- W empik go
Szaraczek i karmazyn. Część 2 - ebook
Szaraczek i karmazyn. Część 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 282 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Upłynęło już kilka miesięcy od ostatnich scen naszej powieści.
Z późnej jesieni roku 1845 przenosimy się na schyłek lutego roku 1846. A pamiętny to rok, pamiętny miesiąc w niedawnych dziejach naszej ziemi!…
Jakaś duszna, ciężarna, ołowiana atmosfera owionęła kraj cały, woń krwi i pożogi zdaje się napełniać powietrze, smutne, złowrogie wieści trwożą najcichsze ustronie, obijają się o najodludniejsze zakąty.
Krwawe, zgrozą przejmujące wypadki zachodnich stron kraju rozgłaszają się szybko po niewstrząśniętych okolicach wschodnich i szerzą wszędzie popłoch, smutek, a nieufność i zwątpienie. Skołotany umysł, zatrwożona wyobraźnia widzą wszystko w temczarniejszych barwach, każde rzeczywiste zdarzenie, przybiera dwójnasób potworniejsze kształty, każda pogłoska niepewna dwójnasób groźniejsze pozory. Zakrwawione bratnią dłonią serca upadają tem srożej pod brzemieniem cierpienia, czują stokroć dotkliwiej doznane klęski………….
……………………
Szczególniejszą fizjonomię przybrał w tej smutnej, nieszczęsnej porze znany nam zaścianek czeremużyński. Jedna i druga, tak gwarna i burzliwa do niedawna połowa sioła ogłuchła, ucichła, zposępniał jakgdyby dżuma lub cholera zagościły w rodzinne kopce. Chyłkiem, milczkiem, ukradkiem wymyka się… sąsiad do sąsiada, przebiegając we dnie kilkanaście zaledwie kroków, obziera się ostrożnie na wszystkie strony, jakgdyby jakiejś niepewnej ważył się przygody, lub na jakieś srogie narażał niebezpieczeństwo. Hardy i butny przed chwilą szlachcic zmienił się do niepoznania, zasępił i zmarszczył czoło, głowę zwiesił na piersi, zniża głos w najpóźniejszem gronie, a gdziekolwiek przydybie jakiego wędrowca, dziada druciarza, solarza, smolarza, zaraz w długie wdaje się z nim rozhowory, oględnie i ostrożnie wypytuje się co słychać, a potem potrze czoło, przygryzie wąs i wargi, i z ukosa, zpode łba zerknie okiem ku stronie nienawistnych braci sąsiadów.
– Co myślą Bajbuzowie? – pomrukują w zamyśleniu Ślepowrony.
– Jak tam u Slepowronów? – roztrząsają skrycie Bajbuzowie.
A właśnie w tej chwili jakiś przechodzący druciarz z Kańczugi twardy sęk zabił w głowę ślepowrońskiej braci. Zaszedł przypadkowo do pana Mateusza Kociuby, a łatając kilka garnków starych, spajając kilka misek uszkodzonych, ni z tego ni z owego wdał się w rozmowę, i jakieś niestworzone jął opowiadać rzeczy.
Panu Mateuszowi Kociubie twarz na kilka cali przedłużyła się śród opowiadania, gryzł wargi aż do krwi, odgartywał bezustannie resztki posiwiałej czupryny, a potem żonę i dzieci wysłał na drugi koniec sioła do jednej z swych sióstr wujecznych, druciarza zatrzymał przemocą w chacie, a sam jak opętany jął biegać po wsi i spraszać celniejszą do siebie bracię.
Niebawem zaludniła się przestronna izba.
Naprzód z hukiem, trzaskiem wszedł pan Gaweł Ślepowron Czeremużyński, od sążnistych, rudych, krzaczystych wąsów zwany Barabąs. Człek to niewielkiego wzrostu, ale diablo silnej budowy, zamaszystej postawy, hardego spojrzenia a junackiej miny i fantazji. Niedarmo uchodził pośród swoich za najtwardsza pięść w potrzebie, najwymowniejszy język w radzie, a najtęgszy łeb w wszelakiej okazji, boć sam jeden straszniejszy był Bajbuzom niż dziesięciu innych razem. Być może, iż w herkulicznej sile nie sprostałby przewodzcy bajbuzowskiej braciej, olbrzymiemu panu Krzysztofowi Maczudze, ale przy swym sprycie, swojej zręczności i przytomności umysłu podołałby i trzem takim. Pan Gaweł Barabąs był bo też wcale niezwyczajnym zapaśnikiem. Przeświadczony o swej sile i przewadze, nie skoro wszczynał burdy, lecz raz uniósłszy się do niej, trzymał się do upadłego, bił się na zabój, a bił się jak mówiono w zaścianku "z reguły"! Nigdy napróżno nie zamachnął pięścią, wiedział zawsze gdzie i jak uderzyć najskuteczniej, jednym razem dojął silniej niż inny dziesięcią, bo zawsze umiał ugodzić w najsłabszą stronę, zajechać w najdotkliwsze miejsce przeciwnikowi, a sam jak piskorz potrafił zawsze wywinąć się od każdego uderzenia, uniknąć szczęśliwie każdego niebezpieczniejszego szwanku.
