- W empik go
Szatan i Judasz. Klęska Szatana - ebook
Szatan i Judasz. Klęska Szatana - ebook
„Szatan i Judasz. Klęska Szatana” to czwarta część z 11-tomowego cyklu przygodowego autorstwa Karola Maya. Grupa dzielnych bohaterów odbywa wspólnie szalone podróże, aby mierzyć się z wszelkiej maści niegodziwcami, walczyć o sprawiedliwość i odnajdywać zaginione skarby. Dzięki pracy zespołowej, zaufaniu i wzajemnej pomocy udaje im się wyjść obronną ręką z najgorszych opresji.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-519-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Konie nasze uginały się pod ciężarem, ponieważ przezornie zaopatrzyliśmy się w żywność i pauzę, we wszystko, co było niezbędne m trzy, cztery dni. Między rzeczami, które – jak należało przypuszczać – mogły nam się przydać, zabraliśmy również paczkę świec i pęk długich woskowych pochodni. Znaleźliśmy spory ich zapas na wozie. (Ponieważ używa się ich do pracy podziemnej, przeto Melton nabył je od kupca w Ures). Ponadto były tam jeszcze trzy beczułki z oliwą palną. Wskazywało to, jak zresztą wiele innych okoliczności, że Melton szczegółowo przygotował swój biznes, zanim jeszcze dobił targu z hacjenderem, i Oczywiście, zanim rozstałem się z Winnetou, wtajemniczyłem go w swoje plany, aby mógł mnie łatwo odszukać, gdybym nie wrócił po czterech dniach. Przede wszystkim więc powiedziałem Apaczowi, że zamierzam zbadać jaskinię Playera i podziemny korytarz, odkryty przez Herkulesa.
Ponieważ poprzedniego dnia zboczyliśmy z właściwego kierunku, więc musieliśmy – ja i Mimbrenio – wrócić na ostatni odcinek drogi. Z zadowoleniem stwierdziłem brak śladów po koniach i wozach. Jeżeli nawet gdzieniegdzie dały: się zauważyć odciski, to można było przypuszczać, że dzień, który obecnie wschodził, zadrze je doszczętnie. Teraz byłem przekonany, że ewentualni wywiadowcy Meltona nie znajdą śladów naszego obozowiska. Po blisko czterogodzinnej jeździe na południe skierowaliśmy się na wschód i wkrótce dotarliśmy do zapowiedzianej przez Playera granicy roślinności. Stąd zaczynała się pustynia. Zatrzymaliśmy wierzchowce, aby je nakarmić, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jechaliśmy przez prawdziwą pustynię. Ziemia układała się w długie, niskie fale, oddzielone od siebie płytkimi wgłębieniami. Dookoła były skały, kamienie lub piasek. Ani źdźbła trawki. Nagi kamień ssał promienie rozognionego słońca, dopóki się nie nasycił. Żar drżąco wibrował na wysokości czterech czy pięciu stóp nad, ziemią. Trudno było oddychać. Pot parował z całego ciała. Pędziliśmy bez wytchnienia; aby przybyć do Almaden przed zapadnięciem zmroku.
Nie rozmawialiśmy ze sobą. Mimbrenio nie ośmielił się do mnie przemówić, a jednostajność drogi nie skłaniała do rozmowy. Jechaliśmy w milczeniu, dopóki sobie nie uświadomiłem, że Almaden leży na północ od nas. Skręciliśmy przeto w tym kierunku, badając grunt w poszukiwaniu tropu.
Kiedy słońce zniżało się ku zachodowi, wyłoniła się przed nami w oddali niska, jednakże ostro od horyzontu odcinająca się skała, olbrzymiejąca w miarę, jak się do niej zbliżaliśmy.
– To na pewno Almaden – rzekłem. – Teraz należy podwoić czujność.
– Czy mój wielki brat Old Shatterhand zsiądzie z konia? – zapytał nieśmiało Mimbrenio.
Jeźdźca o wiele łatwiej spostrzec niż piechura. Wprawdzie sam zrezygnowałbym z jazdy w siodle, ale cieszyła mnie jego uwaga, ponieważ dowodziła roztropności. Zsiedliśmy z koni i prowadząc je za uzdy, poszliśmy naprzód. Kroczyliśmy po płaskim gruncie, który niby pierścień okalał Almaden. Doszliśmy do brzegu wgłębienia, pośrodku którego ono wyrastało. Mówiąc ściślej, staliśmy na brzegu wyschłego jeziora ze skalistą wyspą, która dziś nosiła nazwę Almaden.
Wskutek jednostajności okolicy mimo woli zboczyłem z kierunku; do Almaden dotarliśmy nie z południowej, lecz z południowo – zachodniej strony. Było to niebezpieczne. Przypuszczałem bowiem, że Indianie wypatrują nas od strony zachodniej, ale za to pozwoliło mi od razu ujrzeć skałę, o której opowiadał Player i Herkules, a którą musiałbym w innym wypadku dopiero odszukiwać.
Ogromny blok skalny, sterczący z dna wyschłego jeziora, u góry był płaski i tworzył niemal prawidłowy sześcian, o ścianach biegnących prawie dokładnie w czterech kierunkach wiatrów. Ponieważ stanęliśmy przy południowo – zachodniej krawędzi, widzieliśmy przeto stronę południową i zachodnią. Pierwsza wznosiła się prosto, miała wszakże głębokie rysy na powierzchni, pośrodku zaś tunel, który jak łatwo było zauważyć, biegł pod górę. Potwierdzało to słowa Playera, że płaskowzgórze jest dostępne z południowej i północnej strony.
Moglibyśmy tam dotrzeć po dziesięciu lub piętnastu minutach marszu, nie odważyłem się jednak, aczkolwiek nie widać było dookoła żywej duszy. Na górze na pewno czuwali ludzie i mogliby nas szybko spostrzec.
Przede wszystkim nalegało wybadać, gdzie są Indianie. Naturalnie, sam się tego podjąłem, chłopca pozostawiwszy przy koniach. Skradałem się na zachód wzdłuż brzegu byłego jeziora. Musiałem bardzo uważać, gdyż nic mnie nie kryło i gdybym kogoś spostrzegł, w tej samej chwili byłbym także dostrzeżony. Uszedłszy spory szmat drogi, zauważyłem na północno – zachodniej stronie małą rzadkie chmurki, które powoli wznosiły się, rozprzestrzeniały i niknęły. Był to niezawodnie dym, nieduży dym z indiańskiego ogniska, roznieconego na skąpym podkładzie drzewa. Szedłem jeszcze normalnie przez parę chwil, a następnie zacząłem biec jak zwierzę czworonożne.
Wkrótce zobaczyłem pięć czy sześć namiotów, koło których krzątali się ludzie. Gdybym chciał jeszcze bliżej podejść, musiałbym się czołgać na brzuchu. Od namiotów dzieliła mnie odległość tak mała, że z łatwością rozpoznałem zdobiące je malowidła. Leżąc obserwowałem obozowisko.
Każdy Indianin maluje na namiocie, przynajmniej na letnim, swoje imię lub obraz, przedstawiający szczególne zdarzenie z życia. Na jednym więc wił się olbrzymi na czerwono wymalowany wąż. Na drugim widniał koń, na innym niedźwiedź. Między namiotami kręcili się Indianie lub też siedzieli na ziemi, paląc fajki. Dwie włócznie opierały się o namiot z wężem. Był to zapewnię namiot wodza.
Wiedziałem już, gdzie obozują Jumowie. Chciałem się wycofać, kiedy troje osób, dwóch mężczyzn i kobieta, wyszło z owego namiotu. Kobietę poznałem od razu: była to Judyta. Jednym z mężczyzn był Melton, drugim Indianin, niewątpliwie mieszkaniec namiotu. Rozmawiali przez chwilę, po czym Indianin wrócił do siebie, Melton zaś z Judytą poszedł dalej.
Dokonawszy rozpoznania, mogłem wrócić do obozowiska. Z początku czołgałem się na brzuchu, potem, pobiegłem na czworakach, wreszcie na nogach? Słońce skryło się za widnokręgiem i zapadł zmierzch. Szczęśliwie dotarłem do koni. Musieliśmy wykorzystać krótki czas, kiedy jest ciemno na tyle, aby nie być widocznymi, a dość jeszcze jasno, aby bez wielkiego trudu odkryć wejście do jaskini.
Kiedy nadeszła taka chwila, zjechaliśmy w dół, na dno wyschłego jeziora. Dotarłszy do skały, zaczęliśmy usuwać kamienie. Wkrótce ujrzeliśmy przed sobą dziurę, która coraz bardziej się rozszerzała. Kiedy była już dość pokaźna, zapaliłem woskową pochodnię i zlazłem w dół do jaskini. To obszerne wydrążenie dokładnie odpowiadało opisowi Playera. Miało wysokość dwóch ludzi i z łatwością mogło pomieścić stoi. W małej bocznej jaskini zebrała się bardzo zimna woda. Zbadanie dna odłożyłem na później, gdyż przedtem musiałem wprowadzić konie.
Trzeba więc było powiększyć wejście. Robota oczywiście niezbyt przyjemna, lecz uporaliśmy się z nią szybko i przeprowadziliśmy bez trudu wierzchowce. Kiedy napoiliśmy je i nakarmiliśmy, mogłem zbadać dno jaskini, a raczej obejrzeć je, ponieważ patrzenie w przepaść nie jest żadnym badaniem. Była to prawdziwa otchłań. Gdy rzuciłem kamuszek, usłyszałem dopiero po dłuższej chwili słaby odgłos, uderzenia o dno.
Player nie mógł określić ani szerokości ani głębokości, ponieważ nie miał światła. Natomiast moja pochodnia świeciła tak jasno, że stojąc na jednym brzegu, widziałem wyraźnie przeciwległy. Ciemność oszukała Playera, ja zaś wiedziałem, że przepaść nie jest szersza nad dziesięć, jedenaście łokci. Tymczasem młody Mimbrenio ukląkł i badał grunt. Dłubał palcem, później zaczął skrobać nożem.
– Czy Old Shatterhand zechce zobaczyć, że tu znajduje się dołek? – rzekł, klingą wyskrobawszy ziemię.
– Utworzyła go woda kapiąca ze sklepienia – odpowiedziałem.
– W tym wypadku wydrążenie byłoby okrągłe. Tak jednak nie jest.
– Zobaczymy.
Nachyliłem się i pomogłem mu grzebać. Istotnie. Czworokątny, na łokieć głęboki dołek.
– Poszukajmy, czy nie ma gdzieś drugiego – rzekłem.
Wkrótce odkryliśmy trzy inne. Usunęliśmy ziemię, która je pokrywała. – Mimbrenio spojrzał na mnie pytająco. Ośmieliłem go przeto:
– Jeśli mój młody brat chce co& powiedzieć o tych wgłębieniach, to proszę, niech mówi.
– Nie mam nic do powiedzenia – odparł. – Drąży się w ziemi dołki po to, aby w nich coś schować. Co jednak mogło tkwić w tych oto wgłębieniach? Old Shatterhand wie zapewne.
– Nietrudno się domyślić, ale język mego brata nie ma na to nazwy. Czy wiesz, czym jest kołek lub klamra?
– Nie wiem.
– Drzewo lub żelazo, które wbite w ziemię przytrzymuje największe ciężary. W danym wypadku ciężarem był most nad przepaścią. Bez wątpienia na drugim jej brzegu pozostały takie same cztery dołki.
– Ale gdzie się podział most?
– Nie ma go już. Zapewne ci, którzy z niego ostatnio korzystali, strącili go w przepaść. Zależało im na tym, aby nikt nie mógł przedostać się na drugą stronę. W tym celu zatkano też dołki. Ale oczy mego młodego brata są ostre i przenikliwe.
– Nie oczy, lecz stopy wyczuły, że ziemia w tym miejscu jest bardziej miękka niż gdzie indziej. Gdyby most stał jak dawniej, moglibyśmy przejść na drugą stronę.
– Przejdziemy i tak. Dostaniemy się do tunelu, który wylot ma na płaskowzgórzu, lecz myślę, że posiada również inne zamaskowane wejście. Trzeba je odszukać.
– Kiedy? Dziś wieczór?
– Nie, jutro. Wejście jest zatkane i po omacku nie potrafię go znaleźć, światła zaś zapalać nie można. Poradzimy sobie przy świetle dziennym. Tymczasem posilimy się, a potem wyjdę na zwiady.
– Czy Old Shatterhand zabierze mnie ze sobą?
– Nie. Z przyjemnością zabrałbym cię, lecz musisz zostać przy koniach.
– Tu są bezpieczne. Jumowie ich nie znajdą.
– Istotnie, ale konie nie są obeznane z miejscem. Mogą się spłoszyć.
Chłopiec musiał zostać. Po spożyciu owocowej wieczerzy ruszyłem na zwiady. Niewiele spodziewałem się odkryć w takich ciemnościach. Dobrnąłem do północnego krańca skały i usiadłem na kamieniach, czekając, aż gwiazdy rozbłysną jaśniej.
Siedziałem może godzinę. Dookoła panowało głuche milczenie. Gwiazdy, dotychczas blade, roziskrzyły się pełnym blaskiem. Zamierzałem już powstać i pójść naprzód, gdy w pobliżu usłyszałem czyjeś kroki. Przypuszczając, że nadchodzący przejdzie koło mnie, schroniłem się za głazem. Po chwili istotnie ujrzałem Indianina, który przystanął nie opodal mego ukrycia i uważnym wzrokiem powiódł dokoła. Nie widząc nikogo westchnął, zbliżył się jeszcze bardziej i usiadł na kamieniu, w odległości paru kroków ode mnie.
To było fatalne, fatalne w najwyższym stopniu. Kamienie były tak rozstawione, że nie mogłem wycofać się bez szmeru. Nie pozostawało mi nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać na jego odejście.
– Uff! – zawołał po długiej pauzie Indianin stłumionym głosem. Podniósł się z kamienia i podążył kilka kroków naprzód. Ktoś nadchodził. Rozpoznałem Judytę. Ukryty za kamieniem, podsłuchałem niezwykle ciekawą rozmowę.
Indianin nazywał siebie Przebiegłym Wężem. Był więc mieszkańcem namiotu, który widziałem, i dowódcą trzystu Jumów, którzy tu obozowali. Władał angielskim i hiszpańskim w sposób jak na Jumę niezwykły, ona zaś nie posiadała ani w dwudziestej części jego wiedzy; nie umiała też słowa po indiańsku. Mimo to porozumiewali się doskonale.
Wziął ją za rękę i rzekł:
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.