z każ­dej drob­nost­ki as­sumpt do no­wych pro­ce­sów bez koń­ca i liku, oszczę­dza­li po­mi­mo­wol­nie po­stron­nych są­sia­dów, nie mści­li tak sko­ro każ­dej uro­jo­nej krzyw­dy lub le­zyi ościen­nej, nie sza­fo­wa­li tak szczo­drze pro­ce­sa­mi w pra­wo i w lewo, i nie tak ła­two do­pu­ści­li się bur­dy w oko­li­cy.

Toż choć w swym wła­snym domu pod­sy­ca­li tro­skli­wie za­rze­wie są­siedz­kiej nie­na­wi­ści i nie­zgo­dy, choć po­mię­dzy sobą nie­jed­no­krot­nie wy­ła­my­wa­li się z wszel­kich kar­bów po­rząd­ku i pra­wa, choć każ­dy Śle­pow­ron był naj­więk­szym pod słoń­cem oczaj­du­szą w oczach Baj­bu­za, a każ­dy Baj­buz naj­bez­ec­niej­szym pie­nia­czem i za­wa­li­dro­gą w prze­ko­na­niu Śle­pow­ro­na, toć jed­ni i dru­dzy przed­sta­wia­li się dal­szym są­sia­dom w nie­rów­nie ko­rzyst­niej­szem świe­tle niż za­zwy­czaj szla­chec­cy miesz­kań­cy in­nych za­ścian­ków w po­bli­żu, któ­rzy swo­bod­niej­si w domu, tem wię­cej cza­sa­mi doj­mo­wa­li są­siedz­twu.

W chwi­li kie­dy za­czy­na się na­sza po­wieść, a było to w póź­nej je­sie­ni roku 1845, wy­to­czy­ła się w za­ścian­ku nowa, waż­na spra­wa, któ­ra za­rów­no u

Baj­bu­zów jak i Śle­pow­ro­nów nie­sły­cha­ny wy­wo­ły­wa­ła za­męt i roz­gar­dy­asz.

Mała rzecz­ka co od wie­ków pły­nę­ła naj­spo­koj­niej po­mię­dzy jed­ną i dru­ga po­ło­wą Cze­re­mu­ży­niec, za­czę­ła na­gle ni ztąd ni zo­wąd pod­mu­lać lewe swe wy­brze­że, i gro­zi­ła przy pierw­szem wez­bra­niu roz­lać się na pa­stwi­ska Śle­pow­ro­nów.

Wiel­ki po­płoch po­wstał ztąd po­mię­dzy jed­ną po­ło­wą bra­ciej cze­re­mu­żyń­skiej, a chcąc za­wcza­su za­ra­dzić złe­mu, aby nie po­zwo­lić Baj­bu­zom try­um­fo­wać z swej szko­dy, po­sta­no­wi­li sle­pow­ro­ny wznieść tamę na za­gro­żo­nem miej­scu.

Za­le­d­wie jed­nak uchwa­lo­na tama sta­nę­ła nad brze­giem, skrę­ci­ła od­par­ta rzecz­ka w prze­ciw­ną stro­nę, i spo­rym ka­błą­kiem wry­ła się w łąkę Baj­bu­zów.

Toż do­pie­ro po­wstał tu­mult i skwe­res mię­dzy Baj­bu­za­mi!

– To oczy­wi­sta pso­ta, gwałt, abu­sum, wio­len­cja! – krzy­cze­li w nie­po­ha­mo­wa­nym fer­wo­rze i obu­rze­niu.

I w jed­nej chwi­li wy­to­czy­li Śle­pow­ro­nom pięć­dzie­sią­ty pierw­szy pro­ces, a dla za­po­bie­że­nia dal­sze­mu pu­sto­sze­niu łąki, uchwa­li­li z swej stro­ny zbu­ta­mę z chru­stu i ka­mie­nia.

I zno­wu na od­wrot po­wtó­rzy­ła się ta­sa­ma hi­stor­ja.