Cuda opowiadano o jego sile, odwadze i zręczności. Nie dość że sam jeden po kilku naraz zwyciężał Bajbuzów, że gdzieś w lesie bez wszelkiej obcej pomocy pięciu złodziei pojmał i powiązał jak baranów, ale raz napadnięty dla jakiejś zaczepki przez trzydziestu kolonistów z Lederdorfu, nie miał jak tylko lusznię od woza na swą obronę, a tak dzielnie się zwinął, tak gracko spisał, że ani jeden z trzydziestu przeciwników nie dotrwał na placu a każdy jakąś dotkliwą odniósł z sobą pamiątkę, ba, mówiono nawet że sam Szulce brał aż visum repertum, kilka tygodni lizał się nieborak w łóżku, a do śmierci pozostał z załamaną chrząstką u nosa.
Tuż za panem Gawłem Barabąsem przybył prefekt zaścianku, p. Błażej Dzięcioł, szlachcic co się zowie z postawy, wysoki wzrostem, sędziwy wiekiem, łagodny wejrzeniem, a uprzejmy i dobroduszny w całem zachowaniu. Piastował z tytułu najwyższy w zaścianku urząd, ale w rzeczy pozorną tylko dzierżył władzę, bo zawołany z junakerji p. Gaweł Barabąs znaczył wszystko u szlachty, trząsł całem siołem, i przyjaciół i nieprzyjaciół zmuszał korzyć się przed swą wolą, ulegać swemu wpływowi.
Wraz z… panem prefektem weszli i dalsi dostojnicy szlacheccy, przysiężny… gruby podsadkowaty z obwisłym podbródkiem p. Michał Piątek, i dziesiętnik wysoki, powolny w ruchach i mowie p. Gaudenty Liszka. Znać zaraz że Obadwaj publiczne sprawują funkcje, bo u jednego i drugiego mina gęsta, buńczuczna, a nosy na urząd zaczerwienione.
Pana Michała zwano Piątkiem albo Piątaszkiem, bo wierzył zawzięcie w przypowieść: Piątek dobry początek, i za nic w świecie nie rozpocząłby był w inny dzień jakiegokolwiek ważniejszego przedsięwzięcia. Kilka razy zmarniała mu już łąka, wysypało się ziarno z kłosów, bo nie mogąc w jeden, drugi i trzeci piątek zabrać się do żniwa i sianokosów, czekał cierpliwie cały tydzień czwarty.
Pana Gaudentego z trojakich względów zwano Liszką. Raz ze miał być sam chytry i przebiegły jak liszka, powtóre że swą sukę gończą potem wołał imieniu, a po trzecie, iż tak jakoś czuprynę podczesywał w górę, że mu sterczała jak kita u lisa.
Między p. Michałem a p. Gaudentym szczególny zachodził stosunek. Nienawidzili się wzajem na śmierć, jedenby w łyżce wody utopił drugiego, a przecież zawsze można ich było spotkać razem, jeden trzymał się jak cień drugiego. Obadwaj bo wdowcy do jednej dziewczyny posuwali w koperczaki, a argusowemi oczyma strzegli się wzajem. Żaden nie chciał ustąpić drugiemu, każden pragnął obecnością swoją równoważyć ciągle miłosne sukcesy rywala. A tymczasem dziewczyna, swawolnica, drwiła za równo z jednego i drugiego, nie sprzyjała żadnemu z nich a radaby tylko na dudków wystrychnąć obudwu razem.
W tropy za panami urzędnikami zwaliła się do chaty i reszta zaproszonej bracie, z którą w toku rozpraw zapoznamy się mimochodem. Wszyscy otoczyli półkolem kańczuckiego druciarza, co rozparty wygodnie za stołem, drutował ostatni już garnek, i na nowo w jakieś długie zapuścił się opowiadanie. A ciekawy był to sobie człowieczek. Niski, gruby, pękaty, rumiany jak ćwik, z niepospolicie na wierzch wybałuszonemi oczyma, miał na sobie granatowa po kostki kapotę, podbitą białemi baranami, na plecach wisiała mu spora torba skórzana z pękiem drutów i blaszaną puszka z kitem, a z szyi spadały na piersi na pstrokatej krajce dwie rękawice futrzane. Widać że człowiek bywały w świecie nie przy jednym stole chleba ukroił, wściubił nos w nie jedna szparę, bo język obraca się zwinnie w szerokiej gębie, a miele słowa, ze w kąt pytel młyński. Od czasu do czasu przerwie tylko dla lepszego efektu, oczy tem więcej jeszcze wybałuszy na zgromadzenie, głowę zadrze w górę, a zagiętym palcem w takt zapuka na drutowanym garnku. Czasami z małej tabakiery z brzozowej kory pociągnie szczyptę tabaki i lepkim od kitu wielkim palcem pcha w szeroko rozwarte nozdrza, co się wlezie.
Szlachta patrzy na wszystko cierpliwie, i słucha cicho, żeby mak siał w izbie. Pan Gaweł Barabąs pomrukuje coś czasami niezrozumiale pod nosem, a dmie, sapie, krzaka jak zawsze, kiedy mu krew zaczyna burzyć się w żyłach. Zacny pan Błażej okrutnie się zafrasował, a kiedy niekiedy aż łzę obetrze rękawem.
Nareszcie druciarz skończył naraz drutować i opowiadać, stuknął o garnek, strzepnął palce i odsapnął z pełnej piersi.
– I Wszystkoś to prawda? – zapytał z pośród szlachty niski, chudy, p. Bartłomiej Bąbel, nazwany tak od dziwnego kształtu nosa, podobnego kubek w kubek do bąbla na łodydze kartofli.
– Tak mi daj Bole zdrowia – upewniał druciarz, uderzając się w piersi.
– Hm, hm – mruknął pan Bartłomiej, i brwi ściągnął aż do połowy czoła, a jakoś niewiernie spojrzał dokoła, bo trzeba wiedzieć, że pan Bąbel nie łatwo w coś uwierzył. Poczciwcowi uroiło się zkądciś, że pod jakąś nieszczęśliwą urodził się gwiazdą, że nikt go nie lubi, każdy radby go wywieść w pole, że kto żyje, zastawia sidła na niego. Niech kto się zaśmiał w jego obecności, a już przysiągłby, że drwi sobie z niego, niech się kto zamyślił, a dałby gardło, że jakieś zdradliwe knuje przeciw niemu zamiary.
Pomiędzy resztą szlachty głębokie na chwile na – stało milczenie. Naraz krząknął potężnie pan Gaweł Barabąs i rzeki:
– Diable nowiny, panowie bracia! Mówi że chłopi poprzysięgli wyciąć wszystką szlachtę co do nogi. Zaczęło się na Mazurach, a ma skończyć na nas!
– Ho! ho, nie damy się, nie damy się – wołał buńczuczno piskliwym głosem p. Łukasz Czeczotka, który miał tę właściwość, że każdy wyraz ostatni powtarzał dwa razy.
– Wszystko w rękach boskich – poprawił siwy jak gołąb', poważny jak św. Mikołaj na obrazie, p. Tymoteusz Kostohryz, co jeszcze dawne polskie pamiętał czasy, głosował na ostatnim jenerale w Sądowej Wiszni, sześć razy prefektował w zaścianku, a zawsze i wszędzie upominał do zgody z Bajbuzami.
– Trzeba się dobrze wziąć w kupę – odezwał się flegmatycznie Liszka.
– Jużto chybaby zbliżały się czasy Antychrysta, żeby chłopi mieli górować nad szlachtą – pocieszał pochylony wiekiem p. Grzegorz Czegoż o kilka lat tylko młodszy od p. Tymoteusza.
– Ej co tam chamy, pal ich diabli – huknął naraz Barabąs, tupając nogą. – Tym się przecie niedamy, jeden szlachcic na sto hołoty! Lecz czy nie zaskoczą nas Bajbuzy?
– Oj prawda!
– O to chodzi!
– To sęk!
– Ej, nie sądźcie tak z góry – upominał na takie luźne wykrzyki p. Tymoteusz Kostohryz – Bajbuzowie przecie szlachta jak my, panowie! Z chłopami się nie złączą, gardłem ręczę!
– Furda! Bierz licho taką szlachtę! – przerwał zawzięty Barabąs. – Aby własną salwować skórę a nam dojechać końca, zechcą korzystać z teraźniejszej chwili, w najgorszym razie gotowiby przeciw nam złączyć się z samym diabłem a nie tak z chamami, – Ej p. Gawle, p. Gawle – mitygował staruszek. – Niesprawiedliwie sądzicie.
Ale Barabąs niezważał na upomnienie. Nasrożył czoło, oczy utkwił nieruchomie w jeden kąt izby, jakby się nad czemś zamyślił głęboko, a machnąwszy nagle ręką, zwrócił się do druciarza i rzekł zwykłym sobie krótkim, stanowczym tonem:
– Czy wszystko już waść opowiedziałeś?
– Alboż nie dosyć – odparł druciarz – włosy stają na głowie, kiedy się tylko wspomni o tem… Straszne rzeczy, straszne rzeczy, tak mi Boże daj zdrowie!
– Kiedy tak, to nie zatrzymujemy waść dłużej, możecie iść sobie z Bogiem – dodał, a na szlachtę szpojrzał ze znaczeniem, jakby chciał powiedzieć, ie nie należy wynurzać się zupełnie przed obcym człowiekiem.
Druciarz poprawił torbę na plecach, czapkę ścisnął pod pachą, na ręce przywdział rękawice, a chowając złożona na stole zapłatę, skłonił się w koło.
– Panu Bogu oddaję – rzekł, i zmierzył ku drzwiom.
– Szczęśliwej podróży – ozwało się kilka za nim głosów.
Kiedy obcy przychodzień wyszedł z chaty, pan Gaweł Barabąs powiódł okiem dokoła, i rzekł krótkim a uroczystym tonem:
– No panowie bracia, teraz trzeba się naradzić… Szlachta skupiła się w ciaśniejsze koło a w tej chwili ozwał się od pieca z najciemniejszego kąta izby jakiś mały, chudy, niepostrzeżony dotychczas człowieczek głosem cichym i przytłumionym.
– Tylko w skrytości panowie bracia, aby nas kto nie podsłuchał.
Był to p. Tomasz Nibyto, najpoczciwsze serce a najpocieszniejszy oryginał w całym zaścianku. Czuł jakiś nieprzeparty pociąg do wszelkiego rodzaju seretów i najbłahszą pod słońcem rzecz osłaniał zawsze w jaknajgrubszą mgłę tajemnicy. Kiedy kogoś tabaką miał poczęstować, to ukradkiem dobywał rożka z kieszeni, obzierał się oględnie na wszystkie strony, a potem milczkiem przysuwał się bliżej, i tak ostrożnie zasłaniał się od obcych oczu, jakgdyby pod rękawem ukrywał przynajmniej piekielną machinę lub jakie inne narzędzie skrytobójcze. Sąsiadowi nie powiedział inaczej dzień dobry lub szczęść Boie, jak tylko do ucha i to z taką miną ważną a tajemniczą, jakgdyby szeptał mu hasło do jakiegoś krwawego powstania. Poczciwiec nosił pomiędzy szlachtą przydomek Nibyto, bo słówko to miał za przysłowie i w najpocieszniejszy aplikował je sposób. Kiedy tylko naprzykład mówił o swych sprawach familijnych, nieomieszkał w poczciwości i dobroduszności serca wyrażać się zawsze: moja żona i moje nibyto dzieci. A wszyscy się śmieli na umor, bo prawdę mówiąc dzieci p. Tomasza ani w ząb nie były do niego podobne.
Tym razem zrobiona przestroga nie wyszła mu na dobre, bo niecierpliwy Barabąs ofuknął go surowo:
– Kiedy się waść boisz, to ruszaj sobie za drzwi, a nam daj mówić, jak się nam podoba.
Przestraszony p. Tomasz przykucznął w milczeniu i usunął się w jeszcze ciemniejszy zakątek, a Barabąs jął z partesem prawić dalej.
– Przedewszystkiem panowie bracia musimy diablo mieć się na ostrożności….
– Straszne niebezpieczeństwo wisi nad karkiem – dodał p. Bartłomiej Babel.
– Kiep kto się ulęknie, ale większy kiep kto się da zaskoczyć z nienacka – perorował dalej Barabąs.
– Prawda, szczera prawda! – huknęły głośno wszystkie głosy, a pomyślał skrycie tajemniczy pan Tomasz Nibyto.
– Otóż naprzód potrzeba się dobrze uzbroić – ciągnął Barabąs.
– Uzbroić! – powtórzyła chórem szlachta.
– Kto ma strzelbę, niech nabije na ostro, a kto nie ma….
– Aha, a kto nie ma? – pytał p. Michał Piątek, który acz urzędnik strasznie tępego był pojęcia.
– Ej kto nie ma, to nie czas już kupować, niech przynajmniej kosę nabije na sztorc.
Wszyscy w milczeniu poddawali się rozkazowi a Barabąs prawił dalej:
– Potrzeba śledzić pilnie każdy krok, każdy ruch Bajbuzów.
Co? co? szpiegować ich mamy? – zapytał niechętnie p. Grzegorz Czegoż.
Barabas ofuknął się niecierpliwie.
– Kiedy waść tak delikatne masz sumienie, to załóż ręce i wylęgaj się w domu do góry brzuchem, póki ci nie poderżną gardła jak staremu kapłonowi. Nam pozwól dbać o naszą skórę!…
– Ależbo panie bracie, obeszłoby się bez tego wszystkiego – ujął się za przyjacielem i rówieśnikiem p. Tymoteusz Kostohryz – ja z p. Grzegorzem podałbym inną, lepszą radę.
– Inną lepszą radę? – mruknął Barabąs i szyderczo podparł się w boki, bo sam był święcie przekonany, że bez niego nie było już ani głowy, ani pięści w zaścianku.
– Posłuchajcie mię panowie bracia! – ozwał się niezmięszany staruszek, występując na środek izby.
Wszystka szlachta z taką uwagą skupiła się w około, że sam Barabąs nie ważył się przerywać, zmarszczył tylko czoło i gryząc niecierpliwie swój wąs sążnisty stanął w milczeniu na uboczu. Pan Tymoteusz zaś zaczął:
– Kiedy pan Bóg zsyła na nas ciężkie próby, to właśnie pora rozpamiętywać własne swe postępowanie i otrząść złe, jakie na nas ciężyć może. Mając błagać Boga, aby się przejednał w swym gniewie, powinniśmy naprzód wyrugować wszelki gniew i wszelką złość z naszych własnych serc. Otóż przedewszystkiem należy zapomnieć nieprzyjaźni z sąsiadami, co jedne z nami noszą nazwisko, do jednego szlacheckiego liczą się komputu.
– Ho! ho! tedy waść mierzysz? – przerwał Barabąs i zaśmiał sic szyderczo.
– Za pozwoleniem p… bracie, niech skończę naprzód – prawił dalej staruszek. – Jeśli nam szlachcie wielkie jakieś ma od chłopów zagrażać niebezpieczeństwo, toż w takiem samem położeniu znajdują się i Bajbuzowie, boć i oni szlachta zdawiendawna.
– Tać prawda… – ozwało sic kilka głosów.
– W samej rzeczy – stwierdzał głośno prefekt p. Błażej Dzięcioł, a przyznawał niemym znakiem tajemniczym p. Tomasz Nibyto.
– Owoż tedy panowie bracia – ciągnął p. Tymoteusz uradowany swym sukcesem – jak widzicie wspólne obudwu stronom zagrażają termina, a w takim razie nie masz lepszej rady jak wspólna we wszystkiem obrona, wspólne we wszystkiem działanie. Nie możemy też nic zrobić lepszego, jak uwiadomić zaraz o wszystkiem Bajbuzów, uderzyć w dłoń pojednania i sposobić się razem na wszelki nieprzywidziany wypadek.
Cisza nastała po tych słowach, zęby mak siał. Rada p. Tymoteusza wydała się wszystkim wcale jakoś zdrowa, rozsądna i skuteczna. Jeden szlachcic spozierał milcząc po drugim, i czekał tylko aby ktoś pierwszy z głośnem ozwał się przyzwoleniem. Ale zapomnieli wszyscy, że znajdował się w zgromadzeniu p. Gaweł Barabąs, a z tym nie tuk łatwa była sprawa. Wzrosły w gniewie i nieprzyjaźni przeciw Bajbuzów junak i zawadyaka nie mógł tak skoro i doraźnie stłumić w piersiach swych uczucia, które od tylu lat najtroskliwiej podsycał i rozżarzał. Więc żachnął się jakgdyby go ktoś świdrem ubodł w pięty, i czerwony jak rak z gniewu i indygnacji, wyskoczył naprzód, ręką szerokie zakreślił półkoło i zwrócony do sędziwego Kostobryza, zawołał gromowym głosem:
– Ruszyłeś waszeć konceptem jak nieprzymierzając martwe ciele ogonem. Tyle lat śród fortunnej doli wojowaliśmy z Bajbuzami, a teraz kiedy pierwsze niebezpieczeństwo zawisło nad karkiem, mamy ich co tchu prosić o przebaczenie czy nawet uchowaj Boże uciekać się pod ich opiekę. A toć by było pięknie! Patrzylibyśmy na tchórzów, niezdarów, niedołęgów, tfy do licha!
– Tąd prawda i to – mruknął zafrasowany pan Gaudenty Liszka.
– Masz wasze rację p. Gawle – zawołał p. Michał Piątek.
– Ależ rozważcie jeszcze – chciał poderwać pan Tymoteusz, lecz Barabąs nie dał mu już raz drugi przyjść do słowa.
– Przestań wasze – huknął z całej siły- – wyrywasz się jak Filip z konopi. Legitymacji naszych nie wyszachrowaliśmy u żydów ani kupili za pieniądze za granica nie odziedziczyli po naszych dziadach i pradziadach, toż zawsze powinniśmy pamiętać, co przystoi naszemu szlacheckiemu dystynktowi. Jeśli przyjdzie i głową nałożyć, to pal diabli, nałożymy jak prawdziwa szlachta, ale nigdy nie okażemy się tchórzami i niedołęgami w oczach naszych nieprzyjaciół. Ho, ho! mospanie, tegoby jeszcze niestało!
I z taką siłą tupnął nogą o ziemię, że aż szyby zabrzęczały u okien. Przyznać należy, Barabąs umiał przemawiać do szlachty, porwał, oszołomił, obałamucił wszystkich zuchwałemi słowy i swym ferworem junackim. W jednej chwili zapomnieli wszyscy o rozsądnej radzie pana Tymoteusza i jak mogli najgłośniej potakiwali słowom Barabąsa. Sam p. Tymoteusz nie śmiał już podnieść głosu, ucichł i usunął się do p. Grzegorza i prefekta Błażeja, którzy sarni tylko przy jego wytrwali opinii.
Tymczasem Barabąs wydawał już bez wszelkiej opozycji swe dalsze zlecenia. Nad rzeczką graniczną miała odtąd stać straż we dnie i nocy, aby śledzić każde poruszenie adwersarzy, wszystka szlachta musiała trzymać się w pogotowiu na każde zawołanie a do Sambora postanowiono wyprawić zaraz nazajutrz dwóch szlachty, aby uważali bacznie w skrytości czy Bajbuzowie nie myślą w cyrkule nawiązać kluczkę na Slepowronów.
Po takich uchwałach rozeszli się panowie bracia do domu, a każdy miał jeszcze o wszystkiem uwiadomić nieobecnych na naradzie sąsiadów i znajomych. Poczciwy p. Tomasz żegnając się z gospodarzem p. Mateuszem Kociubą, wziął go na bok w najciemniejszy kąt sieni, i szepnął do ucha w największej tajemnicy:
– Oj nibyto źle, panie kumie! Zanosi się na coś! I w samej rzeczy miał słuszność zacny pan Tomasz Nibyto. W Czeremużyńcach zanosiło się na coś na prawdę, bo jeśli śród tych smutnych czasów Ślepowrony nie ufali i niedowierzali Bajbuzom, to znowu z swej strony Bajbuzy takiesame przeciw Slepowronom żywili podejrzenie.II. KTO Z KIM?
Obadwaj różnoherbowe szczepy braciej czeremużyńskiej niedowierzały sobie wzajem, spoglądały na się podejrzliwem i zawistnem okiem, a przecież żadnemu z nich podobno ani przez myśl nie przeszło knuc zgubne przeciw drugiemu zamiary. Obudwóch łudziła, mamiła, zaślepiała tylko długoletnia nienawiść i obopólne uprzedzenie.
Tak Ślepowrony jak i Bajbuzowie mieli zanadto silne wyobrażenie o powadze i godności szlacheckiej, zanadto żywo tkwiły w nich jeszcze wspomnienia z dawniejszych czasów, aby bogdaj na chwile mogli kiedykolwiek pomyśleć o związku z chłopami przeciw innej jakiejś, choćby Bóg wie jak nienawistnej szlachcie. Jedni i drudzy woleliby nieochybnie raczej nałożyć głową, popaść zupełnej zagładzie, niż podobnego dopuścić się kroku. Wszakże każda strona poczuwała się sama tylko do takiego przekonania, przypisywała sobie jedynie takie cnoty, a zaślepiona zakorzenioną zdawna nienawiścią, nie przypuszczała bynajmniej takich samych popędów u przeciwników.
Toż i Bajbuzowie potrwożyli się niesłychanie przerażającemi wieściami z zachodnich obwodów i gotowi byli podejrzywać zaraz nienawistnych sąsiadów, ze zechcą skorzystać z chwilowego zamętu i rozprzężenia i zapominając o swych obowiązkach szlacheckich, złączą się z chłopami byle tylko gwałtem i przemocą najechać bajbuzowską połowę zaścianku.
A jak na toż co chwila jakieś niedorzeczne powstawały i szerzyły się wieści, które bądź jedną bądź drugą stronę utwierdzały w dziecinnych obawach, wzmacniały w raz powziętem podejrzeniu. Dziś ten i ów wędrowiec opowiadał o jakichsić przygotowaniach i innych wielce podejrzanych krokach Ślepowronów, jutro obiegała pogłoska o różnych zgubnych i tajemniczych knowaniach Bajbuzów.
Ot np. ów druciarz z Kańczugi, co niedawno gościł w domu Ślepowrona p. Mateusza Kociuby zaszedł wprost do karczmy bajbuzowskiej, a opowiadając przed kilką zgromadzonej braci o smutnych zajściach w zachodnich stronach kraju, jął zarazem przebąkiwać półgębkiem, ie wie jeszcze coś więcej, coby szczególniej musiało zajmować Bajbuzów.
Przynaglony c o instante przez znanego nam pana Jacka Żygawkę, który przypadkiem na te słowa przybył do karczmy, wyznał po różnych siakich takich wykrętach i korowodach, że był obecnym na naradzie Ślepowronów i że ci z srogiemi przeciw Bajbuzom odzywają się pogróżkami.
Pan Jacek co tchu wysłał posłańców po p. Krzysztofa Maczugi, p. Nikazego Czurmę i resztę celniejszej braciej, aby natychmiast walną złożyć naradę i pomyśleć o środkach ostrożności i obrony.
W niespełna pół godziny przepełniła się gościnna izba, przybyli wszyscy znani nam już pobieżnie Bajbuzowie.
Olbrzymiego wzrostu p. Krzysztof Maczuga zasiadł z swa nieodstępną laską wysoko za stołem na swem miejscu zwyczajnem, obok niego umieścił się poczciwy p. Nikazy Czurma, potrębując od chwili do chwili nosem i rożkiem od tabaki, jakgdyby dął w trąbę archanioła. Ruchliwy niespokojny Żygawka nie mógł usiąść spokojnie, biegał jak opętany po całej izbie a tak żarliwie rozmachuje rękami, ze broń Boie przybliżyć się z nosem.
Reszta szlachty to siedzi, to stoi do koła, a nie brakuje śród niej ani wiecznie sprzeczliwego p. Mateusza Warchoły alias Burczymuchy, ani usłużnego zawsze do wszelkiego rodzaju pośrednictw p. Wojciecha Łapigąski, ani też statecznego i poczciwego p. Ignacego Kucołaby i zawołanego z bibulstwa p. Kacpra Susła.
Kańczucki druciarz rozparł się wygodnie za stołem, zamiast dziurawego garnka ma przed sobą spory kufel piwa, którem zczęsta gęsta odwilża gardło śród opowiadania. Prawi bo też po raz już trzeci bez wytchnienia o smutnych zajściach na Mazurach a prawi tak zwinnie, płynnie, potoczysto, jakby z drukowanej czytał książki.
Poczciwy p. Nikazy Czurma co chwila ociera łzy rękawem i coraz częściej i głośniej potrębuje po swym zwyczaju, pociągając tabakę z rożka. P. Krzysztof Maczuga strasznie się nasrożył, zęby zacisnął jak w kurczach, a czasem stuknie laską, że aż wszyscy wzdrygną się na swych siedzeniach. Nareście ozwał się swym znanym, tubowym głosem:
– Tam do kata! Jeślić to wszystko prawda, co waść opowiadasz, toćby już na całych Mazurach nie było ani jednego szlachcica.
– Ci tylko pozostali – odpowiedział niezmięszany druciarz – co uciekli do miast lub w jakie inne bezpieczne schronili się miejsca, reszta padła ofiara co do jednego. Chłopi zarzynali, zabijali, przekrawywali piłą…
– Przestań wasze do licha – przerwał Burczy – mucha, który dotychczas milcząc w ponurem siedział zamyśleniu – wiemy już co nam potrzeba. Gadaj waść raczej coś słyszał u Ślepowronów.
– A tylko szczerą gadaj prawdę – upominał po swojemu p. Jacek Żygawka.
– Tak abyś wszystko dokumentnie mógł stwierdzić dowodem – dodał uparty w swym pieniackim narowie p. Protazy Palestrant.
– Czegóż panowie chcecie więcej – odparł druciarz. – Kiedy opowiedziałem Ślepowronom wszystko to, co waszmościom teraz, zaczęli zaraz rozprawiać o was, ale naprzód ten szlachcic z ogromnemi wąsami, ten p. Barabąs, wypchnął mię za drzwi.
– Słyszycie – zawołał p. Jacek Żygawka, podnosząc palec w górę – wypchnął go za drzwi!
– O, to wielki łotr ten Barabąs! – krzyknął p. Kacper Suseł – Zawadyja, bibuła! – dodał i na zakończenie jednym haustem wypróżnił spory siódmy z kolei kielich wódki.
P. Krzysztof stuknął maczugą, nie kontent snać z tych przerywań.
– Cożeś waść słyszał przecie? – zapytał kategorycznie druciarza.
Słyszałem tylko zza drzwi – odparł zaga – dniony – jak zawołał ten p. Barabąs: teraz pora skroić kurtę Bajbuzom!
– Słyszałeś to? – zasyczał skwapliwie p. Jacek.
– Na własne uszy – stwierdzał przebiegły druciarz bez zająknienia, jakby najczystszą mówił prawdę.
– A czemże wasze potrafiłbyś dowieść tego? – zapytał niezupełnie jeszcze przekonany Palestrant.
– Idź waść do diabla z swemi dowodami – wtrącił opryskliwie Burczymucha.
– Tu radzić trzeba, panowie bracia! – zabrał głos po raz pierwszy p. Wojciech Łapigąska.
– I to podwójnie radzić, pro publico bono i pro domo sua – dorzucił zafrasowany srodze p. Nikazy Czurma.
– Ale przedewszystkiem trzeba zrobić jak Barabąs. Wypchnąć za drzwi druciarza! – zadecydował dobitnie p. Mateusz Warchoła.
Druciarz nie chciał czekać spełnienia rozkazu, wypróżnił kufel do ostatniej kropli, poprawił torbę i szybko zmierzał do drzwi.
– Panu Bogu oddaję – rzekł kłaniając się dokoła – Bóg zapłać za traktament. Przejdę się po wsi, może wygodzę jakiej gospodyni.
Nie pierwszy to raz przychodził on za robotą do jednej i drugiej połowy zaścianku, znał też wybornie dzieje i stosunki obudwu różnoherbowych oho – zów. A jak widać umiał obecnie skorzystać z wzajemnej nienawiści sąsiedzkiej, bo kłamiąc bezczelnie na karb Ślepowronów, zapewnił sobie i suty w karczmie traktament i jeszcze mógł za tak ważną nowinę w każdej osobnej chacie jakiejtakiej spodziewać się grzanki.
Gdy wyszedł z karczmy, szlachta przystąpiła do narady. Sam p. Krzysztof Maczuga jak zwyczajnie nie natężał sobie głowy, słuchał tylko cierpliwie, aby w końcu za tym lub owym oświadczyć się pomysłem.
Za toż prawił zwinnym językiem długo i szeroko nieoszacowany właściciel jedynego w zaścianku kalendarza, p. Jacek Żygawka, a jakgdyby się naprzód zmówił z p. Gawłem Barabąsem, doradzał przedewszystkiem, aby we dnie i noce zaciągać straż nad rzeczką i wyprawić dwóch szlachty na zwiady do Sambora.
Kiedy właśnie z największym prawił ferworem, otworzyły się drzwi z cicha i powoli, a do szynkowni wsunęła się jakaś żebraczka zawiana śniegiem, drząca od zimna, a w brudne, strzępiaste otulona łachmany.