Od­par­ta po­now­nie rzecz­ka po­mknę­ła na­zad ku le­we­mu brze­gu, i jak po­przed­nio no­wym Śle­pow­ro­nom za­gro­zi­ła wy­le­wem.

sle­pow­ro­ny pod­nie­śli okrop­ną wrza­wę, a w pierw­szym im­pe­cie gnie­wu i obu­rze­nia wy­to­czy­li w od­wet Baj­bu­zom pro­ces o cri­men gwał­tu i bez­pra­wia, a jak obie­ga­ła po­gło­ska, spo­so­bi­li nad­to ma­ter­jał do no­wej ol­brzy­miej tamy, aby cały prąd rze­ki skie­ro­wać na orny łan prze­ciw­ni­ków.

Baj­bu­zo­wie lek­ce­wa­ży­li so­bie wy­to­czo­ny pro­ces, bo wie­rzy­li tyl­ko w wa­lor i suk­ces wła­snych po­zwów i ak­cji, ale za­mie­rzo­na agres­sja na swój łan omy, w nie­opi­sa­ną wpro­wa­dza­ła ich fur­ję.

– Niech uwa­ża­ją, aby nie prze­bra­li miar­ki – od­gra­ża­li się prze­ciw­ni­kom – bo im taką spra­wim łaź­nię, że wraz z swe­mi za­gro­da­mi aż za dzie­sią­tą mie­dzą wy­tną ko­ło­wro­ta.

Ale nie tak ła­two było prze­stra­szyć Śle­pow­ro­nów pierw­szą lep­szą, na wiatr pusz­czo­ną po­gróż­ką. Gniew ad­wer­sa­rzy utwier­dzał ich owszem w raz po­wzię­tym za­mia­rze, za­chę­cał tem sil­niej do uchwa­lo­ne­go dzie­ła.

– Stra­chy na la­chy – od­po­wia­da­li z lek­ce­wa­że­niem. – Wy­sa­dzi­my im tamę jak ba­bi­loń­ską wie­żę, a je­śli nie ze­chcą się ką­pać w rze­ce, to im go­rą­ce­go sa­dła na­le­jem za skó­rę.

Nie­szczę­śli­wa rzecz­ka, co mia­ła roz­gra­ni­czać tyl­ko oba­dwa obo­zy, za­gra­ża­ła te­raz do tem sroż­szej unieść je nie­na­wi­ści. Bo też śród tego roz­pa­sy­wa­ła się co­raz bar­dziej woj­na pod­jaz­do­wa, jaką kie­dy­nie­kie­dy sta­cza­li z sobą po­je­dyń­czy miesz­kań­cy jed­nej i dru­giej czę­ści Cze­re­mu­ży­niec.

Co­raz czę­ściej na­gab­nął gdzieś Śle­pow­ron Baj­bu­za, co­raz czę­ściej ja­kiś Baj­buz wy­gar­bo­wał grzbiet któ­re­muś tra­fem przy­dy­ba­ne­mu Śle­pow­ro­no­wi.

I wten spo­sób z każ­dą chwi­lą co­raz go­rzej wzra­sta­ła nie­na­wiść i wzma­ga­ła się za­wzię­tość róż­no­her­bo­wych są­sia­dów szla­chec­kich.II. BAJ­BU­ZO­WIE.

W sa­mym środ­ku baj­bu­zow­skiej czę­ści za­ścian­ku, wzno­sił się dłu­gi mu­ro­wa­ny bu­dy­nek, ktłó­ry w każ­dej in­nej wsi zwy­czaj­nej zwał­by się po pro­stu karcz­mą, ale w za­ścian­ku szlach­ty cho­dacz­ko­wej ucho­dził jesz­cze za coś wię­cej.

Bo tez prócz karcz­my przed­sta­wiał za­ra­zem pu­blicz­ne fo­rum Cze­re­mu­ży­niec, je­dy­ny plac spól­ne­go ze­tknię­cia się bra­ciej, głów­ne miej­sce ob­rad i sej­mi­ków w wszyst­kich spra­wach po­wszech­nych i par­ty­ku­lar­nych, pry­wat­nych i pu­blicz­nych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: